Generał zemsty - Witold Horwath - ebook

Generał zemsty ebook

Horwath Witold

3,3

Opis

Rok 2004. W podwarszawskim Konstancinie, przy słynnej ścieżce zdrowia w lesie chojnowskim, policja po anonimowym telefonie odnajduje zwłoki dwóch amerykańskich turystek. Do śledztwa włącza się rezydentura FBI. Atrakcyjna porucznik Hanah Torres w duecie z polskim komisarzem Andrzejem Kuleszą ruszają tropem psychopatycznego mordercy, który w okrutny sposób zabija kolejne ofiary.

Podczas odkrywania przez śledczych brutalnych kart popełnionych przez seryjnego zbrodni, szybko się okaże, że Hanah i Andrzeja oprócz spraw zawodowych łączą rodzinne koligacje sprzed dziesięcioleci, a także – narastające uczucie.

Generał zemsty” to książka dla Czytelnika, który lubi połączenie misternie utkanego kryminału, trzymającego w napięciu thrillera i romansu ze zjawiskami paranormalnymi w tle.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 361

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (9 ocen)
1
3
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
LibraCzyta

Dobrze spędzony czas

Lubię sięgać po powieści, które wymagają czegoś więcej niż tylko przesuwanie wzrokiem po literach. „Generał zemsty”, ze względu na zmienną narrację, wielowątkowość i miks gatunków jak najbardziej zalicza się do kategorii „wymagających myślenia i skupienia”. Cóż więc tu dostajemy? Dostajemy dobrze napisaną historię współpracy dwóch jednostek policji, z delikatnie wplecionymi weń innymi wątkami. Jednak nie może być zbyt idealnie… mam bowiem pewne wątpliwości. Zastanawiam się, czy międzynarodowa współpraca naprawdę przebiegałaby w tak bezkonfliktowy sposób. Może choć częściowo da się to wytłumaczyć polskimi korzeniami agentów FBI, ale mimo wszystko… jak dla mnie było zbyt idealnie… Mimo to mogę z czystym sercem polecić „Generała zemsty” nie tylko miłośnikom gatunku. Za książkę do recenzji dziękuję Autorowi.
00
wikikiki

Z braku laku…

miala potencjał na początku. co się później wydarzyło???? nie wiem
00

Popularność




Re­dak­cja: Mag­da­lena Gonta-Bier­nat
Ko­rekta: Bar­bara Wrona
Pro­jekt okładki: To­masz Bier­nat
Skład: Ma­rek Jad­czak
Co­py­ri­ght by Wi­told Hor­wath 2024
Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion by Wy­daw­nic­two Nocą, War­szawa 2024
ISBN 978-83-68037-03-6
WY­DAW­NIC­TWO NOCĄ ul. Fi­li­piny Pła­sko­wic­kiej 46/89 02-778 War­szawa NIP: 9512496374www.wy­daw­nic­two­noca.pl e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­noca.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pa­mięci Bar­lika i Miłki

Są ge­ne­ra­ło­wie bry­gady, dy­wi­zji, broni i ar­mii,

któ­rych ludzki rząd karmi.

Lecz naj­wyż­szy jest tajny, piąty ge­ne­rał,

co je z ręki Boga, gdyż Bóg go wy­bie­rał.

To ge­ne­rał ze­msty!

.

MY­ŚLA­ŁEM, ŻE DWA TY­SIĄCE CZWARTY TO BĘ­DZIE ROK JAK ROK, tyle że prze­stępny – most z trzy­stu sześć­dzie­się­ciu sze­ściu de­sek, po któ­rych spo­koj­nie przejdę nad prze­pa­ścią. Fa­tum jed­nak za­sta­wiło pu­łapkę i trzy­dzie­sty maja oka­zał się pod­pi­ło­wany – skrzyp­nęło, trza­snęło, po­le­cia­łem.

Ale w górę, nie w dół. Jak­bym to wcale nie był ja, tylko ja­kiś Su­per­man, Mi­rac­le­man czy Bat­man.

Szy­buję i szy­buję, a mój cień ściga się na szo­sie z prze­śliczną mo­to­cy­klistką. To się na­zywa mieć fart!

OKOŁO ÓSMEJ WIE­CZO­REM W PIW­NICY BLOKU NA JA­WOR­SKIEGO LO­KA­TO­RZY OD­KRYLI ZWŁOKI NIE­JA­KIEJ RE­GINY WOJ­CIE­CHOW­SKIEJ, osie­dlo­wej klo­szardki. Prę­dzej niż za­łoga zna­la­złem się na miej­scu, bo kiedy wsz­częto ra­ban, by­łem aku­rat z wi­zytą u ro­dzi­ców dwa domy da­lej.

