Mallaroy. Tom III - A.M. Juna - ebook

Mallaroy. Tom III ebook

Juna A.M.

4,4

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Szkoła imienia Flanagana Mallaroya straciła swoją beztroską atmosferę. Erin Lanford desperacko próbuje odkryć, dlaczego coraz więcej uczniów znika w niewyjaśnionych okolicznościach, jednocześnie wciąż ukrywając własne człowieczeństwo i udając, że nie czuje absolutnie nic do pewnego perfidnego wampira. Daleko za murami placówki, zmiennokształtnej Alei Lanford zaczyna brakować sił na szukanie prawdy wśród politycznych kłamstw. Kiedy kilka miesięcy wcześniej nastoletnie bliźniaczki zamieniły się miejscami, miało to być tylko na chwilę. Teraz znajdują się po przeciwnych stronach przerażającego konfliktu. Nim rok szkolny dobiegnie końca, złamane zostaną obietnice, serca i kości.

A.M. Juna – absolwentka studiów humanistycznych, entuzjastka odzieży używanej, feministka intersekcjonalna i miłośniczka ciał niebieskich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 423

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (55 ocen)
36
8
6
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jezobel

Z braku laku…

Te całe 3 tomy, które prawidłowo są jednym, zostały pozmieniane i wolę wersję wattpadową, a nie taką co się przypodoba nowej modzie...Czekałam, aż wyjdzie, bo chciałam mieć na półce. Wydanie i drugi tom, który nie wyszedł - na wattpadzie można było przeczytać - sprawiło, że jedna z 3 Książek, które chciałam, żeby zostały wydane, nie są już tym co bym chciała mieć u siebie... W ogóle zakończenie "Dzieci Mallaroy", to jakieś nieporozumienie 😐
20
sylphidda

Z braku laku…

Szczerze to uważam, że ta część była najsłabsza. Najpierw akcja się dłuży, relacja Erin i Michaela jest...dziwna. Wampir się powoli, ale jednak, rozwija i otwiera przed dziewczyną, a Erin jest taka sama jaka była przez cały czas. Nie jestem fanką takiego zabiegu. Potem mamy akcje lecącą na łeb na szyję i z zabawnej i lekkiej lektury dostajemy coś ciężkiego, krew się leje i nadziei nie ma. Jeśli nie będzie kontynuacji to stwierdzam, że całościowo jestem rozczarowana. Element kontrastu i zaskoczenia ze zmiany klimatu opowieści mnie tu nie przekonał, a raczej rozzłościł. Niebezpieczeństwo jakie nadchodziło jest realistyczne i sprytne, ale nie tego szukałam w tej serii i nie tak była ona przedstawiana marketingowo.
10
Grtruda

Dobrze spędzony czas

Książkę czyta się bardzo dobrze i szybko. Jednak jeśli to na prawdę jest ostatni tom to zakończenie jest rozczarowujące. Pozostaje zbyt wiele otwartych wątków, przy ostatnim tomie spodziewałabym się trochę bardziej definitywnego końca. A tak to mam wrażenie, że zaczęło się robić poważnie, więc autorka porzuciła temat. Chyba, że to zakończenie jest furtką do kontynuacji historii w innym cyklu. Tutaj zdecydowanie przydałby się kolejny tom, żeby pozamykać niedokończone historie.
10
Angela9090

Dobrze spędzony czas

zakończenie tj jakieś nieporozumienie, mam wrażenie że dużo wątków jest nierozwiązanych, tak jakby miała być 4 część, a to ponoć koniec ,więc jak tu żyć
10
Ulcia1616

Z braku laku…

Zdecydowanie najsłabszy tom z tej serii, a samo zakończenie jeszcze słabsze 🤷🏽‍♀️ Ze wszystkich tomów najlepiej przedstawiony był Wampir Michael i jego rozwój 👌
00

Popularność




1.

Linia ognia

W pokoju Wil­ko­ła­ków, roz­ło­żone na łóżku i pod­ło­dze, leżały plany Szkoły imie­nia Fla­na­gana Mal­la­roya.

– Więc… czego szu­kamy? – zapy­tała nie­śmiało Lizzy, zer­ka­jąc na przy­ja­ciół.

– Uczniów, któ­rzy nie wra­cają z KRA­TER-u – mruk­nęła Tatiana ponuro. Ona i Lucas wciąż nie byli do końca prze­ko­nani do tego sza­lo­nego przed­się­wzię­cia.

– No więc. Jeśli zało­żymy, że całe to gada­nie nauczy­cieli o wydłu­żo­nym okre­sie kar w KRA­TER-ze to ściema… – Keith odchrząk­nął gło­śno.

– Dla­czego nauczy­ciele mie­liby kła­mać? – prze­rwał przy­ja­cie­lowi Lucas z nutą scep­ty­cy­zmu w gło­sie.

– A dla­czego zale­d­wie kilka mie­sięcy temu, kiedy Alex pra­wie puściła szkołę z dymem, to nam kazali napi­sać tylko głu­pie eseje, a teraz ucznio­wie są wysy­łani na koniec kon­ty­nentu za byle co, hm? To się kupy nie trzyma!

– Prawda – przy­tak­nęła Erin, z deter­mi­na­cją wpa­tru­jąc się w gąszcz kre­sek i kro­pek na pla­nach budynku.

– No i poza tym wywo­że­nie nas na Ala­skę tro­chę kosz­tuje, nie? – pod­jął Keith. – Dla­tego to była bar­dzo rzadka kara! Ja nie wie­rzę, że szkoła nagle tyle inwe­stuje w głu­pie podróże do KRA­TER-u. A jeśli zało­żymy, że zabie­rają ich gdzie indziej, to naj­roz­sąd­niej będzie zacząć szu­kać pod latar­nią. Bo tam jest jasno. Ciemno, zna­czy się. – Chło­pak odchrząk­nął po raz kolejny, po czym powiódł wzro­kiem po towa­rzy­szach. – Jakieś zastrze­że­nia? Pyta­nia…?

– Ja mam jedno – ode­zwał się wolno Lucas. – Co ON tu robi?

– Nie wie­rzę, że to mówię, ale to nie jest głu­pie pyta­nie – oznaj­miła Tatiana cicho.

Wszyst­kie spoj­rze­nia powę­dro­wały w stronę Micha­ela Casta­lawa, który ze znu­dzoną miną opie­rał się o zamknięte drzwi pokoju. Erin jęk­nęła w myślach.

– On – zaczęła zmę­czona, naśla­du­jąc spo­sób, w jaki mówił Lucas – zała­twił nam te plany i powie­dział, że mi ich nie da, jeśli nie pozwolę mu obser­wo­wać, co z nimi robimy.

Było to mniej wię­cej zgodne z prawdą. Ory­gi­nalna roz­mowa zawie­rała znacz­nie wię­cej „słow­nic­two, Lan­ford” i „nie ma mowy, Michael”, ale koniec koń­ców efekt był taki sam. Wam­pir odsu­nął na bok swoją dumę (Kosmo­sie, coś jest nie tak!) i odwie­dził brac­two Wil­ko­ła­ków, żeby dowie­dzieć się, co knuje Erin i jej „żało­śni przy­ja­ciele”.

Yorick mie­rzył go bar­dzo pogar­dli­wym spoj­rze­niem. Michael odpo­wie­dział mu tym samym.

– I on będzie tutaj teraz cały czas tak po pro­stu stał…? – zwró­cił się Keith do Erin z jawną nie­chę­cią w gło­sie, celowo nie wcho­dząc w żadną inte­rak­cję z Casta­la­wem.

Michael wydał z sie­bie kpiące prych­nię­cie.

– Możesz mnie winić? Wy dzie­ciaki macie ogromny talent do przy­spa­rza­nia wszyst­kim pro­ble­mów.

– Jestem w twoim wieku – zauwa­żyła Tatiana.

– A mimo to trzy­masz się z bandą nie­udacz­ni­ków. Gra­tu­luję wybo­rów życio­wych.

– Nie­udacz­ni­ków?! – powtó­rzył z obu­rze­niem Keith.

Erin miała ochotę zacząć walić głową w ścianę.

– Czy to są schody w dół? – Lizzy wska­zała pal­cem jakieś miej­sce na pla­nie, pró­bu­jąc skie­ro­wać uwagę wszyst­kich z powro­tem na powód całego zamie­sza­nia. Keith i Casta­law chwilę jesz­cze patrzyli na sie­bie wrogo, nie zwra­ca­jąc uwagi na te słowa dziew­czyny, ale Lucas od razu nachy­lił się w jej stronę.

– Na to wygląda. Gdzie jest ten drugi arkusz? Ten, który tu chwilę temu leżał… Al? – Zer­k­nął pyta­jąco na Erin.

Dziew­czyna zaczęła prze­rzu­cać rysunki w jed­nym z segre­ga­to­rów. Wresz­cie zna­la­zła ten wła­ściwy, wypięła go i zaczęła roz­kła­dać. Szło jej tro­chę śred­nio, bo jego dłu­gość prze­wyż­szała jej wzrost.

– To? – zapy­tała wresz­cie, gdy Lucas pomógł jej uło­żyć arkusz.

– Czy to jest…? – Lizzy urwała, nie­pewna.

Teraz nawet Tatiana przy­su­nęła się bli­żej.

– Czy Mal­la­roy ma piw­nicę? – Keith zaczął mówić bar­dziej do sie­bie niż do nich. – To wygląda, jakby na par­te­rze w inter­na­cie znaj­do­wały się jakieś schody pro­wa­dzące jesz­cze niżej… O tu, przy holu. Mamy gdzieś plany przy­po­mi­na­jące pod­zie­mie…? Co to za kre­ska?

– Oczy­wi­ście, że Mal­la­roy ma piw­nicę – prze­rwał mu wresz­cie Michael.

Spoj­rzeli na niego zdu­mieni.

– Nikt o tym ni­gdy nie wspo­mi­nał – zauwa­żyła spo­koj­nie Tatiana. Przez „nikt” rozu­miała oczy­wi­ście nauczy­cieli.

– Bo pra­wie nikt nie ma o tym zie­lo­nego poję­cia.

– Po co komu wielka piw­nica, o któ­rej nikt nie ma poję­cia? – ziry­to­wał się Keith.

– Naprawdę chcesz wie­dzieć? – Michael uśmiech­nął się w spo­sób, który nie spodo­bał się Erin ani tro­chę. Kop­nę­łaby go chęt­nie w kostkę, ale stał za daleko.

– Nie – prych­nął Lucas. – Pytamy, bo nie chcemy wie­dzieć – oznaj­mił iro­nicz­nie i zaraz dodał, jaw­nie znie­cier­pli­wiony: – Po cho­lerę jest ta piw­nica?

Michael wsu­nął dło­nie do kie­szeni spodni i uśmiech­nął się jesz­cze per­fid­niej.

– Została zbu­do­wana, żeby trzy­mać w niej Wil­ko­łaki.

Erin odnio­sła nie­przy­jemne wra­że­nie, że Wam­pir nie kła­mie.

* * *

– Co ON tu robi? – zapy­tał Keith z obu­rze­niem, po czym dodał już pod nosem: – Czuję, jak­bym już to gdzieś sły­szał.

Erin Lan­ford wes­tchnęła ciężko i prze­nio­sła wzrok z Wil­ko­łaka na lidera Wam­pi­rów. Następ­nie wes­tchnęła ciężko po raz kolejny, dla lep­szego efektu.

– Casta­law – zaczęła, kła­dąc nacisk na nazwi­sko Micha­ela, któ­rego uży­wała wyłącz­nie w towa­rzy­stwie przy­ja­ciół, sama miała bowiem w zwy­czaju, przy­naj­mniej od jakie­goś czasu, nazy­wać go po imie­niu – ma klu­cze od piw­nicy.

– C-ASS-talaw – kaszl­nął Keith cicho, nachy­la­jąc się do Lucasa, po czym odchrząk­nął kilka razy dla nie­po­znaki.

Gdyby to było moż­liwe, błę­kitne oczy pociem­nia­łyby od nie­bez­piecz­nych emo­cji. Erin w ostat­niej chwili wyła­pała, że za mil­cze­niem Wam­pira kryje się burza.

– Odpuść – zwró­ciła się do niego natych­miast, opie­ra­jąc dłoń na jego klatce pier­sio­wej, jakby bała się, że nagle rzuci się do przodu na Wil­ko­łaka. Choć w jej spoj­rze­niu można było dostrzec prośbę, głos miała zde­cy­do­wany. Za dru­gim razem wręcz ostry. – Odpuść, mówię poważ­nie.

– Dla­czego my tu w ogóle jeste­śmy… – mruk­nęła sama do sie­bie Tatiana. Tego wie­czoru towa­rzy­szył jej Diego, pierw­szy raz od dawna dołą­cza­jąc do ich paczki.

– Bo Wam­pir twier­dzi, że w piw­ni­cach naszej szkoły znaj­dują się klatki na Wil­ko­łaki – odpo­wie­dział z nie­za­do­wo­le­niem Lucas, mimo że pyta­nie dziew­czyny nale­żało do tych raczej reto­rycz­nych. – Oczy­wi­ście tylko jego kochana rodzinka o tym wie i oczy­wi­ście to on ma klucz. Poważ­nie, Aleo, czy on musi się z nami nagle wszę­dzie szla­jać?

Stali w nie­dzielę wie­czo­rem na par­te­rze inter­natu, w ciem­nym zaułku pod sze­ro­kimi scho­dami. Do tej pory wszy­scy myśleli, że drzwi wci­śnięte w wąską prze­strzeń to jakiś dodat­kowy scho­wek, spi­żar­nia albo nawet toa­leta dla pra­cow­ni­ków. Tym­cza­sem oka­zały się wej­ściem do piw­nicy.

