Krótka wycieczka - Antun Šoljan - ebook

Krótka wycieczka ebook

Antun Śoljan

0,0

Opis

Krótka wycieczka” to wydana w Jugosławii w 1965 roku powieść wybitnego chorwackiego pisarza, poety, tłumacza i krytyka literackiego, Antuna Šoljana (1932–1993). Autor wykorzystuje wątek podróżowania, aby zbudować opowieść o kilkugodzinnej wycieczce przypadkowej grupy młodych ludzi – historyków sztuki, dziennikarzy, fotografów – skupionych wokół tajemniczej, obdarzonej trudną do zrozumienia charyzmą postaci, Roka. Wspólnie wyruszają w poszukiwaniu bliżej nieznanego klasztoru w interiorze półwyspu Istria. Mają się tam znajdować średniowieczne i nikomu dotąd nieznane freski. Ta na pierwszy rzut oka trywialna podróż przynosi wiele niespodzianek i rozczarowań, a poszczególni jej uczestnicy – z różnych powodów – stopniowo odłączają się od grupy. Ostatecznie tylko dwie osoby docierają do celu, ale nie jest jasne, czy ten klasztor u końca drogi to rzeczywistość, czy halucynacja. Z pewnością jednak to krótkie podróżowanie, pełne niejednoznacznych obrazów i rozważań, staje się powodem do namysłu nad ludzką egzystencją z wyraźnymi odniesieniami do tradycji kulturowej i współczesności. Droga przez kamienistą Istrię, pod śródziemnomorskim słońcem, to metafora drogi przez życie. Próżno tu szukać prostych odpowiedzi na ważne pytania, bo podczas wędrówki przeważają bezdroża.

W oryginalnej i osobliwej atmosferze powieści znajdziemy pokrewieństwa z takimi klasykami tego czasu, jak Ernest  Hemingway czy Albert Camus oraz autorami amerykańskiej kontrkultury spod znaku Beat Generation (Jack Kerouac).  
Posłowie do książki napisał tłumacz książki, Maciej Czerwiński.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 159

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Kratki izlet Wydanie polskie na podstawie: Večernji list, Zagreb 2004
WydawcaAndrzej Chrzanowski
Redakcja i korektyAndrzej Chrzanowski
Redakcja technicznaDanuta Przymanowska-Boniuk
Projekt okładki, stron tytułowych i opracowanie typograficzneJanusz Fajto
Skład i łamanie:Janusz Fajto
Książka została wydana przy finansowym wsparciu Ministerstwa Kultury Republiki Chorwacji
Copyright by heirs to Antun Šoljan: Nada Šoljan Copyright for the Polish translation by Maciej Czerwiński Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Akademickie SEDNO Spółka z o.o. Warszawa 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone Kopiowanie, przedrukowywanie i rozpowszechnianie w całości lub we fragmentach jakąkolwiek techniką bez pisemnej zgody wydawcy zabronione
ISBN 978-83-7963-148-3
Wydanie pierwsze
Wydawnictwo Akademickie SEDNO Spółka z o.o. 00-696 Warszawa ul. J. Pankiewicza [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

ZACZNIJMY OD TEGO, że mój przyjaciel Roko jest dziwakiem. Można by pomyśleć, że ktoś z kurzą klatką piersiową, chudymi pociągłymi dłońmi, bezbarwnymi, rzadkimi i rozczochranymi włosami oraz grubymi szkłami w okularach, które jak ślepiec przybliża do oczu rozmówcy (czy do rozmaitych niebezpiecznych urządzeń elektrycznych, a nawet do zębatych maszyn w pełnym pędzie), że ktoś taki po prostu nie może sobie pozwolić na to, by być jeszcze dziwakiem. Ale mój przyjaciel Roko należy do takiego gatunku dziwaków, nad którym czuwają bogowie.

Będzie taki chodził po ulicy i wgapiony w gołębie przesiadujące na wysokich budynkach prześlizgnie się po krawędzi szerokiej deski przerzuconej nad rozkopanym ściekiem. Wypadnie takiemu moneta (jemu zawsze coś wypada) i poturla się w gąszcz kabli z wysokim napięciem na jakiejś budowie, a on – nie bacząc na czarne trupie czaszki ostrzegające o niebezpieczeństwie – schyli się i wydobędzie swoją własność bez uszczerbku na zdrowiu (bo bogowie akurat w tym momencie na całym świecie odłączyli prąd), po czym wlepi w was swoje niewinne i nieprzytomne spojrzenie, pytając, dlaczego stoicie i robicie wielkie oczy, jakbyście zobaczyli ducha.

Opowiadali mi ludzie znający go od dawna, w jaki sposób uniknął rozstrzelania w pierwszych dniach wojny podczas zaplanowanej eksterminacji ludności. W momencie, gdy prężne karabiny maszynowe swoim niewyrafinowanym językiem przemówiły do szeregu skazańców, upadających jak skoszone łany pszenicy, on się właśnie wtedy schylił po swoje okulary; a one wpadły do błota pod nogi ludzi, których los, podobnie jak i jego los – przynajmniej takie można było odnieść wrażenie – zdawał się być przesądzony. Więc on runął pod ciężarem skazańców osuwających się na niego i obok niego, i szukał swoich okularów, pełzając po omacku, i rył tak pośród ciał w błocie zmieszanym z krwią z pół godziny, może godzinę, i gdy wreszcie znalazł okulary (oczywiście, w stanie nienaruszonym), natknął je na nos, podniósł się i ruszył dalej. Poszedł jakby nigdy nic. Ci, którzy opowiadają o tym zdarzeniu, mówią, że najgorszy dla niego w całym tym rozstrzeliwaniu był moment, w którym założył okulary.

