Lisica - Witold Horwath - ebook + audiobook + książka

Lisica ebook i audiobook

Horwath Witold

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Lisica – dziewczyna, która zwiodła niejednego mężczyznę

O swoim życiu Hanna Lubochowska mogłaby dużo powiedzieć, ale nie to, że było nudne. Kiedy ogląda się wstecz, z sentymentem myśli, że niektóre rzeczy mogła zrobić inaczej, podjąć inne decyzje. Ale jedno wie na pewno: życie, które spełniło jej marzenia i pozwoliło zostać pełnoprawną funkcjonariuszką amerykańskiej policji – nie mogło być złe.

Jej historia rozpoczyna się w Jakaterinosławiu podczas rewolucji i wojny domowej. Ojciec siedemnastoletniej wówczas Hanki, naczelny inżynier w sławnej polskiej firmie Rudzki i S-ska, zostaje skatowany i okaleczony przez zrewoltowanych robotników. Ich przywódcy, bezdusznemu bolszewikowi Władysławowi Sience, to jednak nie wystarcza: w okrutny sposób prześladuje także jego córkę.

Lecz nie ma pojęcia, że trafił na kobietę nieprzeciętną, która wyprzedza swoją epokę i która potrafi się bronić. Hanka od zawsze pragnęła zostać policyjnym detektywem, nie zważając na to, że na początku XX wieku nie był to, delikatnie mówiąc, zawód popularny wśród kobiet.

Po wybuchu rewolucji musi ewakuować się z Rosji drogą morską. Na statku wpada na trop niebezpiecznej kontrabandy, udaremnia zamach na pochód pierwszomajowy w Marsylii, poznaje demonicznego księcia Czernobiesowa i zyskuje młodszego braciszka.

A to zaledwie początek, bo Hanka dopiero się rozkręca…

„Epicka, misterna, totalnie angażująca! Uwielbiam frazę Witolda Horwatha, jego patrzenie na rzeczywistość i umiłowanie detalu.”

Katarzyna Bonda

Witold Horwath – pisarz i scenarzysta filmowy. Autor poczytnych powieści i zbiorów opowiadań, w tym głośnych Ptakona, Seansu i Afrika Korps. Scenarzysta rozlicznych filmów i seriali, w tym kultowej Ekstradycji powstałej na bazie jego bestsellerowego thrillera Święte wilki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 681

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 22 godz. 54 min

Lektor:
Oceny
4,0 (26 ocen)
12
4
9
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
micha456

Nie oderwiesz się od lektury

Książka świetnie napisana.Wartka akcja barwny styl narracji pozwalają czytelnikowi zagłębić się w świecie i czasach w których żyje główna bohaterka.Czyta się ją znie słabnącym zainteresowaniem Godna polecenia
10
Laluna1997

Całkiem niezła

trochę chaotyczna
00
MonSol38

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja
00
Alutka95

Całkiem niezła

nie moje klimaty, ale nic złego nie mogę powiedzieć
00
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Super. Polecam
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright: © Witold Horwath, 2022

 

Copyright: © Wydawnictwo Replika, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

 

Redakcja:

Magdalena Kawka

 

 

Korekta:

Izabela Durasiewicz

 

 

Skład i łamanie:

Dariusz Nowacki

 

 

Projekt okładki:

Mikołaj Piotrowicz

 

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

Dariusz Nowacki

 

 

 

Wydanie elektroniczne 2022

 

eISBN:978-83-67295-64-2

 

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Człowiek o martwych oczach

 

 

 

 

 

– Nie bój się. Dziś jeszcze cię nie skrzywdzę – powiedział po polsku. Wzrostu miał chyba trzy arszyny, posturę niedźwiedzia i dziwne oczy, całkiem bez wyrazu, jak u sklepowych manekinów albo trupów.

 

 

ZAPŁACIŁ ZA ODWAGĘ. Gdyby inaczej się zachował, ci ludzie nie tknęliby go palcem, może nawet co bardziej religijni życzyliby panu inżynierowi i szanownej małżonce pokoju Chrystusowego i zdrowia. Bo to stało się w Boże Narodzenie. Nasze katolickie, które dla prawosławnych było powszednim roboczym dniem i rosyjski urzędnik przekazujący wiadomość najpewniej nie zdawał sobie sprawy, że robi mi makabryczny świąteczny prezent.

Właśnie wróciłam ze szkoły i dzwoniąc do mahoniowych, dwuskrzydłowych drzwi naszego mieszkania, usłyszałam zza nich nagle podobny dźwięk, niby echo. Byłam pewna, że to Taras do mnie telefonuje, więc – zirytowana, zakochana gimnazjalistka – nie zdejmowałam palca z przycisku, aż wreszcie rozległo się szuranie kapci i szczęk odsuwanego rygla. Wyminęłam pulchną Matyldę, prawie ją odpychając, i jak kotka za myszą pomknęłam do salonu – do orientalnego stoliczka z laki, nad którym pochylała się przystrojona choinka. Spomiędzy jej gałęzi terkotał wielki, drewniany ericsson.

Zrzucając na podłogę lawinę igieł i bombek, poderwałam słuchawkę i chciwie przyłożyłam do ucha. Ale to nie Taras się odezwał.

– Matyldo, gdzie jest mama?

– Nie wiem, panienko. Przecie mi się nie opowiada. Wyszła tak jakoś w południe i…

A ja już zbiegałam po schodach, marmurowych schodach z pozłacaną, ornamentowaną poręczą, które od dwóch lat codziennie przemierzałam w górę i w dół, między wysadzaną kasztanowcami ulicą Borodynską, a pierwszym piętrem kamieniczki kupca Antonowa, gdzie za trzysta rubli rocznie tata wynajmował pięciopokojowy umeblowany apartament. To była dobra i droga dzielnica. Nie dla plebsu. Nie dla tych, którzy dziś rano bili go metalowymi prętami. Bo nie zgodził się na stworzenie w fabryce jakiejś rady, komisji, czy innego bolszewickiego gówna.

– Od radzenia jestem ja i zarząd, a wy macie robić swoje! – Tak im krótko odpowiedział.

– Towarzyszu inżynierze – próbowali najpierw perswazją. – Wy też człowiek pracy. Dołączcie do nas. Nie trzymajcie strony burżujów.

Co szkodziło pozwolić im na odrobinę polityki? Wyszumieliby się, wywrzeszczeli swoje proletariackie żale, i szlus. Ale mój ojciec, odkąd sięgam pamięcią, był do bólu pryncypialny, nawet w domowych drobiazgach, więc co dopiero, gdy chodziło o znaną na całe imperium firmę Rudzki i S-ka, która na przełomie wieków zatrudniła go w nowo powstałej giserni, a po niespełna trzech latach mianowała naczelnym inżynierem. To pod fachowym okiem taty odlewano w Mińsku Mazowieckim elementy mostów spinających później brzegi Wołgi, Dwiny, Amuru, Newy i wielu, wielu innych rzek, jak Rosja długa i szeroka. Do dziś mam w pamięci jego gabinet ze ścianami pełnymi zdjęć tych gigantycznych stalowych konstrukcji.

A w dziewięćset piętnastym ewakuował się razem z fabryką do Jekaterinosławia; z fabryką i rodziną, choć nie zapytał mamy ani mnie, czy chcemy opuszczać Polskę. Taki już był ten Edward Lubochowski, i myślę, że parę cech po nim odziedziczyłam. Niestety, a może na szczęście. Sama nie wiem.

I teraz przez swój charakter leży na oddziale chirurgicznym żydowskiego szpitala, bo tam kazał się zawieźć, gdy wezwanej policji udało się wreszcie odegnać napastników, lub raczej – kiedy bandzie znudziło się okładanie i kopanie człowieka, który już wydawał się martwy.

– Do doktora Kagana – wycharczał, plując krwią, a policjanci nie byli pewni, czy się nie przesłyszeli, bo rzadko zdarzało się, żeby chrześcijanin chciał się leczyć w jewriejskoj bolnice, pałacu kupionym przez Hibbat Syjon od jakiegoś zubożałego arystokraty i przerobionym na szpital. Jego bryła, gęsto porośnięta winnym pnączem, wznosiła się na lewym brzegu rzeki, doskonale widoczna z okien elektrycznego tramwaju, który wiózł mnie Mostem Amurskim. O tej porze wagon wypełniali ludzie o topornych drapieżnych rysach, często kałmuckich jak ich wódz; do domu po pracy wracali albo jechali na drugą zmianę do swoich fabryk, by zaprowadzać w nich nowe, sprawiedliwe porządki. Za pomocą pałek i kastetów.