– To nie był mój pomysł – rzu­ciła obron­nie Erin. Wieczne napię­cie mię­dzy jej przy­ja­ciółmi a Micha­elem coraz bar­dziej ją męczyło, nie dało się jed­nak temu zara­dzić. Nie potra­fiła nawet do końca wyja­śnić, czemu jej samej Casta­law nie wyda­wał się już AŻ TAKIM dup­kiem jak kie­dyś. Ona poznała jego bar­dziej zno­śną stronę, on poznał jej bar­dziej niezno­śną stronę i spo­tkali się w pół drogi. – To Keith uznał, że trzeba się upew­nić, czy zni­ka­jący ucznio­wie nie są prze­trzy­my­wani na tere­nie szkoły, a my się z nim zgo­dzi­li­śmy, i oto tu jeste­śmy. – Roz­ło­żyła teatral­nie ręce. – Michael ma klu­cze do sekret­nej piw­nicy, więc możemy bez trudu spraw­dzić jedno podej­rzane miej­sce. Nie szu­kajmy teraz dodat­ko­wych pro­ble­mów, okej?

– Jego rodzina wybu­do­wała sobie pod szkołą tajne wię­zie­nie dla naszego rodzaju – zauwa­żył gorzko Lucas. – Nie powie­dział­bym, że szu­kamy dodat­ko­wych pro­ble­mów. One są nam raczej wci­skane do rąk…

Pew­ność sie­bie Lucasa nie przy­pa­dła Micha­elowi do gustu.

– Czy w ogóle reje­stru­jesz, co się do cie­bie mówi, Cade? – zapy­tał Michael, patrząc na Wil­ko­łaka z inten­sywną nie­chę­cią. – Wytłu­ma­czy­łem wam już, że to ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa. Jeste­śmy w cen­trum wiel­kiego mia­sta. Łącz­nie z per­so­ne­lem Mal­la­roy gro­ma­dzi ponad dwie­ście Wil­ko­ła­ków w jed­nym miej­scu. Wiesz, co by się stało, gdyby z jakie­goś powodu unie­moż­li­wiono wam wycieczkę do lasów? Wiesz, jakie to ryzy­kowne, mieć tyle wil­ków spę­dza­ją­cych peł­nię w ogra­ni­czo­nej prze­strzeni? Dla waszego rodzaju, dla pozo­sta­łych rodza­jów w tej szkole… Naprawdę muszę to dalej tłu­ma­czyć? Gdy­byś przez chwilę prze­stał być iry­tu­jący i zamiast tego spró­bo­wał pomy­śleć logicz­nie, może twój mózg by to pojął.

Lizzy od pew­nego czasu mia­rowo pocią­gała za rękaw roz­ju­szo­nego Keitha i to było chyba jedyne, co powstrzy­my­wało go przed rzu­ce­niem się na Micha­ela z pię­ściami. Diego tym­cza­sem śle­dził każdy ruch Wam­pira uważ­nie, choć wyraz jego twa­rzy pozo­stał bez­na­miętny. Jedna ręka Łowcy powę­dro­wała bez więk­szego powodu na ramię Tatiany, która po chwili z rów­nie sto­ic­kim spo­ko­jem sta­now­czo ją zepchnęła. Od kiedy sta­nęli pod tymi prze­klę­tymi drzwiami, para wyko­nała ten sam manewr już przy­naj­mniej cztery razy i Erin zaczy­nała się zasta­na­wiać, czy nie poro­zu­mie­wają się przy­pad­kiem tele­pa­tycz­nie.

Lucas uśmiech­nął się krzywo, wciąż roz­złosz­czony.

– Ty naprawdę myślisz, że jesteś od nas wszyst­kich lep­szy, co? – rzu­cił z poli­to­wa­niem.

Michael zaci­snął zęby.

– A ty naprawdę nie wiesz nic o zasa­dach bez­pie­czeń­stwa w tej szkole.

Kosmo­sie. Dla­czego? Erin wes­tchnęła po raz ostatni, ziry­to­wana, i już miała zabrać głos, ale Diego ją uprze­dził.

– Wystar­czy – oznaj­mił poważ­nie. – Nie będziemy mar­no­wać wie­czoru na kłót­nie. Prze­zna­cze­nie piw­nicy jako miej­sca do awa­ryj­nego prze­trzy­my­wa­nia Wil­ko­ła­ków w cza­sie pełni nie było pomy­słem Wam­pi­rów, tylko Łow­ców – wyja­śnił, patrząc na Lucasa.

– Wie­dzia­łem! – wykrzyk­nął trium­fal­nie Keith, uno­sząc palec, po czym mina momen­tal­nie mu zrze­dła. – Cze­kaj, że co…?

Diego prze­niósł spoj­rze­nie na dru­giego Wil­ko­łaka.

– Pomy­sło­daw­cami byli Łowcy – powtó­rzył zwięźle. – O piw­nicy wie­dzą oczy­wi­ście dyrek­to­rzy i nauczy­ciele, ale nie ogła­sza się tego publicz­nie. Musimy mieć piątkę dyrek­to­rów, żeby unik­nąć spo­rów o stron­ni­czość – przy­po­mniał im spo­koj­nie. – Infor­ma­cja o klat­kach na Wil­ko­łaki wzbu­dzi­łaby wiele nega­tyw­nych emo­cji.

– Ale… – Keith przez moment gonił wła­sne myśli. – To skąd TY o tym wiesz?!

– Mój ojciec należy do oddziału taj­no­ści sen­tury. – Diego przy­wo­łał jed­nostkę orga­ni­za­cyjną Łow­ców. – Brał udział w ewa­lu­acji bez­pie­czeń­stwa szkół sen­tu­ral­nych.

Cho­ciaż jego ton jaw­nie suge­ro­wał, że temat jest zamknięty, słowa, które wypo­wie­dział szybko i gło­śno, wzbu­dziły w towa­rzy­stwie nową cie­ka­wość. Jedy­nie Tatiana nie wyglą­dała na zasko­czoną. No i Michael, ale on zawsze ukry­wał fakt, że cze­goś nie wie.

– Czy jesz­cze ktoś z nas wie wię­cej, niż powi­nien, z powodu konek­sji rodzin­nych? Czy to już wszystko? – zapy­tał gorzko Lucas.

Erin prze­łknęła gło­śno ślinę i udała, że nie widzi pro­wo­ka­cyj­nego uśmieszku, jaki poja­wił się na war­gach Micha­ela.

– Każdy wie tyle, na ile zasłu­guje – rzu­cił Wam­pir z satys­fak­cją.

– Naucz się go igno­ro­wać – pole­cił Luca­sowi Diego, nim Wil­ko­łak zdą­żył cokol­wiek odpo­wie­dzieć. – A ty, Micha­elu – dodał, prze­no­sząc wzrok na Wam­pira – jesteś lide­rem. Zacho­wuj się odpo­wied­nio.

Pozo­stało im wejść do piw­nicy. Michael miał w ręku cały pęk klu­czy i szybko wyja­śniło się dla­czego. Pierw­sze drzwi pro­wa­dziły do wąskiego, zim­nego kory­ta­rza z nie­otyn­ko­wa­nymi ścia­nami. Wystar­czyło przejść kilka kro­ków, by tra­fić na kolejne – tym razem grube i cięż­kie, zabez­pie­czone czte­rema zam­kami. Kiedy i one sta­nęły przed nimi otwo­rem, oczom przy­ja­ciół uka­zały się strome schody. Beto­nowe stop­nie pro­wa­dziły w dół, nik­nąc w ciem­no­ści.

– Po krót­kim zasta­no­wie­niu – zaczął Keith dziw­nie wyso­kim gło­sem, patrząc z prze­ra­że­niem w mrok – stwier­dzam, że ni­gdy nie prze­pa­da­łem za Gare­them. Jestem gotowy pogo­dzić się z fak­tem, że nie wróci.

Michael go zigno­ro­wał i ruszył w dół, czu­jąc na sobie spoj­rze­nia pozo­sta­łych. Jemu nie­trudno było zna­leźć odwagę: Wam­piry widziały w nocy dosko­nale, co po czę­ści przy­czy­niło się do legendy o ich nie­to­le­ran­cji na słońce. Za więk­szość tego typu ludz­kich teo­rii odpo­wie­dzialna była jed­nak wyłącz­nie stara klą­twa, którą potężny Cza­ro­dziej rzu­cił na ten rodzaj dawno temu. Przez krótki okres na pew­nym obsza­rze pro­mie­nie sło­neczne fak­tycz­nie były dla Wam­pi­rów śmier­telne.

Za Casta­la­wem ruszył Diego, sku­pia­jąc się na wzmoc­nie­niu zmy­słu wzroku, co nale­żało do zdol­no­ści jego rodzaju. Erin chwilę zajęło wygrze­ba­nie komórki z głę­bo­kiej kie­szeni. Gdy odpa­liła funk­cję latarki, ktoś zła­pał ją kur­czowo za rękaw.

– Ja tam nie zejdę – wyją­kała Lizzy.

Erin przy­wo­łała na twarz pokrze­pia­jący uśmiech, choć ciem­ność i chłód maja­czące w lochach nawet ją przy­pra­wiały o dresz­cze.

– Okej, Liz. Spo­koj­nie. Możesz wyjść na zewnątrz i pil­no­wać, żeby nikt się tu nie przy­plą­tał. To też będzie pomocne. Dobrze?

Blon­dynka poki­wała szybko głową i z widoczną ulgą cof­nęła się w stronę pierw­szych drzwi. Keith chwilę obser­wo­wał ją z zazdro­ścią.

– I że ona ma tak sama stać? Tam na zewnątrz? Tak zupeł­nie sama? Non­sens! – Już zaczy­nał się wyco­fy­wać w ślad za Lizzy.

Bojaź­li­wość Keitha cha­rak­te­ry­zo­wała głów­nie jego wewnętrz­nego wilka, ale ponie­waż ludzka strona chło­paka była z nim już na zawsze zwią­zana, wpły­wała na niego nie­za­leż­nie od formy.

– Idzie­cie czy macie zamiar urzą­dzić tam pik­nik?! – zawo­łał z ciem­no­ści Michael. – Wie­czorny posi­łek nie­długo się skoń­czy i na kory­tarz wyjdą tłumy.

Lizzy posłała przy­ja­cio­łom prze­pra­sza­jący uśmiech, po czym uchy­liw­szy drzwi, znik­nęła w jasnej pla­mie świa­tła.

– Ale… – Keith jęk­nął z wyra­zem roz­dar­cia malu­ją­cym się na jego twa­rzy. – To ja. Tego. Więc, jak gdyby, że… no wła­śnie – oznaj­mił z prze­ko­na­niem i czmych­nął.

Lucas, Erin i Tatiana wymie­nili krót­kie spoj­rze­nia i wresz­cie ruszyli w dół scho­dów, każdy z włą­czoną latarką w komórce.

– Reszta stchó­rzyła? – zadrwił Michael, zer­ka­jąc przez ramię na Erin i wcho­dząc w głąb piw­nicy.

Był wredny. Zapewne z powodu obec­no­ści innych wra­cał do swo­jej pozy króla świata. Iry­to­wało to Erin nie­zmier­nie, bo wie­działa już dosko­nale, że ma też inne strony. Przy następ­nym kroku kop­nęła go w kostkę. Wam­pir syk­nął cicho z bólu.

– Osza­la­łaś?! – Odwró­cił się gwał­tow­nie, nie­świa­do­mie pod­no­sząc głos.

– Ej! – uci­szył ich ostro Diego.

Nie mieli poję­cia, czego się spo­dzie­wać, dla­tego zigno­ro­wali włącz­nik świa­tła na szczy­cie scho­dów, zda­jąc się na same latarki. Gdyby oka­zało się, że ktoś czai się na dole, mogli je natych­miast zga­sić i ukryć się w ciem­no­ści. Sama myśl o tym wywo­ły­wała nie­przy­jemne ciarki, ale parli dalej, sto­pień za stop­niem. Wresz­cie zatrzy­mali się na samym dole, sto­jąc bli­sko sie­bie na gołym beto­nie. Wszystko wska­zy­wało na to, że nie mieli towa­rzy­stwa.

– Jeste­śmy sami? – zapy­tała cicho Erin, przy­sta­jąc obok Diego. Micha­ela celowo zigno­ro­wała. Jeśli chciał się zacho­wy­wać jak roz­piesz­czony idiota, mógł to robić w samot­no­ści.

– Jeste­śmy sami – potwier­dził Michael, nim Diego zyskał pew­ność. – Mówi­łem wam, że cała ta teo­ria jest śmieszna.

– A jed­nak tu jesteś – zauwa­żył Lucas zgryź­li­wie. Odda­lił się na kilka kro­ków, bły­ska­jąc latarką w stronę dale­kiej ściany. Po chwili coś pstryk­nęło i piw­nicę zalało ostre świa­tło zawie­szo­nych pod sufi­tem jarze­nió­wek. Wszy­scy zmru­żyli oczy.

Wielką prze­strzeń wypeł­niały rzędy kla­tek przy­mo­co­wane do ziemi gru­bymi śru­bami. Erin spo­dzie­wała się wil­goci i brudu, jed­nak wszystko oka­zało się nowe i błysz­czące, a czy­stość powie­trza suge­ro­wała, że pomiesz­cze­nie wen­ty­lo­wano.

Przy­ja­ciele roze­szli się w labi­rynt prę­tów, oglą­da­jąc klatki z bli­ska.

– Tu nic nie ma! – krzyk­nęła wresz­cie Erin. W jej gło­sie mie­szały się ulga i roz­cza­ro­wa­nie.

