Jak mówić o sobie dobrze - Aleksandra Więcka - ebook + książka

Jak mówić o sobie dobrze ebook

Więcka Aleksandra

3,7

Opis

Kobiety zabierają publicznie głos dwa razy rzadziej niż mężczyźni.  Nie dlatego, że nie mają nic do powiedzenia. Kobiety nie wierzą, że ich historie są ciekawe. Że ktoś chce ich wysłuchać.  Nie są też przyzwyczajone, żeby mówić o sobie dobrze.

To wymaga zmiany!

Czas nauczyć się mówić o sobie. Mówić o sobie dobrze.

Tak, żeby inni słuchali i pytali co dalej.

To książka dla:

  • kobiet, którym głos więźnie w gardle , gdy słyszą “powiedz coś o sobie”
  • kobiet, które boją się zabierać głos w większym gronie
  • kobiet, które chcą występować jako mówczynie
  • kobiet, którym zależy na rozwoju zawodowym, awansie albo zdobyciu wymarzonej posady
  • przedsiębiorczyń i właścicielek firm
  • nauczycielek, wykładowczyń, trenerek
  • studentek
  • managerek, kobiet na stanowiskach kierowniczych
  • aktywistek społecznych
  • kobiet, które chcą inspirować innych, dzieląc się swoją historią
  • kobiet, które chcą dowiedzieć się więcej o sobie i mówić o sobie dobrze

Aleksandra Więcka

Story designer, dziennikarka, socjolożka. Moderator design thinking. Łączy storytelling z design thinking i treningiem kreatywności. Uczy innych jak opowiadać o sobie, markach, firmach. Absolwentka Laboratorium Dramatu i Krakowskiej Szkoły Scenariuszowej. Współpracowała m.in TVN, AGORĄ, PKN ORLEN, Hellenic Coca Cola, SheXo Deloitte, Idea Bank, Mbank, BZWBK, IMS Group. Doktorantka na Akademii Leona Kożmińskiego w Warszawie (Management in new technologies). Wykłada na School of Form w Poznaniu, oraz SWPS i Akademii Leona Kożmińskiego w Warszawie.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (50 ocen)
16
11
18
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KasiaBa

Nie polecam

W książce roi się od błędów i pisana jest strasznie rozwlekle, lepiej poświęcić czas na inną lekturę.
10
Frankafieanka

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka jest dla mnie bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Autorka w bardzo dokładny przeprowadza nas przez proces tworzenia opowieści o sobie, ale też zawarte w książce wskazówki można wykorzystać przy konstruowaniu różnych historii nie tylko o sobie. Na pewno będę wracać do tej książki.
00

Popularność



Kolekcje



© Copyright by Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o., Warszawa 2020 Text © copyright by Alekandra Więcka 2020
Redakcja: Iwona Kmita
Korekty: Melanż
Projekt okładki: Ada Kujawa
Projekt graficzny" Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN®
Skład i łamanie: Bogna Sosnowska/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN®
Zdjęcia: s. 90, 136 (g.) – Unsplash;136 (d.) – iStock /Getty Images
Dyrektor produkcji: Robert Jeżewski
ISBN: 978-83-8132-128-0
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie, w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o. ul. Postępu 14, 02-676 Warszawa tel. (22) 312 37 12
Konwersja:eLitera s.c.

To jest książka dla kobiet. Tych ze ściśniętym gardłem.

Tych, które mówią zawsze za cicho, za głośno, w niewłaściwym momencie, za dużo. Tych, które rzadko słyszą siebie. Tych, które nie zostały wysłuchane.

Mówcie o sobie pełnym głosem.

Mówcie, co chcecie.

Mówcie o sobie dobrze.

Pisanie książki to nie przelewki. Żeby wysiedzieć tyle w jednym miejscu i pisać, potrzebowałam wsparcia wielu osób.

Dziękuję Kasi Wierzbowskiej i Dorocie Czekaj z Sieci Przedsiębiorczych Kobiet, za zaproszenie do współtworzenia wspaniałej inicjatywy „Be the Change” i wszystkim niewiarygodnie wspaniałym kobietom, których historii miałam okazję wysłuchać. Każda z nich mnie zmieniała. Spotkania z wami to moje „punkty zwrotne”.

Dziękuję Beacie Kozikowskiej – aktorce, lektorce i trenerce, która pomaga innym mówić głośno i wyraźnie, a w książce podzieliła się wiedzą, jak pokonać tremę i wydobyć z siebie głos.

Dziękuję Magdzie, redaktorce tej książki, która kiedy trzeba, była najcierpliwszą skałą i opoką, a kiedy trzeba... powiedzmy, że umie motywować do pracy pod presją czasu.

Dziękuję mojej mamie i Kobasowi Laksie za podarowanie mi czasu, w którym mogłam zebrać myśli i walić w klawisze.

Dziękuję też moim wszystkim przyjaciółkom za nieustającą pojemność na moje twórcze łzy, zwierzenia i jęki, pocieszanie, przytulanie, wiarę w sukces oraz porady w stylu: nacieraj nadgarstki winem, tańcz, okadzaj dom szałwią i memy o pisaniu. Kocham was i bez was nie napisałabym niczego. Prawdopodobnie nie miałabym też zbyt wiele do powiedzenia.

Dziękuję także Davidowi Lewisowi, który w 1974 roku zimą dopłynął samotnie do Antarktydy. Czytanie o złamanym maszcie, wiadrach wody wylewanych za burtę i równoczesnym pisaniu dziennika pozwoliło mi złapać właściwą perspektywę.

I oczywiście mojemu terapeucie ;)

Aleksandra Więcka

„Be the Change”

W 2013 roku my, dwie przyjaciółki po przejściach i z całkiem bogatą zawodową przeszłością, zainicjowałyśmy działania Sieci Przedsiębiorczych Kobiet.

Żeby budować postawy wzajemnego wspierania się kobiet w życiu zawodowym, żeby promować pozytywne wzorce i ideę solidarności kobiet w biznesie oraz żeby tworzyć zawodową społeczność kobiet. Po siedmiu latach Fundacja Przedsiębiorczości Kobiet znalazła swoje miejsce na rynku, a idea Sieci Przedsiębiorczych Kobiet przyciąga coraz więcej kobiet, które pokazują, że warto być przedsiębiorczym (we własnym biznesie, w korporacji, administracji, organizacjach pożytku publicznego, ale też w życiu prywatnym) i solidarnym z innymi kobietami. A jest jeszcze tak wiele do zrobienia...

Stworzyłyśmy unikalny program akceleracyjny „Biznes w kobiecych rękach”, w którym powstało już 350 firm. Organizujemy konferencje, śniadania i wieczory „Be the Change”. Promujemy hasła o otwartości na zmiany, braniu losu w swoje ręce, współpracy i wzajemnym wspieraniu się kobiet. Bo przedsiebiorczość to nic innego jak branie losu w swoje ręce, bycie odważnym, sprawczym i otwartym na zmiany.

„Be the Change”. Zmień świat swoją historią

Zmiana to jedyna pewna dzisiejszych czasów, a punkt zwrotny to zdarzenie, które zmienia kierunek historii. Albo życia. Zainspirowane wieloma ciekawymi historiami kobiet z Sieci Przedsiębiorczych Kobiet, postanowiłyśmy zaprezentować je szerszemu gronu. Tak powstał pomysł na cykliczne spotkania networkingowe z sesją w duchu storytellingu – „Be the Change”.