 

– PANNO HANIU, JA NIE WIERZĘ, ŻE TO SIĘ STAŁO NAPRAWDĘ. – Łysy mężczyzna w okularach krótkowidza na mój widok poderwał się z ławki, zastępując mi drogę. Aż się wzdrygnęłam. Idąc szerokim korytarzem, nie zauważyłam go – zgarbionej postaci przycupniętej pod ogromną ścianą. W tym niegdysiejszym pałacu wszystko było ogromne i szerokie za wyjątkiem drobniutkiego pana Józefa Czeremchy, starszego księgowego firmy Rudzki.

– Ja nie wierzę – powtórzył. – To sen, okropny sen, i zaraz się obudzimy. – Nie zgadzał się bilans w nieszczęsnej łysej głowie; niemożliwe, że to zrobili swoi. – Jeszcze rozumiem Ruscy naszego albo nasi Ruska, bo wojny, zabory, powstania. Ale żeby polski robotnik polskiego inżyniera bił jak najgorszego wroga? I to w święta, gdy wszyscy wierzący powinni sobie wybaczać. Nowak, Gąsior, Szypuła, Jankowski, stara fabryczna wiara, jeszcze z Mińska Mazowieckiego. – Zamilkł na chwilę i trwożnie się rozejrzał. – To ten Sienko ich podjudził, diabeł wcielony – ściszył głos do szeptu. – Widziałem, jak łajdak agituje, rozdaje te bolszewickie pisemka…

– Gdzie ojciec? – przerwałam mu. – Żyje? No mów pan, do cholery!

– Jeszcze go ten żydowski doktor operuje. Ale coś to strasznie długo trwa.

– Izaak Kagan?

– Nie mam pamięci do tych ich nazwisk, ale chyba tak.

Poczułam ulgę. To był doskonały chirurg. Skuteczny, jak mówiono, nawet w przypadkach beznadziejnych. Aż dziw, że zagrzebał się w tym prowincjonalnym mieście; może dlatego, że działały tu silne żydowskie organizacje, a on był syjonistą. Mnie też rok temu operował, usunął tak zwany trzeci migdał, z czego wcale nie byłam zadowolona, bo choć od tego czasu przestałam chorować na gardło, to zarazem straciłam jeden ze swych powabów – przecież lekko schrypnięty kobiecy głos to dla panów, aplikowany przez uszy, afrodyzjak. Tak przynajmniej uważała pewna koleżanka z gimnazjum, starsza i doświadczona, która zazdrościła mi tej chrypki.

 

MAMA BYŁA W ZIELONYM SZLAFROKU, PAPILOTACH I KOSZMARNYM HUMORZE.

– Co się dzieje w tym domu?! – krzyknęła, otwierając mi drzwi. – To tak ma wyglądać Boże Narodzenie? Ojciec nie wrócił z fabryki, nawet nie raczył zatelefonować, ty się gdzieś włóczysz samopas, a jeszcze te rozruchy w mieście!

Szlafrok i papiloty to był jej protest, rzucenie nam w twarz, że skoro zignorowaliśmy święta, to ona też niczego nie zamierza kultywować. Była na katolickiej mszy w południe i wystarczy, żadnej kolacji, żadnego świątecznego stołu, maman ma was w poważaniu i kładzie się do łóżka.

Dotarło do mnie, że ona przecież o niczym nie wie i muszę jej powiedzieć, co się stało, spełnić koszmarny obowiązek, nieznany jeszcze memu doświadczeniu, bo dotąd to ona przekazywała mi tragiczne wiadomości o kolejnych śmierciach dziadków i babć. Przez chwilę walczyłam nawet z infantylną pokusą, by zataić skąd wracam i po co tam byłam, pójść spać i niech się dzieje, co chce, rano zaniepokojona nieobecnością ojca na pewno zadzwoni do fabryki, to się dowie. Ale odrzuciłam ten pomysł.

– Chodź, mamo, musimy porozmawiać. – Zaprowadziłam ją do jadalni, prawie ciemnej, bo tylko jeden kinkiet zdołałam zapalić w drodze do stołu i dwunastu wyplecionych rogożą biedermeierowskich krzeseł. Na najbliższym posadziłam mamę i w półmroku rozglądałam się za szklanką i karafką z wodą dla niej, a ona musiała wtedy pomyśleć, że uciekam wzrokiem, więc kurczowo chwyciła mój nadgarstek.

– Spodziewasz się dziecka, tak? To mi chciałaś powiedzieć?

– Nie, coś znacznie gorszego.

Jej mina świadczyła, że nie wierzy, by mogło istnieć coś gorszego od ciąży gimnazjalistki. Bez ogródek wyprowadziłam ją z błędu.

– Tata miał wypadek w fabryce…

– Jezus Maria! – krzyknęła Matylda, białym duchem objawiając się nagle w drzwiach kuchni. Kaskady łez popłynęły na jej nocną koszulę.

A mama milczała, dziwnie zamyślona, jakby tylko jednym uchem słuchała, co do niej mówię.

– Jeśli nie wda się zakażenie, powinien przeżyć. Tak uważa doktor Kagan. Ale, jego zdaniem, stracił nieodwracalnie władze w nogach. I wzrok w prawym oku.

– Boże! Boże! Boże! – jęknęła mama trzykrotnie, po czym wstała z krzesła i chwiejnym krokiem, chwytając się po drodze mebli i futryn, poszła do kuchni. Pamiętam, bo w takich sytuacjach człowiek zapamiętuje różne nieważne szczegóły, że kiedy wróciła ze szklanką wody, nasz zegar w salonie wybił jedenastą, i zdziwiłam się, że jest już tak późno.

Mama upiła duży łyk.

– Czy to znaczy, że nie będzie mógł pracować?

Moje wzruszenie ramion strasznie ją zirytowało.

– Jak to? Nie spytałaś tego doktora? Nie zainteresowało cię, za co teraz będziemy żyły? Dobrze, ty jeszcze możesz bogato wyjść za mąż, ale ja…

– Pani się nie martwi – szepnęła Matylda. – Rząd na pewno wypłaci odszkodowanie.

– Jaki rząd? Ten ukraiński? Tak, car by wypłacił, ale głupim ludziom zachciało się rewolucji, demokracji, wolności… – I mama rzuciła się na podłogę, w perski dywan wypłakać swoją rozpacz.

Matylda dyskretnie wycofała się do swojego pokoiku za kuchnią i stamtąd wtórowała jej sapiącym, astmatycznym szlochem. A ja przeszłam do salonu, szeroko otworzyłam okno i stojąc w nim, zapatrzona w czarną, bezgwiezdną noc, kłuta w policzki igiełkami mrozu, zapaliłam papierosa. A niech mnie teraz mama spróbuje skrzyczeć! Tylko czekałam na pretekst, by wygarnąć, co o niej myślę.

– Znów palisz? Nie powinnaś, to niszczy cerę. – Za plecami usłyszałam cichy, już spokojny głos.

Odwróciłam się i spojrzałam na jej twarz obrzękłą od płaczu, trupio bladą w świetle ulicznej latarni.

– Nie patrz tak na mnie. Nie jestem potworem. Też mi go strasznie żal, ale… Jesteś już prawie dorosłą kobietą, Hanko, więc powinnaś zrozumieć, że między nami… między twoim ojcem a mną…

– Nie kochasz go. – Na powrót odwróciłam się ku oknu, bo niezręcznie mi było rozmawiać z nią o takich rzeczach face to face. – Zauważyłam jeszcze w Mińsku.

– Edward jest dobrym, mądrym, uczciwym człowiekiem. Ale to za mało, żeby wzbudzić w kobiecie uczucie. Sama się o tym kiedyś przekonasz. – Zamilkła na chwilę, jakby przeczekiwała stukanie końskich kopyt i turkot zapóźnionej dorożki. – Nie możesz mnie potępiać za to, że pomyślałam o naszej sytuacji materialnej. Nie mamy przecież majątków ziemskich ani kamienic. Pensja twojego ojca to jedyny dochód. Na niej opiera się cały nasz względny dobrobyt: to mieszkanie, twoje gimnazjum…

Dalej nie słuchałam, bo moją uwagę przykuł kasztanowiec, a właściwie jego cień, który nagle jakby się rozszczepił: jedna część należała do drzewa, drugą rzucał ukryty za nim, przywarty do pnia mężczyzna w długim do łydek szynelu i futrzanej kozackiej czapce. Byłam pewna, że patrzy w nasze okno. Że patrzy na mnie.

 

TATO PRZEŻYŁ, co, jak napisałam wyżej, nie było wcale rzeczą pewną, wszak w owym czasie nie znano jeszcze antybiotyków ani sulfonamidów, więc zakażenie, do którego dojść mogło nawet w dobrym szpitalu, nieuchronnie prowadziłoby do zgonu. (Pamiętacie przecież, na co umarł Bazarow[1] – syn lekarza i sam prawie skończony medyk, a mimo to nie potrafił się uratować, gdy podczas sekcji zabójczy mikrob wniknął mu do krwiobiegu; równie bezradny byłby wobec mikroba Izaak Kagan). Szczęśliwie rany ojca szybko i zdrowo się zagoiły.