– Co tu się dzieje? – Bły­sną­łem bla­chą, choć nie mu­sia­łem; tłu­mek ście­śniony mię­dzy am­bu­lan­sem a wej­ściem do klatki scho­do­wej przy­naj­mniej z wi­dze­nia znał swo­jego sze­ryfa.

– Chyba sa­mo­bój­stwo – od­po­wie­działo mi mnó­stwo gło­sów, jakby roz­bi­tych na kilka wzbie­ra­ją­cych po so­bie fal.

Za­brzmiało to troszkę jak ka­non, więc przy­po­mnia­łem so­bie na­gle ro­dzinny chór, pod dy­rek­cją dziadka śpie­wa­jący nad mym łó­żecz­kiem:

„Pa­nie Ję­druś, pa­nie Ję­druś, rano wstań” – dźwię­czało mi w uszach, gdy stro­mymi scho­dami zstę­po­wa­łem do pod­ziem­nego kró­le­stwa ko­tów, szczu­rów i pa­ją­ków, a od pół go­dziny – rów­nież do gniazda śmierci.

Oso­bliwe sko­ja­rze­nie, ale wi­docz­nie tak już musi być, że im pa­skud­niej­szy świat mnie ota­cza, tym czę­ściej nad­pły­wają z od­sie­czą re­mi­ni­scen­cje sprzed trzy­dzie­stu lat. Pew­nie to sa­mo­obrona psy­chiki przed wi­do­kami jak ten dzi­siej­szy – ko­biety-mu­mii wi­szą­cej na ka­blu przy­wią­za­nym do rury wo­do­cią­go­wej.

Pod jej bo­symi sto­pami le­żał prze­wró­cony ta­bo­ret.

– Zgon przed przy­by­ciem – za­mel­do­wał mi ra­tow­nik z po­go­to­wia tym ich ohyd­nym żar­go­nem. – Zimny trup.

– Stołka ode mnie wzięła! – po­skar­żyła się lo­ka­torka, która roz­po­znała swoją wła­sność. – A jesz­cze sznur od pro­diża udy­do­liła! I patrz pan, jaki zro­biła pier­dol­nik! Trzeba spi­sać pro­to­kół, żeby ubez­pie­cze­nie po­kryło mi szkodę.

Rze­czy­wi­ście, piw­nica tej pani była otwarta, a graty po­roz­wa­lane, jakby ktoś cze­goś szu­kał. Czy znisz­czona al­ko­ho­lem i try­bem ży­cia Woj­cie­chow­ska by­łaby na si­łach do­ko­nać wła­ma­nia? – za­sta­na­wia­łem się, pa­trząc na ukrę­coną kłódkę. W do­datku żad­nego od­po­wied­niego na­rzę­dzia nie zo­ba­czy­łem w po­bliżu. A czym ob­cięła ka­bel?

Na dru­gie py­ta­nie szybko po­zna­łem od­po­wiedź. W kie­szonce dżin­so­wej bluzy de­natka miała no­żyk, taki do ta­pet i wy­kła­dzin. Dziwne. Ktoś, kto za­mie­rza się po­wie­sić, za­wczasu za­opa­truje się w sznur, a nie li­czy na łut szczę­ścia, że w piw­nicy znaj­dzie coś z ka­blem. Chyba że by­wa­jąc czę­sto w tym miej­scu, wy­pa­trzyła i pro­diż, i sto­łek. No i oczy­wi­ście rurę pod su­fi­tem.

– Mój po­li­cyjny nos czuje tak zwane osoby trze­cie – po­wie­dzia­łem kwa­drans póź­niej do Krzy­sia Byka, sier­żanta i mego wier­nego giermka.

Tak na mar­gi­ne­sie: za­wsze się za­sta­na­wia­łem, dla­czego trze­cie. I kto w ta­kim ra­zie jest osobą drugą?

– Może znów dre­siar­stwo jak w Gas­sach. – Byk przy­po­mniał mi sprawę sprzed dwóch lat, kiedy to banda ma­ło­la­tów po wyj­ściu z dys­ko­teki uto­piła ko­czu­ją­cego nad Wi­słą włó­częgę. Dla fanu, jak ze­znał je­den z nich.