Bohaterki dzielą się swymi niezwykłymi historiami, opisując moment, który zaważył na ich dalszym życiu. Poprzez te historie chcemy pokazać, jak duży potencjał tkwi w kobietach i jak dzielenie się swoimi doświadczeniami może ten potencjał wyzwolić. Opowieści dodają odwagi do zmian, nawet tych, których się obawiamy! Opowieści naszych bohaterek nie miałyby tej magicznej siły, gdyby nie Aleksandra Więcka – specjalistka od projektowania wystąpień publicznych.

Każda z nas ma historie, która moze zainspirować innych, trzeba tylko umieć ją odnaleźć i przekazać dalej. O tym, jak to zrobić i mówić o sobie dobrze, jest właśnie ta książka.

Kasia Wierzbowska i Dorota Czekaj

założycielki Sieci Przedsiębiorczych Kobiet

www.siecprzedsiebiorczychkobiet.pl

WSTĘP

Do diabła z faktami,potrzebujemy historii.

Ken Kesey

Rozsiadły się wygodnie przy stołach, podekscytowane, czekając na to, co się wydarzy. Większość z nich nie wiedziała, czego dokładnie się spodziewać po warsztatach ze storytellingu. Część z nich przyszła, bo warsztaty były częścią programu ułatwiającego rozpoczęcie kariery studentkom nauk ścisłych i były za darmo. Inne chciały dowiedzieć się, jak napisać CV albo zaprezentować się na rozmowie kwalifikacyjnej. Niektóre przyglądały się życzliwie sobie nawzajem, inne wpatrywały się w ekrany telefonów.

Pierwsze ćwiczenie polegało na dobraniu się w trójki. Jedna z dziewczyn miała przez pięć minut opowiadać o sobie to, co uznała za tak ważne, że inni muszą się tego o niej dowiedzieć. Zadaniem drugiej było uważnie słuchać i zadawać pytania w tych momentach, które ją zaciekawiły. Trzecia notowała najważniejsze fakty.

Po kwadransie wiedziały o sobie znacznie więcej niż przedtem. Część z nich ciągle jeszcze o coś dopytywała, notowała. Wyglądało na to, że to co usłyszały, zaciekawiło je. Czas na kolejny etap: przygotowanie kilkuzdaniowej opowieści o sobie nawzajem, która pozwoli innym poznać i zapamiętać dziewczyny z grupy.

– Zaczynajcie po kolei – poprosiłam. U szczytu stołu po prawej stronie głowy powędrowały w dół, a oczy kontemplowały regularnie wyrysowane słoje drewna na okleinie. Po chwili najodważniejsza wstała i wskazała na sąsiadkę.

– Ania jest niezależna, nie boi się wyzwań i jest kreatywna – powiedziała pewnie. Po sali przetoczyło się westchnienie ulgi. – Magda jest odważna, podąża za marzeniami i jest ambitna – druga dziewczyna wyrecytowała spisaną formułkę. Przymiotniki popłynęły wartko: Dominika jest atrakcyjna, oczytana i wytrwała. Kasia dzielna, otwarta na innych, elastyczna. Monika się nie poddaje, Agata stawia na swoim.

Charakteryzowane dziewczyny kiwały głowami na znak, że zgadzają się z tym, co o nich powiedziano. Oceny były pochlebne, trudno się było nie zgodzić. A jednak z każdą wypowiedzią w sali robiło się coraz bardziej smętnie. Gdyby ktoś zapytał mnie, która z wymienionych dziewczyn to ta ambitna, a która kreatywna, nie potrafiłabym powiedzieć, chociaż słuchałam uważnie.

– Czy to właśnie opowiadałyście sobie przed chwilą? – zapytałam. – Czy to są te najważniejsze rzeczy, które inni powinni o was wiedzie? Pięć minut to całkiem długo.

– No, nie do końca – jedna ze studentek zaczęła tłumaczyć. – Dziewczyny opowiadały nam o sobie, a my wyciągnęłyśmy wnioski i opisałyśmy to.

– Ale po co?– Bo myślałyśmy, że tak trzeba!

– Bo tak się pisze.

– Bo to profesjonalne.

Sęk w tym, że nieciekawe. Przymiotniki już takie są – nabierają życia tylko wtedy, kiedy opisują coś namacalnego. Same w sobie – choćby najbardziej pozytywne – niewiele mówią. Jesteś ambitna? Udowodnij to. Kreatywna – pokaż.

Głowy znowu powędrowały w dół. A kiedy pierwsza dziewczyna zabrała głos, usłyszałam fascynującą historię piętnastolatki, która tak kochała jazdę konną, że postanowiła zamieszkać bez rodziców na drugim końcu Polski po to, żeby więcej trenować. Dziś studiuje stomatologię.

Inna uczestniczka zorganizowała festiwal literatury ukraińskiej tylko dlatego, że odważyła się powiedzieć znanemu pisarzowi, że ma fajny czerwony sweter. Zapamiętał ją i dał się namówić na współpracę i przyjazd do Polski. Za darmo. Ten festiwal wpisał się już na stałe w życie kulturalne uczelni.

Kolejna zafascynowała się astronomią jeszcze w dzieciństwie. A jako studentka organizuje obozy astronomiczne dla dzieciaków z Domu Dziecka. Była mowa o wygranych konkursach, wyjeździe na stypendium do Kanady kilka dni po porodzie, pierwszym zwolnieniu pracownika i strachu przed awansem.

Nagle historie zaczęły żyć i stawać się pretekstem do rozmowy. Przede mną nie siedziały już „ambitne, kreatywne i otwarte na wyzwania” zestawy przymiotników, tylko charakterne dziewczyny z krwi i kości, każda z własną historią.

Warsztaty, które prowadzę stały się bezpośrednią inspiracją do napisania tej książki. Niemal na każdym z nich słyszę coś w rodzaju:

• Ale ja nie mam żadnej historii.

• Nie wiem, co powiedzieć.

• Nie chcę się chwalić.

• Boję się, że będę nudna.

• Nie mam do tego talentu.

• Ale kogo obchodzi moja historia.

Od tego zaczynam też często indywidualne sesje, o ile moją klientką jest kobieta. Mówią to prezeski zarządów, managerki i studentki. Mówią to właścicielki firm i ich pracownice. Badaczki, projektantki i blogerki. Początkujące i zaawansowane. Większość z nas nie ma okazji nauczyć się mówić o sobie dobrze ani w domu, ani w szkole, ani w pracy. Często nie wiemy, że można się tego nauczyć.

W ciągu ostatnich trzech lat słyszałam to ponad trzysta razy. Tyle kobiet wzięło udział w moich warsztatach i sesjach przygotowujących je do wystąpień podczas wieczorów storytellingowych „Be the Change” Sieci Przedsiębiorczych Kobiet.

Większość po raz pierwszy miała stanąć na scenie i opowiedzieć o punktach zwrotnych w swoim życiu. Miesiąc później oklaskiwało je kilkaset osób. Mówiły o podróżach dookoła świata i wyprawach z Sidry – małej wioski na Suwalszczyźnie do „wielkiej Warszawy”. O porażkach, rozczarowaniach i momentach, w których świat kupował ich pomysły. O długach i zarobionych milionach, niespełnieniach i olśnieniach, graniu na nosie wielkim korporacjom i uldze po powrocie za stabilne biurko po pracy w startupie.