– Cóż za spo­strze­gaw­czość, Lan­ford! – Pro­wo­ku­jąca odpo­wiedź Micha­ela odbiła się od ścian i powró­ciła jako echo.

– Ten jest pew­nie roz­cza­ro­wany – mruk­nął Lucas niby sam do sie­bie, ale nie­spe­cjal­nie mu prze­szka­dzało, że komen­tarz dotarł do Wam­pira. Kilka rzę­dów z przodu Diego i Tatiana przy­glą­dali się jed­nemu z zam­ków, zde­ter­mi­no­wani, żeby zupeł­nie zigno­ro­wać kolejną kłót­nię.

– Nie­na­wi­dzę two­ich przy­ja­ciół – mruk­nął Michael, znaj­du­jąc się nagle tuż obok Erin. Dziew­czyna drgnęła, zasko­czona jego bli­sko­ścią. Potem wzru­szyła ramio­nami.

– A ja nie­na­wi­dzę two­ich przy­ja­ciół. Jeste­śmy kwita.

– Lubisz Jaspera – zauwa­żył Wam­pir.

Oczy Erin bły­snęły łobu­zer­sko.

– Jasper lubi mnie – oznaj­miła. – Jest to pewna róż­nica.

Casta­law zamilkł, przy­glą­da­jąc jej się dziw­nie. Lucas dołą­czył do nich, wycho­dząc zza rogu, i po chwili z prze­ciw­nej strony zja­wili się także Tatiana z Diego.

– Nic? – Zmien­no­kształtna spoj­rzała na nich pyta­jąco.

– Nic – potwier­dził Lucas.

Zdaje się, że wszy­scy byli jed­no­cze­śnie szczę­śliwi i przy­gnę­bieni. Nikt nie chciał zna­leźć w piw­nicy uka­ra­nych uczniów, ale skoro ich tu nie było, to musieli być gdzie indziej, a żadne z nich nie miało poję­cia gdzie. Wizja, że szkoła naprawdę opłaca co chwilę nowy lot na Ala­skę, i to z bła­hych powo­dów, naprawdę ich nie prze­ko­ny­wała.

* * *

– U-uh. Wycy e wyc-ą? – Keith spoj­rzał na zna­jo­mych pyta­jąco z ustami peł­nymi gęstej zupy.

– Och, jasne. Jasne, że tak. – Lucas poki­wał głową.

– Ty zro­zu­mia­łeś, co on tam beł­ko­tał? – zapy­tała z nie­do­wie­rza­niem Erin, ale w jej gło­sie nie bra­ko­wało sym­pa­tii.

– Oczy­wi­ście, że nie.

– Zapy­ta­łem się – zaczął poka­zowo ura­żony Keith, już z pustą buzią – czy wie­cie, że wra­cają?

– Kto wraca? – zapy­tała zanie­po­ko­jona Erin.

– Ucznio­wie wysłani do KRA­TER-u. Nie­któ­rzy poja­wili się w szkole.

Twa­rze przy­ja­ciół wykrzy­wiły się w wyra­zie szoku i nie­do­wie­rza­nia.

– Że co? – Erin odzy­skała głos jako pierw­sza. – Kiedy? Jak? Skąd ty o tym wiesz i czemu mówisz to nam dopiero teraz?!

– E, luzuj! Dowie­dzia­łem się dopiero przed chwilą – wyja­śnił. – Zauwa­ży­łem na kory­ta­rzu Cza­ro­dziejkę, z którą cho­dzę na histo­rię. Tydzień temu zabrali ją do KRA­TER-u, bo przy­nio­sła w ple­caku takie śmieszne pude­łeczko i potem na zaję­ciach…

– Keith! – Erin prze­rwała mu, chcąc przejść do sedna sprawy.

– No więc dzi­siaj wró­ciła. Bum.

– Trzeba z nią poroz­ma­wiać!

– Spo­koj­nie, kobieto, spo­koj­nie! Ja już z nią roz­ma­wia­łem.

– Roz­ma­wia­łeś z nią?!

– Lucas. – Keith przy­wo­łał przy­ja­ciela teatral­nym szep­tem, nachy­la­jąc się w jego stronę. – Wydaje mi się, że Alea się prze­grzała.

Erin wywró­ciła oczami.

– Ha, ha. Bar­dzo śmieszne – mruk­nęła, powstrzy­mu­jąc uśmiech. – No to mów! Naprawdę zabie­rają ich do KRA­TER-u? Co się tam dzieje?!

– Laska mówiła, że fak­tycz­nie poje­chała do KRA­TER-u. – Keith zro­bił się nagle poważ­niej­szy. – To nie był jej pierw­szy raz, ona non stop wykręca jakieś akcje. Powie­działa, że rze­czy­wi­ście coś się tam pozmie­niało…

– A Gareth? – zapy­tał Lucas. – Widziała Gare­tha? Powinna go koja­rzyć, też z nami cho­dził na histo­rię.

– No wła­śnie go nie widziała. Podobno dzielą ich tam teraz na różne grupy i przy­pi­sują do innych pro­gra­mów. Nie­któ­rzy są na krótko, inni na długo…

– Czyli niby zga­dza się to, co mówili nauczy­ciele… – mruk­nął bez prze­ko­na­nia Lucas.

– No ale to brzmi… – urwała Lizzy.

– Jak sterta wymó­wek – dokoń­czyła spo­koj­nie Tatiana.

– No tu się z tobą zgo­dzę, sio­stro. – Keith poki­wał głową. – Ona mówi, że w jej gru­pie pra­wie w ogóle nie było osób z Mal­la­roy, a prze­cież co chwila kogoś od nas zabie­rają, nie?

Nie tylko oni przej­mo­wali się znik­nię­ciami uczniów. Pytań od uczniów poja­wiało się coraz wię­cej, ale nauczy­ciele na wszyst­kie odpo­wia­dali spo­koj­nie, bez oznak zmar­twie­nia. Zarówno w szkole, jak i wśród rodzi­ców zaczęła krą­żyć infor­ma­cja o nowym pro­gra­mie edu­ka­cyj­nym w pla­cówce na Ala­sce. W KRA­TER-ze od pew­nego czasu roz­wi­jano sek­tor naukowy i – podobno – kary nie­któ­rych osób zosta­wały zmie­nione w coś przy­po­mi­na­ją­cego wymianę mię­dzysz­kolną. Miej­sce nie miało dobrego zasięgu, ale była to ponoć wyjąt­kowa oka­zja do zdo­by­cia nowych doświad­czeń, zwie­dze­nia nie­dawno otwar­tych labo­ra­to­riów oraz naucze­nia się dys­cy­pliny. No, w ogóle eks­tra.

Brzmiało to jak kłam­stwo, któ­rego nikomu nie chciało się nawet dopra­co­wać. Szkoła musiała więc jakoś dodat­kowo mie­szać rodzi­com w gło­wach, że nie nasłali jesz­cze na nią poli­cji. Miała w tym nawet wprawę, bo prze­cież przed ludz­kimi rodzi­nami admi­ni­stra­cja Mal­la­roy ukry­wała sen­tu­ral­ność od początku swo­jego ist­nie­nia.

Z dru­giej strony trudno było zna­leźć powód takiej intrygi. Im dłu­żej myśleli o całej spra­wie, tym bar­dziej wyda­wało się, że popa­dli w jakąś para­noję z powodu zwy­kłych zmian w sys­te­mie…

– Czyli na­dal nic nie wiemy – stwier­dziła sfru­stro­wana Erin. – Jeśli Gareth tra­fił do tego pro­gramu, to niby czemu nie może wam odpi­sać na wia­do­mo­ści? Na ani jedną? Od mie­siąca!

– No i po kiego grzyba zatrzy­my­wa­liby tam na przy­kład Kaylę, która jest liderką waszej dru­żyny – Keith wska­zał na Lizzy – i zbliża się tur­niej che­er­le­ader­ski!

Lizzy jęk­nęła cicho i oparła czoło o stół.

– Liz? Wszystko w porządku? – zary­zy­ko­wał Lucas, zasko­czony tak dra­ma­tyczną demon­stra­cją.

– Hmpf – odpo­wie­działa mu sterta jasnych wło­sów. Po chwili dziew­czyna wypro­sto­wała się ocię­żale, pocie­ra­jąc oczy. – Oddaj­cie mi Kaylę. Bła­gam! Nowy lider dru­żyny zro­bił nam dzi­siaj próbę przed śnia­da­niem. O szó­stej rano…

Z tymi sło­wami głowa dziew­czyny ponow­nie opa­dła, nie­bez­piecz­nie gło­śno ude­rza­jąc o blat. Wil­ko­łaki rów­no­cze­śnie się skrzy­wiły.

– Szó­sta rano to nie godzina – zgo­dziła się ze współ­czu­ciem Erin.

– Yhy – dobiegł ich ści­szony jęk Lizzy. – Może i Wam­piry nie muszą nor­mal­nie spać, ale reszta…

Tatiana wolno nachy­liła się w ich kie­runku.

– Musimy zająć jasne sta­no­wi­sko – zade­cy­do­wała. – Albo uzna­jemy, że posą­dza­nie nauczy­cieli o kłam­stwo jest absur­dalne, prze­sta­jemy się zadrę­czać i cze­kamy spo­koj­nie, aż wszy­scy po pro­stu wrócą, sku­pia­jąc się w tym cza­sie na nauce – tu zro­biła wymowną pauzę – albo wie­rzymy, że ucznio­wie tra­fiają zupeł­nie gdzie indziej, a nie do KRA­TER-u, i na poważ­nie zaczy­namy ich szu­kać.

– Czyli cze­kamy albo szu­kamy – pod­su­mo­wał Lucas.

Przy­ja­ciele wymie­nili spoj­rze­nia w mil­cze­niu.

– Ja to tam na przy­kład ni­gdy nie lubi­łem cze­kać… – oznaj­mił wresz­cie Keith.

* * *

Alea stała w oknie i patrzyła w stronę mokrej od desz­czu polany, gdzie Nick tań­czył przez chwilę do Shake It Off, nim ode­brał połą­cze­nie.

– To jest to – mruk­nęła sama do sie­bie, nie spusz­cza­jąc z niego wzroku. – To jest moment, w któ­rym ofi­cjal­nie wyrze­kam się zna­jo­mo­ści z tym kole­siem.

Mimo to na­dal żywo go obser­wo­wała, wie­dząc, że roz­ma­wia z jej sio­strą. Erin co prawda za pierw­szym razem nie ode­brała, ale zaraz oddzwo­niła, przez co Cza­ro­dziej miał oka­zję posłu­chać swo­jego dzwonka. Cho­ciaż Alea i Nick byli dość scep­tycz­nie nasta­wieni do teo­rii, że wyna­la­zek loka­li­za­cyjny Łow­ców roz­po­zna wyczy­tany z sygnału sen­tu­ralny ślad Alei, i tak prze­strze­gali zasad o zacho­wa­niu odpo­wied­niego dystansu. Dla­tego chło­pak stał tak daleko, pla­nu­jąc z Erin spo­tka­nie w week­end uro­dzin bliź­nia­czek. Cyn­thia i Eve dały na coś takiego przy­zwo­le­nie zapewne jedy­nie po to, żeby wspól­nym zdję­ciem uspo­koić nieco rodzi­ców sióstr, nie zaś z czy­stej dobroci serca, ale nie robiło to Alei już żad­nej róż­nicy.

W ciągu ostat­nich czte­rech dni minął jakiś mie­siąc. Nie dało się tego ina­czej ująć i dokład­nie tak się czuła. Wresz­cie odblo­ko­wała w sobie zdol­ność ima­gi­na­cji, two­rząc łuski na grzbie­cie zwy­kłej formy rysia, i wszystko stało się nagle… poważne. Osta­teczne. Nie zda­wała sobie nawet sprawy, że wcze­śniej przed każdą pełną grozy infor­ma­cją o swo­jej roli w wiel­kim pla­nie Mar­tina Gal­la­ghera bro­niła się, myśląc: „Może jed­nak się pomy­lili. Może to nie mnie potrze­bują do zła­ma­nia soju­szu i ura­to­wa­nia całego rodzaju”.

Teraz o pomyłce nie było już mowy. Cor­ne­lius Sal­der oka­zał się jej praw­dzi­wym przod­kiem – odzie­dzi­czyła po nim zdol­no­ści ima­gi­na­cji: mogła zmie­niać się nie tylko w ist­nie­jące zwie­rzęta, lecz także w ich wła­sną wer­sję lub w coś zupeł­nie zmy­ślo­nego. Nie powinno to być dla niej zasko­cze­niem, mówiono jej prze­cież o tym od dawna. Są jed­nak w życiu takie sprawy, na które zawsze jest się tro­chę nie­go­to­wym, nie­za­leż­nie od tego, z jak wiel­kiej odle­gło­ści można je dostrzec.

Odblo­ko­wa­nie spe­cjal­nej mocy spra­wiło para­dok­sal­nie, że poczuła jesz­cze więk­szą bez­sil­ność. Zro­zu­miała już jakiś czas temu, że nie jest boha­terką tej histo­rii, tylko środ­kiem do osią­gnię­cia celu. Szansą na szczę­śliwe zakoń­cze­nie, pre­tek­stem do dzia­ła­nia – tyle.

No i okej. Dobra. Mogła wziąć się w garść i ode­grać swoją rolę, nawet jeśli cza­sem (dość czę­sto) odno­siła wra­że­nie, że wszystko wypada jej z rąk. Nie miała tylko pomy­słu, co zro­bić ze złym prze­czu­ciem, które na dobrą sprawę ni­gdy nie minęło.