Za­zdro­ści­łem te­raz mo­jemu świę­tej pa­mięci dziad­kowi, de­tek­ty­wowi przed­wo­jen­nej po­li­cji pań­stwo­wej, który w po­dob­nych sy­tu­acjach za­ka­sy­wał rę­kawy i brał się do ro­boty, za­miast cze­kać na ekipę spe­cja­li­stów z apa­ra­turą i mą­drymi mi­nami. Cóż, w jego cza­sach po pro­stu ta­kich spe­ców nie było. Zna­czy się tych od apa­ra­tury, bo mą­dre miny, po­dob­nie jak dziś, stroił byle ko­mi­sa­rzyna.

Prze­py­ta­łem lo­ka­to­rów, czy cze­goś po­dej­rza­nego nie wi­dzieli, na przy­kład grupki pi­ja­nych, na­ćpa­nych wy­rost­ków, a po­tem dwóm świe­ża­kom ka­za­łem pil­no­wać zwłok i po­szli­śmy z By­kiem do mnie, na Grapę, by wy­pro­wa­dzić na spa­cer Azana i przy oka­zji wy­pić po bro­warku. Wie­dzia­łem z do­świad­cze­nia, że le­karz są­dowy zjawi się naj­wcze­śniej za go­dzinę i tyle samo, mniej wię­cej, zej­dzie fa­chu­rze od pa­lu­chów. Mie­li­śmy czas.

– Będę w fa­bryce po dwu­dzie­stej dru­giej – po­wie­dzia­łem świe­ża­kom.

Fa­bry­kami mi­li­cjanci oby­wa­tel­scy dla jaj na­zy­wali swoje ko­mendy i słówko, oporne na zmiany ustro­jowe, prze­szło po­tem do po­li­cyj­nego żar­gonu.

– Ko­ja­rzysz, Krzy­siu, skąd ta Woj­cie­chow­ska wzięła się w Kon­stan­ci­nie? – spy­ta­łem Byka, kiedy usie­dli­śmy wresz­cie we dwóch w moim sze­fow­skim po­koju, a wła­ści­wie we trzech, bo Azan, po­tężny, złoty bok­ser, jakby prze­czu­wa­jąc, że jesz­cze coś nie­do­brego się kroi, po­sta­no­wił pana nie opusz­czać. – Na po­czątku ze­szłego roku miała sprawę o kra­dzież al­ko­holu w Żabce, ale wcze­śniej w ogóle jej so­bie nie przy­po­mi­nam.

Na szczę­ście Byk był ży­wym miej­sco­wym lek­sy­ko­nem who is who.

– To jest chyba córka na­uczy­ciela geo­gra­fii od nas ze szkoły. Też miał na na­zwi­sko Woj­cie­chow­ski. Uczył w kla­sie mo­jej sio­stry. A ta Re­gina cho­dziła do ja­kie­goś ogól­niaka w War­sza­wie. Pa­mię­tam, że miesz­kali w Pal­las Ate­nie – wy­mó­wił na­zwę willi, jakby była jed­nym sło­wem.

– I co? Po la­tach wró­ciła na stare śmieci?

– Nie bar­dzo miała do czego. Z Pal­las Ateny wy­siu­dano wszyst­kich kwa­te­run­ko­wych, jesz­cze za­nim jej sta­rzy umarli. Coś mi ma­ja­czy, że do­stała od gminy po­kój, ale nie pła­ciła za na­jem, więc ją wy­eks­mi­to­wali.

– Ma ja­kąś ro­dzinę?

Byk bez­rad­nie roz­ło­żył ręce.

– Nie wiem. Na­zwi­ska nie zmie­niła, ale nie wszyst­kie zmie­niają po ślu­bie. Je­śli uwa­żasz, że to ważne, można spraw­dzić w USC.

Roz­mowę prze­rwał nam po­wrót jed­nego ze świe­ża­ków, który za­mel­do­wał, że Re­gina Woj­cie­chow­ska zo­stała już od­cięta i po­je­chała do są­do­wego pro­sek­to­rium na Oczki, a zda­niem le­ka­rza było to sa­mo­bój­stwo. „Dok­tor nie miał czasu wpaść na ko­mi­sa­riat, ale wszystko panu ko­mi­sa­rzowi na­pi­sze w ma­ilu” – tak się mel­du­nek koń­czył. Nor­malne, nikt nie lubi się prze­pra­co­wy­wać. My z Krzy­siem też nie by­li­śmy pra­co­ho­li­kami.

– To co? Faj­rant? – Byk spoj­rzał na mnie wy­cze­ku­jąco.