– No i pomylił się Icek, bo widzę zupełnie dobrze. – By mieć wyżej głowę podłożył sobie drugą poduszkę, po czym zasłonił lewe oko i prawym, według doktora już na amen straconym, wpatrywał się we mnie, z wysiłkiem odnajdując pośród mgły strzępki mojego obrazu, które jak w kalejdoskopie tańczyły na tle białej ściany. – Siedzisz, czy stoisz? – spytał i nim zdążyłam odpowiedzieć, dotknął palcem ust. – Cichutko, nic nie mów! Muszę sam zobaczyć. O, już wiem: wstałaś z krzesła.

Nie chciałam, by zgasła radość w jego głosie, więc nie sprostowałam, że wręcz przeciwnie: właśnie przysunęłam krzesło bliżej jego łóżka i usiadłam.

– Kiedy wyjdę ze szpitala, poradzę się profesora Maksimowa. Icek to świetny chirurg, ale przecież nie jest okulistą.

Mój ojciec był z Izaakiem Kaganem po imieniu od pół wieku, jeszcze z czasów, gdy bawił się z nim na podwórku ubogiej czynszowej kamienicy w Zawierciu, w której rodzice Icka i Edka, ledwo wiążąc koniec z końcem, wynajmowali skromne mieszkania: zasymilowany Żyd, Jakub Kagan, na parterze, gdzie miał też biuro pisania podań, a nad nim Lubochowscy, moi szlacheccy dziadkowie, wygnańcy z niewielkiego majątku skonfiskowanego po powstaniu styczniowym.

– Tak, tato, profesor Maksimow ci pomoże. Mówią, że przywraca wzrok niewidomym jak sam Pan Jezus.

– Ja nie jestem niewidomy – obruszył się. – Pewnie wystarczy, że wezmę jakieś krople. – Znów podjął wysiłek, by zobaczyć mnie prawym okiem. – Haniu, powiedz mi prawdę, bo mam wrażenie, że wszyscy to przede mną ukrywają…

Przelękłam się, że zapyta o paraliż nóg, czy kiedyś minie, a ja nie będę wiedziała co mówić, bo dotąd los oszczędził mi takich sytuacji, takich wyborów między prawdą a kłamstwem. Ale on nie troszczył się teraz o zdrowie, inne sprawy nad nie przekładał.

– Czy wojsko rzeczywiście poradziło sobie z bolszewikami?

– Tak, od kilku dni już ich nie ma w mieście.

Ucukrzyłam odpowiedź, ale tylko odrobinę, bo ukraińscy żołnierze naprawdę przegonili z miasta większość leninowców; o tej resztce, co nadal awanturowała się w fabrykach i na wiecach, nie musiałam taty informować.

– Taras Feszczuk osobiście aresztował kilku ich przywódców.

– Ten twój adorator?

Skinęłam głową. Byłam dumna, że z mojego chudego studenciny zrobił się prawdziwy wojak, oficer jak się patrzy. Co prawda tylko lejtnant.

– Jedni i drudzy to socjaliści – westchnął ojciec – a tu ktoś musi silną ręką zaprowadzić porządek, bo w takich warunkach nie można przecież pracować.

Ojciec rozmyślał cały czas, jak zapewnić bezpieczeństwo fabryce, przy szpitalnym łóżku gromadził na narady wszystkich inżynierów i urzędników, których nie podejrzewał o bolszewickie sympatie, i to były prawdziwie kontrrewolucyjne zebrania, reakcyjne konwentykle. Teraz też przed drzwiami jego sali siedziało czterech, na czele z panem Czeremchą, czekając, aż sobie pójdę.

A na to samo czekał na zewnątrz człowiek w długim szynelu i kozackiej czapie.

 

NAJPIERW SPOSTRZEGŁAM JEGO ŚLADY na świeżym, bieluteńkim śniegu, rozjaśnionym dodatkowo światłem gazowych latarni: wielkie odciski męskich buciorów, najpewniej wojskowych. Prowadziły równym szpalerem od furty w żelaznym płocie do pałacowych podwoi szpitala, przez które wyszłam, i nagle, trzy, cztery metry przed celem, jak gdyby chcąc uniknąć spotkania ze mną, skręcały w bok między świerki, w ciemność rozrzedzoną jedynie przez zamglony sierp księżyca. Pamiętam, że specjalnie postawiłam stopę tak, by przeciąć na pół, przekreślić ślad człowieka schodzącego z jasnej drogi na zadrzewione, mroczne pobocze. Przez chwilę, balansując na palcach i pięcie, wgniatałam podeszwę w rozpadlinę uczynioną w śniegu jego butem, bo nagle zaczął mnie bawić taki nieomal fizyczny kontakt z niebezpieczeństwem.

A ono wtedy się poruszyło, zaszeleściło jak zwierzę, co przedzierając się przez gałęzie, strąca z nich śnieg. Byłam pewna, że zobaczę zaraz tego samego mężczyznę, który w tragiczną bożonarodzeniową noc stał pod moim oknem.

– Nie bój się. Dziś jeszcze cię nie skrzywdzę – powiedział po polsku. Wzrostu miał chyba trzy arszyny, posturę niedźwiedzia i dziwne oczy, całkiem bez wyrazu, jak u sklepowych manekinów albo trupów.

Powinnam była natychmiast zawrócić, wrzeszcząc o pomoc, pobiec do szpitalnych drzwi, za którymi oprócz personelu byli także dwaj uzbrojeni strażnicy z żydowskiej samoobrony. Każda inna kobieta na moim miejscu tak by zrobiła, każdy rozsądny człowiek.

Ale ja rozsądna nie jestem.

– Nie boję się pana – odrzekłam zgodnie z prawdą, bo tak już mam od dziecka, że ciekawość bierze we mnie górę nad wszystkim: nad strachem, bólem, instynktem samozachowawczym. – Chciałabym tylko wiedzieć, czemu zawdzięczam zaszczyt tej inwigilacji.

– Nie używaj durnych burżujskich słówek! – syknął ze złością. – Nie myśl, że nimi przegadasz robotnika! Choć ja akurat wiem, co znaczy wigilacja. Na własnej skórze się przekonałem.

– Dobrze, w takim razie czemu pan mnie śledzi? – Wyjęłam z torebki paczkę lucky strike’ów i poczęstowałam osobliwego rozmówcę.

Nieufnie obracał papieros w palcach, przyjrzał mu się, poślinił.

– Też jakiś burżujski – mruknął, teatralnie wtykając między wargi.

A potem przez chwilę zdawało mi się, że robi coś obscenicznego, i wtedy rzeczywiście trochę się przestraszyłam, choć może bardziej był to wstręt, taka mieszanka wstrętu i strachu jak na widok wielkiego, włochatego pająka. Lecz gwałtowne podrygi jego rąk w kieszeniach szynela służyły tylko odszukaniu zapałek. Byłam szybsza, podałam mu swoje z torebki.

– Widać mam powód. – Głęboko zaciągnął się dymem, przetrzymał w płucach, a potem wydmuchał na mróz razem z mgłą oddechu. I nagle, jak głupi sztubak zaczepiający panienkę, szybkim ruchem nasunął mi czapkę na oczy. – Pewnie cieszysz się, że ojczulek przeżył? Mówiłem ludziom, żeby mu za wcześnie nie odpuszczali, ale wystraszyli się tych kilku policjantów. Nic, naprawi się błąd. A ty, słoneczko, też się nie wymigasz. Może nawet będziesz pierwsza.

Odsłoniłam oczy i przyjrzałam mu się uważnie. Najgorszy był ten jego szklany wzrok; czegoś podobnego jeszcze w życiu nie widziałam.

– Może mnie pan zabić teraz. Co stoi na przeszkodzie? Wokół żywej duszy. Z pańską krzepą zajmie to kilka sekund.

– O nie, panienko. Ja nie lubię tak na chybcika. Do tej roboty muszę mieć czas i spokój. Ale to wszystko przyjdzie, przyjdzie kiedyś na pewno.

Patrzył ponad moją głową na szpitalne okna, kilkanaście ogromnych tafli szkła rozjaśnionych elektrycznymi lampami. Czyżby zastanawiał się, w której sali leży mój ojciec? A może już wiedział? Na tę myśl poczułam potężne, gryzące zimno, jakby człowiek z martwymi oczami nagle zdarł ze mnie pelerynę, moją ukochaną, beżową dachę z renifera, co od kostek po szyję chroniła przed styczniowym, trzydziestostopniowym mrozem.