* * *

Nebra­ska… nie była dla każ­dego. Wię­cej miesz­kało tam krów niż ludzi i prze­wa­żały opi­nie, że ni­gdzie nie ma nic cie­ka­wego do roboty. Alea, Nick, Cyn­thia i Eve zatrzy­mali się w żół­tym domu z pod­da­szem, oto­czo­nym jedy­nie przez wiel­kie pola. We wszyst­kich pomiesz­cze­niach znaj­do­wały się pry­watne rze­czy, co dobit­nie suge­ro­wało, że wcze­śniej ktoś zamiesz­ki­wał posia­dłość. Dziew­czyna czuła się nie­swojo oto­czona jaw­nymi śla­dami cudzej obec­no­ści. Jak gdyby wła­mała się do czy­je­goś życia.

Mar­tin przy­je­chał w czwar­tek, żeby na wła­sne oczy zoba­czyć zdol­ność ima­gi­na­cji. Do tej pory cały czas sie­dział w Waszyng­to­nie, a mimo to Alea miała wra­że­nie, że dobrze go zna. Był obecny w sło­wach Eve, w decy­zjach Cyn­thii, w pole­ce­niach Nicho­lasa i w każ­dej poja­wia­ją­cej się w jej gło­wie wąt­pli­wo­ści. Zna­lazł ją po drze­wie gene­alo­gicz­nym Sal­dera, jesz­cze zanim stała się Zmien­no­kształtna, i nawią­zał kon­takt, gdy tylko się to wyda­rzyło. Jej dawne życie wyparła sen­tura, a ta ozna­czała dla niej jedno: Wiel­kie Nie­bez­pie­czeń­stwo. W pew­nym sen­sie Mar­tin Gal­la­gher cały czas znaj­do­wał się tuż obok.

Eve powie­działa jej kie­dyś, że Mar­tin zawsze potrafi prze­wi­dzieć, jak coś się skoń­czy, i zapla­no­wać naj­lep­szy ruch. Patrząc w jego szare oczy, Alea zaczy­nała w to wie­rzyć. Zda­wał się widzieć wszystko: ją na wylot oraz całą przy­szłość.

– Mogę cię o coś zapy­tać? – ode­zwała się cicho, gdy zastała go samego w zagra­co­nym salo­nie.

Wargi męż­czy­zny wygiął lekki uśmiech, bo nie umknęła mu iro­nia zawarta w tym zwro­cie. Strzep­nął popiół do popiel­niczki i wypro­sto­wał się odro­binę w fotelu.

– Oczy­wi­ście.

– Okła­mu­jesz mnie?

Choć minęło zale­d­wie sześć mie­sięcy od ich pierw­szej roz­mowy, Alea wyglą­dała znacz­nie doj­rza­lej. Na jej twa­rzy malo­wała się deter­mi­na­cja, a w oczach czuj­ność. Sko­ja­rzyła się Gal­la­ghe­rowi nagle z Eve.

– Nie – odparł do dłu­giej pau­zie. Osoby takie jak on mogły sobie pozwo­lić na każdą por­cję mil­cze­nia, ni­gdy nie ryzy­ku­jąc, że stracą czy­jąś uwagę. Lub sza­cu­nek. – Nie­spe­cjal­nie – dodał nie­mal bez­tro­sko. – Czemu tak myślisz?

Alea wolno prze­szła przez salon i usia­dła na skraju sto­lika do kawy, dokład­nie naprze­ciwko niego. Cie­nie uło­żyły się na jej twa­rzy od nowa.

– Wydaje się nam z Nic­kiem, że zlo­ka­li­zo­wa­nie mnie wyna­laz­kiem Łow­ców jest bar­dzo mało praw­do­po­dobne. Zwłasz­cza jeśli część Łow­ców stoi już w sekre­cie po naszej stro­nie, nie po stro­nie Fran­cis Rowe. Wszyst­kie wasze powody ukry­wa­nia mnie wydają się nacią­gane.

Mar­tin ski­nął głową zachę­ca­jąco, zupeł­nie nie­ura­żony.

– Powiedz mi, co myślisz.

– Myślę, że mogła­bym wam poma­gać, cho­dząc jed­no­cze­śnie do Mal­la­roy i utrzy­mu­jąc nor­malny kon­takt z rodziną. Ze wszyst­kimi, ze świa­tem…

– I tak, i nie – ode­zwał się wolno męż­czy­zna. – Widzisz, Aleo, wszystko spro­wa­dza się do tego, że nas nie stać nawet na naj­mniej­sze ryzyko. Masz rację, umiesz­cze­nie Erin na twoim miej­scu nie było abso­lut­nie konieczne. Sta­no­wiło jed­nak naj­bez­piecz­niej­sze roz­wią­za­nie. – Prze­rwał, by zacią­gnąć się dymem, a potem chwilę po pro­stu się jej przy­glą­dał. – Czy teraz ja mogę coś powie­dzieć tobie?

Alea kiw­nęła głową.

– Prze­stań się nad sobą uża­lać – pora­dził Gal­la­gher. Ton miał łagodny, pełen zro­zu­mie­nia, a nawet współ­czu­cia. Może wła­śnie dzięki temu słowa te prze­śli­zgnęły się przez wszyst­kie bariery ochronne i w kilka sekund osia­dły gdzieś głę­boko w niej. – Jesteś Zmien­no­kształtna i odzie­dzi­czy­łaś umie­jęt­ność ima­gi­na­cji – kon­ty­nu­ował spo­koj­nie. – Jesteś wyjąt­kowa. Prze­by­wasz w wygod­nym, bez­piecz­nym miej­scu. Masz nie jedną, ale trzy osoby ofe­ru­jące ci opiekę, wspar­cie i edu­ka­cję. Aleo – wes­tchnął cicho z nutą roz­cza­ro­wa­nia w gło­sie – prze­stań wszystko spro­wa­dzać wyłącz­nie do swo­jej osoby.

Dziew­czyna ucie­kła wzro­kiem w bok, przy­tło­czona jego sło­wami, i zaczęła ner­wowo sku­bać skórkę przy paznok­ciu u kciuka.

– Jak mam nie spro­wa­dzać tego do swo­jej osoby, skoro infor­ma­cje o wszyst­kim innym trzy­ma­cie w sekre­cie? Dla­czego nie może­cie mi przy­naj­mniej powie­dzieć, czym jest to Wiel­kie Nie­bez­pie­czeń­stwo?!

– To grze­chy z prze­szło­ści Wam­pi­rów i Wil­ko­ła­ków, które zdo­łały ich w końcu dopaść – oznaj­mił Mar­tin spo­koj­nie, wciąż nie wyja­śnia­jąc abso­lut­nie niczego.

W swo­jej gło­wie Alea sły­szała wciąż opo­wie­ści Erin o przy­ja­cio­łach ze szkoły, któ­rzy nale­żeli do jed­nego z dwóch prze­klę­tych rodza­jów.

– Ale CO jest aż tak straszne, że może poko­nać nawet wszyst­kie pięć rodza­jów, gdy­by­śmy sta­nęli do walki razem?!

Pra­gnęła odpo­wie­dzi. Coraz trud­niej było jej znieść błą­dze­nie po omacku, a do tego coraz bar­dziej się bała. Gal­la­gher też musiał się bać, gdzieś głę­boko pod war­stwą spo­koju i sza­rego dymu, bo prze­cież dla bez­pie­czeń­stwa gotów był zdra­dzić dwa całe rodzaje. Zdra­dzić i spi­sać je na straty!

– Kie­dyś w pełni zro­zu­miesz i zaak­cep­tu­jesz, dla­czego nie przed­kła­dam two­jego losu nad los wszyst­kich Zmien­no­kształt­nych i dla­czego nie przed­kła­dam losu Wil­ko­ła­ków i Wam­pi­rów nad los pozo­sta­łych trzech rodza­jów sen­tu­ral­nych – oświad­czył, znowu zręcz­nie omi­ja­jąc jej pyta­nie. – Chcesz prawdy? Prawda jest brudna, Aleo. Prawda jest taka, że robimy to, co musimy. Wybie­ramy mniej­sze zło. Umysł to zabawne narzę­dzie: wszystko jest kwe­stią per­spek­tywy. Cza­sem przy­cho­dzi nam sta­nąć w miej­scu, gdzie to, co wcze­śniej było nie do przy­ję­cia, nagle oka­zuje się naj­lep­szym roz­wią­za­niem.

– I gdzie teraz sto­imy? – rzu­ciła dziew­czyna zgryź­li­wie.

– Na linii ognia.

2.

Wiadomo, nie wiadomo

Regan Casta­law wkro­czył do pomiesz­cze­nia zde­cy­do­wa­nym, ale wol­nym kro­kiem i pobież­nie zeska­no­wał wzro­kiem oto­cze­nie. Wystrój był eklek­tyczny. Cie­płe tony, różne gatunki drewna, mięk­kie fak­tury puszy­stych dywa­nów i makram zawie­szo­nych na ścia­nach… Pur­pura i poma­rańcz. Domowa atmos­fera męczyła go już od progu, bo nie przy­szedł tu na luźną poga­wędkę. Jor­dan Gor­don-Blac­kwood jed­nak nawet ofi­cjalne roz­mowy upie­rała się odby­wać w nasiąk­nię­tej roz­pusz­czal­ni­kiem prze­strzeni arty­stycz­nej.

Alfy zawsze były dwie, więc i w roz­mo­wach mię­dzy­ro­dza­jo­wych ofi­cjal­nej repre­zen­tantce towa­rzy­szyła osoba prze­wo­dząca jed­nej z watah w kraju. Teraz obie sie­działy na kana­pie, cze­ka­jąc na Regana. Ta z sze­ro­kimi bar­kami i dołecz­kiem w bro­dzie to była Jor­dan Gor­don-Blac­kwood; Ophe­lia miała fio­le­towe włosy.

Wam­pir zer­k­nął w bok, gdzie pod oknem stały trzy Wil­ko­łaki z rękoma sple­cio­nymi za ple­cami, patrząc na niego uważ­nie.

– Mogę ich ode­słać, jeśli sobie życzysz – zaofe­ro­wała Gor­don-Blac­kwood, się­ga­jąc po fili­żankę z kawą. Jemu nie musiała ofe­ro­wać żad­nego poczę­stunku: plusy gosz­cze­nia u sie­bie Wam­pira.

– Nie – rzu­cił Regan sil­nym, choć zaska­ku­jąco przy­jem­nym gło­sem, sia­da­jąc naprze­ciwko nich. – Dobrze, że tu są.

Jor­dan zmarsz­czyła lekko wąskie brwi, ale nie sko­men­to­wała tego stwier­dze­nia. Ophe­lia odchy­liła się odro­binę do tyłu, od razu dystan­su­jąc się nieco od roz­ma­wia­ją­cej pary. Było jasne, że dzi­siaj jej rolą jest przede wszyst­kim słu­chać.

Regan Casta­law drgnął, ale jakimś cudem jego sie­dząca syl­wetka spra­wiła wra­że­nie bar­dziej odprę­żo­nej. Cecho­wały go jak zawsze ele­gan­cja oraz wyra­fi­no­wa­nie i choć wyglą­dał nie­na­gan­nie, widać to było przede wszyst­kim w jego ruchach oraz sło­wach. Nawet w łach­ma­nach byłby nie­za­prze­czal­nie Ojcem Rodu Casta­lawów i Kró­lem Wam­pi­rów.

Gor­don-Blac­kwood cały czas obser­wo­wała go uważ­nie. Regan znaj­do­wał się w jej prze­strzeni, na jej tere­nie. Zgod­nie z umową musiał zosta­wić przed drzwiami wszyst­kich swo­ich pra­cow­ni­ków, a jed­nak ema­no­wał pew­no­ścią sie­bie.

– Nie byłeś, Rega­nie, wylewny, jeśli cho­dzi o powód tego spo­tka­nia.

Oboje wie­dzieli, co kryje się za tymi sło­wami. „Co tu robisz?” – pytał wzrok Jor­dan.

Wam­pir odmó­wił spo­tka­nia w Czar­nym Domu w Denver, który od czasu soju­szu stał się sie­dzibą przed­sta­wi­cieli rodza­jów i miej­scem wyko­rzy­sty­wa­nym do więk­szo­ści roz­mów poli­tycz­nych na tym szcze­blu. Był to także, a może przede wszyst­kim, teren abso­lut­nie neu­tralny. Jed­nak zamiast być wła­śnie tam, znaj­do­wali się tutaj.

W powie­trzu wisiało coś cięż­kiego, lecz nie wro­gość. Histo­ria obfi­to­wała zarówno w wojny mię­dzy Wam­pi­rami i Wil­ko­ła­kami, jak i ich przy­mie­rza. Rodzaje te były do sie­bie zbyt podobne i jed­no­cze­śnie zbyt różne, by móc zacho­wać neu­tralny sto­su­nek. Zawsze wda­wały się w burz­liwe kon­flikty lub bli­skie układy. Nic pomię­dzy.

Na szczę­ście dla wszyst­kich obec­nie pano­wał sojusz.

– Wiesz, czemu tu jestem? – zapy­tał Regan wprost.

Prze­żyw­szy ileś­set lat, Wam­piry naj­czę­ściej albo zaczy­nały wszystko postrze­gać jak nic nie­wartą zabawę, albo nabie­rały wstrętu do wszel­kiego rodzaju gie­rek. Regan zde­cy­do­wa­nie nale­żał do tej dru­giej kate­go­rii.

– Oświeć mnie – zapro­po­no­wała Jor­dan, z brzę­kiem odsta­wia­jąc fili­żankę na niski sto­lik. Miała kilka dobrych teo­rii, ale nie widziała potrzeby dzie­le­nia się nimi na samym początku roz­mowy.