Skąd o tym wiedzą, nie jest dla mnie jasne. On sam nigdy o tym nie opowiada. Raz go zagadnąłem. „Cóż ci mogę powiedzieć?”, odrzekł wzruszając ramionami. „Nie mogę tego porównać do niczego innego. Nigdy później nie byłem rozstrzeliwany”. W jego ustach zabrzmiało to tak, jakby to była wprawdzie szczęśliwa, ale jednak zupełnie oczywista okoliczność. Innych rozstrzelali później, a innych nie. „Poza tym, dlaczegóż mieliby mnie rozstrzelać?”, dorzucił.

Muszę powtórzyć raz jeszcze, że Roko jest dziwakiem. Mówię to po to, żeby móc wyjaśnić tę nerwową witalność, nieuleczalny niepokój, nieokiełznany instynkt do działania, do jakiegokolwiek działania, niezaspokojone pragnienie zmiany, które bez żadnej konkretnej przyczyny, bez żadnej namacalnej logiki, kierowały jego nieoczekiwanymi poczynaniami. Najzwyczajniej nie mógł usiedzieć w jednym miejscu. Ciągle szedł dalej, rwał się ku czemuś.

Stąd dla wielu wydawał się człowiekiem powierzchownym i niewiarygodnym, kapryśnym lub w najlepszym razie, jak to się mówi, „robił wszystko na własną rękę”, człowiekiem, z którym lepiej nie mieć nic do czynienia. Także i jemu samemu nigdy nie zależało na tym, co inni o nim pomyślą. Manifestował swoje nastroje, niezależnie od towarzystwa, w jakim się znalazł, co z pewnością przypieczętowało jego reputację – reputację dziwaka.

Ale mimo iż miał renomę człowieka kapryśnego i upartego, ludzie do niego lgnęli. Zawsze skupiał wokół siebie wiele osób. Czy jego wrodzony urok odpowiadał za tę magnetyczną siłę oddziaływania, za tę nęcącą obietnicę, że coś się „wydarzy”, czy też może w jego bliskości coś się rzeczywiście „wydarzało”, więc to bardziej interesowało ludzi niż on sam – tego nie wiem. Wiem jedno. Prawie nigdy nie widziałem go w odosobnieniu. Wokół niego zawsze byli jacyś nowi ludzie (rzadko zdarzało się, że ci, którzy go opuścili, wracali; po jakimś czasie i tak wszyscy odchodzili – nie mogli wytrzymać takiego tempa), ale cóż zrobić, i nowo poznani nie są gorsi od poprzednich znajomych.

Do wszystkich tych osób wokół siebie – i nowych, i starych – zawsze odnosił się tak samo. Gdy myślę o tym teraz, to wydaje mi się, że jak mało kto był równorzędnym partnerem dla wszystkich – bez względu na płeć, wiarę, rasę i status społeczny. I jednocześnie wszyscy, którzy mieli z nim styczność, byli świadomi, że mają do czynienia z osobowością niepowtarzalną i wyjątkową, której we wszystkim należy przyznawać rację. Najbardziej tajemnicze, a jednocześnie pociągające w nim było to, że mimo iż uparcie i chwiejnie kluczył, sprawiał wrażenie człowieka posiadającego cel – cel, którego my nie potrafimy zobaczyć; człowieka podążającego we wszystkich swoich poczynaniach pod dyktando jakiejś gwiazdy – dla nas niezrozumiałej i bezlitosnej.

Czy to niesiony ciekawością, żądzą poznania przeznaczenia, czy to głodem fizjologicznym szukającym nowych doznań, czy to wrodzonym łaknieniem „niebezpiecznego życia”, on zawsze lekkomyślnie podążał za tą swoją absurdalną kometą jaśniejącą zza jego grubych szkieł i za sprawą bezbłędnego instynktu wynajdywał uciążliwości, niebezpieczeństwa, komplikacje, konflikty, z których zawsze niczym Feniks odradzał się na nowo, wychodził bez szwanku.

Ludzie go nie lubili (zresztą, dlaczegóż mieliby go lubić), ale mimo iż całą prawdę o nim znali, to jednak ciągle mu towarzyszyli w jego poczynaniach. Lgnęli do niego, nawet jeśli tarapaty, w które za jego sprawą wpadali, były dla nich daleko bardziej niebezpieczne niż dla niego samego. Z perspektywy mułowatej monotonii ich własnej egzystencji, jego życie sprawiało wrażenie świeżego, niczym powiew górskiego powietrza. Wydaje mi się, że zachłannie upajaliśmy się przy tym źródle energii witalnej, przy tym niestrudzonym dążeniu do zmiany, szukając w jego istnieniu wszystkiego tego, czego brakowało naszemu. Zdawało nam się chyba, iż przy jego pomocy uwolnimy się od tego dojmującego poczucia, że cokolwiek robimy – cokolwiek w ogóle możemy zrobić – że to wszystko jest bezsensowne i bezużyteczne. Zawsze chcieliśmy wierzyć, że on miał cel. Nigdy o nim nie mówił. Ale któżby nie pomyślał, że człowiek działający z taką energią musi mieć jakiś cel.