Pytanie „Jak mówić o sobie dobrze” jest podchwytliwe. Dobrze, to znaczy dobrze. Po prostu. Bez umniejszania sukcesów, bez krytykanctwa, biczowania się i mizdrzenia do innych. Mówić o sobie dobrze, to znaczy dostrzegać swoje dobre strony i opowiadać o nich innym.

Dobrze oznacza też umiejętnie. Tak, żeby innych zachwycać, a nie zanudzać. Zabierać ich w podróż do twojego świata, a nie uprawiać autoreklamę.

Ta książka jest odpowiedzią na wyzwania i problemy, z jakimi mierzyłyśmy się podczas spotkań. Ale też czymś więcej niż poradnikiem przygotowującym do wystąpień publicznych. To przewodnik po tym, jak mówić o sobie dobrze, czyli adekwatnie przedstawiając siebie i swoje osiągnięcia, dostrzegając to, co w tobie wyjątkowe, prawdziwie i w zgodzie ze sobą, pokazując innym (a często sobie) to, co jest w nas najciekawsze.

Prawdziwe historie, prawdziwe kryzysy, spektakularne wpadki i owacje na stojąco – ten poradnik nie nakazuje ci składać rąk w wieżyczkę. Krok po kroku poznasz z nim tajniki skutecznej i autentycznej komunikacji. Będziesz mówić własnym głosem tam, gdzie chcesz – na randce, zebraniu i na scenie.

Czy tylko kobiety mierzą się z tym problemem? Oczywiście, że nie. Jednak mężczyźni mają więcej okazji do ćwiczeń. A kiedy już zabierają głos z automatu odbierani są jako bardziej wiarygodni.

Dlaczego kobiety nie lubią wystąpień publicznych

Marzena Mazur jest dziennikarką radiową, naukowczynią i doradczynią biznesu. Prowadzi w radiu Tok FM audycję Strefa Szefa, w której z gośćmi rozmawia o przywództwie, zarządzaniu, byciu szefem i pracownikiem. Założyła też „Klub kobiet mówiących na głos” – miejsce i społeczność pań, które chcą nauczyć się świetnie przemawiać i przełamać opór przed występowaniem. Poznałam ją, kiedy wspólnie pracowałyśmy nad jej wystąpieniem podczas wieczoru „Be the Change”.

W studiu radia, do którego mnie zaprosiła, rozmawiałyśmy o tym, jak często kobiety same sobie kneblują usta. Nie mogłam uwierzyć kiedy opowiadała, że gdy zaprasza ekspertki do programów, cztery na pięć rezygnuje z możliwości wystąpienia na antenie. Wymawiają się brakiem czasu albo wiedzy. Część z nich wskazuje od razu kogoś – zwykle mężczyznę – kto jest według nich bardziej odpowiednią osobą, by zabrać głos w dyskusji.

Jedna z zaproszonych rozmówczyń zaproponowała zamiast siebie swojego szefa – dla „dobra sprawy”. – Wiesz Marzena – powiedziała – jeśli to samo, co ja bym powiedziała powie facet, to ludzie zapamiętają. Jemu uwierzą, a mi nie.

W to, z kolei, nie mogła uwierzyć Marzena Mazur. A skoro nie mogła uwierzyć, postanowiła to sprawdzić. Zaprojektowała badanie, które miało zweryfikować, czy rzeczywiście ten sam komunikat prezentowany przez mężczyznę zostanie odebrany jako bardziej wiarygodny.

W badaniu wymyślona przez nią, nieistniejąca fundacja, prowadzi akcję „Stop billboardom przy drodze”. Z dziesięciu lektorów – kobiet i mężczyzn – wybrano tych, których komisja, złożona ze studentów psychologii, oceniła jako najbardziej neutralnych pod względem kryteriów urody, oryginalności i wzbudzanej sympatii.

Zarówno kobieta, jak i mężczyzna, ubrani byli w białe koszule, zrezygnowali z silnego makijażu i biżuterii oraz gładko zaczesali włosy.

Każde z nich posługiwało się tymi samymi argumentami racjonalnymi, emocjonalnymi albo mieszanymi. Argumenty racjonalne oparte były m. in. na danych liczbowych, jak w tym przykładzie: „Na skrzyżowaniach, przy których umieszczone są billboardy reklamowe dochodzi do wypadków trzy razy częściej, niż w miejscach, gdzie billboardów nie ma”.

Emocjonalne odwoływały się do osobistych doświadczeń potencjalnych widzów:

„Gdy przechodzisz przez pasy w pobliżu billboardów nigdy nie wiesz, czy kierowca akurat nie zapatrzył się na jakąś kolorową reklamę. Zagrożone jest wtedy Twoje bezpieczeństwo, zdrowie, a może nawet i życie”.

Postaci kobieca i męska występowały jako: prezes fundacji, prezes ze stopniem naukowym doktora i szeregowy pracownik. Filmy zaprezentowano 1320 osobom w wieku 20–64 lat. 726 kobiet (55 proc.) i 594 mężczyzn (45 proc.) po obejrzeniu deklarowało, ile godzin w tygodniu mogłyby poświęcić na wsparcie akcji i oceniali osobę z nagrania pod względem wiarygodności, sympatii i ogólnego wrażenia. Jak myślisz, komu bardziej wierzyły kobiety?

Kto zachęcał mężczyzn do większego zaangażowania się w prace społeczne?

Kogo widzowie polubili najbardziej?

No cóż, niespodzianka. A może wcale nie?

Największe zaufanie i sympatię wzbudzał prezes ze stopniem doktora. Najbardziej ufały mu kobiety. Zresztą każdemu z występujących mężczyzn, bez względu na argumenty jakich używał, wierzyły bardziej niż kobiecie. Najwyżej pod względem wiarygodności została oceniona kobieta stosująca argumenty racjonalne, lecz równocześnie wzbudzała najmniejszą sympatię. Odbierano ją jako oschłą i zdystansowaną. Jeśli zaś używała argumentów emocjonalnych, to i mężczyźni, i kobiety oceniali ją jako najmniej wiarygodną.

Mężczyźnie o najwyższym statusie wszyscy respondenci chcieli poświęcić swój czas (cztery godziny tygodniowo!), kobiety nawet o kwadrans dłużej. Jeśli odwoływał się do emocji, zyskiwał w oczach kobiet. Te same emocjonalne argumenty w ustach kobiety były mniej wiarygodne, a ona sama budziła znacznie mniejszą sympatię widzów.

Dopóki lwy nie nauczą się mówić, historie zawsze będą sławić myśliwych.

(przysłowie afrykańskie)

Czy to oznacza, że oddawanie głosu mężczyznom to dobra strategia? Można założyć, że skoro i tak mamy mniejsze szanse na przekonanie rozmówców do swoich racji – lepiej poprosić kolegę, żeby zabrał głos. Albo zadać sobie pytanie, dlaczego łatwiej dajemy przekonać się facetom? Być może chodzi o efekt czystej ekspozycji, który psycholog Robert Zajonc odkrył w 1968 roku. To zjawisko (uznawane czasem za jeden z błędów poznawczych) polega na tym, że im częściej z czymś się stykamy, tym bardziej uznajemy to za zjawisko pozytywne. Dlaczego? Prawdopodobnie dlatego, że wielokrotny kontakt minimalizuje niepewność i lęk przed nieznanym[1].

A teraz zastanów się, jak to działa w przypadku kobiet, które chcą być słuchane i słyszane.