– W szko­łach pobiera się uczniom krew – oznaj­mił Wam­pir spo­koj­nym gło­sem. Opa­no­wa­nie, które od niego biło, było nie­ludz­kie. Dosłow­nie i w prze­no­śni.

Jor­dan Gor­don-Blac­kwood kiw­nęła głową, nie­wzru­szona.

– Zmie­niły się też zasady przyj­mo­wa­nia uczniów do Kolek­tyw­nego Restryk­cyj­nego Aresztu Toczą­cego Eks­ten­sywną Reso­cja­li­za­cję – kon­ty­nu­ował Regan. – Otwo­rzono nowy pro­gram edu­ka­cyjny.

– Oskar­żasz mnie o coś? – zapy­tała Wil­ko­łaczka bez ogró­dek. W prze­ci­wień­stwie do Wam­pira nie miała wiecz­no­ści na takie roz­mowy.

– Nie – odpo­wie­dział, wciąż spo­kojny. – Po pro­stu jestem zanie­po­ko­jony.

– Zanie­po­ko­jony losem uczniów…?

Uwa­dze Wam­pira nie uszła nuta drwiny poja­wia­jąca się w tym pyta­niu. Zigno­ro­wał ją jed­nak.

– Zanie­po­ko­jony, tak ogól­nie.

Jor­dan wes­tchnęła i odchy­liła się, opie­ra­jąc plecy wygod­niej o kanapę.

– Raczej nie­po­trzeb­nie – rzu­ciła z cie­niem zmę­cze­nia w gło­sie. Było jasne, że spo­dzie­wała się jakie­goś innego, waż­niej­szego tematu i ten obecny w ogóle jej nie inte­re­so­wał. Mimo to musiała przez niego prze­brnąć, bo Regan Casta­law z sobie tylko zna­nego powodu pofa­ty­go­wał się do innego stanu, by roz­ma­wiać z nią twa­rzą w twarz. – KRA­TER wpro­wa­dza nowe metody reso­cja­li­za­cji, zmie­nia podej­ście nie tylko do uczniów. Pierw­sze roz­mowy na ten temat odbyły się cho­ler­nie dawno temu, jeśli mnie pamięć nie myli. Pra­wie rów­no­cze­śnie z roz­po­czę­ciem roz­bu­dowy tam­tej­szego sek­tora nauko­wego i to wła­śnie na jego potrzeby pobie­rana jest krew. Na jakieś nowe eks­pe­ry­menty Łow­ców i Cza­ro­dzie­jów z sen­turą. Wszyst­kie pro­po­zy­cje prze­szły przez stół Rady, te zmiany to żadna nowość, a już z pew­no­ścią nic nie­po­ko­ją­cego.

– To twoje słowa czy ktoś wsa­dził ci je do ust? – Głos Regana zabrzmiał nieco chłod­niej.

– Od tego są spe­cja­li­ści – obru­szyła się Jor­dan. – Nie jestem odpo­wie­dzialna za KRA­TER. Dobrze wiesz, prze­sia­du­jemy na tych samych spo­tka­niach. Te wnio­ski prze­szły przez dzie­siątki rąk. Do nas tra­fiły już jako czy­sta for­mal­ność! Ty też je pod­pi­sa­łeś. – Urwała na chwilę, żeby znowu się­gnąć po fili­żankę. Nie była do końca pewna, do czego Wam­pir zmie­rza. – Gdzie wła­ści­wie widzisz pro­blem? Kiedy ostat­nio się widzie­li­śmy, nie mar­twi­łeś się o losy sen­tu­ral­nych szkół. A już na pewno nie o ich uczniów.

– Pro­ble­mem jest zbyt dużo zmian w tak krót­kim cza­sie.

Jor­dan uśmiech­nęła się pobłaż­li­wie.

– Wiem, że twój rodzaj lubi żyć prze­szło­ścią, ale nie prze­sa­dzajmy. Sta­gna­cja nikomu z nas nie wyszłaby na dobre.

– Kilka lat temu masowo ścią­gali do KRA­TER-u wszyst­kie guakile – wtrą­ciła Ophe­lia, wspo­mi­na­jąc zwie­rzątka z pozoru niczym nie­róż­niące się od fre­tek, przy pomocy któ­rych zna­jące się osoby mogły wysy­łać sobie zapi­sane w ich myślach wia­do­mo­ści. – Łowcy i Cza­ro­dzieje pra­cują nad sen­tu­ral­nym postę­pem w dzi­waczny spo­sób, ale to nic nowego.

– Tym razem kom­bi­nują coś z krwią – pod­jęła Jor­dan. – Z pew­no­ścią nie pierw­szy i nie ostatni raz. Czemu cię to mar­twi? Nie byłeś świa­domy, że twoja lewa czy prawa ręka wydała pozwo­le­nie na to przed­się­wzię­cie?

– Mam… złe prze­czu­cia – wyznał Wam­pir, wciąż jed­nak z tym samym spo­ko­jem.

– Jeśli labo­ra­to­ria i pro­jekty edu­ka­cyjne w KRA­TER-ze tak bar­dzo cię nie­po­koją, to zleć inspek­cję! – zasu­ge­ro­wała Jor­dan z nutą nie­cier­pli­wo­ści w gło­sie. – Co ja mam z tym niby wspól­nego, Rega­nie?

Wil­ko­łaki bez wąt­pie­nia były rodza­jem naj­mniej zain­te­re­so­wa­nym poli­tyką. Ich struk­tury miały luźny cha­rak­ter, a orga­ni­zo­wali się w coś poważ­nego wła­ści­wie tylko wtedy, gdy naprawdę musieli. W prze­ciw­nym wypadku korzy­stali po pro­stu z wszech­obec­nych struk­tur ludz­kich. Pod­czas gdy na przy­kład Zmien­no­kształtni z uczest­nic­twa w jakiejś frak­cji robili cały sen­tu­ralny zawód, Wil­ko­łaki inte­re­so­wały się bar­dziej fazami księ­życa i zapew­nia­niem swo­jemu rodza­jowi bez­piecz­nych warun­ków do prze­miany.

– Nie wydaje ci się to podej­rzane? Tyle zmian w KRA­TER-ze.

Głos Regana nie zdra­dzał praw­dzi­wego zain­te­re­so­wa­nia odpo­wie­dzią. Brzmiał raczej suge­styw­nie. Jakby reży­se­ro­wał całą wymianę zdań, by wycią­gnąć z czy­ichś ust słowa, które chciał usły­szeć.

– Na początku też mi się to nie podo­bało – przy­znała nieco nie­chęt­nie Jor­dan. Miała czter­dzie­ści sie­dem lat, a cza­sem wyda­wało jej się, że Casta­law mówi do niej jak do dziecka. Wyba­czała mu to jed­nak ze względu na róż­nicę wieku. Z jego per­spek­tywy pew­nie była dziec­kiem. – Kaza­łam to komuś spraw­dzić i otrzy­ma­łam z powro­tem raport. To nie jest już ten sam ośro­dek, który Wil­ko­łaki prze­ka­zały w ręce soju­szu. KRA­TER się roz­rósł, na­dal się roz­ra­sta. Ale to prze­cież nic złego. Czy­ta­łam, co tam robią. Widzia­łam raport i wszystko się zga­dza.

– Nie pyta­łem, co otrzy­ma­łaś w rapor­cie. Pyta­łem, co ci się wydaje – zauwa­żył Regan.

– Wyda­wało się to nie­któ­rym z nas podej­rzane, więc wszystko spraw­dzi­łam i już wiem, że nie ma w tym nic podej­rzanego. Koniec histo­rii. Po to tu jesteś? By zapy­tać mnie, czy Cza­ro­dzieje nie kręcą cze­goś pod naszym nosem? Idź z takimi spra­wami do Zmien­no­kształt­nych. Oni lubią pod­chody. Spy­taj Rowe – dodała. – Podobno opo­zy­cja chce ją posta­wić w stan oskar­że­nia. Może stra­cić posadę.

– Sam wysła­łem kilka osób, żeby to spraw­dziły. Niczego nie zna­la­zły.

– Więc w czym leży pro­blem?

– Tego sta­ram się dowie­dzieć.

– Czyli nie ma pro­blemu. Chcesz go wykre­ować.

– Czyli nie wiemy o pro­ble­mie, który może ist­nieć.

Jor­dan wes­tchnęła ciężko.

– Myślisz, że wszystko to jest ze sobą połą­czone i COŚ się dzieje. Ja to spraw­dzi­łam. Ty to spraw­dzi­łeś. Nic się nie dzieje. Czemu chcesz to roz­trzą­sać?

– Wiesz, że wnio­sek o pracę nad nowym pro­gra­mem reso­cja­li­za­cji został wysto­so­wany w lutym zeszłego roku? – zapy­tał nagle Regan.

Wil­ko­łaczka skrzy­wiła się nie­znacz­nie.

– I co w związku z tym? – zapy­tała z cie­niem znu­że­nia w gło­sie. Roz­mowa z potęż­nym Wam­pi­rem zawsze ją męczyła.

– W kwiet­niu dwa lata temu nasze praw­dziwe motywy zawar­cia soju­szu wyszły na jaw w cia­snych krę­gach lide­rów i repre­zen­tan­tów rodza­jów.

– Zamie­rzasz świę­to­wać rocz­nicę?

– Czy świę­tuję dzień, w któ­rym kilka bar­dzo waż­nych osób odkryło, że zaini­cjo­wa­li­śmy sojusz, by zabez­pie­czyć wła­sny los? Nie. Nie świę­tuję.

Jor­dan wytrzy­mała chłód, który poja­wił się w jego spoj­rze­niu.

– W tym samym mie­siącu zde­cy­do­wano, że sprawa pozo­sta­nie utaj­niona, a sojusz trwać będzie dalej. Wszystko zostało nam wyba­czone, bo korzy­ści naszej współ­pracy prze­wyż­szają wady. Pod­ję­li­śmy wspólną decy­zję w imie­niu pię­ciu rodza­jów, że to, co nad­cho­dzi, prze­trwamy tylko wspól­nie. Ini­cjo­wa­nie soju­szu bez peł­nej trans­pa­rent­no­ści zostało nam wyba­czone – wyli­czała. – Zagro­że­nie pozo­stało, jak na razie, sekre­tem. Ja świę­to­wa­łam.

– Twój wybór – skwi­to­wał Casta­law, sku­pia­jąc się na innym aspek­cie ich roz­mowy: – Moim zda­niem nie powin­ni­śmy lek­ce­wa­żyć faktu, że od tego czasu zaczęło się poja­wiać wiele wnio­sków o drobne zmiany w sys­te­mie naszego dzia­ła­nia.

– Wiem, co myślisz – prze­rwała mu. – I się z tobą nie zga­dzam.

– A co myślę? – spro­wo­ko­wał ją Regan.

– Przy­pusz­czasz, że Fran­cis Rowe, Lucille Lan­der­son i Mal­colm Tal­lis nie wyba­czyli nam. Myślisz, że ktoś ostrzy kołek, i pró­bu­jesz prze­wi­dzieć moment, w któ­rym wbije ci się on w plecy.

– To twoje słowa, nie moje.

– A ty cze­ka­łeś cały ten czas, aż je w końcu wypo­wiem.

– Słusz­nie.

– Non­sens. – Jor­dan Gor­don-Blac­kwood znów się skrzy­wiła. – Gdyby ktoś coś pla­no­wał, nie uszłoby to naszej uwa­dze.

– Mojej uwa­dze nie ucho­dzi zawi­ro­wa­nie, do któ­rego doszło w dowódz­twie Zmien­no­kształt­nych – oznaj­mił spo­koj­nie Wam­pir, wresz­cie uści­śla­jąc swoje obawy.

Wil­ko­łaczka spoj­rzała na niego z nie­do­wie­rza­niem, po czym zaśmiała się cicho.

– Fran­cis Rowe jest naj­więk­szą fanką Wil­ko­ła­ków, jaką kie­dy­kol­wiek spo­tka­łam. Oże­niła się z Wil­ko­łaczką i pod­pi­sała tyle papie­rów łączą­cych Zmien­no­kształt­nych z moim rodza­jem, że nie zdzi­wi­ła­bym się, gdyby do dziś miała nad­wy­rę­żony nad­gar­stek. – Pokrę­ciła głową z nie­do­wie­rza­niem. – TO jest twoje zmar­twie­nie?

Przez twarz Regana Casta­lawa prze­bie­gło nie­za­do­wo­le­nie.

– Sama wspo­mnia­łaś, że jej pozy­cja zaczyna słab­nąć. Nie masz wra­że­nia, że w związku z tym osłab­nie także rela­cja mię­dzy waszymi rodza­jami?

– Jesteś prze­wraż­li­wiony. U nich ktoś zawsze na coś narzeka i o coś wal­czy, bo babrają się w tych swo­ich frak­cjach. To biz­nes Zmien­no­kształt­nych i nie powi­nien nas obcho­dzić tak długo, jak długo nie zagraża soju­szowi.

– A jeśli zagraża?

– A masz na to jakieś dowody? – Gor­don-Blac­kwood wypro­sto­wała się w fotelu i wes­tchnęła ciężko. – Przej­mu­jesz się plot­kami i duchami. Minęło dzie­więć lat, od kiedy zażą­da­łeś soju­szu, prze­stra­szony pogło­skami. Dziś chcesz ten sojusz pod­wa­żyć, rów­nież opie­ra­jąc się na plot­kach. Ni­gdy nie mia­łam cię za tchó­rza, Rega­nie. Nie każ mi zmie­niać zda­nia.

Nie wia­domo kiedy atmos­fera w pokoju zagę­ściła się i roz­mówcy sie­dzący naprze­ciwko sie­bie stali się znacz­nie mniej roz­luź­nieni. Trójka Wil­ko­ła­ków usta­wiona na straży w salo­nie zaczęła sku­piać swoje spoj­rze­nia na Wam­pi­rze. Regan pozo­sta­wał nie­wzru­szony.