W tym sa­mym mo­men­cie za­ter­ko­tał nasz przed­po­to­powy, sta­cjo­narny te­le­fon. Taki jesz­cze z tar­czą i słu­chawką na wi­deł­kach. Pa­mię­tam, że od­ru­chowo spoj­rza­łem na ze­ga­rek w ko­mórce. Do pół­nocy bra­ko­wało kilku mi­nut. Trzy­dzie­sty maja wciąż trwał i do­piero po­ka­zy­wał swoje naj­gor­sze ob­li­cze.

Po­czu­łem zew,

kiedy bie­ga­łem po le­sie z ko­bie­tami.

Zro­zu­mia­łem, że są zbrod­niar­kami,

a ofiarą – ich wła­sna krew.

.

GOŚĆ ZA­DZWO­NIŁ, JAK SIĘ PO­TEM OKA­ZAŁO, Z TE­LE­FONU NA KARTĘ. We­dług Byka, który ode­brał, jego głos brzmiał beł­ko­tli­wie, więc się po­cie­sza­li­śmy, że to pi­jacki wy­głup. Prze­cież las choj­now­ski od dzie­się­cio­leci pe­łen był zrzu­ca­ją­cych ki­lo­gramy war­sza­wia­nek i jak do­tąd żad­nej nic złego się nie przy­tra­fiło.

A jed­nak ano­ni­mowy in­for­ma­tor nie żar­to­wał; Azan od razu zna­lazł zwłoki. Le­żały na ple­cach w wy­kro­cie pod prze­wró­coną so­sną, czę­ściowo przy­sy­pane zie­mią z mchem. Była to ko­bieta, na pierw­szy rzut oka sześć­dzie­się­cio­let­nia, ubrana w czarny, spor­towy dres, czyli pew­nie ko­rzy­stała z po­bli­skiej ścieżki zdro­wia.

– Ja­koś tak za­gra­nicz­nie wy­gląda – po­wie­dział Byk, przy­ku­ca­jąc nad de­natką. – Do­brze wi­dzę? Rana cięta szyi? Ale chyba nie od tego umarła, bo nie ma żad­nych śla­dów krwo­toku. Może za płytko ciach­nął. Cho­lera, tro­chę to dziwne, co nie?

„Cho­lera” było je­dy­nym prze­kleń­stwem, ja­kiego po­zwa­la­łem uży­wać w pracy. Za bar­dziej wul­garne wszy­scy, łącz­nie ze mną, wrzu­cali do spe­cjal­nej puszki sztraf: dwa złote za naj­po­pu­lar­niej­sze, to na k, i pięć za po­zo­stałe. Pod ko­niec mie­siąca uzbie­rana kasa zmie­niała się w bro­wary, przy któ­rych wolno było kląć bez ogra­ni­czeń. Na wszyst­kie li­tery al­fa­betu i na czym świat stoi.

– No pro­szę, tra­fi­łem. – Sier­żant otwo­rzył spor­tową sa­szetkę przy­piętą do pa­ska ko­biety i wy­jął z niej ame­ry­kań­ski pasz­port.

Tylko rzu­ci­łem okiem i za­raz za­dzwo­ni­łem na Mo­stow­skich. Niech oni się bie­dzą. Ja je­stem za krótki na trans­atlan­tyc­kie afery.

– Mówi ko­mi­sarz Ku­le­sza z Kon­stan­cina-Je­ziorny. W re­zer­wa­cie choj­now­skim zna­la­złem przed chwilą zwłoki oby­wa­telki Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Ra­chel Ar­nold – prze­czy­ta­łem z do­ku­mentu, który Byk pod­su­nął mi pod oczy. – Wszystko wska­zuje na to, że zo­stała za­mor­do­wana. Tak, w re­zer­wa­cie przy­rody, tam, gdzie są biegi imie­nia Hop­fera. Od ronda przy Sta­rej Pa­pierni Wi­la­now­ską i w prawo w ulicę Od Lasu...

– Daję do te­le­fonu ko­legę – prze­rwała mi pani ofi­cer dy­żurna. – On ma te­ściów w Kon­stan­ci­nie, to się do­ga­da­cie.

A gdy się do­ga­dy­wa­łem, uświa­do­mi­łem so­bie na­gle, że nie ma przy mnie Azana; że po­zo­stał z niego sam szczek. Taki na­tar­czy­wie przy­wo­łu­jący, bo po pię­ciu la­tach za­ży­łej zna­jo­mo­ści z moim bok­se­rem bez pu­dła ro­zu­mia­łem jego mowę.

– Zo­bacz, o co mu cho­dzi – po­wie­dzia­łem do Byka, a ten po­słusz­nie pod­ra­ło­wał w stronę za­ro­śli, spo­mię­dzy któ­rych do­bie­gało uja­da­nie.