Kiedy w latach 80. XX wieku australijska feministyczna badaczka Dale Spender przysłuchiwała się spotkaniom, w których brali udział kobiety i mężczyźni, zauważyła że niezależnie od tematu, atmosfery i liczby uczestników, kobiety zabierały głos o wiele rzadziej. Ba! Jeśli kobiety mówiły przez 30 proc. czasu, mężczyźni deklarowali, że czują się zdominowani. Kiedy obie strony uważały, że zabierały głos w równych proporcjach, tak naprawdę kobiety mówiły przez 10 proc. a mężczyźni – 90 proc. czasu.

Tak! Norma akceptowana wtedy przez obie strony to 1:9 dla mężczyzn. Zapewne badaczka nie spodziewała się, że jej obserwacje będą aktualne prawie czterdzieści lat później, a sytuacja niewiele się poprawi.

W 2015 roku badaczki z Geena Davis Institute on Gender in Media opublikowały wyniki analiz, dotyczących obecności kobiet w filmie i telewizji. Mężczyźni są obecni na ekranie dwukrotnie dłużej niż kobiety i mówią dwa razy więcej. Naukowcy z Uniwersytetu w Princeton – Christopher F. Karpowitz & Tali Mendelberg zatytułowali swoją książkę Cicha płeć (2015). Wyniki badań nie zaskakują. Kobiety mówią mniej – przeciętnie trzy razy mniej niż obecni na spotkaniach mężczyźni, a temu co one mówią, uczestnicy spotkań przypisywali mniejsze znaczenie niż temu, co mówili mężczyźni. Dr. Judith Baxter (Baxter, 2002) w swoich badaniach prowadzonych z uczniami i uczennicami szkół ponadpodstawowych zauważa, że nawet kiedy dziewczynki mają już głos, często tracą go wskutek przerywania.

Im rzadziej będziemy zabierać głos i mówić głośno o tym, co dla nas istotne, tym dziwniejsze dla innych (dla kobiet i mężczyzn) będzie to, że w ogóle otwieramy usta.

Dlaczego tak trudno nam mówić o sobie?

Wyjdź na środek!

Co czujesz, kiedy to czytasz?

– Ekscytację, bo zaraz będziesz mogła podzielić się z innymi czymś ważnym dla siebie, a oczy wszystkich będą zwrócone w twoją stronę?

– Lekką tremę, bo włożyłaś wysiłek w przygotowania i jesteś ciekawa jak wypadniesz?

– Zaciśnięte gardło, paraliżujący lęk i pustkę w głowie?

Często to, co czujesz na myśl o wystąpieniu przed publicznością nie ma związku z tym, czy masz w tym doświadczenie, jakie stanowisko zajmujesz ani czy masz coś do powiedzenia.

– Jaka scena staje ci przed oczami, kiedy słyszysz „wyjdź na środek”?

Czy to moment wyróżnienia? Chwila, w której rozpiera cię duma, bo świetnie odpowiadasz na pytanie, śpiewasz, występujesz? Czy wręcz przeciwnie?

Podczas jednej z sesji moja klientka, nazwijmy ją Magda, członkini zarządu dużej firmy technologicznej, wyznała mi, że nie lubi występować. Ani na zebraniach, ani na scenie. – Ty tak nie masz? – zdziwiła się. – A czemu ty tak masz? – zapytałam.

– Wyjdź na środek! – w szkole, to było najgorsze co mogłam usłyszeć. Wyrok. Zapowiedź tego, że za chwilę, stojąc w miejscu, w którym nie można się ukryć, z którego nie można uciec, będę odpowiadać za każdy błąd, który popełnię, za każdą lukę w pamięci, zjedzoną samogłoskę, niewłaściwą interpretację, fałszywą nutę. Nie będzie osoby, która nie zauważy, że coś ze mną jest nie tak, bo każda taka rzecz zostanie napiętnowana. Będą się śmiać. Będą komentować. Dadzą lepszą odpowiedź. A ja będę się wstydzić.

Magda dojechała na najwyższe piętro korporacyjną windą. Potrafiła tworzyć zespoły, motywować, rozwiązywać problemy, przekonywać do swojej wizji najbardziej opornych szefów, łagodzić konflikty i budzić entuzjazm. Jest wysoko cenioną specjalistką. A jednak, kiedy staje przed publicznością, zamiast zaciekawionych oczu, widzi wskazujący palec nauczycielki.

Nie jest jedyna, prawda?

Jeśli nie miałaś szczęścia do nauczycieli, albo nie byłaś tym dzieciakiem, który garnie się do klepania wierszy na uroczystościach „ku czci”, ewentualnie członkinią szkolnego zespołu muzycznego, możesz mieć podobne uczucie: lepiej się zanadto nie wychylać.

To może być niebezpieczne.

To może się nie spodobać.

To może nie być łatwe.

Może w domu chwalono cię, bo byłaś śliczna i grzeczna, ale rzadko mówiono ci, co robisz dobrze. Może w ogóle rzadko rozmawiano o sobie nawzajem, wskazując na to, co dobre.

A jednak, niezależnie od tego, jakie są twoje wcześniejsze doświadczenia, możesz nauczyć się mówić o sobie dobrze. W każdym wieku, w każdej sytuacji. Nawet jeśli teraz zmagasz się z myślami, że jesteś do niczego, nic fascynującego nie przeżyłaś, a już na pewno nikogo nie obchodzi twoja historia. To nieprawda.

Chciałabym, żeby po lekturze wyjście na środek było tym wspaniałym momentem, kiedy możesz opowiedzieć swoją historię, być widziana i usłyszana. Ważna. Inspirująca.

Każdy i każda z nas tego potrzebuje. Każdy i każda z nas potrzebuje słuchać historii innych ludzi, żeby tworzyć własną.

Tak, na początku nie będziesz wiedziała o czym mówić. To naturalne. Nasze historie rzadko wydają się nam tak ciekawe, jak te innych ludzi. Głównie dlatego, że już je przeżyliśmy. Znamy zakończenie.

Czasem też trudno z setek tysięcy doświadczeń wyłowić te, które stworzą opowieść. To trochę tak, jakby streścić całe Google w kilka minut.

A jednak musimy przerwać to błędne koło lęku.

Bo im mniej kobiet zabiera głos, tym rzadziej są słuchane. Im częściej widzimy i słyszymy, że to mężczyźni mają prawo głosu, tym bardziej wydaje się naturalne, że to oni w roli ekspertów objaśniają nam świat. Po swojemu. Jak długo będziemy siedzieć cicho, zastanawiając się, „Jak to powiedzieć”? Czas coś zmienić. Czas nauczyć się mówić o sobie. Mówić o sobie dobrze. Tak, żeby inni słuchali i pytali co dalej.

Dlaczego właściwie miałabyś uczyć się opowiadania historii? Przecież robisz to codziennie. Wiele razy w ciągu dnia. Nieustannie tworzysz opowieści. Opowiadasz o tym, jak ci minął dzień, dlaczego nie wyszłaś za mąż, albo o co tym razem się pokłóciliście, jak dotarłaś na szczyt w zawodzie, albo czemu właśnie zwozisz windą tekturowe pudło i oddajesz kartę do biurowych drzwi. Opowiadasz swoje sny. Snujesz wizje przyszłości – na większą i mniejszą skalę. Choćby wyobrażając sobie, co przyniesie jutro.

Robisz to bez wysiłku, zwyczajnie. Dzielisz się opowieściami z widownią ograniczoną do jednej osoby – męża, może przyjaciółki albo i kilku tysięcy (bo ilu masz na przykład znajomych na Facebooku?).