– Ponad dzie­więć lat temu zaczą­łem po kolei roz­ma­wiać z Alfami waszych spo­łecz­no­ści na tere­nach tego kraju, by poru­szyć temat nie­bez­pie­czeń­stwa, które wtedy było tylko pogło­ską.

– Pamię­tam – zgo­dziła się Gor­don-Blac­kwood. Czuła, że musi Wam­pi­rowi pozwo­lić mówić.

– Byłaś wtedy kimś innym…

– Uwa­żaj, Rega­nie – prze­rwała mu kobieta. – Roz­mowa na temat tego, kim jestem i kim nie jestem, może się oka­zać bar­dzo nie­kom­for­towa dla kogoś takiego jak ty.

Regan się zawa­hał, co widać było na jego twa­rzy. Cza­sem doty­kał sło­wami jakichś niu­an­sów współ­cze­sno­ści lub zaka­mar­ków cudzej pry­wat­no­ści. Wtedy nagle oka­zy­wało się, że śmier­tel­nicy potra­fią go jed­nak wciąż odro­binę zasko­czyć. Sik­nął wolno głową.

– Nie byłaś Alfą – oznaj­mił, wyja­śnia­jąc, że to i tylko to miał chwilę temu na myśli. – Sta­łaś wtedy za fote­lem dwóch Alf two­jej spo­łecz­no­ści, tak jak dziś oni stoją za tobą. – Na moment skie­ro­wał spoj­rze­nie na trzy Wil­ko­łaki znaj­du­jące się pod oknem, wciąż w takiej samej goto­wo­ści. – Jeden wasz przy­wódca mil­czał, drugi zbył mnie mach­nię­ciem dłoni, tak jak ty robisz to dzi­siaj.

– Po co mi to mówisz? – zapy­tała Jor­dan. Jej ton wciąż miał w sobie ślady nie­chęci. Tym razem dla­tego, że wie­działa, do czego Wam­pir zmie­rza. Pyta­nie było wła­ści­wie reto­ryczne.

– Nie­długo póź­niej nawią­za­łaś ze mną kon­takt jako nowa Alfa. Powie­dzia­łaś, że Wil­ko­łaki podzie­lają moje obawy. Zale­d­wie mie­siąc potem usta­la­li­śmy pro­po­zy­cję soju­szu z więk­szo­ścią lide­rów waszych spo­łecz­no­ści.

Jor­dan zaci­snęła gniew­nie usta, a także poru­szyła się na miej­scu odro­binę ner­wowo.

– Dla­tego pro­si­łeś, żeby zostali – zauwa­żyła, coraz bar­dziej roz­złosz­czona. Miała na myśli Wil­ko­łaki pod oknem, ale nie spoj­rzała nawet w ich stronę. – Liczysz na to, że jeśli ja nie podzielę two­ich obaw, ktoś inny z mojej spo­łecz­no­ści to zrobi i spro­wo­kuje kolejną zmianę wła­dzy? Gro­zisz mi, Rega­nie…?

Wam­pir pozo­stał nie­wzru­szony.

– Skądże. Jed­nak ze wszyst­kich osób ty powin­naś wie­dzieć naj­le­piej, jak bar­dzo moty­wuje strach. Koniec koń­ców to wła­śnie on pozwo­lił ci zająć miej­sce Alfy lata temu, czyż nie? Histo­ria lubi się powta­rzać.

Jor­dan poczuła się nagle zła­pana w pułapkę. Dopóki Wam­pir nie otwo­rzył ust, nie było żad­nych pro­ble­mów. Teraz nagle miała mar­twić się nie tylko o bez­pie­czeń­stwo soju­szu, ale także o swoją pozy­cję.

Poświę­ciła kilka sekund na przy­po­mnie­nie sobie, że ona i król Wam­pi­rów nie są wro­gami. Bogo­wie, nie chciała nawet myśleć o tym, jak to jest mieć go za wroga.

– Czego ode mnie chcesz? – zapy­tała wresz­cie.

– Miej oczy sze­roko otwarte. Trzy­maj Zmien­no­kształt­nych tak bli­sko, jak możesz. Pil­nuj, żeby inne Alfy nie uśpiły swo­jej czuj­no­ści. Nie lek­ce­waż pogło­sek… – Regan po raz pierw­szy pod­czas tej roz­mowy naprawdę się poru­szył. Zmie­nił lekko pozy­cję w fotelu, potem krótko zabęb­nił pal­cami lewej ręki w pod­ło­kiet­nik. – Dobrze wiesz, czego się boję. Sojusz powstał na wszelki wypa­dek, przy zało­że­niu naj­gor­szego sce­na­riu­sza. Jeśli jest choćby nie­wielka moż­li­wość, że sce­na­riusz ten już się zaczyna i nie­bez­pie­czeń­stwo naprawdę nad­cho­dzi… cóż. Z innymi rodza­jami po naszej stro­nie mamy cień szansy to prze­trwać. Bez nich? Sta­niemy w obli­czu naj­więk­szego zagro­że­nia, jakie kie­dy­kol­wiek widzie­li­śmy.

Przez chwilę po pro­stu patrzyli na sie­bie, nie­mal czu­jąc, jak wro­gość w powie­trzu top­nieje i zamie­nia się we wspólny nie­po­kój. Słowa takie jak te nabie­rały podwój­nej mocy, gdy wypo­wia­dał je stary Wam­pir.

– A czego ty ode mnie chcesz? – zapy­tał po chwili Regan, wyrów­nu­jąc rachunki.

Znaj­do­wali się na podob­nych pozy­cjach, ale tylko Casta­law ema­no­wał wład­czo­ścią.

– Mniej wizyt – mruk­nęła Gor­don-Blac­kwood ponuro.

* * *

Nick chwilę jesz­cze wał­ko­wał cia­sto na chle­bek para­tha, potem pod­niósł wzrok na Aleę, która sie­działa na sze­ro­kim para­pe­cie w otwar­tej prze­strzeni salonu.

– Z zio­łami w środku czy bez? – zapy­tał gło­śno.

Kiedy ona przy­go­to­wy­wała im jedze­nie, pyta­nie brzmiało raczej: spa­lone mniej czy bar­dziej? Nicho­las też nie był kuli­nar­nym geniu­szem, ale współ­lo­ka­tor w szkole nauczył go kilku rze­czy pod­czas waka­cji. Miesz­kali razem w sen­tu­ral­nej szkole już pra­wie cztery lata i więź prze­nio­sła się poza mury.

Wie­lo­krotne wał­ko­wa­nie i skła­da­nie cia­sta było dla Nicka uspo­ka­ja­jące. Poma­gało mu się odprę­żyć, czego ostat­nio coraz bar­dziej potrze­bo­wał, a także przy­po­mi­nało o przy­ja­cielu. Spę­dzał już kolejny mie­siąc z dala od wła­snego życia i zaczy­nało mu to doskwie­rać.

Zda­wało się, że Alea go nie sły­szy. Patrzyła niby za okno, ale był pra­wie pewny, że wzrok miała nie­obecny.

– Al?

Zamru­gała i odwró­ciła się w jego stronę.

– Wybacz. Co mówi­łeś?

Przez moment przy­glą­dał się jej uważ­nie. Dziew­czyna wyda­wała się ostat­nio coraz bar­dziej zmę­czona. Gal­la­gher ogło­sił, że będzie chciał poka­zać jej zdol­no­ści kilku oso­bom, i Eve męczyła ją teraz tre­nin­gami dwa razy czę­ściej. Tajem­nicą pozo­sta­wało, komu Alea będzie pre­zen­to­wała ima­gi­na­cję, ale można było się domy­ślić, że cho­dziło o kogoś wpły­wo­wego. Gal­la­gher pra­gnął prze­cią­gnąć na swoją stronę moż­li­wie jak naj­wię­cej osób. Każdy poli­tyk miał swoją cenę, każ­dego inte­re­so­wało co innego. Może nie­któ­rzy wciąż nie wie­rzyli w ist­nie­nie dzie­dziczki Sal­dera, a może chcieli zoba­czyć moc na wła­sne oczy. W końcu dla Zmien­no­kształt­nych Alea była tro­chę jak zapo­mniana legenda, która nagle stała się praw­dziwa.

Nie roz­ma­wiali o tym – ostat­nio Alea w ogóle mniej mówiła – jed­nak Nick wyobra­żał sobie, że kon­cep­cja pre­zen­to­wa­nia swo­ich zdol­no­ści obcym oso­bom nie jest czymś spe­cjal­nie kom­for­to­wym. Śmier­działo to tro­chę poka­zem dzi­wo­lą­gów. Jakby Gal­la­gher chciał odsło­nić kur­tynę i powie­dzieć: „Patrz­cie, co zna­la­złem”. Cała kon­trola jak zwy­kle spo­czy­wała w jego rękach.

– Nick?

Teraz to on się zamy­ślił i nie odpo­wie­dział na jej pyta­nie o jego pyta­nie… Wes­tchnął, roz­ba­wiony ich bez­na­dziej­no­ścią. Zła­pali kon­takt wzro­kowy i uśmiech­nęli się do sie­bie tro­chę smutno. Może ta apa­tia była kwe­stią pogody, bo jego też powoli dopa­dała.

– Sorry – rzu­cił. – Para­tha. Z zio­łami czy bez?

– Bez – popro­siła Alea i uśmiech­nęła się tro­chę cie­plej.

– Roz­ma­wia­łem znowu z Erin. Wasza mama jedzie na dele­ga­cję, ojciec musi zostać z Dere­kiem w domu, więc nagła inwa­zja z powodu uro­dzin nie będzie zagro­że­niem. Erin powie­działa, że zaj­mie się dal­szym znie­chę­ca­niem rodzi­ców do jakich­kol­wiek pomy­słów na wspólne świę­to­wa­nie. Bo padła pro­po­zy­cja, żeby­ście przy­je­chały do domu tydzień póź­niej.

Alea ski­nęła głową w mil­cze­niu, przy­swa­ja­jąc infor­ma­cje. Wszystko z jej natu­ral­nego życia wyda­wało jej się ostat­nio bar­dzo odle­głe i to wcale nie dla­tego, że od rodziny dzie­lił ją duży dystans. Wenona, Samuel i Derek Lan­ford zaczy­nali w jej gło­wie przy­po­mi­nać postaci z jakiejś fan­ta­stycz­nej powie­ści. Bethany, Julie, może nawet Erin także. Mieli swoje życia, swoje sprawy i pro­blemy. Pchali wła­sne fabuły cały czas do przodu, ale nic z nich nie prze­le­wało się na stronę Alei. Jakby dzie­liła ich jakaś szyba.

– Hej, Al? – Nick wyglą­dał bar­dzo poważ­nie. – W porządku?

Tak. Nie. Może.

– Nie wiem – odparła po krót­kiej pau­zie, ale zaraz potrzą­snęła głową na znak, że nie musi się nią przej­mo­wać. Potem prze­nio­sła wzrok z powro­tem na ogród i pola za oknem.

Cza­ro­dziej wciąż ją obser­wo­wał. Pobie­rali jej krew i kazali tre­no­wać, ale domy­ślał się, że nie tylko to było źró­dłem jej zmę­cze­nia. Znowu dzie­lili jeden pokój, więc zda­wał sobie sprawę z tego, że dziew­czyna źle sypia. Albo raczej – nie może zasnąć.

Wie­dział też, że roz­ma­wiała z Mar­ti­nem Gal­la­ghe­rem. Mógł się domy­ślić o czym. Wiel­kie nie­bez­pie­czeń­stwo, wiel­kie zagro­że­nie, wiel­kie cho­lera wie co. Cza­sem chciało mu się tymi sekre­tami rzy­gać.

Wziął głę­boki oddech i się­gnął po gumę balo­nową.

* * *

Znowu pobie­rali w Mal­la­roy krew. Tym razem więk­szą ilość, podobno znów na jakieś bada­nia. Jed­nak teraz Erin nie spa­ra­li­żo­wał strach, bo Ruda Zmien­no­kształtna, z którą ostat­nim razem zamie­niła swoje próbki, sie­działa cały czas w szkole i miała się dobrze. Co było samo w sobie bar­dzo podej­rzane, ale Erin abso­lut­nie nie zamie­rzała się zagłę­biać w ten temat. Miała wystar­cza­jąco dużo pro­ble­mów, by z czy­stym sumie­niem nie przej­mo­wać się tymi, które jesz­cze się nie poja­wiły.

Może z racji takiego wła­śnie podej­ścia, a może po pro­stu dla­tego, że tego dnia się wyspała, wkro­czyła do sali tre­nin­go­wej z uśmie­chem. Sta­nęła przy Tatia­nie, która oczy­wi­ście znaj­do­wała się tuż obok Diego. Jej wzrok bar­dzo przy­pad­kowo (bar­dzo, bar­dzo przy­pad­kowo) powę­dro­wał w miej­sce, gdzie stali Chri­sto­pher i Michael. Ten pierw­szy usta­wiony był do niej tyłem, drugi za to musiał sam już wcze­śniej na nią patrzeć, bo ich spoj­rze­nia skrzy­żo­wały się natych­miast.

Casta­law posłał Erin bar­dzo per­fidny uśmie­szek, na co dziew­czyna wywró­ciła osten­ta­cyj­nie oczami. Kiedy odwra­cali wzrok, oboje uśmie­chali się nie­znacz­nie.

Może Erin lubiła nie­na­wi­dzić Micha­ela? No i co z tego?

Tym razem Keith nie spóź­nił się na lek­cję samo­obrony. Wszedł do sali chwilę przed pro­fe­sor John­son w towa­rzy­stwie… Lucasa. W oczach Erin bły­snęło zasko­cze­nie.