Pod­ra­ło­wał i jesz­cze szyb­ciej wró­cił. Drobny, ni­ziutki sier­żant, który, wy­da­wać się mo­gło, że jak na iro­nię no­sił swe na­zwi­sko, a jed­nak, gdy za­cho­dziła po­trzeba, oka­zy­wał się groź­niej­szy od byka. Byki wszak nie znają krav magi. A Krzy­sio znał. I to jesz­cze jak znał. Kilku kon­stan­ciń­skich ban­dzio­rów bo­le­śnie się o tym prze­ko­nało.

– Dzi­wi­łem się, że nie ma krwi, za to tam jest całe ba­joro. – Biedny Krzyś po biegu i z wra­że­nia do­stał za­dyszki. Tylko ja je­den w ca­łym ko­mi­sa­ria­cie wie­dzia­łem, że cierpi na astmę oskrze­lową, bo ukry­wał to sku­tecz­nie na wszyst­kich ko­mi­sjach le­kar­skich.

Rze­czy­wi­ście można było bro­dzić.

– Nie­zły świr – wy­ja­śni­łem za­gadkę. – Po­de­rżnął jej gar­dło, po­cze­kał, aż się wy­krwawi, i prze­cią­gnął zwłoki sto me­trów da­lej. To wy­gląda na ja­kiś ry­tuał.

– Ale tej krwi tym ra­zem jest przy­dużo. Z jed­nej drob­nej ko­bitki tyle nie uto­czysz. – Byk przy­glą­dał się pur­pu­ro­wej ka­łuży z obrzy­dze­niem, a za­ra­zem z lę­kiem, jakby na dnie cza­iła się żmija.

Bo z tym było u niego po­dob­nie jak z astmą, też tylko ja za­uwa­ży­łem, że pra­cu­jąc w po­li­cji, cały czas zmaga się z he­mo­fo­bią.

– Tak, masz ra­cję. Zwłasz­cza że część już wsią­kła w zie­mię. Ej, Azan, a ty do­kąd? – Nim zdą­ży­łem chwy­cić go za ob­rożę, jak strzała po­mknął w las.

Jam był krwią, co pły­nęła w ży­łach mej matki i sio­stry,

lecz mnie od­trą­ciły i złą drogą po­szły.

Dla­tego, bym po­mścił krew ca­łego świata,

Bóg ze mnie uczy­nił bez­li­to­snego kata!

.

W NE­VA­DZIE NAD JE­ZIO­REM TA­HOE JEST GÓR­SKA FARMA, NA KTÓ­REJ UPRA­WIA SIĘ AN­TENY. Set­kami ro­sną strze­li­ście w niebo, a gdy któ­raś do­tknie chmur, zna­czy, że już doj­rzała, by zro­bić z niej an­te­naty, czyli an­te­nowe pla­cuszki. Ma­tylda, nia­nia trzech po­ko­leń Lu­bo­chow­skich, naj­lep­sza w świe­cie ku­charka, wy­my­śliła na nie prze­pis. I po­dobno bar­dzo się roz­zło­ściła, kiedy dzia­dzio Vlad, wła­ści­ciel farmy i szef dzia­ła­ją­cego nie­opo­dal ośrodka ba­daw­czego, wy­znał, że to ściema i zwy­kła ku­ku­ry­dziana mąka. A wiel­kie sta­lowe kon­struk­cje po przej­ściu rocz­nych te­stów wy­sy­łane są w ca­ło­ści, nie­zmie­lone, na nowe sta­no­wi­ska i włą­czane do RAS, czyli ra­dio­wego sys­temu an­ty­ra­kie­to­wego.

Mimo to długo, na­wet jak już cho­dzi­łam do szkoły, wie­rzy­łam w an­te­naty i ogrom­nie by­łam cie­kawa, kiedy an­teny się ścina i kto to robi; pew­nie Ma­ri­nes pod osłoną nocy, ci sami, któ­rzy ich non stop pil­nują.

NA FAR­MIE JEST TEŻ KO­LUM­BA­RIUM z krzy­żem wyż­szym od wszyst­kich an­ten. Tam spo­czywa nasz ród i jego przy­ja­ciele: mój pra­dziad, Edward Lu­bo­chow­ski, któ­rego pro­chy prze­my­cono jesz­cze z Pe­erelu, dzia­dziuś Vlad, le­gen­darna nia­nia Ma­tylda, i wielu, wielu in­nych.

Ale dla mnie naj­waż­niej­sza jest bab­cia. Moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka. To pa­mięć o niej każe mi tu przy­jeż­dżać. Shit, co ja bre­dzę?! Jaka pa­mięć?! Prze­cież my po pro­stu roz­ma­wiamy. Po­wie­rzam jej wszyst­kie moje ważne sprawy. Te­raz też, gdy tylko otrzy­ma­łam od szefa roz­kaz, wsia­dłam w sa­mo­lot i po­le­cia­łam do Ne­vady.

– Wy­sy­łają mnie do Kon­stan­cina. Tam, gdzie za­bra­łaś mnie na wy­cieczkę, jak by­ły­śmy w dzie­więć­dzie­sią­tym pierw­szym w Pol­sce. Pa­mię­tasz? Pła­ka­łaś, że Kon­stan­cin taki zde­wa­sto­wany przez ko­mu­ni­stów, a twoja willa w ru­inie.

– Rze­czy­wi­ście, żal było pa­trzeć. Ale po­dobno już wy­re­mon­to­wali. Zdasz mi re­la­cję, kiedy do­je­dziesz na miej­sce. Ad­res pa­mię­tasz? Ma­tejki dzie­sięć, a dom na­zywa się Ko­gu­cik.

– Lit­tle Ro­oster?

– Nie wtrą­caj an­giel­skich słów. Mów po na­szemu. Pa­mię­tasz jesz­cze ten okropny slang, któ­rego się na­uczy­łaś od dzie­cia­ków z Pol­ski? Te­raz ci się przyda.

By­łam kie­dyś na mi­tingu po­lo­nij­nej i pol­skiej mło­dzieży w Co­lo­rado Springs, gdzie na­słu­cha­łam się nad­wi­ślań­skiego rapu i blu­zgów bi­ją­cych na głowę na­sze ame­ry­kań­skie fucki. „Nikt nie klnie tak jak Sło­wia­nie” – wy­ja­śniła mi bab­cia. Wie­działa, co mówi. Znała prze­cież świat i pół­świa­tek od Dnie­pro­pie­trow­ska do Chi­cago.

– OK, zajdę tam. Obie­cuję. Mimo że ty od sie­bie do­sko­nale wi­dzisz swój kon­stan­ciń­ski dom. Mam ra­cję?

– Już ci mó­wi­łam, No­iro, że­byś nie py­tała o ta­kie rze­czy. Nas, zmar­łych, obo­wią­zuje ta­jem­nica. Po­wiedz le­piej, co się wy­da­rzyło, że aż FBI mu­siało wkro­czyć do ak­cji?

– Se­ryjny mor­duje Ame­ry­kanki. Wczo­raj trze­cią za­ła­twił.

Czuję, że bab­cia się uśmie­cha. Sama prze­cież zła­pała kilku se­ryj­nych, choć za jej cza­sów tak ich jesz­cze nie na­zy­wano.

– To masz twardy orzech do zgry­zie­nia. Bo mor­dercę, który działa z nie­ja­snych mo­ty­wów, bar­dzo trudno na­mie­rzyć. Ale po­cie­szę cię, że zwy­kle sam wpada. Trzeba tylko tro­chę cier­pli­wo­ści. No i nie­stety kilku ofiar.

– Wie­rzę, że go do­rwę. A ty, bab­ciu, wie­rzysz we mnie?

– Oczy­wi­ście, No­iro. Ro­śniesz na naj­bar­dziej łow­nego kota w ro­dzi­nie.

Moja mama, po­li­cjantka z Chi­cago, miała ro­dzinny pseu­do­nim Tu­nia-Ko­tu­nia, a ja na­zy­wa­łam się No­iro, na cześć czar­nego kotka, bo­ha­tera fran­cu­skiej ksią­żeczki dla dzieci, z któ­rej bab­cia usi­ło­wała na­uczyć mnie par­ler fra­nçais. Nic lep­szego, nic szczę­śliw­szego nie spo­tkało mnie do­tąd w ży­ciu niż to, że przez szes­na­ście lat by­łam ma­łym, uko­cha­nym No­iro babci Hani.

TO MU­SIAŁO BYĆ SU­PER TAJNE, SKORO NA­WET JA, KO­MEN­DANT PO­LI­CJI W KON­STAN­CI­NIE, po­ję­cia nie mia­łem, co się mie­ści w le­śnej re­zy­den­cji przy ma­leń­kiej uliczce Bor­su­czej. We­dług map geo­de­zyj­nych była tam pu­sta działka, a we­dle le­gendy miej­skiej – wy­rzut­nia ra­kiet to­ma­hawk lub wię­zie­nie dla ta­li­bów.

Na­ocz­nie ni­czego nie dało się stwier­dzić, bo je­dy­nie ko­miny wy­sta­wały zza wy­so­kiego muru i za­sie­ków z drutu ostrzo­wego. Kie­dyś, spa­ce­ru­jąc w po­bliżu z Aza­nem, by­łem świad­kiem wy­jazdu kilku li­mu­zyn na nie­bie­skich bla­chach. Mo­głem wtedy zaj­rzeć na chwilę do środka i zo­ba­czyć trzech po­staw­nych dżen­tel­me­nów w stro­jach moro, z bro­nią ma­szy­nową i psem strasz­nym jak Zol­tan Dra­culi.

W ży­ciu bym nie przy­pusz­czał, że kie­dyś zo­sta­niemy tam z By­kiem za­pro­szeni i po­sa­dzeni z ho­no­rami w sa­lo­niku re­cep­cyj­nym. Z tego, co pa­mię­tam, był szó­sty czerwca dwa ty­siące czwar­tego roku. Na pewno nie­dziela, bo w nie­dzielę za­wsze gramy nasz A-kla­sowy mecz, więc mu­siał mnie za­stą­pić któ­ryś z mło­dych, i wto­pi­li­śmy z So­ko­łem Gassy aż 0:4. A ja, za­miast stać mię­dzy słup­kami bramki, sie­dzia­łem obok in­spek­tora Sie­nie­wi­cza z Ce­be­siu, a na­prze­ciwko trojga Ame­ry­ka­nów. Wszy­scy po cy­wil­nemu, taki był su­rowy wy­móg.

– A wtedy Azan, to zna­czy mój pies, po­biegł głę­biej w las, i tam le­żała druga de­natka, mniej wię­cej w tym sa­mym wieku, też ubrana w strój do bie­ga­nia – mó­wi­łem, mi­mo­wol­nie przy­glą­da­jąc się mło­dziut­kiej, opa­lo­nej po­li­cjantce, która po każ­dym moim sło­wie zda­wała się przy­ta­ki­wać śliczną główką. – Przy zwło­kach nie było do­ku­men­tów, za to zna­leź­li­śmy klucz do po­koju z na­zwą ho­telu, w któ­rym obie ko­biety się za­trzy­mały. To Eu­ry­dyka, nie­dawno otwarty pen­sjo­nat w parku zdro­jo­wym.

– Ta druga pani na­zy­wała się Raya Stern – prze­rwał mi, a wła­ści­wie tłu­maczce, Sie­nie­wicz; w prze­ci­wień­stwie do mnie jako tako mó­wił po an­giel­sku.

– To aku­rat wiemy od trzech dni. – Jemu z ko­lei prze­rwał naj­wyż­szy stop­niem Ame­ry­ka­nin, ofi­cer łącz­ni­kowy FBI; je­śli do­brze usły­sza­łem, na­zy­wał się Adel­son, ka­pi­tan Da­vid Adel­son. – Obie miesz­kały w No­wym Jorku i przy­je­chały do Kon­stan­cina, żeby zo­ba­czyć po­zo­sta­ło­ści szte­tlu w Je­zior­nie i pa­miątki po ca­dyku z Góry Kal­wa­rii. Oj­ciec Ra­cheli był z nim spo­krew­niony.

– In­te­re­suje nas, z kim się spo­ty­kały, z kim roz­ma­wiały przez te­le­fon – ode­zwał się drugi ofi­cer, który przed­sta­wił się nam na­zwi­skiem Swo­boda; jego pol­sz­czy­zna była wręcz li­te­racka, choć nie­mi­ło­sier­nie znie­kształ­cona przez ak­cent. – A szcze­gól­nie ważne, czy mogą mieć ja­kiś zwią­zek z pa­nią Ma­di­son Grant lub jej córką. You un­der­stand: to ma dla śledz­twa ka­pi­talne, wręcz kar­dy­nalne zna­cze­nie.

Ta Grant była me­na­dżerką w ja­kiejś pol­sko-ame­ry­kań­skiej kor­po­ra­cji. Kilka dni temu zgło­siła na po­li­cji za­gi­nię­cie córki, dwu­dzie­sto­pię­cio­let­niej Abi­gail, z którą dzie­liła miesz­ka­nie w ur­sy­now­skim apar­ta­men­towcu. Dziew­czyna wy­brała się wie­czo­rem na kon­cert do fil­har­mo­nii, po jego za­koń­cze­niu wy­słała SMS-a, że je­dzie tak­sówką i jest już na KEN, po czym ko­niec, ci­sza, te­le­fon wy­łą­czony. A w pod­ziem­nym ga­rażu wielka ka­łuża krwi.

– Pani Grant nie sły­szała o zbrodni w Kon­stan­ci­nie – po­wie­dział in­spek­tor Sie­nie­wicz. – I dla­tego miała na­dzieję, że córka ule­gła ja­kie­muś wy­pad­kowi, po któ­rym do­stała krwo­toku, ale na­dal żyje.

– A ma pan pew­ność, że to krew tej dziew­czyny? – spy­ta­łem. – Zdą­ży­li­ście już spraw­dzić DNA?

– Po­lak cze­kałby ty­dzień, ale Ame­ry­kanki la­bo­ra­to­rium ob­słu­żyło w dwa­dzie­ścia cztery go­dziny – szep­nął Sie­nie­wicz. – Tak, ko­mi­sa­rzu, to była krew Abi­gail Grant. W do­datku w ta­kiej ilo­ści, że mu­siała się wy­krwa­wić na śmierć. In­nej opcji nie ma. Wszy­scy pa­to­lo­dzy są co do tego zgodni.

– To wy­gląda na ja­kiś ma­ka­bryczny ob­rzęd – rzekł Adel­son. – Póki ofia­rami były tylko te dwie Ży­dówki, my­śla­łem, że mor­derca działa z po­bu­dek an­ty­se­mic­kich. Ale ro­dzina Gran­tów to stu­pro­cen­towi goje, już spraw­dzi­łem, żad­nego ży­dow­skiego przodka. Czyli co? Atak na ame­ry­kań­skich oby­wa­teli? Nie­całą milę od re­zy­den­tury FBI! To za­czyna śmier­dzieć Bin La­de­nem. Nie, nie, ja tak nie twier­dzę. Cy­tuję tylko Ro­berta Mu­el­lera[1].

Mia­łem wra­że­nie, że ofi­cer łącz­ni­kowy pa­trzy na mnie z na­dzieją, tak jak­bym ja je­den ro­zu­miał, co tu jest grane. Wy­pa­dało coś w tej sy­tu­acji po­wie­dzieć.

– Py­tał pan, czy Ra­chel Ar­nold i Raya Stern kon­tak­to­wały się z kimś w Pol­sce. No więc z tego, co wiem, to nie. Zresztą nie bar­dzo miały czas, bo przy­le­ciały dwa dni przed śmier­cią. Wiem, że py­tały w pen­sjo­na­cie, gdzie w Kon­stan­ci­nie się biega, i re­cep­cjo­nistka oczy­wi­ście skie­ro­wała je na trasę To­ma­sza Hop­fera.

– Tho­mas Hop­fer? Who’s that? – za­cie­ka­wił się ka­pi­tan Adel­son, a Sie­nie­wicz wy­tłu­ma­czył mu, że to słynny dzien­ni­karz spor­towy, pre­kur­sor jog­gingu w Pol­sce, który zmarł dawno temu.

– Spraw­dzi­li­śmy też ich bil­lingi – do­koń­czy­łem swój wą­tek. – Ale w Pol­sce zna­la­złem tylko jedno po­łą­cze­nie. Z kon­stan­ciń­ską piz­ze­rią.

– Żadna z nich nie była re­li­gijna, więc nie prze­strze­gały ko­szeru – po­wie­dział Adel­son ta­kim to­nem, jakby uwa­żał to za nie­wła­ściwe.

A po­tem Ame­ry­ka­nie, ani tro­chę nie skrę­po­wani na­szą obec­no­ścią, długo dys­ku­to­wali mię­dzy sobą, kogo z pol­skiej strony włą­czyć do ze­społu do­cho­dze­nio­wego i, ku nie­za­do­wo­le­niu Sie­nie­wi­cza, po­sta­wili na mnie i Byka za­miast na jego lu­dzi.

– Bo oni są miej­scowi i znają te­ren – po­wie­dział Adel­son to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu.

– No wła­śnie. A ja i Swobo nie wi­dzie­li­śmy na­wet miej­sca zbrodni – po­skar­żyła się opa­lona dziew­czyna. – Może po­je­dziemy tam te­raz?

– Beze mnie. – Ka­pi­tan Swo­boda wes­tchnął ciężko. – Mu­szę wy­rzu­cić z sie­bie osiem go­dzin lotu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Ro­bert Swan Mu­el­ler III (ur. 7 sierp­nia 1944 w No­wym Jorku) – ame­ry­kań­ski praw­nik, dy­rek­tor Fe­de­ral­nego Biura Śled­czego Sta­nów Zjed­no­czo­nych od 2001 do 2013 roku.