Być może układasz je misternie, dbając o dramaturgię, a może jesteś jak molierowski pan Jourdain, który „mówił prozą sam o tym nie wiedząc”. To nie ma znaczenia, tworzysz historie, żeby opisywać świat, lepiej go rozumieć i dzielić się tym z innymi.

Sęk w tym, że kiedy myślisz, że twoje opowieści nie są ciekawe, albo martwisz się, że nie będziesz wysłuchana, przestajesz opowiadać o sobie. Tymczasem historie, które opowiadasz pozwalają nie tylko innym usłyszeć, kim jesteś i co jest dla ciebie ważne. Opowiadanie jest niezbędne, żebyś ty sama je usłyszała. Kiedy przestajesz mówić, chowasz się za parawanem: „dobra, zresztą nieważne”, ktoś inny wypełni tę przestrzeń. Przestaniesz być autorką, a zaczniesz być aktorką grającą w cudzych historiach, niekoniecznie główne role. Pamiętam moment, kiedy mnie samą uderzyło to całkiem znienacka.

Przez kilkanaście lat byłam dziennikarką. Publikowałam artykuły w dziennikach, tygodnikach – od „Newsweeka” po „Wysokie Obcasy” i w magazynach dla kobiet. Pisałam scenariusze do seriali, prowadziłam szkolenia i warsztaty storytellingowe dla dużych korporacji – od Deloitte do Google. Czy byłam z siebie dumna? Trochę. Ale przed oczami miałam cele, które mogłabym jeszcze osiągnąć. Wydawało mi się, że w towarzystwie, które zna się od dawna nie muszę mówić o tym, co aktualnie robię. Nie chwaliłam się też specjalnie w social mediach, a jednak klientów nie brakowało. I to mimo tego, że nie miałam własnej strony www, a nawet wizytówki. Wyglądało na to, że wieści roznoszą się same, a ja nie muszę poświęcać ani czasu, ani wysiłku na tworzenie opowieści o sobie.

Ci, którzy mieli wiedzieć, wiedzieli. Tak mi się przynajmniej wydawało.

Pewnego dnia zaprosiłam jedną z klientek na premierę spektaklu wyreżyserowanego przez moją przyjaciółkę. Spektakl się podobał. Aktorzy ukłonili się trzy razy. Klientka zadowolona. Na bankiecie przedstawiałam jej wszystkich po kolei. Jeden z gości właśnie skończył swój film, ktoś inny został wyróżniony na festiwalu, inny dostał nagrodę.

Ja też zostałam przedstawiona komuś, kogo nie znałam.

– Poznaj, to jest Ola Więcka, dziewczyna znanego fotografa.

Czekałam na dalszy ciąg, lecz go nie było. Z jednej strony chciałam zapaść się pod ziemię, z drugiej – nie mogłam przestać się śmiać.

Teraz już wiecie. Oto ja – Aleksandra Więcka – specjalistka od tworzenia opowieści, mistrzyni storytellingu, która uczy ludzi jak mówić o sobie dobrze, właśnie zmierzyła się z bolesną prawdą: jej opowieść znana jest tylko wtajemniczonym. Zbyt rzadko opowiadana, stała się niejasna i mało konkretna. Nikt nie wiedział dokładnie, czym się zajmuję, co to jest storytelling ani jak się go używa. I tak zostałam „dziewczyną swojego chłopaka”.

To był pierwszy impuls, który pozwolił mi zrozumieć prostą prawdę: jeśli ty nie opowiesz swojej historii, ktoś inny zrobi to za ciebie.

Zanim jednak zaczniesz opowiadać swoją historię, musisz ją poznać, odkryć i zrozumieć.

I temu, mam nadzieję, będzie służyła ta książka.

Krok po kroku, rozdział po rozdziale, nauczysz się mówić o sobie dobrze. I głośno.

W pierwszej części koncentrujemy się na Tobie.

Najpierw zastanowimy się, czym jest storytelling i do czego mógłby ci się przydać. A potem zajmiemy się pierwszą historią. Najważniejszą historią, jaką opowiadasz.

Wierzę w to, że aby dobrze opowiadać o sobie musisz poznać własną opowieść i sprawdzić, co z niej chcesz zachować dla siebie, a czym podzielić się z resztą świata. Odkryjesz, o jakich fascynujących rzeczach zapomniałaś albo uznałaś, że „pewnie wszyscy tak mają”. Zdecydujesz o czym będziesz opowiadać, po co i komu. Sprawdzisz, co mówi o tobie opowieść, którą snujesz na swój temat.

Wcielisz się w rolę researcherki i badaczki, z tą różnicą, że przedmiotem badania będą twoje doświadczenia.

Przyjrzymy się też powodom, dla których budowanie własnej opowieści czasem nastręcza trudności.

W dalszej części książki to historia odegra główną rolę. Bohater, struktura, konflikt, punkty zwrotne – nauczysz się korzystać z trików i technik, które stosują scenarzyści i pisarze.

Podpowiem ci, jak dokonywać selekcji faktów i jak je ułożyć, by twoja historia wciągała jak najlepszy film. Ty wybierasz gatunek: kino akcji, horror, a może komedia?

Dobra historia jest jak martini – wstrząśnięte i zmieszane. Najpierw pokażę ci listę składników, a potem nauczymy się je mieszać. Rozłożymy na czynniki pierwsze strukturę opowieści. Będziesz wiedziała, jak stopniować napięcie, jak krok po kroku ujawniać kolejne fakty, żeby stworzyły fascynującą całość, jak zaskakiwać odbiorcę i pozwolić mu zanurzyć się w stworzonym przez ciebie świecie.

Zaczniemy od trzęsienia ziemi i zakończymy efektowną pointą.

Trzecią część poświęcimy publiczności.

Przyjrzymy się też miejscom i ludziom, którym chcesz o sobie opowiadać – do kogo mówić, po co i jak – bo chociaż niecodziennie stajesz na scenie przed kilkoma setkami odbiorców, tak naprawdę cały czas „występujesz” – na spotkaniach w pracy, na zebraniach w przedszkolu, wtedy kiedy chcesz przekonać innych do swoich pomysłów i wtedy, gdy piszesz post na Facebooku.

W czwartej części dowiesz się jak występować, żeby porwać słuchaczy. Poznasz sposoby na zapamiętywanie tekstu, pokonanie tremy, pracę z głosem i przygotujesz najbardziej porywające wystąpienie, jakie sobie wymarzysz.

.

To, jak myślimy o świecie i – co chyba ważniejsze – jak o nim opowiadamy, ma więc olbrzymie znaczenie. Coś, co się wydarza, a nie zostaje opowiedziane, przestaje istnieć i umiera.

Olga Tokarczuk

Jesteśmy opowieścią. Wszyscy.

Richard Wagamese

Co to znaczy storytelling? Tłumacząc ten termin z języka angielskiego, jest to umiejętność opowiadania historii. Jednak to tylko część prawdy. Efektowna i błyszcząca jak skórka na jabłku natartym woskiem do sesji zdjęciowej w sklepowej gazetce. To fakt, historie potrafią być porywające. Wciągają nas, emocjonują, magnetyzują. Na pierwszy rzut oka widać kunszt opowiadacza: techniki budowania dramaturgii, kontakt z publicznością, suspensy (zaskoczenia) i zwroty akcji. Ale gdzie jest soczysty miąższ? Jak smakuje i pachnie takie prawdziwe jabłko, nie to wydrukowane na błyszczącej kredzie?

Kiedy przebijemy się przez wierzchnią warstwę zauważmy, że opowiadanie historii służy nie tylko rozrywce. Opowieści są naszym podstawowym narzędziem, dzięki któremu jesteśmy w stanie nadać życiu sens, funkcjonować w świecie, rozumiejąc panujące w nim zasady. Dzięki opowieściom mamy możliwość zrozumienia kim jesteśmy, po co istniejemy i dokąd zmierzamy, jaką rolę pełnimy w danej społeczności. Obcowanie z opowieścią pozwala nam zrozumieć zasadę przyczyny i skutku. Opowieści uczą nas empatii, pozwalają lepiej zapamiętać informacje, wzbudzają emocje. Decydują o tym jak żyjemy, kim jesteśmy, kogo uznamy za wroga, a kogo za przyjaciela.

Jesteśmy homo narrans – człowiekiem opowiadającym.

„Są plemiona, które nie znają koła, ale nie ma takich, które nie snułyby opowieści” – twierdzi pisarka Ursula Le Guin. Za najstarszy zapis historii uznaje się dziś odkryte w 2019 roku malunki, przedstawiające polowanie na świnie i miniaturowe byki namalowane na ścianach jaskini w Sulawesi (Indonezja). W polowaniu biorą udział półludzkie, półzwierzęce postaci, a archeolodzy sugerują, że może chodzić nie o notatkę z polowania, lecz o zilustrowanie mitu. Zapis wyobrażonej historii. Szacuje się, że czerwonawe postaci na ścianach jaskini pochodzą sprzed 44 tysięcy lat.

Jeśli istnieje punkt graniczny od którego nauczyliśmy się, jako ludzkość, opowiadać historie, to z każdym takim odkryciem przesuwa się wstecz. Jaskinia w Lascaux, epos o Gilgameszu, baśnie z 1001 nocy, mity greckie – historie karmią nas od zarania dziejów.

Początkowo ci, którzy opowiadali historie, także je zbierali i przechowywali w pamięci. Niekiedy byli to równocześnie szamani, mędrcy lub mędrczynie, bo opowiadanie historii nie było przypisane płci. Często zaś rola opowiadacza i umiejętności były przekazywane z pokolenia na pokolenie. Nazywano ich różnie: bajarzami, heroldami, bardami, trubadurami, kobziarzami. Słynna badaczka kobiecych historii, naukowczyni Clarissa Pinkola Estes, w Biegnącej z wilkami nazywa siebie cantadorą – tak jak dawne mistrzynie opowieści. W każdej niemal kulturze istnieje słowo określające kogoś, kto gromadził wokół siebie ludzi i dzielił się mądrością.

Takie opowieści były częścią wielu rytuałów – towarzyszyły młodym wchodzącym w związek małżeński, rodzącym kobietom, umierającym, wojownikom, wyruszającym na wojnę, dzieciom. Opowiadano je, żeby zaklinać rzeczywistość i żeby móc przetrwać niekorzystne czasy, a także żeby cieszyć się sukcesami. Dawały rozrywkę i poczucie wspólnoty tym, którzy je rozumieli. Mówiły o tym, skąd pochodzą, kim są. Przywoływały najważniejsze wydarzenia z przeszłości bohaterów. Wyznaczały, co i kto jest wart pożądania, kto zasługuje na wykluczenie. Utrwalały społeczną hierarchię na dobre i złe i malowniczo obrazowały co stanie się, kiedy ta hierarchia zostanie naruszona i, co najważniejsze, pozwalały działać wspólnie w imię różnych wartości – świętych, przyszłych, albo całkiem praktycznych.

Gdyby nie umiejętność opowiadania historii, prawdopodobnie nie powstałyby piramidy egipskie, Rzym, Nowy Jork ani nawet Warszawa.

Z całą pewnością nie byłoby Netflixa i Seksu w wielkim mieście, ani nawet Dirty dancing. Jako dzieci nie umieralibyśmy ze strachu, słuchając baśni braci Grimm ani ze śmiechu, czytając Kubusia Puchatka. Gdyby nie opowieści, nie istniałyby religie, mity greckie, polityka i strategie marketingowe. Ubrania byłyby po prostu ubraniami, przedmioty – przedmiotami, bo żadna opowieść nie czyniłaby ich wyjątkowymi.

Gdyby nie opowieści, nie bylibyśmy przywiązani do ziemi. W końcu niebo jest wszędzie niebieskie. To nasze wspomnienia i historie sprawiają, że jakieś miejsce wydaje się „nasze”.

Nie czulibyśmy też najpewniej żądzy podróżowania – bo skąd mielibyśmy wiedzieć za czym tęsknić? Nie uczylibyśmy się na własnych błędach (co i tak nie idzie nam najlepiej), a już na pewno na cudzych. Być może nie toczylibyśmy wojen na noże i na słowa. Po co, jeśli bohaterowie nie żyliby wiecznie, chwaleni hymnami?

Większość tego, co wiemy o świecie, ktoś kiedyś nam opowiedział.

Każda, najmniejsza nawet wspólnota, snuje opowieści, które ją konstytuują. Sprawiają, że zaczynamy ją zauważać, określamy jako „swoją” albo „wrogą”, a jej członków jako swoich lub obcych. Opowieść staje się klejem, który łączy ludzi równie mocno, jak więzy krwi. Takie opowieści mają rodziny, plemiona, kraje, kontynenty.

Mamy to w genach. Od pierwszych chwil jesteśmy zanurzeni w opowieściach.

Jeszcze zanim się urodzimy stajemy się bohaterami narracji naszych rodziców. Chwilę później zaczynamy tworzyć własną.

To opowieści stają się dla nas paliwem, które pozwala dążyć do celu. Kiedy rozpoznajemy siebie w bohaterze, leczą nas z najgłębszej samotności – możemy poczuć, że ktoś, kiedyś, gdzieś miał podobnie jak my. Nasiąkając nimi uczymy się emocji. Na miliard sposobów opisano ból, lęk, zakochanie, miłość, żal i tęsknotę. (Tak, to dlatego tyle piosenek mówi o miłości, złamanym sercu, tęsknocie, a my walimy drzwiami i oknami na komedie romantyczne. To dlatego tyle powieści opowiada o dramatach dojrzewania, umieraniu, stracie, walce z trudnościami.).

Dzięki nim nauczyliśmy się wierzyć, że życiem rządzi logika zdarzeń, przyczyna wywołuje skutek. Liczymy na to, że dwa i dwa zawsze zsumuje się do czterech, a ciężka praca przyniesie nagrodę.

Historie, które sobie opowiadamy, pozwalają snuć śmiałe wizje albo lepiej rozumieć przeszłość, wyznaczać cele, stawać po jednej lub drugiej stronie konfliktu. Pozwalają nam przejrzeć się w losach innych ludzi. Poczuć przynależność do innych, podobnych sobie – przeżywających to samo, co my. Potrzeba przynależności jest dla nas kluczowa. Abraham Maslow, twórca najbardziej popularnej hierarchii potrzeb, umieścił ją w centrum swojej piramidy – tuż po potrzebach fizjologicznych i potrzebie bezpieczeństwa (chociaż można by dyskutować, czy możliwe jest zaspokojenie potrzeby bezpieczeństwa bez poczucia przynależności). Przynależność zaś i poczucie wspólnoty czujemy, kiedy rozumiemy innych, współodczuwamy z nimi a oni z nami, wyznajemy podobne wartości, podobnie widzimy świat, przeżywamy podobne emocje.

Przez tysiące lat dostęp do dzielenia się opowieściami był pilnie strzeżony. Obowiązywał model, który w nauce o mediach nazywamy „jeden do wielu”. Bycie opowiadaczem wymagało umiejętności i właściwego przygotowania, często bycia wyznaczonym do tej roli przez jakąś wspólnotę, odpowiednio wysokiego statusu społecznego, który pozwalał na publiczne zabieranie głosu. Dodatkowo – krąg ludzi, do których opowieść mogła dotrzeć był dość ograniczony.

Kiedy pojawiły się środki masowego przekazu, dostęp do grona „mających głos” jeszcze się utrudnił, za to komunikat mógł dotrzeć do większej liczby odbiorców. Autor, który chciał wydrukować swój tekst w gazecie, wydać książkę, wystąpić w radiu albo telewizji musiał pokonać wielu „strażników dostępu” (gate keepers). Strażnicy – od portierów strzegących wejścia do redakcji, po redaktorów dopuszczających teksty na łamy prasy – mieli za zadanie filtrować treści, które pozna szeroka publiczność. Z jednej strony dbali o ich jakość, z drugiej – o spójność z główną narracją danego medium. Czytelnicy i widzowie gromadzili się bowiem wokół tytułów, wydawnictw czy autorów ze względu na reprezentowane przez nich poglądy i tematy.

I nagle, mniej więcej od lat 60. XX wieku, wszystko zaczęło się zmieniać. Kiedy pojawił się internet, stary model przestał działać. Okazało się, że nie chcemy być tylko biernymi odbiorcami i słuchać grzecznie tych, których dopuszczono do głosu. Sami chcemy mieć głos!

Pierwszy blog, który wtedy jeszcze nie nazywał się „blog”, tylko „strona osobista” został założony w 1994 roku, przez Justina Halla, studenta Swarthmore College – małego uniwersytetu w Pensylwanii, którego najsłynniejszą absolwentką jest dziś artystka Alexandra Grant – dziewczyna Keanu Reevesa (oraz pięcioro laureatów nagrody Nobla). Links.net był czymś w rodzaju „historii wyszukiwarki” – miejscem, gdzie Justin Hall opisywał odwiedzane strony. Ale już pięć lat później platforma Blogger umożliwiła dzielenie się swoimi przemyśleniami w sieci niemal każdemu. Co prawda w 1999 roku skorzystały z tej możliwości 23 osoby, ale w 2006 blogerów i blogów było już w sieci pięćdziesiąt milionów, a słowo blog cieszyło się w USA statusem „słowa roku”.

W tym czasie Facebook, a raczej „The Facebook” był używany głównie przez amerykańskich studentów i przynosił straty. Dziś używa go 2,5 mld ludzi na świecie. Facebook uczynił z Marka Zuckerberga jednego z najbogatszych ludzi na świecie, zrewolucjonizował sposób, w jaki się komunikujemy, utrzymujemy relacje z ludźmi i stał się narzędziem, dzięki któremu większość z nas nieustannie tworzy opowieść o sobie.

Dziś, bardziej niż kiedykolwiek, świat pulsuje feerią narracji, które pochłaniamy w postaci seriali, informacji, postów, instastories, artykułów, piosenek, plotek, książek, magazynów. Opowieści snują historycy, archeologowie, politycy, prawnicy, dziennikarze i sprzedawcy wiedząc, że dobrze opowiedziana historia może porwać tłumy, zainspirować do działania albo nastawić jednych przeciwko drugim. Wierzymy historiom bardziej niż faktom. Czy kiedykolwiek udało ci się rzucić palenie z powodu zatrważających statystyk łączących palenie papierosów z chorobami płuc? Nie bez powodu do tabletek na schudnięcie, tajemniczych mikstur odmładzających, czy sposobów na szybkie wzbogacenie się, namawiają nas zdjęcia modelki w wielkich spodniach, twarze które z pooranych zmarszczkami zmieniają się w gładkie, czy losy „milionerki z miasta Warszawa”, która jeszcze niedawno była niezamożną matką trójki dzieci.

Opowieści bywają zwodne i stronnicze, bywają narzędziem manipulacji. Pokazują wybrany punkt widzenia, dostarczają pozornych dowodów na prawdziwość naszych tez. Cóż może być bardziej wiarygodnego od tego, co zdarzyło się komuś takiemu jak my, z imieniem, nazwiskiem i numerem buta. Amos Tversky i Daniel Kahneman (psycholog i laureat nagrody Nobla z ekonomii) w 1984 roku przeprowadzili serię eksperymentów, w których dowiedli, że skłonność umysłu do tworzenia opowieści sprawia, że treści, ubrane w formę historii łatwiej sobie wyobrazić i zapamiętać. To zaś uruchamia złudzenie poznawcze – tzw. heurystykę dostępności. Im łatwiej i szybciej możemy coś przywołać w pamięci, tym bardziej prawdziwe nam się wydaje.

Nasz umysł traci czujność także, gdy jesteśmy zaangażowani emocjonalnie w historię. Skłonność do szukania spójności w opowieści powoduje, że uzupełniamy luki i nieodpowiedzenia w taki sposób, by pasowały do narracji, nawet jeśli nie mamy wystarczających danych. Ba – jak pokazują badania Melanie Green i Timothy’ego Brocka z Uniwersytetu w Ohio, im bardziej wciągnie nas opowieść, tym więcej błędnych informacji i niespójności ujdzie naszej uwadze. Dodatkowo, aktywnie będziemy „dopowiadać” sobie albo wyjaśniać niejasności na korzyść naszej interpretacji zdarzeń.

Peter Guber, doradca biznesowy, autor książki Zwycięskie opowieści nazywa opowieść „koniem trojańskim”, bo pozwala ona na uśpienie oporu poznawczego, czyli naturalnej skłonności do odrzucania treści nowych albo niezgodnych z naszym doświadczeniem. Dzięki temu akceptujemy to, co w normalnych warunkach wzbudziłoby naszą czujność i potrzebę sprawdzenia faktów. To co ubrane w formę historii, wydaje nam się bardziej wiarygodne.

Na naszych oczach opowieści zmieniają się, umierają, okazują się fałszywe.

Im więcej o nich wiemy, tym wnikliwiej im się przyglądamy. Analizujemy, kto je stworzył, czasy w których powstały i cel, jakiemu miały służyć. Ale nie jesteśmy odporni na ich magię.

Rzeczywistość jest opowieścią. Sami ją piszemy i mamy wpływ na to, co wydarzy się dalej.

Świat składa się z historii, nie atomów.

Muriel Rukeyser

Co to właściwie jest opowieść?

Arystoteles, ojciec opowieści, nie komplikuje spraw za bardzo. Uważa po prostu, że opowieść powinna mieć początek, środek i koniec, czyli protazę (wstęp), epitazę (rozwinięcie) i katastrofę (zakończenie).

Historyczna definicja mówi, że opowieść jest zapisem zdarzeń, zgodnie z kolejnością ich występowania. Jak w słynnym przykładzie wymyślonym przez brytyjskiego pisarza Edwarda Fostera z jego książki Aspekty powieści z 1927 roku.

„Król i królowa umarli”

Taki zapis Foster nazywa „story” czyli historią. Mówi jednak, że to nie wystarczy, żeby porwać czytelnika. Aby tak się stało, odbiorca potrzebuje tego, co Foster nazwał „wątkiem” (plot) – czyli związku przyczynowo-skutkowego między zdarzeniami.

„Król umarł, a potem królowa umarła z żalu”

To wciąż za mało, by naprawdę zaangażować się w bieg zdarzeń.

Do tego potrzebujemy bohatera, który aktywnie działa na rzecz swojego celu, zmaga się z trudnościami zmuszającymi go do poszukiwania najlepszego możliwego rozwiązania, aż w końcu te zmagania pokazują nam i jemu samemu coś, czego on sam nie wiedział o sobie, a my o świecie.

W skrócie, nawiązując do wypracowanej przez Josepha Campbella struktury opowieści nazywanej „wyprawą bohatera”, można powiedzieć, że istotę opowieści streszcza zdanie:

Bohater wyrusza w podróż. By osiągnąć zamierzony cel, pokonuje liczne przeszkody, co prowadzi do jego wewnętrznej przemiany.

Joseph Campbell, amerykański badacz religii i mitów, wychował się w katolickiej rodzinie. Dzieciństwo na początku minionego wieku w Nowym Jorku nie obfitowało w wielkie wydarzenia, aż do dnia, kiedy ojciec zabrał siedmioletniego Josepha na przedstawienie Buffalo Bill’s Wild West.

Historie o Dzikim Zachodzie wywarły na nim ogromne wrażenie. I chociaż w spektaklu wygrywali kowboje, młody Campbell od dzieciństwa zafascynował się kulturą Indian. Przeczytał chyba wszystko na ich temat, co mógł znaleźć w lokalnej bibliotece, założył własne „plemię”, które nazwał Lenni – Lenape, na cześć plemienia, które dawniej zamieszkiwało tereny Manhattanu i Long Island. Potrafił uszyć indiański strój. Równocześnie, do późnej młodości, chodził do kościoła i brał udział w innych rytuałach religii katolickiej.

Życie na styku dwóch rzeczywistości stało się dla niego inspiracją do poszukiwań tego, co w mitach, legendach czy tekstach religijnych jest uniwersalne, niezależnie od kultury, z której pochodzi opowieść. Pobyty w Europie i poznanie filozofów, takich jak Jiddu Krishnamurti, artystów, takich jak Paul Klee, Pablo Picasso czy pisarzy – Jamesa Joyce’a i Thomasa Manna sprawiło, że uznał dawne mity i współczesne teksty kultury za należące do tego samego rodzaju. Uważał, że „dzisiejsi artyści to dawni szamani”. Badał także mitologie azjatyckie, szczególnie indyjską.

Rosnąca popularność psychoanalizy Sigmunda Freuda i psychologii Carla Gustava Junga zainspirowała go do przyjrzenia się funkcji, jaką mity odgrywają nie tylko jako społeczne spoiwo, ale też jaki wpływ mają na życie pojedynczych ludzi. Innymi słowy, po co je czytamy? Dlaczego czujemy przymus tworzenia historii, niemal zawsze dotyczących tych samych problemów, tematów, wyzwań, z jakimi się zmagamy? Był przekonany, że istnieją uniwersalne tematy, którym poświęcone są mity w niemal każdej kulturze. Uniwersalne prawdy o świecie, życiu i kondycji człowieka, które – ubrane w historie – przekazywane są z pokolenia na pokolenie, by stanowić zwierciadło dla ego.

W 1949 roku Campbell wydał pierwszą książkę, która z miejsca stała się bestsellerem. W Bohaterze o tysiącu twarzy wyłożył koncepcję uniwersalnej struktury historii – monomitu, którą wydobył z setek przeanalizowanych opowieści. Trochę jak Michał Anioł, usuwając zbędne kawałki marmuru, dokopał się do formuły, która obecna jest w większości fabuł i narracji.

Opowiada o śmiałku, który reaguje (choć z ociąganiem) na wezwanie do wyprawy, by zapuścić się w nieznaną rzeczywistość, stoczyć walkę z wrogiem, pokonać przeciwności, aby w końcu zdobyć narzędzia, które pozwolą mu osiągnąć cel i nowy poziom dojrzałości.

Przyczyną, dla której właśnie ta struktura tak zgrabnie mieści wszystko – od reklam, przez hiphopowe teksty, po baśnie i scenariusze takich hitów jak Matrix czy Gwiezdne wojny – jest jej podobieństwo do naszego doświadczenia, etapów osobistego rozwoju, przez które, chcąc nie chcąc, nieustannie w życiu przechodzimy.

Monomit – wyprawa bohatera – przez takich twórców jak Steven Spielberg (Gwiezdne wojny) czy Ridley Scott (Blade Runner) traktowany był niemal dosłownie. W późniejszym czasie został uproszczony przez Christophera Voglera, hollywoodzkiego producenta i scenarzystę, który opublikował Podróż autora, podręcznik dla autorów scenariuszy Disneya. Dziś stał się bazą do projektowania szkoleń, strategii biznesowych, reklam, analizy marki, podstawą do pracy nad sobą i do samopoznania.

Nic dziwnego, że podróż bohatera nie straciła na popularności. Dla nas, ludzi, nałogowców narracji, odkrycie tej uniwersalnej konstrukcji jest jak najlepsze hacki mebli z IKEA. Dzięki niej możemy przyjrzeć się niemal wszystkiemu, odkrywając na nowo swoją rolę w historii, największe lęki, role wrogów i sprzymierzeńców, a często odkryć rzeczy, o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia.

Jednak w realnym życiu, chociaż ciągle tworzymy opowieści, rzadko mają one pełny przebieg. Nic dziwnego, produkujemy ich całą masę. Jonathan Gottschall, autor książki Human, the storytelling animal wyliczył, że oddajemy się snuciu scenariuszy alternatywnej rzeczywistości ok. 2 tys. razy w ciągu dnia, a każdemu z nich poświęcamy średnio czternaście sekund.

Większość z nich to fragmenty, urywki, czasem same początki, innym razem wyrwane ze środka kawałki. Proporcje miedzy częściami bywają nierówne, a same historie często są przerywane, niedopowiedziane tak bardzo, że niewprawne ucho nawet nie rozpoznaje, że ma z nimi do czynienia. Zmieniamy je zresztą w zależności od tego, w jakich okolicznościach i do kogo mówimy. Tkamy z opowieści sieć. Nie wszystkie nici trzymamy we własnej dłoni, często wplatamy do niej historie innych ludzi. Splatają się w niej wątki, w których to my gramy główną rolę, z tymi gdzie jesteśmy tłem dla cudzych działań. Miksujemy perspektywy, przeszłość z przyszłością, fakty z interpretacjami. Jak się w tym połapać? Skąd wiemy, co jest częścią danej historii? A może to my arbitralnie decydujemy i wybieramy tylko to, co pasuje do opowieści?

Profesor Jerzy Trzebiński, psycholog zajmujący się badaniem narracji przekonuje, że życie człowieka składa się z historii, tych, które opowiada sam sobie i tych, wśród których funkcjonuje w zbiorowości, którymi wymieniamy się z innymi. To ciągłe opowiadanie służy zapamiętywaniu doświadczeń, uzgadnianiu z innymi ich znaczenia. Dążąc do porozumienia, musimy bowiem zgadzać się co do interpretacji jakiejś części zdarzeń. Opowiadanie i reakcje słuchaczy wpływają na to, jak sytuacja zostanie zapamiętana. Co więcej, doświadczenia, o których nie opowiadamy, bledną w pamięci, a w końcu o nich zapominamy.