– Co ty tutaj robisz?! – szep­nęła do niego, gdy zaczęli usta­wiać się w sze­regu na pole­ce­nie pro­fe­sorki.

– Prze­pi­sa­łem się – wyja­śnił jej spo­koj­nie Lucas, z rękoma wci­śnię­tymi w kie­sze­nie spodni dre­so­wych. Był odro­binę spięty. Pró­bo­wał to ukryć, ale Erin nie dała się nabrać. Popa­trzyła na niego z cie­niem iry­ta­cji, bo już zaczęła się domy­ślać, dla­czego to robił.

Mar­ga­ret John­son w kilku zda­niach wyło­żyła uczniom plan zajęć i naka­zała im przejść do ruty­no­wej roz­grzewki. Gdy tylko wszy­scy roz­peł­zli się po pomiesz­cze­niu, Erin zła­pała Lucasa za ramię i wycią­gnęła go na kory­tarz.

– Prze­pi­sa­łeś się?! – rzu­ciła cicho, ale nieco oskar­ży­ciel­sko.

– Tak – przy­znał z nutą urazy w gło­sie. – O co ci cho­dzi?

– Czemu się prze­pi­sa­łeś? – Nie dawała za wygraną.

– Bo tak. – Lucas jaw­nie już wykrę­cał się od poda­nia powodu. Oboje czuli, że wisi im nad gło­wami coś nie­wy­po­wie­dzia­nego.

Erin, jak to Erin, upar­cie parła dalej.

– Chcesz mi powie­dzieć, że nagle, tak bez żad­nego powodu, posta­no­wi­łeś pofa­ty­go­wać się do sekre­ta­riatu i bła­gać Saman­thę, żeby zmie­niła ci plan lek­cji?

Skrzy­żo­wała ręce na biu­ście. Lucas prze­cze­sy­wał ner­wowo pal­cami swoje lekko krę­cone włosy. Teraz oboje byli już spięci i łypali na sie­bie z nie­chę­cią, któ­rej źró­dło trudno było okre­ślić. Erin ni­gdy jesz­cze nie pokłó­ciła się z Luca­sem. A już na pewno nie w tak otwarty spo­sób. Wręcz prze­ciw­nie: od czasu zimo­wego balu wciąż trak­to­wali się z prze­sadną ostroż­no­ścią.

– Wiesz, czemu się prze­pi­sa­łem – powie­dział wresz­cie Wil­ko­łak.

Jakimś cudem to wystar­czyło. Erin rze­czy­wi­ście wie­działa – domy­śliła się albo może wyczy­tała to z twa­rzy i ruchów tak dobrze jej zna­nego chło­paka. Trudno powie­dzieć. Sama była tro­chę zdzi­wiona, ale ow­szem: wie­działa dobrze. No i dla­tego się iry­to­wała.

– Nie wie­rzę! – Pokrę­ciła głową, wpra­wia­jąc w ruch włosy zwią­zane w wysoką kitkę. – Prze­pi­sa­łeś się, bo…

– …bo cała szkoła gada, że obści­sku­jesz się na tych zaję­ciach z Casta­la­wem! – dokoń­czył za nią Lucas, nagle roz­draż­niony. – Prze­pi­sa­łem się, bo mi się to nie podoba, okej? Zado­wo­lona?

Erin prak­tycz­nie zachły­snęła się powie­trzem.

– Zado­wo­lona?! – Jej głos powę­dro­wał dwie oktawy wyżej. – Czy jestem zado­wo­lona?! Nie, stary, nie jestem zado­wo­lona! Myślisz, że co ci daje prawo, żebyś…? Ty… – Nie mogła zna­leźć słów.

– Al, nie o to mi cho­dzi – zaprze­czył szybko Wil­ko­łak, już poko­jo­wym tonem, zauwa­żyw­szy, że roz­mowa zmie­rza w innym kie­runku, niż prze­wi­dy­wał. – Ja nie mówię, że nie możesz z kimś… – też nie dokoń­czył. – Ale żeby to był ON?! On jest…

– Wam­pi­rem? – zapy­tała ostro Erin. Jej oczy błysz­czały teraz nie­bez­piecz­nie. – To chcia­łeś powie­dzieć? On jest Wam­pi­rem i nie powin­nam z nim gadać, bo pije krew?

Lucas zmarsz­czył brwi, zdu­miony. Cho­lera. Erin wcale nie miała zamiaru wywle­kać na wierzch swo­ich ludz­kich pro­ble­mów, bo prze­cież Lucas nie miał poję­cia, że ona jest czło­wie­kiem.

– Nie – zaprze­czył chło­pak łagod­niej, ale jego palce pozo­stały zaci­śnięte w pię­ści, bo dalej myślał o Casta­la­wie. – On jest strasz­nym dup­kiem. TO chcia­łem powie­dzieć. Samo­lub­nym, roz­piesz­czo­nym dzie­dzi­cem, który lubi trak­to­wać innych jak śmieci.

Gdyby Lucas nie miał w tym momen­cie racji, łatwiej byłoby się z nim kłó­cić. Jej mina musiała zdra­dzić, że część słów do niej dotarła, bo chło­pak spró­bo­wał znowu, już spo­koj­niej.

– On wszyst­kich wyko­rzy­stuje. Patrzy na inne rodzaje z góry! Pro­szę cię, Al. Nie możesz mi powie­dzieć, że ci to nie prze­szka­dza. Samo to, ile razy kogoś paskud­nie obra­ził…

Erin była zupeł­nie nie­przy­go­to­wana na tę roz­mowę. Nie spo­dzie­wała się, że zosta­nie zmu­szona do kon­fron­ta­cji z uczu­ciami, jakie żywiła wobec Micha­ela. A już na pewno nie wyobra­żała sobie, że zmusi ją do tego Lucas. Chło­pak zada­wał jed­nak wyjąt­kowo trafne pyta­nia i Erin pra­wie poczuła się zapę­dzona w kozi róg. Rogi miały jed­nak to do sie­bie, że zawsze coś jesz­cze mogło się za nimi czaić, ofe­ru­jąc – dajmy na to – ratu­nek. W ich przy­padku za nie­ist­nie­ją­cym rogiem wyima­gi­no­wa­nej kozy cze­kał temat, któ­rego nikt ni­gdy nie poru­szył. Ponie­waż Erin Lan­ford znana była z podej­mo­wa­nia złych decy­zji w złym cza­sie, się­gnęła po tenże temat i to z deter­mi­na­cją osoby znaj­du­ją­cej się już na dnie.

– Co dokład­nie chcesz powie­dzieć, Cade? – zapy­tała wolno, ale z naci­skiem. Rze­czy, które chciała zako­pać głę­boko w sobie, wrzały teraz pod jej skórą, tuż przy powierzchni. – Że był­byś lep­szy? Mia­łeś szansę. Dobrze wiesz, że chcia­łam… Myśla­łam, że może mię­dzy nami… – Głos jej się zała­mał, ale nie prze­rwała kon­taktu wzro­ko­wego. Wystar­cza­jąco długo już uda­wali, że nic się nie stało. Od uni­ka­nia się, przez igno­ro­wa­nie, po wolne odbu­do­wa­nie rela­cji, ni­gdy tak naprawdę nie poroz­ma­wiali o tym, co się wyda­rzyło. Albo wła­ści­wie o tym, co się nie wyda­rzyło. – Nawet nie mia­łeś odwagi dać mi wtedy dokoń­czyć – oznaj­miła gorzko, wra­ca­jąc myślami do próby zapro­sze­nia go na bal. – Zro­bi­łeś tylko głupi unik, żeby­śmy potem uda­wali, że nie ma sprawy.

Po wypo­wie­dze­niu tych słów poczuła dziwną ulgę, pod­szytą jed­no­cze­śnie smut­kiem. Do tej pory fakt, że Lucas jej nie chciał, był tema­tem tabu. Nosiła w sobie to odrzu­ce­nie, wsty­dząc się go strasz­nie. Miała trud­no­ści z prze­ko­na­niem samej sie­bie, że bycie chcianą lub nie­chcianą nie sta­nowi o jej war­to­ści.

Tro­chę głu­pio prze­grać z samą sobą bitwę o sie­bie, nie­praw­daż? Jest na to nawet nazwa: kom­pleksy.

Lucas musiał dostrzec wypi­sany na jej twa­rzy ból, bo zro­bił nie­świa­do­mie krok do przodu i jego dłoń drgnęła, jakby chciał Erin zła­pać, zanim się roz­sy­pie.

– Al – zaczął łagod­nie i tro­chę prze­pra­sza­jąco.

„To nie jest moje imię” – pomy­ślała, nagle przy­tło­czona.

– Ni­gdy nie chcia­łem cię zra­nić – kon­ty­nu­ował Lucas. – Cho­lera, to brzmi tak bez­na­dziej­nie, ale wiesz, co mam na myśli!

Wie­działa. Naj­lep­sze i naj­gor­sze jed­no­cze­śnie było to, że wie­działa dosko­nale. Lucas ni­gdy nie chciał zro­bić nic, co zepsu­łoby jej humor. Był Luca­sem. Mimo bez­na­dziej­nych mie­sięcy, w jakie wepchnęła ich jej głu­pia decy­zja, by zapro­sić go na bal, na­dal był tym samym Wil­ko­ła­kiem, który pomógł jej zanieść torbę do inter­natu pierw­szego dnia szkoły.

– Nie możesz tego robić – zarzu­ciła mu, ale już znacz­nie spo­koj­niej. Odchrząk­nęła cicho, bo głos miała jed­nak tro­chę roz­chwiany. – Nie możesz po tym wszyst­kim przy­cho­dzić i zacho­wy­wać się, jak­byś… nie wiem, był zazdro­sny. Rozu­miesz? To jest powa­lone. – Ostat­nie słowa wypo­wie­działa z cie­niem uśmie­chu.

Powa­lone, ha, ha. Bar­dzo roman­tycz­nie. Bar­dzo w stylu Erin Lan­ford.

– Wiem, ale nic na to nie pora­dzę – wes­tchnął Lucas, też sta­wia­jąc na pełną szcze­rość. Stali teraz już w nor­mal­nej odle­gło­ści, nie metry od sie­bie, jak chwilę temu, kiedy wyda­wało się, że złość odpy­cha ich jak magnesy o jed­na­ko­wych bie­gu­nach. Może to był pro­blem: może byli do sie­bie zbyt podobni. – Nie pora­dzę nic na to, że mi na tobie zależy. Może nie chcę mię­dzy nami takiego związku, jaki chcia­łaś wypró­bo­wać, ale to nie zna­czy, że się o cie­bie nie mar­twię! Jesteś dla mnie ważna, Al. Nie potra­fię tak po pro­stu sie­dzieć i patrzeć, jak padasz ofiarą jego idio­tycz­nych zagrań.

Znów mówił o Casta­la­wie. Tym razem Erin nie miała nawet siły ziry­to­wać się tym, że chło­pak nazywa ją ofiarą. Emo­cje mie­szały się jej w gło­wie i miała trud­no­ści z odczy­ta­niem, która jest która. Jakby się tak nad tym zasta­no­wić, to nie był to pierw­szy raz. Cza­sem odno­siła wra­że­nie, że Kosmos zapo­mniał jej dać jedną ze skali. Bra­ko­wało jej któ­rejś miarki.

– Nie padam niczyją ofiarą – burk­nęła już w poko­jowy spo­sób.

Lucas uśmiech­nął się lekko i wresz­cie objął ją ramie­niem. Erin wsparła czoło o jego oboj­czyk i przy­mknęła oczy. Czuła, że jest to jakiś dziw­nie prze­ło­mowy moment. Nie miała tylko poję­cia, co prze­ła­mują.

– Prze­pra­szam, że zepsu­łam naszą przy­jaźń – wymam­ro­tała.

Może to o to cho­dziło. Może wresz­cie, po pra­wie trzech mie­sią­cach uni­ka­nia tematu, sta­nęli twa­rzą w twarz z bole­snym, wsty­dli­wym, nie­zręcz­nym fak­tem, że ich uczu­cia roz­mi­nęły się tra­gicz­nie. Może nale­żało na to patrzeć opty­mi­stycz­nie. Zmie­rzali w inne strony i gdyby znaj­do­wali się na tych samych torach, zde­rzy­liby się bole­śnie. A tak, to tylko się po cichu minęli…

– Nie bądź głu­pia. Niczego nie znisz­czy­łaś. To ja prze­pra­szam, że roze­gra­łem to jak świ­nia.

– Prawda – mruk­nęła Erin, czym zasłu­żyła na lek­kie trzep­nię­cie w ramię.

– Czy ty na­dal… – zapy­tał nagle Lucas i zawa­hał się. – Czu­jesz coś do mnie?

W każ­dej innej sytu­acji byłoby to wyjąt­kowo aro­ganc­kie zagra­nie, ale obec­nie tego wła­śnie potrze­bo­wali. Erin spoj­rzała pro­sto w jego piwne oczy i sama sie­bie zasko­czyła odpo­wie­dzią.

– Nie wiem – stwier­dziła, myślami wra­ca­jąc do roz­mów z Tatianą, Aleą i Bethany.

Spoj­rzała na Lucasa uważ­niej: na czarne spodnie dre­sowe, luźną koszulkę, leniwy uśmiech, piwne oczy i ciemne włosy, skrę­ca­jące się w nie­sforne loki.

Czy na­dal coś do niego czuła? I czy kie­dy­kol­wiek w ogóle coś czuła? A może w całym sza­leń­stwie tego nowego życia pomy­liła bez­pie­czeń­stwo i kom­fort z zauro­cze­niem? Kto jak kto, ale ona aku­rat dałaby radę. Może mówiąc „nie wiem”, miała na myśli „nie”.