Teraz, gdy o tym opowiadam, z większą wyrazistością widzę, że jego lekkomyślne i bezsensowne postępowanie w każdej niemal okoliczności, nawet najbardziej niebezpiecznej, bezpardonowe odkrywanie nowego i nieznanego – że wszystko to powodowane było brakiem poczucia zagrożenia. Być może przeczuwał, że takie czy inne przedsięwzięcie nie będzie miało dla niego żadnych następstw, i może właśnie dlatego poszukiwał, nerwowo i histerycznie, okoliczności skutkującej jakimikolwiek konsekwencjami. A może nad nim – nad takim, jaki był, słabo widzący, nieporadny, dziecinny i mizerny (znacznie bardziej niż my pozostali) – czuwała ta jego gwiazda.

I zdradzam go po raz trzeci. Wydaje mi się, że już samo pisanie o przyjacielu jest zdradą – i stwierdzam, że był z pewnością dziwakiem, ponieważ pomimo tego wszystkiego – lub może z tego właśnie powodu – sprawiał wrażenie człowieka szczęśliwego. W sposób nieco osobliwy, ma się rozumieć. Był rodzajem szczęśliwego głupca, trzeciego syna, Jaśka Głuptaka, a może też oświeconego proroka, natchnionego jasnowidza, bełkotliwego mesjasza. Nigdy na nic nie narzekał. Zdawało się, że nigdy nie jest zaniepokojony ani niezadowolony.

Niekończące się przeciwności losu dotykały go w taki sposób, że wydawało się, iż wszystko mogło skończyć się jeszcze gorzej, i że zaistniałe wydarzenie jest najlepsze z możliwych w danych okolicznościach. Z zawiłych labiryntów komplikacji uchodził zawsze z uszczerbkiem, który dla innych mógłby być tragiczny i fatalny w skutkach; dla niego był on niemal jak odnaleziony skarb piratów, zdobyty za sprawą jemu tylko przeznaczonego uśmiechu Fortuny. Swoje blizny nosił jak ordery.

Dostrzegałem w nim, a zdarzyło mi się to pierwszy i ostatni raz w życiu, autentyczne i praktyczne poczucie szczęścia. Dla nas wszystkich szczęście było tym samym: ciągiem nieodległych zadań, łagodnymi schodami znikającymi za rozświetloną mgłą. Jego zaś szczęście, tak się przynajmniej nam wydawało, było czymś nadludzkim, granitową pochodnią wyrastającą ponad tę mgłę. Lub może – jak podświadomie odczuwaliśmy przez ciągłe pulsowanie jego histerii – było to rzeczywiste, nielogiczne szczęście samego nagiego życia. Coś jakby szczęście samo w sobie.

Jak mniemam, jego losu nie mógłby znieść nikt inny oprócz niego samego. Inny w jego skórze – o ile by w ogóle mógł to wytrzymać choćby przez jakiś czas – byłby jak Hiob, budziłby współczucie, więc szybko przekazaliby go pod opiekę organizacji społecznych jako materiał dowodowy potwierdzający istnienie gatunku nieszczęśnika. Ale Roko właśnie w takiej skórze kwitł jak lodowe róże, które kwitną tylko w zamarzniętych oknach.

Górował nad innymi z dwóch powodów – nic nie posiadał (ani domu, ani krewnych), a jednak nie był sam. Nigdy nie słyszałem, skąd pochodzi, nikt nie mógł powiedzieć, że wywodzi się z tego samego regionu, nikt nie mógł uznać go za brata. Nigdy nie dowiedziałem się, gdzie mieszka. Ale nie był sam.

Czy byliśmy dla niego przyjaciółmi, czy zwyczajnie byliśmy mu potrzebni, tak jak on był potrzebny nam? Nie wiem, jak nas traktował. Ale zawsze był z masą ludzi powiązany szeregiem niewytłumaczalnych i zagmatwanych relacji, które się wzajemnie przeplatały, dopełniały, stały w sprzeczności, a naraz rozkwitały. I tylko on jeden panował nad tym trudnym do rozplątania kłębkiem zależności, które – podobnie jak wszystko inne i zupełnie jak w życiu – skutkowały dla niego tylko kłopotami, spięciami, problemami.

Ale wszystko to przyjmował z radością, z nieposkromioną energią, promieniejąc szczęściem, którego do dzisiaj nie pojmuję, którego pewnie nigdy, póki żyję, nie zrozumiem. Miał zawsze czas dla innych, miał zawsze na nich siłę. A jednak nie nazwałbym tego poświęceniem czy altruizmem. To złe słowa. On, zdaje się, tak musiał. On być może mógł być sobą tylko w innych. On być może nie miał innego szczęścia niż nieszczęście.

A zresztą, któż by to wiedział? Z pewnością nigdy nie był sam, bo wokół niego zawsze byli jacyś ludzie, zawsze go obarczali swoimi udrękami, zawsze pozwalali, by ich prowadził przez labirynty swoich nieskończonych działań zmierzających ku czemuś, do czego nigdy sami by nie doszli.

Być może wszyscy ci ludzie – włączając w to i mnie samego – mieli wrażenie, że ktoś taki jest potrzebny. Niekoniecznie im samym, ale pewnemu ogólnemu, nieuchwytnemu zamysłowi, jakiemuś duchowi czasu, jakiemuś pierwotnemu życiowemu prawidłu, jakimś wartościom przekraczającym zwyczajowe pojmowanie.

Nie przyznawali się wprawdzie do tego. Nie przyznaliby się do tego nawet we śnie. Zasady w głównej mierze obaliliśmy; wartości były martwe lub w mgnieniu oka odchodziły do lamusa. Gdy mówiło się w towarzystwie o Roku, machali ręką z rozbrajającym uśmiechem: „Dziwak! Ten człowiek nie zna granic”. Ale od razu zaczynali opowiadać o jego najnowszym dziwactwie.

Z Roka, jakiego ja znałem, pozostała z czasem legenda, która go całkowicie pochłonęła. Nikt dzisiaj – ani ja, ani pozostali – nie wie o nim nic ponad to, co zachowało się w legendzie. W tej legendzie, jak to zazwyczaj bywa, jest on na swój sposób lepszy i gorszy niż w rzeczywistości. Jego samego nie ma, jak i mnóstwa innych naszych przyjaciół. Dlatego napisałem ten wstęp: wiem, że w kolejnych fragmentach nie uda mi się ożywić człowieka, którego znaliśmy. Ten człowiek i ten świat jest tutaj, czytelniku. Dla ciebie.

BYŁO TO JAKOŚ W PIERWSZYCH LATACH PO WOJNIE, kiedy wszyscy mieliśmy wrażenie, że świat stwarza się od początku, że powstaje z jakiejś pierwotnej magmy. Uporczywie chcieliśmy wierzyć, jak i wielu innych, że wszystko można odkryć na nowo, rzucić na to wszystko nowe światło, i że tutaj – na tym niewielkim skrawku gleby – może się rozgrać jakiś wielki spektakl. Zdawało nam się, że sama ziemia odkryła przed nami białe wzgórza swojego ciała i pozwoliła, byśmy się po nich włóczyli i błądzili niczym niepozorne acz pożyteczne owady. Zdawało się, że istnieje dziewiczy ląd, na którym przed nami nie postała ludzka stopa. Zdawało się, że to właśnie my zostaliśmy powołani, żeby po zniszczeniach odbudować życie – objąć spuściznę po przodkach, uwieńczyć stulecia zwycięską syntezą, przypieczętować je. Ktoś z nas, pamiętam to dobrze, powiedział nawet, że to „ktoś wysysa nasze cierpienie, żeby dokończyć stworzenie”. Mieliśmy wrażenie, że w końcu coś się dzieje.

Pytania stawiane w czasach wojny – „gdzie jesteśmy?” – oraz z okresu powojnia – „dokąd zmierzamy?” – straciły na aktualności (byliśmy coraz bardziej odmienni, znajdowaliśmy się w różnych miejscach, poruszaliśmy się w różnych kierunkach); w tym czasie zaczęliśmy się zastanawiać, „skąd przyszliśmy?”, a twierdzenie, że „trzeba się nieco cofnąć, by móc pójść dalej”, stało się naszą dewizą życiową. Nie będziemy przecież zaczynać zawsze od punktu zero, zawsze od początku, tak jakby nikogo przed nami nie było.

Pamiętam, że właśnie wtedy badacz sztuki Ljubo Karaman[1] pisał o średniowiecznych freskach na Istrii. I tak się jakoś zdarzyło, że ekipa młodych archeologów, historyków sztuki, malarzy-kopistów i fotografów spontanicznie wyruszyła na Istrię – bez żadnego przygotowania, bez odpowiednich środków i bez konkretnych planów, tak jak wówczas zwykło się robić wiele rzeczy. Przed nami unosił się niejasny cel znalezienia, o ile to możliwe, jakichś nowych fresków, zrobienia czegoś, by stare uchronić i zinwentaryzować, by uczulić władze lokalne na skarby kultury, by napisać jakąś dysertację lub coś jeszcze innego. Już nie wiem, kto to wszystko zorganizował i sfinansował (istnieje pewnie jakiś fundusz tego czy tamtego), ale jak wiele podobnych akcji młodzieżowych, niesionych żywym entuzjazmem, i ta przeistoczyła się w zbiorowy letni wypoczynek na Istrii. Jeśli dobrze pamiętacie, moi drodzy, inaczej wówczas nie spędzano wakacji.

W tym szacownym towarzystwie znalazłem się za sprawą dawnej znajomości z Rokiem. Znaliśmy się jeszcze ze szkoły średniej i od czasu do czasu odnawialiśmy znajomość. Nasze kumplostwo sprowadzało się do tego, że Roko mówił bez przerwy, a ja słuchałem bez przerywania. Byłem dobrym słuchaczem i pewnie to go do mnie przyciągało; być może myślał, że zgadzam się z nim. Pewnie właśnie z tego powodu zaproponował mi – gdy pewnego razu w kafejce wspominaliśmy gimnazjum (on wspominał, a mnie przypadła rola kiwania głową) – żebym znalazł powód, dla którego mógłbym z nim i z ekipą pracowników sektora kultury wyruszyć na przygotowywaną przez niego ekspedycję na Istrię. W jakim charakterze?

– Coś wymyślimy, nie martw się – mówił rzutko. – Nie, nie; nie o to chodzi, mówię ci poważnie, potrzebny nam jest przedstawiciel prasy. To w sumie bardziej, jakby to powiedzieć, wyprawa propagandowa niż naukowa.

Byłem wtedy jeszcze młodym i, jak mawiano, zdolnym dziennikarzem (za sprawą kilku niewielkich tekstów na temat robotniczych spółdzielni wiejskich oraz pisanych w duchu oświeceniowym agitek na rzecz uwrażliwienia szerokich mas, jak choćby w Jak człowiek powstał od małpy, z mojego niewielkiego opusu) i zwróciłem się do pewnego dziennika, żeby mi dał niewielką zaliczkę i odpowiednią legitymację prasową, a ja napiszę kilka reportaży o istryjskich freskach, o nowej fabryce konserw rybnych, a przy okazji, rzecz jasna, o istryjskich spółdzielniach wiejskich. Dostałem i zaliczkę, i legitymację. Gazecie wystarczyło, że jestem młody, a resztę, poza niewielką kwotą pieniędzy, załatwiała legitymacja.

Legitymacja – byle jaki świstek pogniecionego papieru z jakąś tam pieczątką i nieczytelnym podpisem – otwierała wszystkie drzwi. Ważne, żeby była oficjalna. Im bardziej oficjalna, tym bardziej skuteczna. Z legitymacją w ręku mogłeś dostać zakwaterowanie w przepełnionych hotelach, jedzenie w specjalnych restauracjach, darmowy przejazd kolejowy, różne bonifikaty od lokalnych włodarzy. Ogólnie, dopiero z legitymacją byłeś kimś, zwłaszcza, jak wówczas mówiono, „w terenie”. Wystarczyło, że stała za tobą jakaś instytucja, a wszyscy wierzyli, że stoi za tobą całe państwo.

Pamiętam, że pewien nasz znajomy miał bardzo efektowną legitymację, którą wprawdzie sam spreparował, ale która właśnie z tego powodu wyglądała jak kwintesencja wszystkich legitymacji. Do małej czerwonej okładki wszył dwie strony świadectwa szkolnego, wkleił na nie fotografię i zapaskudził ją rozmaitymi pieczątkami. Po przeciwnej stronie jego mrukliwego zdjęcia znajdowało się lakoniczne objaśnienie: „Temu towarzyszowi nie może się nic zdarzyć od 0 do 24”. Podpis. Jedna pieczątka. Pieczątka druga. Dla krótkości: towarzyszu – nie ma lekko. I gdy tylko ją pokazywał w przepełnionym nocnym lokalu, ludzie rozstępowali się przed nim jak Morze Czerwone przez Mojżeszem.

I TAK, Z LEGITKĄ W KIESZENI i z balastem mojej trochę złachanej młodości w sercu, znalazłem się w miasteczku na wybrzeżu Istrii, skąd co parę dni, pod żelaznym przywództwem Roka i, ma się rozumieć, w celach naukowych wyruszaliśmy na wycieczki do miejsc w głąb półwyspu, w których podobno znajdowały się jakieś nieznane kościoły, ale też bardzo nobliwe czerwone wino. Owiane legendą klasztory z nadzwyczaj pięknymi freskami i równie wspaniałą szynką pršut. Podczas gdy jednak klasztory i kościółki okazywały się fikcją, pršutu, sera i wina na ogół nie brakowało. Dokumenty pisane, na których opieraliśmy nasze poszukiwania, były niewyobrażalnymi fałszywkami, ale za to – jak wiadomo – podania ludowe wiernie i wiarygodnie przekazywały wiedzę o świecie.

Wkrótce znalazłem swoje skromne miejsce w tym uczonym środowisku i podobnie jak pozostali stałem się jedną z postaci w tej niekończącej się i kapryśnej partii szachów, którą Roko rozgrywał ze swoim życiem. Wielu członków wyprawy, podobnie jak ja, zapoznało się dopiero tutaj, na ekspedycji, więc nasze towarzystwo jako komórka społeczna ukształtowało się dopiero przy Roku, który nas w jakiś sposób jednoczył. Roko czuwał nad każdym naszym ruchem, nad każdą rozmową, nad każdą sprzeczką – niczym zatroskana kura nad gromadką piskląt. Był mistrzem wszelkich ceremonii, inicjatorem wszystkich planów, sprawcą wszystkich rozrywek. Był zawsze, wszędzie i w każdym miejscu.

Niemal codziennie wyruszaliśmy na nową ekspedycję badawczą. W miejscach, do jakich docieraliśmy, młodzi naukowcy – w długich i sowicie zakrapianych dyskusjach – aplikowali swoją skromną i na ogół pospolitą wiedzę na rozmaite tematy, na przykład na temat chorwacko-włoskich związków na Istrii lub moralnych kwalifikacji tego czy innego profesora lub szefa takiej czy innej instytucji, z którą byli związani. Pierwszeństwo dawali odpoczynkowi na trawie, najlepiej w zacienionym miejscu, oraz ogromnej butelczynie wina, zajmującej w naszym ekwipunku poczesne miejsce, ale z pewnością nie mieliby nic przeciwko temu, by odprężyć się w jakiejś zabitej dechami wiejskiej karczmie, wypełnionej dymem i zapachem siarki, w której gra się w trzy karty (briškule) i kroi pršut, słuchając delikatnych dźwięków istryjskich dud roženic.

Ponieważ nie miałem wiedzy o poruszanych przez nich uczonych zagadnieniach, nie mogłem na równych prawach uczestniczyć w gorących dyskusjach na temat ich moralnych i fachowych analiz, więc mój skromny udział w ekspedycji sprowadzał się w istocie do targowania się z chłopami o cenę wina, sera, sardynek i oliwek, które następnie konsumowaliśmy w jakimś urzekającym miejscu. Moje reportaże nie wychodziły poza ckliwe opisy piękna natury, poza zmyślone rozmowy z ludźmi pracy na Istrii, ukraszone wytartymi formułkami o tym, co należałoby zrobić w celu uwrażliwienia szerokich mas za pomocą fresków – przybliżyć freski masom czy masy freskom?

Muszę jeszcze raz odnotować, że to właśnie za sprawą Roka w ogóle gdziekolwiek ruszaliśmy się z miejsca. Po pierwszej optymistycznie rozpoczętej, ale nieudanie zakończonej próbie odnalezienia jakiegoś legendarnego kościoła z X wieku, przykładu autochtonicznej starochorwackiej architektury (której nie było ani śladu, a obok której, jak twierdzili niektórzy, rzekomo przeszliśmy, ale jej nie zauważyliśmy, sądząc, że to zwykły budynek z kamienia lub też to był taki właśnie obiekt, uznawany przez innych za kościół; tego chyba nigdy nie uda się wyjaśnić), wszystkich znużyła archeologia i historia sztuki, więc oddali się rozkoszy słońca, wina i promiskuityzmu – w co takie mole książkowe, nadzwyczaj wygłodniałe po latach spędzonych w oparach kurzu, zatapiają się namiętnie, jak tylko poczują powiew świeżego powietrza, o pršucie nie wspominając. Proceder ów gładko przeobraziłby się z pewnością w mniej lub bardziej przyjemny letni wypoczynek, gdyby nas Roko nie cisnął jak grzeszne dusze lub gdybyśmy sami mieli wystarczająco woli i siły do oporu przeciwko jego ponaglaniu. Ale człowiek jest bezbronny w obliczu nadludzkiej energii, jaką z całą pewnością dysponował Roko. Jak tylko trafi się ktoś, kto chce nas prowadzić, pokładamy się ze szczęścia; oddajemy się temu przywództwu, jakby to była jedyna rzecz, której oczekiwaliśmy od życia. Może nasze pragnienie przywództwa (bo sami nie widzieliśmy dalej od swojego nosa) zrodziło w Roku wodza, a może istota wodza polega właśnie na tym, że wykształca takie pragnienie, więc siłą rzeczy wszystko inne – oprócz wędrówki w kierunku jego fatamorgany na horyzoncie – wydaje się nieżyzną pustynią. Nie wiem. Wiem tylko, żeśmy od początku, i to z wielką ulgą, by nie powiedzieć z entuzjazmem, przyjęli przywództwo Roka.

Trudno powiedzieć, dlaczego to on kierował ekspedycją i co mu przyświecało. Czy był zatrudniony przez jakieś ministerstwo lub dostał angaż od jakiegoś instytutu? Czy też może wskazała go organizacja turystyczna lub jeszcze jakaś inna? Jest jasne, że nie zależało mu na naszym sukcesie naukowym, a w ślad za tym – na karierze; zresztą nie byłaby to właściwa droga do jej realizacji. Wszystkie nasze wycieczki (teraz mogę je z całą odpowiedzialnością nazwać jego wycieczkami) kończyły się fiaskiem, a jeśli chodzi o aspekt naukowy, mogliśmy równie dobrze wakacje spędzać bez tego dodatku.

Wkrótce wszyscy zdaliśmy sobie sprawę, że nie zależy mu na efektach, lecz na samym przemieszczaniu się. Jakieś wewnętrzne poczucie braku satysfakcji, niepokój w nim samym, jakaś szalona cecha jego temperamentu cisnęła go, by – równie niemiłosiernie – popędzać nas. Ciągle coś trzeba było robić. Zawsze gdyśmy, wbrew sobie i bez przekonania o istnieniu jakiejś poważnej przyczyny, wyruszali na kolejną wycieczkę pod jego przywództwem, zdawało mi się – w jakiejś mętnej i ustronnej części mózgu – że idziemy szukać czegoś, czego nam naprawdę brakuje, czegoś bardzo ważnego (nie fresków, nie kościołów i nie historii); czegoś, czego właściwie w ogóle nie można znaleźć, ale czegoś witalnego i istotnego, czego świadomy był jedynie Roko. Próbując tego dociec, zamęczałem się, bo czułem swoją niemoc i niekompetencję. I ogarnęło mnie znużenie, zwątpienie i beznadzieja, tym straszniejsza, że niedorzeczna, i zdawało mi się, że coś we mnie krzyczy: nie idź, zostań, nie ma dokąd. Ale nikt się nie mógł oprzeć Rokowi.

Możecie sobie wyobrazić, że nie zyskał sobie przychylności młodych adeptów nauki, którzy bezradnie pojękiwali, kombinowali i próbowali unikać jego wzroku (być może wierzyli, że działa w zgodzie z jakimiś dyrektywami), podczas gdy on wykładał swoje postrzelone zamierzenia. Pojawiały się one coraz częściej i były coraz bardziej skomplikowane, tak jak wycieczki, które przy okazji stawały się coraz dłuższe i coraz bardziej wyczerpujące. Ale autorytatywność i powaga, z jaką postępował („Towarzysze, wy wiecie, że musimy...”), budowały taką atmosferę, że trudniej było w jakikolwiek sposób sprzeciwić się jego pomysłom, by nie zostało to odebrane jako osobista zniewaga lub nawet jako votum nieufności wobec organizatora.

I tak co chwila wyruszaliśmy z naszej bazy na wybrzeżu na ekspedycję w głąb lądu, z początku naburmuszeni i nadąsani, a z czasem – gdy już przyzwyczajaliśmy się do warunków stworzonych przez siłę wyższą, jak to zazwyczaj bywa – próbowaliśmy uratować to, co uratować można, a to znaczyło: jak najszybciej się tu i ówdzie pokręcić, jak najszybciej walnąć się gdzieś na łące, zapomnieć o Roku, nachlać się, coś tam zanucić, i w ten sposób wytrzymać trudy pracy naukowej, by następnie znów ponownie zapuścić korzenie w bazie.

OPOWIEDZIAŁEM WAM TO WSZYSTKO PO TO, byście choć trochę zrozumieli, jak to się stało, że gdy pewnego dnia pod koniec tych naszych krótkich wakacji Roko nagle (nawet jeśli tego oczekiwaliśmy, on nas zawsze zaskakiwał) zaproponował głosem niedopuszczającym sprzeciwu: „Ludzie, idziemy do Gradiny”, myśmy wszyscy poszli. Nie żądaliśmy żadnego, nawet pobieżnego wyjaśnienia przyczyny; wystarczyło, że tak powiedział. Takie właśnie chyba są zasady dla zaistnienia wystarczającej przyczyny. Ktoś coś mówi, a ty wprawdzie nie widzisz powodu, by go posłuchać, ale nie możesz mu odmówić, bo skąd wziąć pobudkę uzasadniającą sprzeciw?

– Zgodnie z moimi informacjami Gradina to miejsce, które należy zobaczyć – powiedział Roko. – Vedi e poi mori. Jeśli tego nie zobaczycie, to tak jakbyście nie widzieli niczego. Całe calutkie grodzisko, które czeka właśnie na nas.

Już z samego tonu jego głosu było jasne, że doprawdy niczego nie widzieliśmy w swoich nędznych życiach i że miejsce to naprawdę należy zobaczyć, tak jak człowiek musi wdychać powietrze. Było oczywiste, że nie mamy innego wyjścia.

– Co tam jest? – niektórzy próbowali go dopytać.

– Czy jest sens, byśmy szli jak ślepcy? – uzasadniali inni. – Kto w ogóle słyszał o tej Gradinie? To kot w worku. Wszystko na pewno jest już zniszczone i rozgrabione. Gdzie, do diabła, jest ta Gradina? Na mapie jej nie ma.

Z ręką na sercu muszę tutaj nadmienić, że nie jestem już pewien, czy Roko powiedział właśnie Gradina, czy użył jakiejś innej podobnej opisowej nazwy, której brzmienia zapomniałem i której już nikt potem nie mógł sobie przypomnieć. Podobnie, nie mogliśmy sobie przypomnieć kierunku, w jakim podążaliśmy, ani człowieka, którego dzień przed wycieczką przyprowadził Roko, a który się zaklinał, że „obrazów jest tam, chłopie, ile tylko zapragniesz”. Jego opowieści stawały się bardziej barwne, opis zaś dokładniejszy i bogatszy proporcjonalnie do ilości wina, które w niego wlewaliśmy i za które, oczywiście, płaciliśmy.

Po jakimś czasie niektórzy próbowali prześledzić naszą marszrutę, wracając pamięcią do pejzażu, do domów i innych znaków, by choćby w przybliżeniu określić położenie tej Gradiny. Ale na próżno. Wspomnienia się nie pokrywały lub nie można ich było odnieść do rzeczywistości. Niektórzy nawet organizowali wędrówki do miejsc lub ruin, które nosiły nazwę Gradina (jest ich więcej, niż można by było pomyśleć – znalazło się kilka Gradin), jednak nie odkryli nic podobnego do tego, gdzieśmy byli i cośmy widzieli.

Ale Roko wtedy chętnie na wszystkie pytania z entuzjazmem wynajdywał przekonujące odpowiedzi. Próbowaliśmy przypomnieć sobie później, jak dosłownie brzmiały jego słowa, ale ponieważ nie mogliśmy przywołać namiętności i zapału, które się w nich zagnieździły, wyrazy te były chłodne i pozbawione prawdziwego sensu. Nie można ich było zrozumieć, więc cała ta plątanina szybko poszła w zapomnienie.

Być może tylko on umiał je tak wymówić, by ożywić ich ukryte znaczenia. Być może tylko on mógł pokazać, że jest sens robić właśnie to, co robimy. Lub w ogóle cokolwiek robić. Być może taki sens życia dawała słowom jego nieposkromiona energia, intensywne pragnienie działania, a może rzeczywiście są ludzie, przed którymi otwiera się ukryty sens rzeczy, dla innych niepojęty. Być może Roko był jednym z nich. Być może w jakichś innych czasach mógłby być prorokiem. Czym zresztą był w tym czasie, jeśli nie prorokiem właśnie?

– Ludzie, jutro idziemy do Gradiny – mówił z entuzjazmem, jakbyśmy tylko na to czekali. – O wszystko zadbam, wy się niczym nie martwcie. Może będzie ładna pogoda. Najwyższy czas, byśmy wreszcie mieli szczęście.

TEN OPTYMISTYCZNY MONOLOG ciągnął również nazajutrz rano, gdy niechętnie i sennie zbieraliśmy się przy otwartych drzwiach niewielkiego szesnastoosobowego autobusu w kolorze lodów cassate. Nie wiadomo, od kogo go Roko wynudził i jaki cel mu przyświecał. Wóz stał na małym placu. Jego szeroko otwarte drzwi przypominały nieręcznego albatrosa. Wrzuciliśmy do środka torby z żarciem oraz butlę z czerwonym winem, z którą się nigdy nie rozstawaliśmy – tak na wszelki wypadek, w razie czego, żeby móc zrobić sobie bevandę[2]. Nikt za dużo nie mówił. Oprócz Roka. Gonił wokół nas, przeliczał nas, ordynował, nie pozwalając, byśmy się – zgodnie z naszym zwyczajem – rozpierzchli po pobliskich knajpach i karczmach.

– Ludzie moi drodzy, na Boga, ruszcie się – wyrywał nas Roko z porannej drzemki i otępienia. – No już, właźcie, żebym widział, czy jesteśmy wszyscy. Czy nie możecie usiedzieć choćby pięciu minut w jednym miejscu? No i gdzie idziesz, pytam się? Hołoto jedna! Czekaj no: dwanaście, trzynaście... gdzie są Słoweńcy? Gdzie dziewczyny? A niechże, już ósma, a my nawet w połowie nie... No już, pokażcie chociaż trochę dobrej woli... Paliwa? Czy naprawdę dopiero teraz przypomniałeś sobie, że nie ma wystarczająco dużo paliwa?

– Tak w ogóle, to ten gruchot pali tylko rakiję – ktoś bronił szofera – na co mu ropa?

– Cóż tak stoisz jak muł? – rzucił Roko do kogoś innego. – Pozwól przynajmniej wejść innym... Co? Już musicie żreć, jakbyście trzy dni nic nie jedli? Już chlejecie jak świnie?

Zbieraliśmy się pod ostrzałem jego słów, jeden za drugim, ziewając, zaczesując włosy, wymyślając tysiące drobiazgów mogących opóźnić moment wyprawy.

Ciągnąc nogę za nogą dowlókł się skacowany jak zawsze fotograf Vladimir i wrzucił na tył autobusu skórzaną torbę z aparatem i mnóstwem przywieszonych do niej kasetek. Zobaczył Roka, coś tam przeklął pod nosem i zaczął doglądać autobusu jak konia, poklepując go po bokach. Trwało to chwilę. Spodobał mu się odgłos, jaki wydawały drzwi przy zetknięciu z jego dłonią. Uderzył w nie jeszcze raz, uważnie słuchając, a następnie jak jakiś perkusista w transie wystukał tam-tam, niezrozumiały komunikat, który się rozszedł po całym placu. Gdy poczuł się usatysfakcjonowany, uśmiechnął się ospale, zatarł ręce i ruszył chwiejnym krokiem w stronę knajpy.

– A dokąd to? – krzyknął za nim histerycznie Roko.

– Odlać się – oznajmił lakonicznie Vladimir, patrząc prosto w twarz dwóm naszym towarzyszkom podróży, które właśnie zameldowały się wyspane i wystrojone, na przekór upałowi ubrane od stóp do głów w identyczne szare wiatrówki, sportowe spódnice, grube skarpety i buty. Zupełnie jak bliźniaczki. Poruszały się elastycznym wspinaczkowym krokiem, jak przystało na dwie dobrze wychowane miastowe panienki, teraz świadome aktywistki młodzieżowe na odcinku mobilizacji mas, a w przyszłości pracownice sektora kultury, urodzone, zdaje się, ze staropanieńską mentalnością, co zresztą uznawały za swój niewątpliwy walor. Nigdy – tak przynajmniej było w czasie, gdy miałem z nimi do czynienia – nie rozstawały się z sobą, więc określaliśmy je wdzięcznie mianem „naszych dwu Ofelii”. Ogólna atmosfera moralnej przyzwoitości narzucała takie klasztorne skojarzenia. Wzmianka o sikaniu równała się skatologii, bo wszystko, co ludzkie, było im obce.