A niemal jednocześnie usłyszałam znajomy głos i tupot nóg, więc obejrzałam się przez ramię – i rzeczywiście to był pan Czeremcha, to jego krótkie nóżki tak głośno tupały, gdy wykrzykując w przerażeniu moje imię, pędził mi na pomoc, rozjuszony pekińczyk w szarży na mastiffa.

– Bandyto jeden! W tej chwili wynoś się stąd! – sapał, zadzierając głowę ku ironicznie skrzywionej gębie.

Ale zaraz już zadzierać nie musiał, gdyż ich głowy znalazły się na równej wysokości: mała łysa główka i ogromny łeb w futrzanej czapie, a nieszczęsne nożyny, co przytruchtały mi na ratunek, zatrzepotały rozpaczliwie w powietrzu. Olbrzym trzymał karzełka za poły płaszcza, nieruchome oczy uważnie wpatrywały się w grube szkła krótkowidza, zza których wyzierały bezsilna wściekłość i strach. Boże, gdybym miała wtedy rewolwer albo chociaż nóż!

Ale nie miałam. Mogłam więc tylko wbić zęby w rękaw grubego szynela, kopać łydki chronione cholewą oficerskiego buta, co oczywiście nie mogło przerwać odrażającej sceny, zakłócić popisu siłacza pastwiącego się nad słabszym. Najpierw splunął mu trzykrotnie w twarz, a potem jak piłką rzucił nim między świerki.

Natychmiast tam pobiegłam i przyklęknęłam nad panem Czeremchą, który leżał nieruchomo na plecach, przyginając do ziemi gęstą gałąź. Śnieg wokół pokrywały bure kropki i plamy; mrok nie pozwalał rozpoznać ich barwy, lecz pewna byłam, że są czerwone.

– Zabiłeś go, kanalio! – krzyknęłam.

Chwycił mnie za rękę i ostrym szarpnięciem podniósł z klęczek. Odciągnął kilka metrów, w miejsce, gdzie już prawie nie docierało światło latarni. A jeszcze księżyc nagle schował się za chmury.

– Przepraszam, że się nie przedstawiłem. Władysław Sienko.

Poczułam na dłoni jego usta, ich wstrętną lepkość, kiedy ściągnął mi rękawiczkę, a jednocześnie kątem oka dostrzegłam, że pan Czeremcha się poruszył i niezdarnie usiłuje wstać.

Żyje, pomyślałam z ulgą, która jednak trwała tylko chwilę, krótką chwilę potrzebną bydlakowi na sięgniecie do kieszeni – zobaczyłam, że wyjmuje rewolwer i odwodzi kurek. Gdy to robił, puścił moją rękę, więc znów podbiegłam do pana Czeremchy, starając się go osłonić. Prosty odruch, nie żadne bohaterstwo.

Ale ten, co przedstawił mi się jako Sienko, nie na nasze życie godził. Odszedł kilka kroków. Strzał, który oddał, wymierzony był w przeciwną stronę – w kogoś na szpitalnej alei. Nie mógł go widzieć, stojąc ze mną w gąszczu, a więc broń wyciągnął na dźwięk kroków. A to znaczyło, że był jak pies myśliwski, bo ja, choć miałam wtedy naprawdę dobry słuch, niczego nie usłyszałam.

– Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą – rzekł sentencjonalnie, chowając rewolwer, po czym pewnym krokiem człowieka, któremu nic nie grozi, wyszedł spomiędzy drzew, a ja bezwiednie za nim.

W poprzek alei, w pół drogi do szpitalnych drzwi, leżał na brzuchu jeden ze strażników; latarnia oświetlała ostry, semicki profil, rozrzucone na boki ręce i rewolwer zaciśnięty w prawej. Grupka ludzi w białych kitlach stała w podcieniu szpitala, najwyraźniej bojąc się podejść.

– Spokojnie, Żydy! – krzyknął w ich kierunku Sienko. – Już dziś do nikogo nie będę strzelał.

Po czym oddalił się niespiesznym, równym krokiem; wysoki, pleczysty, lekko zgarbiony. Skrzypnęła stalowa furta. Przepadł w ciemnościach.

A zaraz potem rychło w czas nadjechali strzelcy siczowi.

 

WYGLĄDAĆ TO MOŻE NA HOLLYWOODZKI, NAIWNY HAPPY END, ale naprawdę obyło się bez trupów. Pan Czeremcha miał tylko guza na łysej głowie i moc krwawiących zadrapań na rękach i twarzy jak po ataku rozjuszonego kota. Gorzej było oczywiście z tym strażnikiem, dwudziestoletnim Abramem Rybkinem, dużo gorzej, ale nie aż tak, jak się z początku wydawało. Doktor Kagan go zoperował i podał mu krew, może to kogoś zdziwi, ale nawet w prowincjonalnym Jekaterinosławiu robiono już wtedy transfuzje. I Abram jakoś się wykaraskał, by w swym dalszym, znaczonym walką życiu, jeszcze dwa razy ciężko oberwać: w czterdziestym trzecim od Niemców na placu Muranowskim i pięć lat później, na pokładzie Altaleny, od swoich[2].

Tak to się plecie na tym świecie, skomentował to faworytnym powiedzonkiem, gdy przy śliwowicy wspominaliśmy dawne czasy, u niego w Tel Awiwie albo u mnie w Avondale vel Jackowie, bo nie pamiętam już kolejności naszych wizyt i rewizyt. Pewna jednak jestem, że jak zwykle rozmawialiśmy także o tamtym wieczorze, bodaj 4 stycznia 1918 (nowego stylu), z którego dramatycznych zdarzeń zarejestrował tylko, że jakiś goj wbiegł do jego dyżurki i krzyczał, że przed szpitalem bandyta napadł pannę Lubochowską i pana Czeremchę. Abram szybko narzucił barani kożuch i z nagantem w dłoni sam jeden wyszedł na zewnątrz, gdzie wbrew alarmującej wieści nie było żywej duszy. Jednak na wszelki wypadek postanowił przejść się alejką w stronę furtki. I tutaj koniec, kropka, czarne niebo runęło mu na głowę i ocknął się dopiero wiele godzin później na oddziale operacyjnym.

 

CZEKAJĄC NA PRZYJAZD POLICJI, SIEDZIAŁAM NA ŁAWCE w ogromnym szpitalnym holu, usiłując okiełznać myśli, zatrzymać ich wirowanie. Niczym jedzenie przed chorym psem stawiałam sobie trzy proste pytania: jak? dlaczego? i co właściwie się stało? Lecz nieszczęsna psina mego mózgu zjeżona odsuwała się od miski.

Władysław Sienko, gdzieś już to nazwisko słyszałam. Czy nie od Czeremchy? Zgadza się, od niego, mały księgowy musiał tego Sienkę znać i mieć o nim jak najgorsze zdanie. Nie rzuciłby się przecież na kogoś tylko dlatego, że rozmawiał ze mną przed szpitalem, jako że dla postronnego obserwatora, nie słyszącego słów, a Czeremcha nie mógł ich słyszeć, wyglądało to na zwykłą, niewinną rozmowę. Ot, pan pyta panią, czy dobrze trafił, bo tu jest żydowski szpital, a on szuka szpitala pod wezwaniem świętego Cyryla. A jednak Czeremcha uznał, że trzeba mnie ratować jak przed diabłem…

I raptem wspomnienie się odblokowało – księgowy rzeczywiście tak nazwał Sienkę: wcielonym diabłem.

Wówczas piąte przez dziesiąte percypowałam jego słowa, przecież mój tata był operowany, być może właśnie umierał, więc co mnie obchodziły jakieś diabły i Sienki?

Z trzech pytań najłatwiejszym było „jak?”. Jak to się stało na przykład, że Czeremcha, który przyszedł odwiedzić ojca z trzema panami, krótko potem sam jeden przybiegł mi z odsieczą? Gdyby ruszyli wszyscy, a dwaj byli dość postawni, pewnie skutecznie przepłoszyliby Sienkę. Tyle tylko, że spłoszony Sienko miał w zwyczaju strzelać.

– Zabrakło nam papierosów – wyjaśnił mi Czeremcha, którego poznałam tylko po sylwetce, gdyż całą twarz i głowę miał zabandażowane. Zszedł po schodach z oddziału chirurgicznego, utykając, przemierzył hol i usiadł obok mnie na ławce. – Gdyby nie to, zostałbym z nimi w sali i pewnie nikomu z nas nie przyszłoby do głowy wyjrzeć przez okno. Ale chciało się palić, więc zszedłem na dół, bo wiedziałem, że strażnik, ten, co dostał kulę, handluje papierosami. I z okna klatki schodowej zobaczyłem, że rozmawiasz z Sienką.

To była sztafeta. Chwilkę potem jeden z inżynierów zapragnął tytoniu do fajki, toteż udał się w ślad za Czeremchą i, także z okna klatki schodowej, zobaczył scenę walki: księgowego, trzepocącego się nad ziemią oraz mnie, rozpaczliwie kopiącą i kąsającą. I to on był owym gojem, co wpadł do dyżurki Abrama, prosząc o interwencję, lecz sam, ma się rozumieć, bezpiecznie został wewnątrz.

Okropnie się zirytował, gdy delikatnie mu to wypomniałam, ale naprawdę nie potrafiłam się powstrzymać, kiedy ze swoją fajką, cały i zdrów, dosiadł się do mnie i Czeremchy.

– Życzyłabyś sobie, panna, dwóch nieboszczyków? Dwóch rycerzy poległych w obronie twej cnoty? – Był przekonany, że napastnikiem kierowały pobudki płciowe, i stąd taka furia, gdy mu przeszkodzono, stąd śmiertelny strzał. Wtedy jeszcze wszyscy myśleliśmy, że Abram nie żyje.

Czyli z grubsza wiedziałam, jak potoczyły się wypadki i mogłam to wytłumaczyć policjantom, poskładać na potrzeby ich protokołu szczątkowe, fragmentaryczne zeznania wystraszonych świadków. Nota bene panowie policjanci też najwyraźniej czuli się niepewnie i, po prawdzie, udawali tylko, że coś robią. Lecz cóż się biedakom dziwić, przecież od lutowej rewolucji stali się w tym kraju ledwie tolerowanym złem koniecznym, ohydnym reliktem carskiego despotyzmu, jednym słowem – najgorszą swołoczą. Oj, nie w smak im było ścigać bolszewika, ulubieńca mas, który najpewniej niedługo pojawi się w Jekaterinosławiu jako ważny i groźny komisarz.

Przesłuchanie odbyło się na odczepnego, można rzec: w biegu, i do tego na raty, gdy kręcąc się po holu i korytarzu szpitala, kilkukrotnie do nas podchodzili. Jeden spisał personalia, drugiego zainteresowała nasza narodowość, aż wreszcie, brzęcząc szablą u boku, nadpłynął ich tłusty przełożony, ani chybi dawny prystaw. Kazał nam wstać z ławki i sam się na niej usadowił z notesem na kolanach i piórem wiecznym. Jak grot dzirytu wycelował stalówkę w mój biust.

– Czy znałaś wcześniej obywatela Sienkę? – spytał schrypniętym głosem, pewnie od papierosów i wódki, bo zęby miał żółto-brązowe a nos jak burak. Jeszcze niedawno pytanie brzmiałoby: „Czy znała pani tego człowieka?”, z intonacyjnym zaznaczeniem, że chodzi o osobę z niższych sfer. A dzisiaj, proszę! Sienko to obywatel, a do mnie mówi się per ty, jak do aresztowanej prostytutki.

Odpowiedziałam, że raz jeden stał w nocy pod moim oknem, ale chyba trudno to nazwać znajomością.

– Znaczy się: wpadłaś mu w oko. Tego prawo nie zabrania.

– A strzelać do ludzi? – spytałam ostro.

– Nie wiem, nie byłem przy tym. A świadkowie różnie zeznają. Może to ten Żyd pierwszy wyciągnął broń, może obywatel się bronił? A do tego jeden pacjent widział przez okno, jak ty i ten liliput… – Stalówką wskazał Czeremchę, który aż podskoczył z oburzenia.

– Nie obrażajcie mnie, bo złożę na was skargę! – rozległo się zza bandaży.

– A co, wysocy jesteście? – Grubas w szerokim uśmiechu zademonstrował całą ohydę uzębienia. – I nie denerwujcie się tak, obywatelu Polak, bo ja tylko powtarzam, co mówił świadek.

Dotarło do mnie, że to wszystko istotnie można w ten sposób zinterpretować. Sienko przyszedł tu porozmawiać ze mną, wyznać miłość, może wręcz oświadczyć się, a ja, osoba psychicznie chora, w odpowiedzi pogryzłam go i skopałam; mało tego – zawołałam na pomoc pana Czeremchę i, co gorsza, uzbrojonego strażnika. Tylko patrzyć jak odwiozą mnie do czubków.

Lecz gruby jedynie coś tam nabazgrał, po czym zamknął notes, schował pióro i głośno wypuszczając gazy, wstał z ławki.

– Możecie siadać – powiedział tonem, jakby to był urzędowy zwrot kończący dochodzenie. Oddalając się w stronę wyjścia, gdzie już czekali na niego podwładni, raz jeszcze donośnie zatrąbił zadem. Niby okręt, co syreną żegna port.

 

ONI POSZLI, BY JUŻ NIE WRÓCIĆ, i krzyż na drogę, a ja zostałam z moim własnym śledztwem pod czaszką. Po „jak?” trzeba było rozsupłać „dlaczego?”, i liczyłam, że pan Czeremcha mi pomoże. Niestety – wkoło Macieju gadał o diable wcielonym i bolszewiku przeklętym, z czym się w zasadzie zgadzałam, bo Sienko zapewne był i jednym i drugim, tyle tylko, że nie takiej oczekiwałam informacji. Zrozumiałam, że księgowy po prostu nie wie nic, co pozwoliłoby mi rozgryźć motywację Sienki. Czynił zło, był bowiem zły. O nie! Taka tautologia zadowalała Czeremchę, lecz nie mnie, której to bezpośrednio dotyczyło. Mogłam oczywiście przyjąć, że kieruje nim rewolucyjna nienawiść do kapitalizmu i wszystkich jego przedstawicieli, co akurat u bolszewika byłoby czymś zupełnie naturalnym, ale właśnie – skoro do wszystkich, to czemu akurat uwziął się na mnie i mojego ojca? W samej fabryce Rudzkiego musiał spotykać ludzi znacznie wyżej usytuowanych w kapitalistycznej hierarchii niż inżynier, nawet ten naczelny. A jednak nie ich obrał za cel.

Ponownie zaszłam do ojca. Przed drzwiami jego sali siedziało na wysokich zydlach dwóch kozaków z karabinami.

– Nie śpisz jeszcze?

– Po czymś takim? – zdziwił się, jak w ogóle mogłam przypuszczać, że zasnął.

Na stoliku przy łóżku w porcelanowej popielnicy piętrzył się stos niedopałków. Zgnieciona paczka gitanów leżała na podłodze. Z drugiej, świeżo otwartej, wziął kolejnego papierosa.

– Telefonowałaś do domu?

– Tak. Powiedziałam, że po szpitalu pójdę do Nadieżdy, bo musimy przygotować się do klasówki z chemii. Tam nie ma telefonu, więc mama nie sprawdzi. Zresztą tyle razy już u niej nocowałam…

Nie dodałam, że połowa z owych noclegów zeszła nam nie na nauce, lecz na tańcach w oficerskim kasynie, dokąd zabierali nas nasi kawalerowie – mnie mój Taras, a Nadię jego druh, nie pamiętam już imienia.

– Dobrze zrobiłaś. Trzeba mamie oszczędzać nerwów. Nic, najważniejsze, że dostaliśmy ochronę wojska. Widziałaś tych wojaków pod drzwiami? Tacy sami patrolują Borodynską. Może nawet twój luby. – Ojciec usiłował mrugnąć chorym prawym okiem. Popiół papierosa spadł mu na kołdrę, więc szybko go strzepnęłam, a potem przestawiłam popielniczkę ze stolika na jego piersi, na biedny, chudy tors pod szpitalną koszulą, tak wątły, iż ciężar kryształu wydawał się zgniatać żebra i tamować oddech.

– Kim jest ten Sienko? – spytałam tonem, jakbym prosiła, by przestał to ukrywać. Jakbym błagała o wyjawienie mi całej prawdy, bo bez niej nie mogę skutecznie bronić jego, mamy ani siebie. Miałam siedemnaście lat, a mój ojciec, głowa rodziny, leżał ślepy i sparaliżowany. Zniedołężniały król, po którym władzę przejąć musi córka.

– Działaczem partii leninowskiej, zawodowym rewolucjonistą. Chciał stworzyć w fabryce jakąś bolszewicką radę, czemu jako jedyny z zarządu się przeciwstawiłem. Nie panowie prezesi i dyrektorzy, bo ci zgadzali się na wszystko, tylko ja, zwykły inżynier. I dlatego stałem się dla tego fanatyka uosobieniem najgorszej reakcji i wrogiem numer jeden.

Ojciec zdusił gitana w popielniczce i poprosił gestem, bym ją odstawiła. Przymknąwszy oczy, odpoczywał po wysiłku, bo od operacji ani razu jeszcze nie wypowiedział tylu słów, i to tak szybko, głośno, nieomal jednym tchem.

Pomyślałam, że być może ma rację i takie właśnie jest źródło nienawiści Sienki, chorej, nieokiełznanej, szalonej, podobnej do tej, z jaką Attyla i Batu-chan ogniem i mieczem unicestwiali każdego, kto próbował ich zatrzymać. Na taką nienawiść można zasłużyć tylko wielką odwagą, więc byłam z ojca dumna, pierwszy raz prawdziwie dumna, bo dotąd obok dumy odczuwałam w równym niemal stopniu złość, że niepotrzebnie nadstawił karku. Zupełnie jak pół wieku wcześniej mój dziadek, powstaniec styczniowy.

Ojciec nagle podniósł powieki i uśmiechnął się do mnie.

– Obroniłem fabrykę, żadna rada nie powstała. Wyobrażasz sobie, Haniu, że ten lizus, Wrotnowski, nazywa mnie Winkelriedem. No, ten obrzydliwiec z fajką, wiesz, który…

 

KONDUKTOR SPOJRZAŁ NA MNIE POGARDLIWIE I ZARAZEM CHUTLIWIE, czyli tak, jak mężczyźni zwykle patrzą na ladacznice.

– Oj, dostanie się panience od mamusi – rzekł, podając mi bilet, z którym poszłam na sam koniec wagonu, ścigana rechocikiem podpitych pasażerów.

– Mamusia pewnie nie lepsza – powiedziała baba zakutana po uszy w jakieś szmaty zwieńczone futrzaną czapą. Wiozła dwa worki: mniejszy na kolanach, a większy, niczym pies warował przy jej nogach. Pewnie przekupka z Rynku Jeziornego, co już nad ranem rozstawia swój ubożuchny stragan w nadziei, że jakiś pijak w drodze z biby kupi coś za parę kopiejek.

Niestety nie wyglądałam ani na przekupkę, ani robotnicę z nocnej zmiany, cóż więc robiłam w tramwaju o wpół do piątej rano? Odpowiedź prosta: ani chybi wracałam od mężczyzny. A jeszcze pewnie wiozłam w torebce kilka zarobionych rubli. U mnie ruble, a u niej kopiejki.

– Taka młodziutka, jak nic bierze piątaka…

Odwróciłam się do okna i zapatrzyłam w śnieżną zadymkę, co właśnie się zerwała.

Ludziska szybko stracili zainteresowanie moją osobą, zresztą i tak miałam ich gdzieś, bo od dziecka byłam pancernie odporna na wszelkie głupie docinki. Uśmiechnęłam się na myśl, jak bardzo różnię się pod tym względem od gimnazjalnych koleżanek – większość z nich przez tydzień płakałaby z upokorzenia, że jakiś konduktor, przekupka i inne chamy ośmieliły się je spostponować. Co zresztą im nie groziło, wszak same, bez opieki, przenigdy nie znalazłyby się nad ranem w tramwaju. Władza rodzicielska, obyczaj i dyrekcja gimnazjum solidarnie stały temu na przeszkodzie. To tylko ja tragicznym zrządzeniem losu z uczennicy i posłusznej córki stałam się nagle dorosłą kobietą, która musi bronić siebie i rodziny, więc co mi tam regulaminy i konwenanse. I czymże ci żartownisie z wagonu wobec Sienki?

 

JAK BŁYSKAWICE ZAPŁONĘŁY ISKRY skrzesane przez pantograf, gdy tramwaj zjeżdżał z mostu. Na mgnienie oka zobaczyłam w dole skuty lodem Dniepr. Znałam już przebieg zdarzeń, być może także ich powód, brakowało odpowiedzi na pytanie najważniejsze – co właściwie się stało? Było to zaplanowane przez Sienkę spotkanie ze mną? Czy przypadkowe, gdy z rewolwerem w kieszeni szedł zabić mojego ojca, i nagle – w wysokim oknie klatki schodowej – zobaczył mnie od stóp do głów, zmierzającą na parter. Może wtedy właśnie skręcił między drzewa, schował się błyskawicznie, dopóki nie ocknę się z zamyślenia i nie przeniosę wzroku ze stopni na szybę? A potem zaczajony obserwował moją dalszą drogę, i aleję od pałacu do furty. Widział więc, że tylko ja jedna nią idę; musiał się zdziwić, kiedy przystanęłam pobawić się odciskiem jego buta w śniegu.

I co? Zmienił plany? Jeśli tak, to swym pojawieniem się uratowałam tatę.

Ale chyba było inaczej, bo dziwne, że przyszedł akurat w chwili, kiedy opuszczałam szpital, trudno uwierzyć w taki zbieg okoliczności. A więc pewnie nie schował się na mój widok, lecz już wcześniej stał zaczajony za drzewami, wiedząc, że wizytę u taty kończę zawsze o dziewiątej trzydzieści wieczorem; pierwszy lepszy sanitariusz, przekupiony lub zastraszony, mógł mu to powiedzieć.

– Boże, cariachrani! – zaśpiewał prześmiewczo pijak w rozchełstanym płaszczu bez guzików i w podartej koszuli, szarpiąc się z konduktorem, który nie chciał go wpuścić do wagonu.

– Za cara to ty, dziadu, mogłeś sobie najwyżej popatrzeć na tramwaje – odezwał się jakiś głos, również cokolwiek bełkotliwy. Powiedział prawdę: przed rewolucją bilety w Jekaterinosławiu były drogie, dopiero Ukraińska Republika Ludowa położyła temu kres. Lecz tego człowieka, chronionego od mrozu jedynie bujnym owłosieniem na piersiach, co zauważyłam w świetle latarni, na którą zatoczył się wypchnięty przez konduktora, nie stać było nawet na symboliczną kopiejkę.

– Silnyj dierżawnyj car prawosławnyj! – wył na pożegnanie tramwaju odjeżdżającego bez niego.

Czy Sienko chciał mnie zabić? – wróciłam do swoich rozmyślań. Powiedział, że nie, ale zrobi to kiedy indziej, w bardziej sprzyjających warunkach. Bo nie zadowalała go moja szybka śmierć, a tylko taką mógłby mi zadać w szpitalnym parku.

A zatem byłam dla niego wrogiem na równi z moim ojcem. Gdyby zabijając mnie, chciał jedynie jego udręczyć, sposób, w jaki bym umarła, nie miał istotnego znaczenia. Dostatecznie straszne byłyby dla ojca słowa skonfundowanego Izaaka: „Nie wiem, jak ci to powiedzieć, Edwardzie, ale Hanka… właśnie ją znaleźli przed szpitalem”. Sienko na pewno miał tego świadomość, po cóż więc było mu rzecz komplikować, odwlekać zadanie ciosu, by uczynić go jeszcze dotkliwszym? „Obrażenia wskazują, że denatkę torturowano i gwałcono”– czy dla takiego zdania w protokole sekcyjnym warto było czekać na odpowiednią okazję? Na sposobność, która w tych burzliwych czasach, gdy wszystko zmieniało się z dnia na dzień, mogłaby się przecież nigdy nie nadarzyć? A jeśliby nawet los nagrodził mu w końcu cierpliwość, kto wie, czy mój ojciec byłby wtedy jeszcze wśród żywych.

Tak, to nie o karę dla niego szło, ale dla mnie. Za jakiś grzech, który mi przypisał.

I już wiedziałam, co naprawdę stało się dzisiejszego wieczoru – jakkolwiek absurdalnie to brzmi, Sienko przyszedł tam pod szpital, by wypowiedzieć mi wojnę, uprzedzić, jakie ma wobec mnie zamiary. I myślę, że gdyby panom nie zabrakło tytoniu, na tym by się na razie skończyło.

W ostatniej chwili, jak wyrwana z drzemki, spostrzegłam, że tramwaj właśnie stoi na przystanku przy Borodynskiej, więc biegiem rzuciłam się do drzwi.

– Oj, będą w domu rózgi! – zawołał za mną konduktor.

 

OCHRONA POLEGAŁA NA TYM, ŻE MNIEJ WIĘCEJ CO GODZINĘ PRZEJEŻDŻALI POD NASZYM DOMEM DWAJ KOZACY bez skrępowania pijący wódkę wprost z butelki i nieraz ledwie trzymający się w siodłach.

– Wasze zdrowie! – wołali ochryple, jeśli zobaczyli mamę lub mnie przez szybę, i ruchem toastu wznosili ku nam flaszki.

Doszło do tego, że obliczyłyśmy, i nawet dla pamięci spisałyśmy na kartce, godziny ich przejazdów, by w tym czasie nie zbliżać się do okien w salonie, a już, broń Boże, nie wychodzić na dwór. Mama mimo to się cieszyła, bo niedogodność była w jej przekonaniu ceną bezpieczeństwa, ja natomiast wiedziałam, co warta straż dwóch pijaniców zjawiających się w odstępie godziny, a w nocy jeszcze rzadziej. Lecz nie mówiłam tego mamie, nie odbierałam jej złudzeń.

A porządna, z prawdziwego zdarzenia ochrona rzeczywiście byłaby nam potrzebna. Przecież od Nowego Roku, odkąd kupiec Antonow wyjechał wraz z rodziną do Kijowa, mieszkaliśmy w jego domu sami. Dom, szumnie zwany kamienicą, był raczej willą z dość dużymi, lecz przecież tylko dwoma mieszkaniami: na piętrze i na parterze. W jednym my, drugie puste; żadnych sąsiadów, na których w razie czego można liczyć.

No i miałam rację: musiał obserwować ulicę i zaraz po przejeździe naszych aniołów stróżów, około trzeciej w nocy, zabrał się do dzieła. Gdy o czwartej znów się pojawili, płonęła już przybudówka na tyłach domu – pseudogotycka baszta. Z jej wąskich jak otwory strzelnicze świetlików walił w niebo roziskrzony dym.

Darłam się z okna salonu, rozpaczliwe błagając, by ratowali ojca, pomogli znieść go po schodach, lecz kozacy stali jak dwie ołowiane figurki kawalerzystów. Poruszyli się dopiero, gdy ich koniki z wystraszonym rżeniem uskoczyły przed czwórką potężnych perszeronów ciągnących wóz strażacki.

 

STAŁYŚMY Z MAMĄ PO DRUGIEJ STRONIE BORODYNSKIEJ, NA LUTOWYM MROZIE, razem z grupką zapóźnionych przechodniów i dwoma stróżami wspartymi na szerokich łopatach do odgarniania śniegu. Ja w daszy narzuconej na samą halkę.

Ojciec, którego strażacy znieśli razem z wózkiem, zdenerwowany jeździł wahadłowo między kasztanowcami, a Matylda płakała, bo nie pozwolono jej niczego zabrać. „Szybciej, szybciej, kobito, chcesz się tu uwędzić?!” – darł się na nią starszy strażak, gdy próbowała zawiązać tobołek, więc cała zawartość nagle z niego wypadła, rozsypując się po łóżku i posadzce: dwie suknie na niedzielę, ślubny portret z nieboszczykiem mężem, piętnaście papierowych rubli, i ta najważniejsza, bezcenna rzecz – obrazek jej patronki, świętej Matyldy królowej.

Dom wszystko zasłaniał oprócz kłębów dymu nad dachem i nie wiedzieliśmy, co się dzieje na tyłach w ogrodzie, gdzie strażacy wjechali swoim wozem, uprzednio rozwaliwszy siekierami bramę. Bardzo się bałam, że zaraz ujrzę ogień w oknach naszego salonu. Szyby, szybeńki kochane, nie róbcie się czerwone – szeptałam, jak wystraszone dziecko.

Tak minęła godzina, może dwie, trudno powiedzieć, bo w takich sytuacjach całkiem inaczej płynie czas, a zegarek zostawiłam w mieszkaniu. W każdym razie niebo już szarzało, gdy zjawił się ten ich starszy, podszedł do ojca i gestykulując schylony nad wózkiem, coś mu tłumaczył.

– Jest pan pewien? – przerwał mu tata głośno, aż gapie spojrzeli z zaciekawieniem.

Strażak w odpowiedzi także podniósł głos.

– Tak, panie inżynierze. Zamek w drzwiach był wyłamany, a w środku śmierdziało naftą. Nic, ważne, że mieszkania się nie zapaliły.

Wtedy, w rzedniejącym mroku, zobaczyłam człowieka, który kluczył, biegł zygzakiem i kryjąc się za drzewami to po jednej, to po drugiej stronie ulicy, uciekał w kierunku Troitskiej. Wysoki, niedźwiedziej budowy, z kozacką czapą na głowie.

 

OD CZASU POŻARU MATYLDA ZYSKAŁA PRZYWILEJ korzystania z tych samych schodów co my, wcześniej bowiem dla niej były przeznaczone wyłącznie te drugie – usunięte przez architekta poza bryłę budynku właśnie do tej baszty, czyli ładnej z zewnątrz a paskudnej w środku kuchennej klatki schodowej. Ciemnej, cuchnącej grzybem, na którą wychodziły tylne drzwi mieszkania ukryte wstydliwie w kącie kuchni. W dół prowadziły stamtąd drewniane, skrzypiące, strome schody, a w górę drabina na strych. Dzielna Matylda, ryzykując upadkiem z kilku metrów, co sobota wspinała się po niej z wielkim koszem prania.

I to właśnie te schody spłonęły; samą basztę ogień jedyne osmalił, natomiast wewnątrz nie ocalało nic oprócz drabiny i paru desek górnego podestu. A tydzień później, jakby na dopełnienie nieszczęścia, synek stróża z domu naprzeciwko złamał tam nogę i kość miedniczną, próbując wdrapać się po ścianie i zwęglonych ułomkach stopni. Ponoć wziął przykład z kompana, któremu udała się ta sztuka.

 

* * *

 

– Babciu, czy Matylda była czarna? – pytają moje wnuczki. Mam je dwie: szesnastoletnią Virginię, jeszcze uczennicę, i trzy lata starszą Susan, która w przerwach między paleniem marihuany a kontestowaniem wojny wietnamskiej chadza czasem na jakieś wykłady w University of Chicago.

No tak, Susan nie może pamiętać Matyldy, miała dwa latka, kiedy starowinka zmarła. Jeszcze zdążyła krótko być jej nianią.

– Co też wam przyszło do głowy? Skąd czarna w Jekaterinosławiu? Wtedy w Rosji Murzynów widywało się tylko w fotoplastykonie.

– To dlaczego nie mogła chodzić po tych samych schodach co wy? Myślałam, że był u was apartheid.

Na podłodze ich wielobarwne, hipisowskie sandałki wtapiają się w pstrokaciznę dywanu, a one siedzą przytulone do siebie. Kolana pod brodą, bose stopy na brzegu kanapy; dwie prześliczne chińskie laleczki z porcelany o połyskliwie czarnych włosach i lekko skośnych oczkach, bo przecież ich mama to właśnie Chinka z Szanghaju.

– No widzisz, Susan. Okazuje się, że może istnieć apartheid bez czarnych.

Ale już co innego je zainteresowało.

– Babcia, a co z tym chłopakiem?

– No, z tym Balkonem – podpowiada Virginia, widząc moją konsternację.

– Z Tarasem – poprawia Susan tonem starszej siostry. – To ukraińskie imię. Był taki pisarz, Taras Szewczenko. No właśnie, babciu, co z nim?

Lubię się z nimi podroczyć.

– Z Szewczenką? Umarł dawno temu… Ale mnie naprawdę nic z nim nie łączyło. Aż tak stara nie jestem.

– Babcia, nie wkurzaj mnie. Dobrze wiesz, o kogo pytam.

– O tego, co myślałaś, że to on dzwoni, a to dzwonili ze szpitala, że…

– Babcia, a może ty zablokowałaś w sobie wspomnienia seksu?

No tak, Susan, a nawet ta siusiumajtka, Virginia, niczego w sobie nie blokują, stąd wiem o wszystkich ich Jimach i Billach. Choć gdyby musiały napisać o swoich łóżkowych przygodach, miałyby z tym spory kłopot. Nie ze wstydliwości bynajmniej, lecz – z tego samego powodu, dla którego byłam ghostwriterem ich wypracowań o Źdźbłach trawy i Ambasadorach[3]. Ja – emigrantka, co angielskiego nauczyła się dopiero tu, w Stanach, w wieku pięćdziesięciu lat.

Czy one są w stanie zrozumieć, jak się czułam, wchodząc z Tarasem na podwórko zapyziałej, cuchnącej kamieniczki, które było obskurnym, porośniętym krzakami placykiem zamkniętym remontowaną właśnie piętrową oficyną? Pracujący na rusztowaniu sztukatorzy przyglądali mi się podobnie jak tamten konduktor. Z oficyny wylazło grube babsko w papilotach i halce, by bez żenady wieszać pranie na sznurze rozciągniętym między rachitycznymi brzózkami. Zauważyłam, że gros stanowią prześcieradła, gęsto upstrzone plamami, którym nie dało rady mydło. Część to wyblakła krew, pochodzenia reszty, jako niewinna panienka, jeszcze wtedy nie znałam.

– Wchoditie pożałujsta – powiedziało babsko schrypniętym, pijackim głosem i nagle oderwawszy łapy od prześcieradła, ze spinaczem w grubym paluchach, przyjrzało mi się podejrzliwie. – A ona nie za młoda czasem? Bo nie chciałabym mieć kłopotów.

Osoba poniżej dwudziestu jeden lat według obowiązującego prawa, jeszcze carskiego, była niepełnoletnia, a ja dopiero niedawno skończyłam siedemnaście. Nie wiedziałam, co powiedzieć, wstyd sparaliżował mi język.

– Ty się nie patrz na moją narzeczoną, tylko na to… – Taras wysupłał ze skórzanej sakiewki złotą pięciorublówkę i chwilę potrzymał w górze.

– No, skoro taki klient, to ja nie mam nic naprzeciw – mruknęło babsko. Wiadomo – za bezwartościowe papierki nie chciała ryzykować.

Taras uścisnął moją dłoń, dodając mi odwagi. Miałam wrażenie, że okropnie się boi, bym mu w ostatniej chwili nie uciekła. A miałam ochotę już w sieni, gdzie dokonała się wymiana monety na klucz, i gdzie tak ohydnie pachniało jakąś marną wodą kolońską. A potem z każdym stopniem skrzypiących schodów ta ochota rosła i rosła, przeobrażając się w rozpaczliwe pragnienie, by to wszystko – baba w peniuarze, te schody, paskudny, unoszący się w powietrzu smrodek – nagle okazało się jedynie snem, z którego zbudzę się we własnym, przytulnym pokoju, na kochanym biedermeierowskim łóżeczku. Lecz zamiast niego, gdy Taras otworzył drzwi z nabazgraną ołówkiem czwórką, zobaczyłam coś, co skojarzyło mi się z pryczą w więzieniu, barłogiem w przytułku dla nędzarzy, meblem śmierci a nie – miłości.

– Chodźmy stąd! – poprosiłam, cofając się za próg.

Więc Taras musiał zabrać mnie gdzie indziej, do niewielkiego hotelu na starych Kajdakach, przeklinając na pewno w duchu moje fanaberie i cenę za pokój. Kilka lat później, kiedy ciut lepiej znałam się na mężczyznach, zrozumiałam, że oficyna u grubej baby musiała być jego stałym miejscem, dokąd woził dziewczyny i nie postało mu w pustym łbie, że mnie jednej może się tam nie spodobać i będę chciała swój pierwszy raz przeżyć w milszym anturażu.

– I co, babciu? Poszliście do łóżka? – Susan płonie z ciekawości.

– Ano, stało się – odpowiadam, a pod przymkniętymi powiekami wyświetla mi się obraz tamtego pokoju: tapeta w winogrona, dwie akwarelki marynistyczne, pseudorokokowe meble, rozetki, bibeloty, każdy szczegół pamiętam fotograficznie, także rosnący na krześle kopczyk mego odzienia – suknia, gorset, halki, pas do pończoch… Moje wnusie pojęcia nie mają, ile mężczyzna musiał wtedy z kobiety zdjąć.

– Choć z drugiej strony… – waham się, czy mówić takie rzeczy przy Virginii, ale skoro ona jest nią już tylko z imienia, to przecież jej nie zgorszę – …znacznie łatwiejsze było to, co wy nazywacie szybkim numerkiem. Wystarczyło podwinąć suknię, halkę i już. Bo wtedy nosiłyśmy majtki rozcięte w kroku.

– Poważnie? – dziwią się wnuczki, obie zapięte w obcisłe dżinsy jak w pasy cnoty.

– To znaczy nosiły przyzwoite kobiety, bo na przykład tancerki kankana musiały mieć majtki zszyte. Byli specjalni kontrolerzy, co to sprawdzali.

– Ale mieli fajną robotę. – Śmieją się jak z dowcipu, a przecież ja mówię najszczerszą prawdę. No tak, obyczaje inne, inne stroje, lecz ból ten sam – mój sprzed pół wieku, kiedy Taras wdzierał się we mnie, i moich wnuczek pod jakimś pryszczatym dryblasem. Tempora mutantur et nos mutamur in illis, powiada cesarz Lotar, sed deflorare dolor est immutatus, dodaje Hanka Lubochowska[4].

– W tamtych czasach jak facet przeleciał pannę z dobrego domu, to chyba musiał się z nią ożenić. Mam rację, babciu? Inaczej jej ojciec przychodził do niego z rewolwerem i…

– Niestety, Susan, mój tata, jak wiesz, był sparaliżowany. I nie miał rewolweru. A zresztą mu się nie zwierzyłam.

– Wygnałby cię z domu, co nie?

– Nie wiem tego. Na pewno sprawiłabym mu wielki ból. Ty, Virginio, też chyba rodzicom nie opowiadasz o swoich chłopcach?

– Tylko tobie, babciu.

To prawda. Od lat jestem powiernicą ich dziecięcych, dziewczyńskich, a teraz już babskich tajemnic. I przy okazji bankiem udzielającym bezzwrotnych pożyczek.

– A nie bałaś się, że zajdziesz w ciążę? – Susan wstaje z kanapy, przegląda moje płyty na półce i najwyraźniej w głowie jej się nie mieści, że siedemdziesięciolatka słucha grupyThe Doors.

– Za twojej młodości kobietom, co urodziły nieślubne dziecko, wypalano na ciele literę A – mówi z mądrą miną Virginia. – Czytałam o tym w jednej książce.

– No nie, aż tak źle nie było. – Jej ignorancja bywa rozczulająca, sprawia, że bezwiednie się uśmiecham. Ostatni raz podczas tej rozmowy, bo już smutek zaczyna wciągać mnie jak bagno. – Ale i bez tego los takich matek i dzieci był nie do pozazdroszczenia, więc szczęście w nieszczęściu, że Taras założył prezerwatywę. Co robisz wielkie oczy? W tamtych czasach były już nawet lateksowe.

– Serio? – dziwi się Virginia. – No to super! Mogliście spokojnie się kochać.

Przechodzę do kuchni zrobić sobie kawy. Czuję, że coś się we mnie telepie. Chyba powinnam wziąć pastylkę na migotanie przedsionków. Przez długie, długie lata nikomu nie opowiadałam o Tarasie, a nawet nie myślałam o nim, a dzisiaj dałam się podpuścić tym wścibskim dziewczynkom, no i jest skutek: serce zupełnie dosłownie zaczyna wariować. Tak jak wtedy zwariowało w przenośni.

– Nie mogliśmy, Virginio. Następnego ranka, gdy jeszcze odsypiałam to szaleństwo, jakiś żołnierz przyniósł list od niego. Przykro mi, Haneczko, ale przerzucają mój pułk do Kijowa, wkrótce się odezwę. Znacie tę ich gadkę szmatkę.

Nie powiedziałam wnuczkom, nie chciało przejść przez gardło, że po miesiącu czekania poszłam do jego rodziców, którzy mieszkali w budynku dworca, bo ojciec Tarasa był zawiadowcą czy kimś w tym rodzaju, poszłam jak w amoku, nie bacząc na zasady i konwenanse, i zapłakana błagałam, by powiedzieli mi, gdzie go szukać i czy żyje, przecież trwały walki z partyzantami Machny i bolszewikami. Lecz jego matka, prosta baba o grubo ciosanych rysach, w odpowiedzi kazała mi się wynosić, a gdy nie posłuchałam i klęknęłam przed nią, z pomocą sapiącego astmatycznie męża wywlekła mnie za włosy z mieszkania i zepchnęła ze schodów.

– Odczep się od niego, zasrana Polko! – wrzasnęła na do widzenia. I drzwi z trzaskiem się zamknęły.

– Babciu, co się dzieje? Ty płaczesz? – Virginia przytula się do mnie. Dobre z niej dziecko, choć rozpuszczona jak dziadowski bicz.

– Nie płaczę, tylko mi się oczka pocą. Tak mówiłaś, jak byłaś mała, pamiętasz?

Aż nagle słyszę jej szept tuż przy uchu:

– Ja miałam dokładnie to samo z Davidem. Był najprzystojniejszym kolesiem w szkole i najlepszym miotaczem, wszystkie cheerleaderki do niego wzdychały. Wierzyłam, że coś do mnie czuje, a on… a on tylko założył się z kumplami, że mnie zaliczy.

I teraz obie płaczemy jak bobry, staruszka z szesnastolatką, a Susan uczynnie podaje nam papierowe chusteczki.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[1] Bazarow – postać z powieści Iwana Turgieniewa Ojcowie i dzieci.

[2] Chodzi o bratobójczą walkę, do której doszło 22 czerwca 1948 pomiędzy wojskiem izraelskim a prawicową organizacją Irgun o statek towarowy Altalena przewożący broń, amunicję i bojowników Irgunu. W wyniku ostrzelania statek zapalił się i zatonął u plaży Tel Awiwu.

[3] Ghostwriter (ang.) – pisarz-widmo, ktoś kto pisze coś za oficjalnego autora; Źdźbła trawy, Ambasadorowie – pomnikowe dzieła amerykańskiej literatury, jak u nas Pan Tadeusz i Wesele.

[4] Tempora mutantur… (łac.) – Czasy się zmieniają a my wraz nimi. Sed deflorare… (łac.) – Lecz ból defloracji się nie zmienia.