– Czu­jesz coś do niego? – zapy­tał ponow­nie Wil­ko­łak, odro­binę ciszej niż wcze­śniej. Oczy­wi­ste było, że ma na myśli Casta­lawa, choć tym razem wyraź­nie sta­rał się trzy­mać nie­chęć na wodzy.

To pyta­nie zasko­czyło ją zupeł­nie i roz­trza­skało dziw­nie nostal­giczną atmos­ferę, w któ­rej trwali już dobre kilka minut. Chciała zro­bić wiel­kie oczy. Wykrztu­sić z sie­bie: „co?!” albo zaśmiać się gło­śno i powie­dzieć: „w życiu”. Chciała go wyśmiać, no bo, na Kosmos, mówili o Micha­elu Casta­la­wie. Naj­więk­szym dra­niu, jakiego poznała! Kiedy jed­nak otwo­rzyła usta, wydo­było się z nich to samo co wcze­śniej.

– Nie wiem – odparła z dziw­nym zmę­cze­niem.

Może tym razem mówiąc „nie wiem”, miała na myśli „tak”.

Ostry gwizd ogła­sza­jący koniec roz­grzewki prze­ciął powie­trze i spra­wił, że oboje pod­sko­czyli. Nagle wró­ciło do nich, że są w środku zajęć. Spoj­rzeli na sie­bie szybko, ze zro­zu­mie­niem.

– Powin­ni­śmy chyba… – Lucas kiw­nął głową w stronę drzwi.

Erin przy­tak­nęła ener­gicz­nie.

– Tak. Tak, koniecz­nie.

Wspól­nie ruszyli szybko do sali. W ich kro­kach poja­wiła się dziwna lek­kość. Wresz­cie roz­bro­ili tyka­jącą nad swo­imi gło­wami bombę i po raz pierw­szy od dawna byli znów Luca­sem i Erin, czy też raczej Luca­sem i Aleą, parą bli­skich przy­ja­ciół.

– Wiesz, że cię uwiel­biam, Al – rzu­cił jesz­cze w jej stronę chło­pak, kiedy prze­kra­czali próg sali, po czym potruch­tał w stronę macha­ją­cego do nich nie­cier­pli­wie Keitha. Erin uśmiech­nęła się sze­roko na te słowa. Były jak kropka na końcu dłu­giego, zawi­łego zda­nia, które cią­gnęli przez ostat­nie kilka minut. Ona też go uwiel­biała i może nie­po­trzeb­nie doszu­ki­wała się w tym cze­goś wię­cej.

Już miała ruszyć w kie­runku usta­wia­ją­cych się przy mate­ra­cach uczniów, kiedy dziwne prze­czu­cie skło­niło ją do zer­k­nię­cia w prawo. Jej sze­roki uśmiech znik­nął momen­tal­nie, ustę­pu­jąc miej­sca zmarsz­czo­nym brwiom i nie­za­do­wo­lo­nemu gry­ma­sowi.

– Pod­słu­chi­wa­łeś – oskar­żyła wyso­kiego chło­paka z oczami w kolo­rze lodow­ców.

Michael Casta­law stał non­sza­lancko oparty o ścianę, tuż obok drzwi pro­wa­dzą­cych na kory­tarz, które przez całą jej kłót­nię z Luca­sem były otwarte na oścież.

– Nie wiem – odparł, z satys­fak­cją powta­rza­jąc słowa, które wypo­wie­działa do Wil­ko­łaka. Stało się jasne, że rze­czy­wi­ście wszystko sły­szał.

Przez chwilę Erin roz­wa­żała, czy spa­lić się ze wstydu, czy kop­nąć go w kostkę.

Sekundę póź­niej Michael syk­nął cicho z bólu.

3.

Błędy

– Fuj – oznaj­miła Mandy gło­śno, kiedy Rebecca wsu­nęła sobie papie­rową słomkę do ust i pocią­gnęła pierw­szy łyk. Wszy­scy ją zigno­ro­wali.

Elita Wam­pi­rów sie­działa tam gdzie zawsze i roz­ko­szo­wała się śnia­da­niem w postaci czar­nych, szkla­nych bute­lek z bia­łymi ety­kie­tami i krwią w środku.

Chri­sto­pher wpa­try­wał się znu­dzo­nym wzro­kiem w stół. Jaspera jesz­cze nie było, a Pamela, trze­po­cząc rzę­sami, gapiła się na Micha­ela, który spra­wiał wra­że­nie, jakby znaj­do­wał się myślami zupeł­nie gdzie indziej. Sie­działy z nimi także Mandy i Becky, współ­lo­ka­torki Pameli, które w kon­kret­nych oko­licz­no­ściach była skłonna nazwać swo­imi zna­jo­mymi. Zazwy­czaj Wam­pi­rzyca spę­dzała czas albo z nimi, albo z elitą, zda­rzało się jed­nak, że światy te się łączyły. Wtedy podzie­lały one jed­nak los Chri­sto­phera i były przez więk­szość czasu igno­ro­wane.

Elitę Wam­pi­rów two­rzył Casta­law i wybrani przez niego szczę­śliwcy. Pamela Pay­ton była gotowa wyko­nać każde pole­ce­nie – ale wyłącz­nie lidera. Kiedy Michael zni­kał z obrazka, wra­cała do bycia wynio­słą, nie­zno­śną dzie­dziczką rodu Pay­tonów, który pla­so­wał się wcale nie tak nisko w ran­kingu wam­pi­rzej szlachty. Musiała więc mieć pod ręką kogoś, kim da się od czasu do czasu pomia­tać. Mandy, trzeba jej było to przy­znać, miała dosko­nały gust, a Rebecca przy­da­wała się pod­czas odra­bia­nia prac domo­wych.

– Fuj – powtó­rzyła Mandy jesz­cze gło­śniej, ewi­dent­nie cze­ka­jąc, aż ktoś poświęci jej uwagę.

– O co cho­dzi? – zapy­tała Pamela z poiry­to­wa­niem. Kole­żanka robiła świetny mani­kiur, ale na dłuż­szą metę była nie do wytrzy­ma­nia.

– Ta krew mnie obrzy­dza – oznaj­miła. Potem spoj­rzała z prze­sadną odrazą na butelkę, którą trzy­mała w ręku Becky, i wzdry­gnęła się teatral­nie.

Chri­sto­pher prych­nął gło­śno, cho­ciaż sam nie był pewien, co wyśmiewa.

– To dla­tego nic nie jesz? – zapy­tała tym­cza­sem uprzej­mie Becky.

Mandy popra­wiła włosy i odchrząk­nęła cicho.

– Jestem weganką – oświad­czyła z powagą.

Tym razem Chri­sto­pher już się zaśmiał, drwiąco i paskud­nie.

– Jesteś Wam­pi­rem. Tak czy siak nie jesz mięsa. Pijesz krew.

Patrzył na nią teraz z wyż­szo­ścią, ale Mandy nie była ani tro­chę ura­żona. Zalety życia w bło­giej nie­świa­do­mo­ści. Becky za to nie odry­wała wzroku od Chri­sto­phera, kiwa­jąc głową, jak gdyby mówił coś naprawdę fascy­nu­ją­cego. Pamela przy­glą­dała się temu ze zmru­żo­nymi oczami. Od dawna podej­rze­wała, że ta cicha kujonka cho­dzi za nią tylko po to, by prze­by­wać bli­sko Flynna. Chło­pak naj­wy­raź­niej jej się podo­bał, co… ugh. Fuj. Może nale­żało się jej pozbyć.

– Wega­nizm i wege­ta­ria­nizm to dwie różne… – zaczął Michael auto­ma­tycz­nie, po czym w porę sobie przy­po­mniał, że nic go to nie obcho­dzi. – Zresztą nie­ważne.

– Piję jedy­nie krew wegan – oznaj­miła tym­cza­sem Mandy dum­nie, co abso­lut­nie niczego nie wnio­sło do już i tak bez­sen­sow­nej roz­mowy.

Dla Wam­pi­rów na smak krwi wpływ miała rze­czy­wi­ście nie tylko jej grupa. Na ety­kie­tach bute­lek wid­niało więc dodat­kowo kilka pod­sta­wo­wych infor­ma­cji o dawcy, nie było jed­nak wśród nich pre­fe­ren­cji żywie­nio­wych. Michael abso­lut­nie nie miał zamiaru mar­no­wać ener­gii na przy­po­mnie­nie tego wszyst­kim na głos. Jeśli M-jak-jej-tam uwa­żała, że potrafi, posłu­gu­jąc się jedy­nie intu­icją, tra­fić na krew wegan, to pro­szę bar­dzo, droga wolna.

Wresz­cie przy stole poja­wił się Jasper i opadł na krze­sło obok Micha­ela, jak zawsze z łobu­zer­skim uśmie­chem i aurą non­sza­lan­cji wokół.

– Coś mnie omi­nęło? – zapy­tał, zer­ka­jąc na twa­rze pozo­sta­łych.

– Jestem weganką – obwie­ściła natych­miast Mandy, znowu popra­wia­jąc fry­zurę.

Jasper przy­jął tę idio­tyczną infor­ma­cję ze spo­ko­jem, nie oka­zu­jąc zdu­mie­nia.

– To bar­dzo ład­nie z two­jej strony, słońce – zapew­nił ją cie­pło, z nutą nie­win­nego flirtu w gło­sie. Potem prze­niósł wzrok na Micha­ela. – Spo­tka­łem Aleę w twoim pokoju.

Lider Wam­pi­rów, do tej pory z nie­ma­łym wysił­kiem igno­ru­jący wybit­nie iry­tu­jące jed­nostki dzie­lące z nim stół, wresz­cie wyka­zał zain­te­re­so­wa­nie. A wła­ści­wie zasko­cze­nie.

– Lan­ford? – zapy­tał podejrz­li­wie.

Jasper poki­wał głową, nie­wzru­szony, i odkrę­cił butelkę z krwią. Ramiona miał odsło­nięte i przez chwilę widać było, jak napi­nają się jego mię­śnie. Może nosze­nie pod­ko­szulka od czas do czasu nie było AŻ TAK idio­tyczne… Tak czy siak, prze­cież i tak nie mar­zli.

– Co Lan­ford robiła w moim pokoju?

– Nie mam poję­cia. – Jasper wzru­szył ramio­nami. – Powie­działa, że cze­goś szuka.

Chri­sto­pher par­sk­nął śmie­chem, ale wystar­czyło jedno ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie Casta­lawa, by natych­miast spo­waż­niał.

– A co ty robi­łeś w moim pokoju? – drą­żył temat Michael. Można było w tym momen­cie wyka­zać, że wystar­czy tylko wspo­mnieć nazwi­sko Lan­ford, by przy­cią­gnąć uwagę Wam­pira na dobre, ale wszy­scy raczej cenili swoje nie­ży­cia, nikt więc tego nie zro­bił.

– Jeste­śmy przy­ja­ciółmi – odpo­wie­dział Jasper z nie­win­nym uśmiesz­kiem, jakby to miało jakiś zwią­zek z pyta­niem. Zna­czyło to zapewne, że znów zna­lazł się w jakimś burz­li­wym trój­ką­cie miło­snym i ktoś go za coś ści­gał. W takich wypad­kach pokój Micha­ela był jedy­nym miej­scem w brac­twie Wam­pi­rów, do któ­rego więk­szość nie­osób bała się wpa­ro­wać bez zapro­sze­nia.

– I nie pomy­śla­łeś, żeby ją wyrzu­cić? – zapy­tał już z nie­do­wie­rza­niem Casta­law, wra­ca­jąc do tematu Erin. Nie miał zie­lo­nego poję­cia, czego to metr sześć­dzie­siąt ileś szu­kało w jego pokoju, lecz z pew­no­ścią nie wró­żyło to nic dobrego. Jed­nak mimo to, para­dok­sal­nie, to nie złość czuł w obec­nym momen­cie.

Jasper spoj­rzał na niego z roz­ba­wie­niem.

– Nie czu­łem się upraw­niony, żeby wyrzu­cać twoją dziew­czynę z two­jego pokoju. Wybacz. – Znów uśmiech­nął się wesoło i pocią­gnął kolejny łyk krwi, jed­no­cze­śnie wystu­ku­jąc na tele­fo­nie jakąś wia­do­mość. Sobota dopiero się zaczy­nała, a on z pew­no­ścią miał zamiar spo­tkać się dziś na mie­ście z przy­naj­mniej jedną osobą. Praw­do­po­dob­nie z dwoma.

– To nie jest jego dziew­czyna – wark­nęła Pamela, zanim Michael zdą­żył zabrać głos. – To idiotka.

Jasper wzru­szył ramio­nami, igno­ru­jąc prze­le­wa­jącą się w Wam­pi­rzycy zazdrość.

– To jego idiotka, więc uwa­żaj, co mówisz, blondi – zasu­ge­ro­wał.

Pamela, któ­rej ciem­nym wło­som daleko było do blondu, zmru­żyła oczy, gotowa wznie­cić kłót­nie.

– To wy jeste­ście idio­tami – uprze­dził ją Michael, choć jego głos zdra­dzał raczej znu­że­nie niż złość. Odsu­nął od sie­bie pustą butelkę i pod­niósł się z miej­sca. – Daj mi znać, jeśli będziesz wycho­dził do mia­sta – zwró­cił się jesz­cze do Jaspera. Potem odszedł w stronę swo­jej sypialni, po cichu licząc, że Lan­ford wciąż tam będzie. Coś mówiło mu, że dziew­czyna zna­la­zła kolejny spo­sób, by zaleźć mu za skórę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki