Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Agata Pruchniewska jest aktorką, która zagrała w moich dwóch filmach: „Kołysance” i „AmbaSSadzie”. A teraz napisała książkę. O świecie filmu między innymi. Agata wie, o czym pisze. I robi to w zabawny sposób.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 424
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Agata Pruchniewska
i dobry Bóg stworzył aktorkę
www.wydawnictwosol.pl
Pierwszej zadowolonej czytelniczce. Mojej Mamie.
Wszystkie postaci występujące w książce są prawdziwe. Sytuacje – niekoniecznie.
Dziękuję pani Monice Szwai za to, że we mnie uwierzyła i namówiła do napisania tej książki. Panu Mariuszowi Krzyżanowskiemu za to, że uwierzył pani Monice, że warto we mnie uwierzyć.
Dziękuję Karinie Stempel-Gancarczyk za nieocenioną pracę, jaką włożyła w redakcję książki.
Dziękuję wszystkim, którzy zechcieli pomóc w realizacji zwiastuna filmowego książki – w szczególności reżyserowi Filipowi Luftowi, Magdzie Karel, Irenie Sierakowskiej, Zosi Kołodziejczyk i Bartkowi Wadze – poświęciliście swój czas, a niektórzy nawet zarost, by mi pomóc – jesteście wspaniali! Dziękuję też Justynie Zielińskiej, Patrycji Durskiej, Maciejowi Magowskiemu i Pawłowi Lorochowi.
Dziękuję Losowi za to, że stawia na mojej drodze ludzi tak ciekawych i inspirujących, iż można pisać o nich powieści i dzieje się to właściwie bez większego wysiłku.
I najważniejszym ludziom na świecie – moim przyjaciołom.
Dobrze wiecie, że bez Was nie byłoby nie tylko powieści o Dorotce, ale w ogóle nie byłoby nic, a gdyby nawet coś było – byłoby bez sensu.
Jesteście przy mnie zawsze. Niektórzy już od dwudziestu lat.
Tak, o Was mówię. Już Wy wiecie.
Dziękuję.
Prucha
orotka przegląda się w lustrze i oczywiście nie jest zadowolona z tego, co widzi.
Od siebie z góry niezbyt dokładnie mogę ją obejrzeć, ale na moje oko wszystko jest w porządku. Sukienka kupiona za grosze w lumpeksie dobrze na niej leży, włosy Dorotka zawsze miała ładne i zadbane, twarz może nie za bardzo mi się udała (musiałem się na chwilkę zamyślić), ale za to ma dobre nogi. O twarz Dorotka często ma pretensje, choć moim zdaniem mocno przesadzone.
Przepraszam bardzo, ale w jednej minucie przychodzi na świat jakieś sto pięćdziesiąt istot, każda istota rodzaju żeńskiego chciałaby być piękna – a nawet ja pewnych rzeczy nie przeskoczę. Nie jestem w stanie zająć się jednocześnie nimi wszystkimi, choć staram się każdą z nich obdarować po równo. Dorotce akurat trafił się błyskotliwy intelekt i jeszcze parę cech, o których później. Przy rozdawaniu urody widocznie miałem chwilę niedyspozycji, trudno. Zresztą, w miarę upływu czasu Dorotka nabyła pewne umiejętności, dzięki którym jej oblicze zyskuje na urodzie. Smaruje twarz jakimiś specyfikami, nakłada na nią przeróżne mazidła, wzory i kolory i w efekcie są dni, kiedy nawet specjalnie nie narzeka.
Oczywiście przez większość czasu Dorotka analizuje swoje mankamenty, co, jak już przez tysiące lat mojego urzędowania zdążyłem zauważyć, jest domeną większości istot rodzaju żeńskiego.
Zauważyłem również, że ze zdecydowanie mniejszym entuzjazmem istoty rodzaju żeńskiego przystępują do analizy swoich zalet. Zupełnie nie wiem, dlaczego. U istot rodzaju męskiego jest wręcz odwrotnie. O wiele łatwiej im osiągnąć dużo wyższy poziom samozadowolenia przy minimalnym nakładzie środków własnych. Jako twórca obu płci muszę się przyznać do porażki, bo ta dysproporcja jest dla mnie zupełnie niezrozumiała. Przez tysiąclecia nie udało mi się nic z tym zrobić.
Ale chodźmy za Dorotką, bo jak nam ucieknie, to koniec.
Nie wiecie jeszcze, że Dorotka bardzo szybko się przemieszcza.
Właściwie Dorotka, jak już gdzieś ruszy, to pędzi.
Pędzi i teraz.
Choć, z racji obuwia, nieco wolniej niż zwykle.
Jako że wzuła obuwie na podwyższeniu nazywanym obcasami, można zakładać, że idzie na spotkanie z kimś, kto da jej pracę, albo z kimś, kto obdarzył ją jakimś głębszym uczuciem – z mego doświadczenia wynika, że tak właśnie postępują istoty rodzaju żeńskiego. Wiem, że są istoty żeńskie, które wkładają takie obuwie bez konkretnego powodu tudzież, jak utrzymują, dla przyjemności, ale tych jest zdecydowanie mniej.
Nasza Dorotka z całą pewnością do nich nie należy. Jeśli chodzi o obuwie, Dorotka jest zwolenniczką wygody. Skoro więc wzuła powyższy model, zapewne zdąża na ważne spotkanie. Oczywiście ja, jako Pan i Władca Świata, doskonale wiem, na jakie, z kim, i jaki będzie jego efekt, ale przecież nie będę wam tego mówił na początku, bo jaki wtedy byłby sens mojej opowieści? To byłoby zdecydowanie za proste, no i pozbawiłoby was możliwości poznania bliżej naszej bohaterki. Odebrałbym wam okazję do przyglądania się jej rozterkom, do współczucia jej, do odczuwania irytacji i do odetchnięcia raz czy dwa z poczuciem ulgi, że nie przebywacie w jej najbliższym otoczeniu.
Pozwólcie więc, że pozostawię was z Dorotką, byście mogli lepiej ją poznać, a zaraz po tym albo znienawidzić, albo pokochać (jedno i drugie jest równie prawdopodobne).
Dorotka jako zbieraczka niezwykłych historii i kolekcjonerka dziwnych ludzi jest nieoceniona. Jest również znakomitym przykładem na to, że kobiecy hart ducha to twór niezniszczalny.
Jestem z Dorotki dumny, nie dlatego, że sam ją wymyśliłem, ale dlatego, że nigdy się nie poddaje i nie traci nadziei.
Oczywiście zdarza jej się na całe tygodnie zakopać pod kołdrą.
Oczywiście ma momenty, gdy nie pomaga jej nic, poza George’em Michaelem i tartą czekoladową z wiśniami.
Oczywiście, że są dni, gdy ma ochotę położyć się i umrzeć. Bez, nomen omen, zwłoki.
Ale to tylko drobne, chwilowe niedyspozycje.
Dorotka zresztą szybko o nich zapomina.
Przecież tuż za rogiem czekają zupełnie nowe chwilowe niedyspozycje, na które musi być gotowa.
Aktualnie Dorotka zmierza na spotkanie w sprawie pracy.
Usilnie pragnie podjąć jakieś zajęcie, dla zapewnienia sobie bytu w stopniu przynajmniej podstawowym.
Dorotka nie ma dużych wymagań, to trzeba jej przyznać, jest przy tym bardzo gospodarna, a dodatkowo umie zrobić coś z niczego. Na przykład zupę z dwóch pomidorów, którą je przez trzy dni, a jak trafią się goście, to jeszcze ich poczęstuje; albo stoliczek ze starej skrzynki po jabłkach, przytarganej ze śmietnika. Kiedy lepiej ją poznacie, zobaczycie, że posiada wiele nietypowych umiejętności. Gdy dopada ją chandra, mamrocze pod nosem, że jak na prawdziwego człowieka renesansu przystało, umie co nieco z każdej dziedziny, ale są to dziedziny nikomu do niczego niepotrzebne. Jednak gdy tylko poprawi jej się nastrój, potrafi pomalować w tydzień całe mieszkanie wraz z kaloryferami, odnawiając przy tym drewnianą boazerię, stół i trzy krzesła.
Zapytacie, dlaczego tak wszechstronnie uzdolniona osoba nie przebiera w propozycjach rozlicznych zajęć? Otóż Dorotka uparła się, by być aktorką.
Uparła się na to już dość dawno temu, gdy będąc dziewczęciem, odkryła, że recytowanie wierszyków patriotycznych na akademiach procentuje dobrymi stopniami oraz wzruszeniem u uznawanych dotąd za pozbawione jakichkolwiek uczuć polonistek. Zwłaszcza możliwość wzniecania u kogoś silnych emocji była dla Dorotki efektem, którego się po swoich działaniach zupełnie nie spodziewała, a który to uznała za wielce pożądany, zwłaszcza że była dziewczynką nieśmiałą i konstatacja, iż może mieć jakikolwiek wpływ na emocje innych, okazała się dla niej tyleż miła, co szokująca.
W tym miejscu możemy na chwilkę się zatrzymać i zerknąć w przeszłość.
•
Dorotka ma jedenaście lat, jasne włosy zaplecione w dwa warkocze i wystrojona w strój galowy recytuje na akademii wiersz Broniewskiego, który nie do końca rozumie, ale za to doskonale umie na pamięć i robi chyba odpowiednie miny i odstępy we właściwych miejscach. Poznajemy to po tym, że po skończonej akademii do Dorotki podbiega Znienawidzona Polonistka (skąd ten wiele mówiący pseudonim, zaraz wytłumaczę) i ze łzami w oczach szepcze:
– Dziecko drogie… Dziecko… Jakie to było piękne. Dziecko. Masz talent. Dziecko. Dorotko… Musisz… Musisz… Dorotko… Tak się wzruszyłam… Jakie to było piękne. Masz talent, dziecko, masz talent.
Dorotka stoi osłupiała, po pierwsze dlatego, że Znienawidzona Polonistka wydawała jej się dotąd osobą niezdolną do jakichkolwiek ciepłych uczuć i głębszych emocji, a po drugie dlatego, że dotąd nie zdarzyło się, by Znienawidzona pozwoliła sobie wygłosić zdanie inne niż wielokrotnie złożone, na każdym kroku podkreślając wagę właściwego posługiwania się piękną polszczyzną.
– Ta dziewczynka ma talent. Naprawdę. Niech pani sama powie, czy to nie było piękne? Skąd takie małe dziecko wie, jak mówić taki wiersz? – Dorotka słyszy, jak Znienawidzona Polonistka kontynuuje wątek, zwracając się do Dyrektorki Szkoły.
Dorotka najchętniej odpowiedziałaby Znienawidzonej, że nie wie, skąd, ale że nikt jej nie pyta, to się nie odzywa.
To jeszcze nie te czasy, gdy zacznie zbierać cięgi za odzywanie się bez pytania i na każdy temat. Na razie jest dobrze wychowana i trzyma język za zębami, tym bardziej że uważa, iż nie ma nic ciekawego do powiedzenia.
Po powrocie do domu i długich przemyśleniach Dorotka doszła do wniosku, że podświadomie dokonała na Znienawidzonej jakiejś przedziwnej manipulacji za pomocą Broniewskiego. Nigdy wcześniej nie widziała Polonistki w takim stanie, z rozwianym włosem i drżącymi rękami.
Dorotce możliwość oglądania wszystkich znienawidzonych ludzi w takiej kondycji wydała się mocno nęcąca.
Tu może słów parę o tym, czym Polonistka zasłużyła sobie na tak skrajnie nieprzyjemny pseudonim.
Otóż trzeba wam wiedzieć, że Dorotka pobierała podstawowe nauki w cieszącej się niechlubną sławą najbardziej niebezpiecznej dzielnicy miasta. Znienawidzona Polonistka zyskała wśród swoich uczniów powyższy pseudonim w odpowiedzi na fakt, że każdą lekcję języka ojczystego rozpoczynała od następującego monologu:
– Witajcie, drogie dzieci. Dzisiaj omówimy sobie wiersz Broniewskiego/„Janka Muzykanta”/„Nowe szaty cesarza”. Ale zanim to nastąpi, drogie dzieci, muszę wyrazić głęboką troskę o was wszystkich, która mi spędza sen z powiek. Tak naprawdę mam poczucie, że moja praca z wami pójdzie na marne. Tak, na marne. Może jeden procent z was do czegoś dojdzie. Spodziewam się, że najpewniej będzie to nasza Małgosia. – W tym miejscu Dorotka zawsze miała ochotę kopnąć w kostkę swoją koleżankę z ławki – Anulę, ale zwykle Anula była pierwsza i kopała Dorotkę na znak porozumienia. – Małgosia jest z was najzdolniejsza i jako jedyna ma szanse coś w życiu osiągnąć. Wam takiej przyszłości nie wróżę. Niewiele dzieci z tej dzielnicy dobrze kończy, niestety. Przykro mi patrzeć, gdy moi uczniowie staczają się na dno i zostają złodziejami i prostytutkami. Nie życzę wam tego, moje dzieci, ale znam życie i nie mam złudzeń – wzdychała Polonistka i przystępowała do lekcji na temat Broniewskiego/„Janka Muzykanta”/„Nowych szat cesarza”.
Nie jesteście chyba zdziwieni tym, że po paru takich monologach pseudonim narodził się sam? Polonistka zasłużyła na niego, nie tylko traktując większość swoich uczniów jak potencjalnych przestępców, ale również faworyzując Małgosię, co oczywiście nie miało żadnego związku z faktem, że dwa razy w tygodniu Małgosia pobierała u niej korepetycje za odpowiednią gratyfikacją finansową.
Co zaś do wróżb polonistki, w ogóle się nie sprawdziły. Jan na złość został fizykiem jądrowym, Marek neurochirurgiem, Piotr inżynierem sanitarnym, Krzysiek biznesmenem, Maciek ma własną firmę transportową, a Mariusz sprzedaje meble. Anula zna świetnie trzy języki (w tym grecki) i skończyła resocjalizację.
Małgosia natomiast studiowała na prywatnej uczelni, która słynie z tego, że dostaje się na nią każdy, kto zapłaci.
Po drodze Dorotka dokonała jeszcze własnej zemsty na Polonistce, zgłaszając się na olimpiadę z języka polskiego.
– Oj nie, dziecko, to nie dla ciebie, nie dasz sobie rady, szkoda twojego czasu – powiedziała z troską Polonistka. – Poza tym nie mam czasu cię przygotować, bo pracuję już z trzema innymi uczniami, w tym z Małgosią, która ma największe szanse.
– Dziękuję, nie trzeba – odpowiedziała grzecznie Dorotka, wspinając się na wyżyny dyplomacji, a w głębi duszy mając ochotę rozwalić Polonistce jakiś ciężki przedmiot na ozdobionej trwałą ondulacją głowie. – Poprosiłam panią dyrektor, żeby mnie przygotowała.
Zemsta okazała się bardzo słodka. Tylko Dorotka ukończyła olimpiadę z sukcesem, miażdżąc po drodze wszystkie Małgosie i inne potencjalnie genialne kandydatki. Po uzyskaniu drugiego miejsca z dziką satysfakcją oświadczyła, że Polonistka więcej jej na swoich lekcjach nie zobaczy.
Powiadają, że zemsta jest rozkoszą bogów. Nie do końca wiem, co mają na myśli z tymi bogami, ale rozkoszna jest na pewno – by to wiedzieć, wystarczyło spojrzeć na minę Polonistki i minę Dorotki.
Ale wróćmy do tematu.
W wieku lat jedenastu Dorotka postanowiła ostatecznie i stanowczo, że będzie aktorką. O tym, co robią aktorki, miała pewne wyobrażenie, wyniesione z godzin spędzonych przed telewizorem Rubin, nielicznych seansów w kinie oraz plakatów w piśmie „Panorama”, które prenumerowała babcia Dorotki. Dorotka niezbyt często bywała u babci z racji dzielącej je znacznej odległości i szokujących możliwości państwowego taboru kolejowego, ale jak już bywała, zawsze w wielkiej drewnianej skrzyni przy piecu czekały na nią ułożone w równy stosik, zbierane pieczołowicie przez babcię kolorowe gazety. A w nich plakaty z aktorkami w pięknych wieczorowych sukniach, niemieszczących się w kadrze fryzurach, aktorki siedzące na koniach, koniecznie i absolutnie białych, leżące na plaży w kostiumach kąpielowych, wiszące w hamakach i sunące po schodach. Oprócz aktorek w gazetach były także plakaty ze zdjęciami gwiazd muzyki o fryzurach przypominających do złudzenia źle wysuszonego mopa, w skórzanych kurtkach najeżonych ćwiekami, z twarzami pomalowanymi w przedziwne wzory, w dżinsach z dziurami na kolanach i podkoszulkach z siateczki. Wszystkie plakaty Dorotka pieczołowicie zbierała i obwieszała nimi słomiane maty zdobiące jej niewielki pokoik w wieżowcu na warszawskiej Pradze.
Była przekonana, że aktorstwo to najwspanialsza praca świata. Można ofiarować ludziom emocje, których potrzebują, i jeszcze dostać za to pieniądze, nie niszcząc sobie przy tym fryzury i nie gniotąc sukienki. Bajka.
Potem Dorotka odkryła teatr i zmieniła zdanie. Życie aktora nie wydawało jej się już bajką, ale wesołą zabawą. Dorotka przebywała w teatrze we wszystkie piątki i soboty oraz niektóre niedziele, coraz bardziej zazdroszcząc aktorom tego, jak świetnie się bawią.
Przy wyborze liceum Dorotka kierowała się jedną myślą: czy w szkole będzie kółko teatralne. I znalazła taką, w której było.
Poza kółkiem teatralnym w liceum Dorotce przydarzyło się także pokaźne grono serdecznych przyjaciół, którzy pozostaną w jej życiu na długie lata. Usłyszycie jeszcze o Żabie, Kasi i Asi. Dorotka czasami zadawała sobie pytanie, czy gdyby przy wyborze szkoły kierowała się innymi kryteriami i pobierała edukację w innej placówce, też zawarłaby tak trwałe znajomości. Jakoś sobie nie umiała wyobrazić, że nie zna Żaby, Kasi ani Asi. Ja też sobie tego nie wyobrażam, dlatego zadbałem o to, by się spotkały.
Ale wróćmy do naszej bohaterki i jej pasji. Okazała się w niej uparta i wytrwała, jak we wszystkim, czego się podejmowała, no, może poza ćwiczeniami na mięśnie brzucha, ale o tym później.
Nie zrezygnowała po pierwszym niezdanym egzaminie na studia, gdzie zupełnie niespodziewanie wyszło na jaw, że nie mówi S.
Rok później się okazało, że mówi, tylko pani z komisji się przesłyszała.
Dorotka, chcąc przetrwać rok do kolejnych egzaminów, podjęła pracę w pewnej firmie, gdzie nocami wpisywała do komputerów to, czego ktoś inny nie zdążył wpisać w dzień.
Po roku poszła na egzaminy i choć przeżyła silne zaskoczenie, że mówi S, okazało się, że jednak nie ma talentu.
Okazało się dość szybko, bo po jakichś dwóch minutach.
Nie będę ukrywał, że Dorotka czuła się rozczarowana.
Kolejny rok spędziła, przepisując nocami teksty na komputerze i zastanawiając się, co czeka ją na trzecim egzaminie.
Do trzeciego egzaminu zaczęła się przygotowywać pół roku wcześniej.
Poprosiła o pomoc aktora ze swojego ulubionego teatru i nie bez znaczenia był fakt, że ów aktor się Dorotce podobał. Miał świetną dykcję, był smagły, ciemnowłosy i zabawny. Przy tym uważał, że Dorotka ma talent i musi się dostać. Dorotka czerpała ze spotkań z aktorem dużą przyjemność, poza oczywistą korzyścią, rzecz jasna. Aktor wprawdzie był nieco złośliwy i traktował ją ciut protekcjonalnie, ale Dorotka wiele była w stanie znieść w imię swoich uczuć oraz nadziei na upragnione studia, co stanowiło bardzo intensywną kombinację.
Kiedy Dorotki nie przyjęto na studia, aktor przeżył szok. A Dorotka uznała, że najwyższa pora dać sobie spokój.
Postanowiła zostać specjalistką do spraw turystyki.
Ostatecznie praca w przyjemnym hoteliku z basenem nie jest najgorszym, co mogłoby się jej przydarzyć. Wprawdzie to nie to samo, co mistyczne przeżycia w teatrze, ale przecież zawsze mogło być gorzej. Nie wyobrażała sobie na przykład siebie za ladą w sklepie mięsnym.
Złożyła zatem niezbędne dokumenty i udała się na egzamin. Część pisemną zaliczyła bez problemu, jak na piątkową uczennicę przystało. Egzamin ustny natomiast okazał się Himalajami trudności, nie tyle z uwagi na poziom merytoryczny pytań, co z powodu Osoby Egzaminującej.
Dorotce całkiem nieźle szło do momentu, gdy przepytująca ją wąsata osoba rodzaju żeńskiego poleciła tonem nieznoszącym sprzeciwu:
– Proszę wziąść tą książkę.
Dorotka zdębiała. Osoba najwyraźniej porozumiewała się w języku Dorotce obcym, bynajmniej nie po polsku, i na samą podsuniętą przez pracującą nerwowo wyobraźnię myśl o stadzie podobnych istot, które będą chciały Dorotkę czegoś nauczać, Dorotka poczuła silny skurcz w gardle i przemożną chęć oddalenia się z tego okropnego miejsca. Wytrwała jakoś do końca egzaminu, ale wizja przerażająca jak obrazy Boscha popchnęła ją do czynu, którego mogła żałować do końca swych dni. Zabrała z królestwa dziwnych istot swoje dokumenty i postanowiła zakończyć jeszcze nierozpoczętą edukację.
Mama Dorotki była załamana. Wszystko wskazywało na to, że Dorotka do końca życia będzie nocami wpisywała coś do komputera, a dniami odsypiała noce. Tym sposobem nigdy nie znajdzie sobie narzeczonego oraz nie wyjdzie za mąż, skutkiem czego na zawsze pozostanie z mamą. Czy może być coś gorszego? I dla mamy, i dla Dorotki? (Ojciec Dorotki przebywał całkiem gdzie indziej i jako taki nie był zaangażowany w sprawę).
Poczułem, że muszę zaingerować. Podsunąłem Dorotce pewne pismo młodzieżowe, a w nim konkurs, który miał otworzyć drzwi do wielkiej kariery, gwarantując zwyciężczyni darmową naukę w prywatnym Studio dla aktorów. Dodatkowym plusem był fakt, że Studio znajdowało się w innym mieście niż Dorotka i jej mama, co skutecznie przekreślało możliwość dalszego pracowania nocami na komputerze.
Dorotka, niewiele myśląc, wzięła udział w konkursie, pojechała na przesłuchania, na których nikt nie zauważył, że nie wymawia S, wszyscy za to zauważyli, że ma talent, i przyjęli ją bez żadnych komplikacji.
I się zaczęło.
Dorotka przeliczyła swoje oszczędności, odłożone do malowanej w ludowe wzory drewnianej beczułki pełniącej rolę skarbonki, i doszła do druzgocącego wniosku, że dwa lata pracy nocami przy przebrzydłym komputerze wystarczą jej na jakieś dwa miesiące czynszu w dalekim mieście. Należało bezzwłocznie znaleźć tanie lokum.
Mama Dorotki uruchomiła krewnych i znajomych, na próżno. Aż do dnia, gdy zupełnym przypadkiem (no, szczerze mówiąc, nie do końca przypadkiem, wysłałem ją tam z premedytacją) trafiła w sklepie na panią, której córka miała koleżankę marzącą o tym, by oddać swoje mieszkanko w miłe ręce.
Koleżanka córki opisywała mieszkanko jako skromne, o niskim standardzie (właściwie to do remontu, ale co tam dziewczynie trzeba na początek…), za to przytulne i niedrogie.
Dorotka nie była wybredna i szybko stała się tymczasową lokatorką całkiem miłego mieszkania na obrzeżach grodu Kraka.
Gdy mama Dorotki udała się tam po miesiącu, by pomóc jej w przeprowadzce, była chyba nieco rozczarowana, co Dorotka poznała po tym, że zrobiła się zielona na twarzy. Może z uwagi na czerniejącą wannę, z której płatami odłaziła farba? Przecież to nie koniec świata. Przynajmniej była w mieszkaniu lodówka, w kuchni, to znaczy kuchni jako takiej nie było, bo tam, gdzie kiedyś była, był pokój, ale coś na kształt kuchni znajdowało się w dawnym przedpokoju. Nie było więc przedpokoju i prosto z korytarza wchodziło się do tej niby kuchni.
Dorotka znalazła sobie wśród koleżanek z nowej szkoły kandydatkę na współlokatorkę, bardzo miłą, bezkonfliktową dziewczynę o imieniu Krystyna, która zgodziła się mieszkać w mniejszym pokoiku, przerobionym z dawnej kuchni. Krystyna, oglądając mieszkanie, wcale nie zrobiła się zielona na twarzy, a to najważniejsze. Mama Dorotki musiała jakoś przełknąć rozczarowanie.
Dorotka i Krystyna żyły w pełnej symbiozie, Krystyna okazała się bowiem osobą niezwykle spokojną, dobrego charakteru i wielkiego serca. Przy tym powstawaniu ewentualnych konfliktów nie sprzyjał fakt, że rzadko bywała w domu, bo w czasie wolnym od nauki, którego (zwłaszcza zdaniem Dorotki, wciąż spragnionej nowych wyzwań naukowych i ćwiczeń, byle nie fizycznych) miały zdecydowanie za dużo, Krystyna podjęła się opieki nad pewną niedomagającą staruszeczką, aby móc opłacić sobie szkołę oraz czynsz za ich niezwykłe mieszkanie. Ten zresztą z czasem stał się niższy na skutek faktu, że wprowadziły się do nich jeszcze dwie koleżanki – jedna nieszczęśnica, którą gwałtem wyrzucono z poprzedniego lokum, oraz druga, która przyszła z wizytą i tak już została.
W tamtym czasie Dorotka zapałała uczuciem do rosyjskiego tancerza o urodzie efeba, który nauczał ich grupę tańca. Nie wiem, czy wiecie, że aktorzy muszą zaliczyć i takie przyjemności. Muszę wam powiedzieć, że jak chcę sobie poprawić humor po jakimś nie najlepszym dniu, zwykle zaglądam do szkoły aktorskiej na dowolnej półkuli i to zawsze dobrze mi robi. Szczególnie pocieszni są początkujący uczniowie. Te obcisłe getry, te skupione miny – uwielbiam. Najlepsze antidotum na boską chandrę.
W każdym razie Dorotce Efeb wpadł w oko. Z tańcem szło jej nieźle, chociaż zdecydowanie wolałaby, aby zajęcia odbywały się w sali bez luster. Bardzo ją rozpraszało to, co widziała, zwłaszcza w okolicach miejsca, w którym powinna być jej talia. Tym bardziej że Efeb był zbudowany proporcjonalnie, a ponadto wyglądał na znacznie drobniejszego od Dorotki, co potęgowało jej frustrację.
Po upływie paru miesięcy Dorotka musiała jednak przyjąć do wiadomości, że Efeb nie jest zainteresowany zadzierzgnięciem z nią głębszej więzi i poprzestaną na relacjach stricte zawodowych.
Jako że Dorotka zwykła w każdej sytuacji szukać dobrych stron, tak było i tym razem. Doszła do wniosku, że powinna bardziej skupić się na nauce, a mniej na flirtach, zwłaszcza z profesorami.
Tym bardziej że otrzymała od jednego z profesorów, zwanego Szefem, pewną propozycję.
– Chcesz zagrać w telewizji? – zapytał Szef któregoś dnia po zajęciach z wiersza.
„Co za pytanie?” – pomyślała Dorotka w ekstazie. „Która początkująca aktorka nie chce zagrać w telewizji?”.
Oczywiście, że i Dorotka chciała. Rola wprawdzie była niewielka, właściwie jedno zdanie, ale za to w bardzo miłym towarzystwie, albowiem Dorotka miała towarzyszyć pewnemu Wielkiemu Aktorowi.
Bardzo przejęta pojechała do telewizji na przymiarkę kostiumu.
Szła i szła strasznie długim korytarzem, aż wreszcie doszła do tej pracowni, do której miała dojść. Zastała tam dwie bardzo miłe panie, które natychmiast ją ubrały w okropnie ciężki stelaż, a do tego w sukienkę, narzutkę i tylko butów nie miały odpowiednich, bo stwierdziły, że na takie stopy to będzie kłopot.
Dorotce dało to do myślenia. Czyżby wszystkie występujące w telewizji aktorki miały stopy mniejsze od niej? W każdym razie stanęło na tym, że będzie grała we własnych butach, byle nie na obcasie, bo Wielki Aktor jest wprawdzie wielki, ale nie wzrostem, nie wypadało więc, by Dorotka była od niego większa, zwłaszcza w roli jednego z braci naszych mniejszych, bo chyba zapomniałem wspomnieć, że Dorotka miała grać kurę.
Nie ma się co dziwić, początki nigdy nie są łatwe, zwłaszcza w tym zawodzie. Jako że kurza mutancica nie wchodziła w grę, Dorotka uznała, że wystąpi w tenisówkach. Nie wiedziała jeszcze wtedy, że występy w obuwiu własnym staną się wkrótce niechlubną tradycją, wymuszoną przez okoliczności i fakt, że przyszła na świat ze stopami jak podolski złodziej, jak czule mawiała jej mama.
Wieczorem Dorotka na miękkich nogach poszła do teatru, żeby spotkać się z Wielkim Aktorem. Spotkanie umówił Szef prawdopodobnie po to, żeby troszkę Dorotkę ośmielić.
Nie bardzo wiedziała, jak się zachować; w końcu Wielki Aktor to Wielki Aktor, dotąd widziany wyłącznie w telewizji, ale on sam wybawił ją z kłopotu, bo wyszedł z garderoby i na jej widok zapytał:
– Przepraszam, czy pani jest kurą?
Dorotka poznała po tym, że to uroczy, dowcipny i bezpośredni człowiek. Stres opuścił ją prawie natychmiast i równie szybko wrócił, gdy tylko wyszła z teatru i zaczęła analizować swoje zachowanie – co powiedziała, a nie powinna, czego nie powiedziała, choć wypadało, i czego ma nie mówić, gdy spotkają się ponownie.
Przygotowała sobie ze szczegółami, co powie, a czego nie, przemyślała dokładnie, jak należy się zachowywać w pracy na planie, po czym, jak tylko tam trafiła, wszystko wzięło w łeb, mimo że każdy był dla niej miły: panie charakteryzatorki, które wymyśliły fryzurę ich zdaniem właściwą dla kury, jakkolwiek by to nie brzmiało, wspomniane już urocze panie garderobiane, pan dźwiękowiec, który Dorotce przypinał mikrofon, pan reżyser, Wielki Aktor, który dużo z nią rozmawiał i w ogóle nie zachowywał się jak gwiazda. Dorotka starała się jak mogła udawać, że granie kury w bajce dla dzieci to dla niej chleb powszedni, że to nic strasznego, że w ogóle się nie przejmuje, że telewizja wcale jej nie onieśmiela. I kiedy już nieco się uspokoiła, pojawił się cały tabun aktorów z kaprysami.
Jedna aktorka natychmiast się na Dorotkę obraziła, bo Dorotka jej się nie przedstawiła. Potem Szef wytłumaczył Dorotce, że zwyczaj wymaga, by młody aspirujący aktor przedstawił się wszystkim kolegom z garderoby. Dorotka jest wprawdzie osobą dość kulturalną i raczej dobrze wychowaną, ale niestety nie potrafi dokonywać cudów, a wspomniana aktorka, gdy Dorotka przyszła do garderoby, była już na planie, zatem los nie dostarczył Dorotce sposobności, by dokonać autoprezentacji. Gdy aktorka wróciła do garderoby, na plan zawołano Dorotkę i tak się przez pół dnia mijały. Być może Dorotka powinna przerwać zdjęcia, aby usatysfakcjonować aktorkę przedstawieniem się, ale jakoś nie przyszło jej to do głowy. Aktorka była bardzo obrażona i w scenach, w których występowały razem, demonstracyjnie traktowała Dorotkę jak powietrze. Może zresztą po prostu grała swoją rolę, w której to roli nie lubiła kur, kto to wie… Niemniej jednak Dorotce było bardzo przykro.
Ale to jeszcze nic. W bajeczce grała też pewna Gwiazda. Tej akurat Dorotka się przedstawiła, jeszcze w garderobie. Ale i tak niewiele to pomogło. Gwiazda grała, grała, aż nagle przestała i wyszła.
Nikt nie wiedział, co się stało. Pozostałe scenki z Gwiazdą nagrano bez Gwiazdy, udając, że tak ma być.
– Coś ty jej takiego zrobiła? – zapytał wieczorem Szef.
Dorotka zdębiała.
– To wielka, wspaniała aktorka… – wysapała. – Ja ją bardzo szanuję, co bym jej niby mogła zrobić albo w ogóle chcieć jej robić i po co?!
– No, przez ciebie wyszła z planu – odpowiedział Szef, trochę rozbawiony, a trochę zaskoczony siłą wpływu Dorotki na Gwiazdę.
– Przeze mnie? – Dorotka nie mogła w to uwierzyć. – Przecież nie zamieniłyśmy ze sobą ani słowa!
– Ponoć Gwiazda twierdzi, że bezwiednie, bo oczywiście nie zrobiłaś nic złego i ona nie ma do ciebie pretensji, broń Boże, a więc, że bezwiednie emitujesz negatywne wibracje i Gwiazda nie może przy tobie tudzież z tobą pracować. Dlatego wyszła – wyjaśnił Szef, z racji swojego stażu w biznesie aktorskim niespecjalnie zdziwiony specyficzną logiką Gwiazdorskiego tłumaczenia.
Dorotka popadła w zadumę. W życiu by nie przypuszczała, że coś do Gwiazdy emituje, zrobiło jej się głupio i poczuła się winna, choć tak naprawdę nie wiedziała, w czym rzecz. Przyznam wam szczerze, że z mojego, boskiego punktu widzenia, musiałem chyba coś przeoczyć. Też nie mam pojęcia, co takiego Dorotka emituje.
Dorotka wyniosła z tej przygody jeszcze jedno wspomnienie.
Oprócz Wielkiego Aktora, Obrażonej Aktorki i Gwiazdy spotkała jeszcze jednego znanego aktora, który jej uświadomił, że w tej pracy trzeba mieć oczy dookoła głowy. Kiedy pierwszy raz poczuła dotknięcie w okolicy niskich pleców, myślała, że to przypadek. Ale że dotknięcia się powtarzały i to zawsze, gdy w okolicy był znany aktor, do Dorotki dotarła smutna prawda, że to jego łapa, brutalnie mówiąc, klepie ją po tyłku. Powiem wam szczerze, tak między nami, że współczułem Dorotce, widziałem, jaką walkę toczą w niej wrodzona delikatność i kultura osobista oraz wpojony przez mamę szacunek do osób starszych od siebie ze zwykłą chęcią dania aktorowi w pysk. I przyznam, że choć jako Bóg jestem absolutnie przeciwny przemocy, w tym przypadku przymknąłbym oko na ewentualny Dorotkowy rękoczyn. Dorotka jednak była bardzo dzielna i zachowała zimną krew. Próbowała prowadzić uprzejmy dialog z aktorem, jednocześnie wijąc się jak w konwulsjach w próbach unikania jego łapy.
Traf chciał, że przy obiedzie aktor dosiadł się do stoliczka Dorotki, a że łapy zajęte miał jedzeniem, nadrabiał atrakcjami werbalnymi. Zasypywał Dorotkę mocno przaśnymi dowcipami, składał jej niedwuznaczne propozycje, a przy deserze nawet próbował złapać ją za kurzą pierś. Zakusów na filety Dorotka już nie zniosła i zrezygnowała z kompotu.
Byłem z niej dumny. Mogła dać mu w pysk, a zachowała się godnie i asertywnie. Współcześni mistrzowie coachingu biliby jej brawo.
To pierwsze spotkanie z show-biznesem było dla Dorotki piramidą wrażeń.
Pomyślałem, że jeśli po tym wszystkim nie zmieni zdania i się nie przekwalifikuje, znaczy, że już po niej.
Nie zmieniła zdania.
•
Gdy tego dnia dotarła na zajęcia w szkole, jej grupa powitała ją wdzięcznym gdakaniem.
Traf chciał, że były to zajęcia sportowe, których Dorotka szczególnie nie miłowała.
Zajęcia prowadził Trener, którego Dorotka pod wpływem pierwszego wrażenia niesłusznie w myślach nazwała „Dziadkiem”. Zmyliły ją siwa broda i łysina. Ksywa „Dziadek” straciła na aktualności przy pierwszej serii ćwiczeń, które zaprezentował starszy pan. Dorotka po raz kolejny przekonała się, że nie należy zbytnio ufać pierwszemu wrażeniu.
Szef powiedział potem Dorotce, że Trener to legenda polskiego teatru, mistrz sprawności fizycznej, a przy tym znawca przeróżnych metod treningowych i sztuk walki.
Dorotka doceniła możliwość spotkania z historią, ale Trener wydał jej się dość oschły i surowy, a przy tym bardzo wymagający, a że Dorotka do najsprawniejszych nie należała, nie czekała na wspólne zajęcia ze szczególnym utęsknieniem. Miała przy tym poczucie, że Trener traktuje ją protekcjonalnie i z pobłażaniem, jak każdego, czyja sprawność ruchowa pozostawiała wiele do życzenia.
Co nie znaczy, że Dorotka miałaby zajęcia opuszczać, co to, to nie.
Podchodziła do tematu z dużym zaangażowaniem, mimo otwartych kpin ze strony Trenera, i postanowiła sobie, że będzie się starać w miarę swoich możliwości, bez względu na jego szyderstwa. Jako iż miała silne poczucie, że Trener jej po prostu nie lubi, dała sobie spokój z walką o jego względy i postanowiła skupić się na wyznaczanych przez niego zadaniach.
Trzeba wam wiedzieć, że Dorotka pochodziła z domu o silnie zakorzenionych tradycjach sportowych. Budowanie tężyzny fizycznej winna była wyssać z mlekiem matki. Niestety, ku rozpaczy obojga rodziców, już na etapie edukacji podstawowej ujawnił się jej silny lęk przed jakimkolwiek ryzykiem sportowym. Na widok kozła na sali gimnastycznej nasza bohaterka zamierała z przerażenia. Przy próbie wykonania przerzutu bokiem, zwanego potocznie gwiazdą, dostawała drgawek ze strachu. Wyobraźnia natychmiast podsuwała jej potworne obrazy ewentualnych skutków tych efektownych ewolucji.
Mama Dorotki nie rozumiała jej lęków. W młodości skakała przez płotki i osiągała spektakularne sukcesy w sportach drużynowych oraz tańcu ludowym i balecie. Nie potrafiła pojąć, że można bać się kozła. Zwłaszcza takiego, który się nie przemieszcza. Próbowała prośbą i groźbą rozmiłować córkę w aktywności fizycznej.
Niestety bezskutecznie.
Była zatem wielce zaskoczona, gdy osoba Trenera obudziła w Dorotce uśpione dotąd ambicje i córka poprzysięgła sobie zrealizować jego program choćby w wersji minimum.
Miała przy tym głęboko skrywaną nadzieję, że Dorotka będzie mniej odporna na metody Trenera niż na matczyne sugestie.
•
Tymczasem Szef po raz kolejny wyznaczył Dorotce zadanie i wraz z dwiema koleżankami z roku wysłał ją w podróż służbową do miasta Poznania.
W rzeczonym Poznaniu, poza Dorotką i jej dwiema koleżankami, ekipę uzupełniali Błyskotliwy Pianista oraz pewien aktor, niejaki Barszcz.
Dzielny człowiek, podjął poważne ryzyko, zostając aktorem z takim nazwiskiem.
Ale do rzeczy.
Ekipa pojechała tam w celu, nie ma co tu kryć, zarobkowym, jako team rozrywkowo-promujący produkty pewnej firmy oponiarskiej. A wszystko to w ramach targów samochodowych. Zadaniem ekipy było zainteresowanie zwiedzających wytworami marki. Szef napisał piosenki o oponach i samochodach, a dziewczyny były od tego, żeby je śpiewać. Na początku Dorotka czuła się trochę dziwnie, ale gdy zobaczyła, że wraz z ich ekipą opony promuje znany zespół rockowy, popularny satyryk oraz słynni prezenterzy telewizyjni, stwierdziła, że towarzystwo jest na tyle doborowe, iż nie ma powodów do wstydu.
Pieniądze były Dorotce potrzebne, a skoro innym, bardziej znanym od niej, taka praca nie przynosiła ujmy, to jej tym bardziej nie powinna.
Dodam jeszcze, że śpiewanie samo w sobie wywołuje u Dorotki taki stres (oczywiście kiedy śpiewa ona, nie ktoś tam), że walka, jaką przeprowadzała ze sobą każdego ranka, była tak wyczerpująca, iż nie miała już siły na roztrząsanie dylematów moralnych. Właściwie, biorąc pod uwagę jej stosunek do własnej muzykalności, musiała się zgodzić na ten wyjazd w przypływie zaćmienia umysłowego lub też z chęci zbicia fortuny – inaczej się nie da tego wytłumaczyć.
W każdym razie zgodziła się i chyba nie przyniosła większej szkody oponom. Poza faktem, że powtarzali te same kawałki średnio piętnaście razy dziennie, przez co czuła się nieco odmóżdżona, wszystko jej się tam podobało.
Mieszkali na osiedlu Bajkowym (nomen omen) w bardzo pięknej willi, której właścicielka każdego dnia przyrządzała śniadanko o szóstej rano (sześć potraw na gorąco do wyboru plus dania zimne...), a wieczorem równie bajeczną kolacyjkę. Robiła to bezszelestnie, nigdy nawet jej nie widzieli, wszystko po prostu na nich czekało.
Mieli do dyspozycji cały dom, zatem Dorotka nie musiała specjalnie integrować się z Barszczem, który okazał się już podczas prób pretensjonalnym, przepraszam za słowo, dupkiem, i oględnie mówiąc, nie przypadli sobie z Dorotką do gustu. Dorotka uznała, że jeżeli facet pokazuje na próbie układ choreograficzny, a robi to tak nieudolnie, iż przez moment wszyscy sądzą, że się wygłupia, po czym zadowolony z siebie mówi:
– No cóż, mam chyba prawo uczyć was tego, moja dziewczyna jest tancerką – to niezbyt dobrze o nim świadczy. Zwłaszcza że jakoś nie widziała związku. Jej mama jest sportsmenką, a ojciec inżynierem. Co to ma do rzeczy?
Jeśli chodzi o ścisłość, to Dorotka mogłaby Barszcza uczyć tańca, spędziła na kursach baletu i tańca towarzyskiego jakieś osiem lat, ale zaniechała działań w tym celu, aby nie wykazywać się arogancją i nie prowokować konfliktów, zwłaszcza że Barszcz nie wyglądał na takiego, co łatwo się poddaje jakimkolwiek sugestiom. Nie chciała natomiast mieć z nim nic wspólnego poza pracą i jakoś bez problemu się to udało.
Nawiązała znajomości z ludźmi z show-biznesu, którzy również przyjechali tam pod szyldem marki. Muzycy rockowi, którzy mieszkali za ścianą, co wieczór wpadali, żeby pogawędzić z Błyskotliwym Pianistą na tematy artystyczne. Wokalista któregoś razu wyrwał przy okazji wizyty w łazience ceramiczną deskę sedesową. Trudno powiedzieć, jaka była przyczyna tego aktu wandalizmu. Dorotka miała jedynie nadzieję, że firma oponiarska pokryje koszty i gospodyni mimo wszystko będzie ich pobyt wspominać miło.
Podczas tego wyjazdu Dorotka odkryła, że wielcy tego świata bywają nieobliczalni.
Wróciła więc z podróży służbowej bogatsza o kolejne cenne zawodowe i ludzkie doświadczenia. Oraz o całkiem poważne pieniądze i, poza wrażeniami związanymi z Barszczem, nie najgorsze wspomnienia. Swoją drogą, przyglądałem się temu Barszczowi i muszę Dorotce przyznać rację, że ma coś z buraka.
•
Nadeszła pora sesji oraz egzaminów na studia.
Dorotka podjęła już decyzję, że zostanie tam, gdzie jest, i nie będzie próbowała szczęścia tam, gdzie jej nie chcieli. Miała plan, że po ukończeniu szkoły uda się do pracy w teatrze na prowincji i będzie realizować się zawodowo. Wiadomo, że wolałaby pracować w teatrze w większym mieście, ale skoro nie mówi S i nie ma talentu, postanowiła mierzyć siły na zamiary i pozostać przy tym, co, jak się wydawało, jest w jej zasięgu.
Przyszedł czas na ostatnie zajęcia sportowe.
– Kto wybiera się na egzaminy do Słynnej Szkoły? – zapytał Trener przed zaliczeniem. – Wiecie, że tam uczę. Chcę wiedzieć, czy już składać rezygnację.
Okazało się, że Dorotka była jedną z trzech osób, które nie zapisały się na egzamin. W obliczu takiego obrotu spraw Trener nieoczekiwanie pokazał ludzką twarz.
– Wobec tego zrobimy dzisiaj próbny egzamin ruchowy. Zobaczycie, czym to pachnie i na co się decydujecie.
Dorotka się ucieszyła, bo myślała, że jej to nie dotyczy i Trener zwolni ją do domu.
Ale usłyszała:
– Egzamin próbny dotyczy wszystkich.
Aha.
Oczywiście Dorotka została; z kim jak z kim, ale z Trenerem dyskutować się nie opłacało. Trener przeprowadził egzamin, poinstruował, co studentów może czekać i na co powinni zwrócić uwagę. Dorotce powiedział z właściwą sobie delikatnością:
– No cóż, jeśli ja będę cię egzaminował, to może jakoś pójdzie, ale przy innych pedagogach nie masz szans. Nie potrafisz zrobić nawet połowy ćwiczeń, więc sama rozumiesz. Ja może cię nie zapytam o szpagat, ale inni...
W ogóle nie przyjął do wiadomości, że Dorotka do egzaminu nie przystępuje. Wysłuchała go więc i poszła do domu.
Po południu zadzwonił nabzdyczony Barszcz z propozycją.
– Gram w takim jednym programie kabaretowym w telewizji – zamamrotał we właściwy sobie manieryczny sposób. – Szukają tam wesołych tancerek, więc pomyślałem o tobie i dziewczynach, skoro sprawdziłyście się w tej poznańskiej akcji z oponami. Trzeba by popracować nad tym trochę, zrobić parę prób, ale telewizja dość dobrze płaci. Co ty na to? Dziewczyny już się zgodziły.
Dorotka uznała, że nie widzi przeciwwskazań, i już następnego dnia pojechała na pierwszą próbę. Prośby Dorotki, kierowane pod moim adresem przez całą noc, zostały wysłuchane i to nie Barszcz uczył je tańczyć, tylko bardzo miła pani choreograf. Dziewczyny pracowały kilka długich dni w wielkim pocie czoła, w przerwach jeździły na przymiarki kostiumów i znów wracały na próbę.
•
W międzyczasie rozpoczęły się egzaminy do Słynnej Szkoły. Dorotka wykazała się słabością charakteru i dała namówić kolegom na kolejne podejście. Nie była przekonana do tej decyzji, a nawet miała do siebie coś na kształt pretensji, że tak łatwo uległa presji otoczenia, ale uległa i już.
Oczywiście miałem w tym swój udział. Zwykło się uważać, że moje wyroki są niezbadane, ale to nie oznacza, że działam bez planu. W tym przypadku musiałem jedynie nieco uśpić czujność Dorotki, co było dosyć proste, biorąc pod uwagę nawał zajęć i atrakcji, które przypadły jej w udziale. Dzięki temu nasza bohaterka miała zdecydowanie mniej czasu i energii, by zgodnie ze swoją naturą głośno protestować przeciwko pomysłowi kolegów, stawać okoniem oraz robić po swojemu i wbrew. Zupełnie wyjątkowo uznała, że nie będzie się awanturować i pójdzie na ten egzamin. Znacie to uczucie, gdy wiecie, że wasze działanie z góry skazane jest na niepowodzenie, ale mimo to doprowadzacie je do końca? Coś podobnego kołatało się w Dorotce. Postanowiła chwilowo spacyfikować wątpliwości. Wprawdzie trochę jej było szkoda pieniędzy na opłacenie egzaminu, którego wynik z góry uznawała za oczywisty, ale że ostatnimi czasy zarobiła małą fortunę w firmie oponiarskiej, nie protestowała zbyt intensywnie.
Choć to do niej zupełnie niepodobne, nie przejmowała się i nie martwiła na zapas.
Nie była w ogóle przygotowana, zatem nie miała wielkich oczekiwań, tym bardziej że ludzie ze Studio zaczęli po kolei odpadać, a byli przygotowani dużo lepiej. Dorotka wpisała na listę przygotowanych tekstów wszystkie te, które tak gorączkowo szlifowała przed poprzednimi egzaminami, a z którymi od roku nie miała do czynienia, oraz te, na których pracowała w Studio.
Pierwszy etap egzaminu pozostawiał komisji pewną dowolność, mogła poprosić o każdy tekst z repertuaru kandydata i dowolną interpretację.
Dorotka na swoją kolej czekała sześć godzin i gdy ją poproszono, była nieco spocona z racji panującego trzydziestostopniowego upału, nieco rozżalona, bo niemal wszyscy jej koledzy zdążyli już odpaść poprzedniego dnia, i nieco zła na siebie samą, że dała się na to namówić. Nie była przygotowana, więc jakie miała szanse, skoro gdy była, okazało się, że to za mało?
Minęła 21:00, gdy wyczytano jej nazwisko. Nie denerwowała się, po prostu była zirytowana całą tą sytuacją. Wraz z nią do sali weszła dziennikarka.
– Nie masz nic przeciwko temu, prawda? Ja cię potem ładnie opiszę, ha, ha. – Ależ oczywiście, Dorotka nic nie miała, co tam, jedna osoba mniej czy więcej...
Weszła więc, a dziennikarka za nią chyłkiem. Komisja, owszem, zmęczona, ale miła, jakiś starszy pan poprosił Dorotkę o fragment tekstu. Powiedziała. Pan na to:
– A ja bym chciał, żeby to pani powiedziała z miłością.
Dobra, Dorotka mówi z miłością, a przynajmniej tak jej się zdaje. Powiedziała dwa słowa, a pan na to:
– Nie, nie tak, z miłością proszę.
No to Dorotka jeszcze raz. A pan na to:
– Nie, my się nie rozumiemy, ja prosiłem z miłością.
Powtórzyli to jakieś dziesięć razy. W końcu Dorotka się zirytowała i mówi:
– Nie wiem, o co panu chodzi, jakoś mętnie się pan wyraża.
– Doprawdy? – odpowiedział pan. – A ja myślałem, że dobrze się rozumiem z młodzieżą, uczę w tej szkole już parę ładnych lat.
– To może czas najwyższy odejść – odparła Dorotka bez namysłu. W komisji zrobił się jakiś ruch, egzaminatorzy zaczęli coś tam szeptać między sobą. Dorotka myślała, że ten pan ją wyprosi, ale on najspokojniej w świecie mówi:
– Gdyby pani jednak zechciała spróbować z tą miłością, byłbym wdzięczny.
A na to jakiś drugi facet:
– To może za chwilę, jeśli pozwolicie, bo ja bym miał prośbę, żeby pani ten tekst powiedziała do męża, który na czas nie przyszedł na obiad. O, tu kolega będzie mężem, tu pani ma miotłę, może się pani przyda, prosimy, prosimy.
Komisja była zmęczona i być może chciała się nieco zabawić, co zirytowało Dorotkę jeszcze bardziej, ale facet, który miał grać jej męża, też był zawstydzony, więc pomyślała, że nie ma co się obrażać i trzeba zakończyć to z godnością.
Efekt był taki, że go pogoniła tą miotłą, i jak było do przewidzenia, państwo w komisji świetnie się bawiło, patrząc na kolegę w białej marynarce, którego kandydatka na studentkę okłada po plecach szczotką wyposażoną w koty kurzu. Kiedy Dorotka zaczęła się obawiać, że będzie musiała go zatłuc tą miotłą, przerwali jej.
I natychmiast poprosili, aby zagrała, że jest w restauracji, je eskalopki cielęce i znajduje w nich włos. Rzecz jasna, Dorotka nie miała pojęcia, czym są eskalopki. Nie wiedziała nawet, czym to się je. Na szczęście ktoś z komisji też nie wiedział i wyratował ją z opresji.
Ledwo uporała się z eskalopkami, musiała zagrać kota, który jest sam w domu i tęskni za panem.
Dorotka zaczynała odczuwać głęboką beznadzieję, ale jakby tego było mało, kazali jej jeszcze zaśpiewać. Kiedy skończyła z piosenką, bardzo żałowała, że dała się na to namówić, miała poczucie porażki i chciała już iść do domu. Jednak starszy pan nie popuścił i dla odmiany poprosił o te kilka słów z miłością.
A potem był koniec.
Tuż za Dorotką wyszła rozpromieniona dziennikarka i jakiś grubas, który wyglądał na sekretarza tego wszystkiego. Grubas uśmiechnął się do Dorotki i powiedział:
– Było bardzo dobrze.
Och, co taki koleś się na tym zna?
Powiedziała mu to, wyglądał na obrażonego. „A co mi tam – pomyślała Dorotka – więcej go nie zobaczę”. Wściekła poszła na zajęcia do Studio.
Opowiedziała wszystkim o swojej przygodzie, wzbudzając ogólną wesołość. Najgłośniej śmiał się Szef.
– Ten starszy pan to najprawdopodobniej Dziekan Stulecia, ukochany przez studentów z wielu roczników, w tym przeze mnie. A myślałaś, że kto to taki?
Dorotka właściwie sama nie wiedziała, co myślała, jeśli w ogóle.
Kiedy tak sobie gwarzyli, przyszedł kolega Dorotki z roku, Tomek.
– Idź do Słynnej Szkoły – powiedział z dziwnym uśmieszkiem – bo wywieszono już listę osób zakwalifikowanych do następnego etapu.
– Chyba cię rozum opuścił – odparła Dorotka. – A po co ja mam tam iść?
– No, żeby się zobaczyć na tej liście – odparł Tomek z prostotą – bo ja już widziałem.
W ten oto sposób Dorotka dowiedziała się, że to, co uważała za wielką porażkę, będzie miało ciąg dalszy. Wprawdzie nie uwierzyła od razu, musiała sprawdzić, czy to nie głupi żart, ale kiedy się upewniła, zaczęła panikować.
No bo Dziekanowi Stulecia już zdążyła podpaść, temu w białej marynarce pewnie też (koty kurzu), o sekretarzu komisji nie wspominając. Poza tym nie miała w rękawie żadnego asa na pozostałe eliminacje, żadnych tekstów, nic. A w dodatku za chwilę nagranie w tej telewizji. Oj, niedobrze się stało. Wszyscy w Studio zaczęli spontanicznie świętować połowiczny sukces, a Dorotka kombinowała, jak to zrobić, żeby nie wyjść na idiotkę na tych egzaminach. W nocy wzięła się za powtarzanie tekstów sprzed lat, choć bez większego entuzjazmu (skoro tyle razy odpadła, będąc lepiej przygotowaną, to jaką ma szansę na sukces, kiedy nie jest przygotowana wcale?).
Po kilku dniach nadszedł moment sprawdzianu – drugi etap egzaminu. Dwie komisje w dwóch salach – wymowy i ruchowa. Coś, co Dorotka lubiła najbardziej, no, może do kompletu brakowało jeszcze śpiewu. Oto czeka ją trochę seplenienia i trochę sportu pod okiem Trenera, gdyż, jak pamiętała, to on prowadzi egzaminy.
Najpierw udała się zweryfikować swoją wymowę. Weszła do wskazanej sali, a tam siedziała aktorka, co się na nią obraziła w telewizji za to, że jej się nie przedstawiła. Dorotka oblała się zimnym potem. Aktorka chyba ją poznała, bo przewrotnie szepnęła:
– Proszę, żeby mi pani zaśpiewała „Sto lat”, ale tak szczerze, od serca…
Dorotka uznała to za sprawdzian przetrwania psychicznego, ale jej zaśpiewała, parę razy, bo prosiła, i w końcu aktorka się odczepiła.
– A teraz proszę dla mnie powiedzieć „przepióreczka”, „sosna” i „wrona” – poprosiła jakaś inna pani, zresztą bardzo sympatyczna i uśmiechnięta.
Dorotka powiedziała. I wyszła. Wiedziała, że jeśli dostała niedostateczny, szansa, iż się zrehabilituje na egzaminie z ruchu, była zerowa. Pod salą gimnastyczną zobaczyła tłum dziewcząt w obcisłych body bez legginsów (taki warunek komisji) oraz chłopców w krótkich spodenkach bez koszulek, co samo w sobie było dowodem wielkiej odwagi.
Z sali wypadła właśnie jakaś dziewczyna, bardzo zaaferowana.
– Wyobraźcie sobie, że w tańcu rozpięło mi się body, a ja nie zauważyłam, dopóki mi komisja nie zwróciła uwagi! Wyobraźcie sobie!
Dorotka sobie wyobraziła. I pomyślała, że komisja musi się na tych egzaminach nieźle bawić.
– A jest tam taki starszy pan z brodą? – zapytała dziewczynę, przerywając jej fascynującą opowieść o striptizie na egzaminie (Trener wszak był jej jedyną nadzieją, obiecał nie prosić o szpagat).
Dziewczyna, wytrącona ze swojej opowieści, zamyśliła się na pół sekundy.
– Jest – powiedziała stanowczo i z dużą pewnością siebie.
„Bogu dzięki” – pomyślała Dorotka z ulgą. (Nie ma za co, Dorotko). „Jak jest Trener, to jakoś może pójdzie”.
Przynajmniej wiedziała, czego się spodziewać, co, jak wiadomo i wielokrotnie udowodniono, często jest dużo lepsze od niepewności.
Czekała i czekała, wydawało jej się, że całe wieki.
W końcu wyszła przed salę jakaś inna dziewczyna, prawdopodobnie studentka, piękna jak anioł, o której Dorotka natychmiast pomyślała, że jest wielką szczęściarą, bo nie dość, że obdarzona nieziemską urodą, to jeszcze może sobie studiować w Słynnej Szkole, i wywołała nazwisko Dorotki.
Dorotka weszła, sprężyście i po sportowemu, z obawą, czy Trener ją rozpozna i czy krok ma odpowiednio sprężysty i sportowy. Serce jej w piersi stanęło i odmówiło dalszej pracy, bo pan z brodą owszem był, ale nie Trener! Dorotkę zmroziło, a ten z brodą mówi:
– Proszę podejść do materaca, wykonać przewrót w tył, potem w przód, a potem zobaczymy.
„Tak, zobaczymy, o ile dożyjemy” – pomyślała sobie z przekąsem. Fiknęła ten przewrót w tył, ale coś jej się z nerwów porobiło w głowie i nią zakolebało, kiedy wstawała. Na to Brodaty mówi:
– To może niech już pani nie robi tego drugiego, bo jeszcze sobie pani krzywdę zrobi.
– Ależ nie, jaką krzywdę... – zaczęła Dorotka.
– Proszę opuścić materac.
Opuściła więc materac ze świadomością klęski. Wyobrażała sobie przy tym, co oni sobie o niej myślą i co napiszą w raporcie. Przed wejściem do sali słyszała opowieść o dziewczynie, o której napisali, że jest mało muzykalna i słabo tańczy, a ona skończyła szkołę baletową. Wyobraziła sobie opinię na swój temat. Ale egzamin trwał. Podeszła do pianina, a tam jakaś obrażona baba mówi:
– Zagram kilka taktów, a panią poproszę o wyklaskanie.
O, test na słuch rytmiczny. Nie jest źle, w tym temacie akurat Dorotka radzi sobie dobrze. Wyklaskała bez problemu, a baba na to obcesowo:
– Rytmicznie beznadziejnie.
No, kochana, to już może bez przesady?!
Dorotka się zagotowała, ale nie zdążyła zainterweniować, bo jakaś inna kobieta wyrywa się zza stołu i rzecze:
– Teraz pan zagra kilka utworów, a panią prosimy o improwizację taneczną.
Tego też się specjalnie nie lękała, ale pianista, nawiedzony chyba, zaczął grać jakieś pasodoble czy inne gorące rytmy. Dorotka czuła się idiotycznie, pląsając samotnie w wielkiej sali, ubrana w body i nic więcej. Pianista tymczasem przerzucił się na poloneza, potem na krakowiaka, a potem mu przerwali. Kazali Dorotce pobiegać w kółko i podziękowali. Dorotka im też, zgodnie z instrukcjami Trenera, i poszła. I tak minął dzień drugi.
Następnego dnia Dorotka pojechała na próbę generalną do telewizji, później było nagranie, a potem wróciła do mamy, do Warszawy, bo już nie miała w Krakowie nic do roboty. Wyniki ogłaszano za parę dni, ale, jak się zapewne domyślacie, po egzaminie, który wam opisałem, Dorotka nie spodziewała się zbyt wiele.
Szczerze mówiąc, nie zadzwoniła nawet do Słynnej Szkoły, żeby zapytać, czy jest na liście zakwalifikowanych do kolejnego etapu.
– Może byś jednak sprawdziła? – zasugerowała nieśmiało Mama Dorotki. – Tak dla pewności...
Dorotka bez przekonania wykręciła numer, również bez większego przekonania zadała odpowiednie pytanie i jakiś miły pan powiedział, że Dorotka jest na liście i że kolejny egzamin ma wtedy i wtedy. Dorotka nie bardzo słuchała szczegółów, zakładając, że panu się coś pomyliło. Powiedziała Mamie:
– Wiesz, to musi być pomyłka, zadzwoń tam jeszcze raz i się upewnimy.
Mama z westchnieniem wykręciła numer. Pan nadal twierdził, jak wyżej. Mama była zdania, że to nie pomyłka i że się cieszy.
Dorotka zatelefonowała do Edyty:
– Zadzwoniłabyś do Słynnej Szkoły i zapytała, czy jestem na liście, bo mnie się wydaje, że się pomylili, co? – poprosiła.
– Ale ty jesteś głupia – powiedziała wprost Edyta. – Cieszyłabyś się, zamiast kombinować jak koń pod górkę. Ale dobra, zadzwonię i dam ci znać.
Po chwili oddzwoniła do Dorotki i zawołała:
– Jesteś na liście, na pewno! Ten facet powiedział, że to trzeci telefon w twojej sprawie, że to nie jest pomyłka i żeby już mu nie zawracać głowy!
Dorotka była w szoku. Jeszcze raz zadzwoniła do faceta, który na dźwięk jej nazwiska zrobił się nerwowy, i zapytała, kiedy ma ten kolejny egzamin, teoretyczny. Za tydzień, jak się okazało. Dorotka wróciła więc do Krakowa, żeby się przygotować. Okazało się, że w Słynnej Szkole można dostać zestawy pytań egzaminacyjnych i oczywiście wszyscy je już mają oprócz niej. Cienki, kolega ze Studio, zabrał Dorotkę na Planty, żeby razem się pouczyli. On już wprawdzie nie musiał, bo odpadł wcześniej, ale dużo umiał i dzielił się z Dorotką tą wiedzą. W ciągu sześciu dni Dorotka opanowała odpowiedzi na 99 ze 100 pytań. Nie przygotowała się tylko z „Nie-Boskiej komedii”, bo nie zdążyła przeczytać.
Wreszcie poszła na ten egzamin.
Część pisemna przebiegła bez zakłóceń, Dorotka napisała wypracowanie o Kieślowskim i polskim kinie.
Część ustna odbyła się po kilku dniach.
Dorotka weszła do sali. Wylosowała pytania. Nie do wiary. „Nie-Boska komedia”.
Podszedł do niej jakiś potargany chłopak, który nosił teczki. Dorotka szepnęła do niego:
– Stary, pomóż, nie znam tego tekstu, wiesz coś na ten temat? Błagam!
Spojrzał na nią jak na wariatkę i powiedział:
– Nie wolno mi tego zrobić.
– Świnia – odparła Dorotka bez namysłu. Chłopak odszedł, wyraźnie zdenerwowany.
W komisji siedziały dwie miłe panie.
Z pierwszymi pytaniami Dorotka sobie poradziła.
Komisja się zmieniła, znów na dwie panie, ale od literatury.
Pierwsze pytanie Dorotka zaliczyła, natomiast jeśli chodzi o „Nie-Boską...”, złożyła broń. Panie protestowały, twierdząc, że Dorotka na pewno umie, tylko zapomniała, że sobie przypomni, a one poczekają. Dorotka na to, że sobie nie przypomni, nie ma szans, a one swoje. W końcu jedna z nich powiedziała;
– Nie wierzę, że pani tego nie czytała, tak się pani porobiło z nerwów.
I to był koniec egzaminu.
„Cóż, wiara tej pani w młodzież jest chyba nieco niedzisiejsza” – pomyślała Dorotka i wyszła z poczuciem wielkiej klęski.
Po kilku dniach znalazła swoje nazwisko na liście. Ponownie przeżyła szok, ale to jeszcze nie był koniec.
Nastąpił ostatni etap, praktyczny. Wszystko w jednym, wiersze, piosenki, tańce. Najpierw rejestracja kamerą, potem normalny egzamin.
Dorotka weszła do sali.
Pani (na oko tak około dziewięćdziesiątki) powiada:
– Ma pani u nas piątkę za ambitny wybór tekstów. Tak na początek. A więc zaczynajmy. Poprosimy o piosenkę.
Dorotka zaśpiewała, pani jej przerwała.
– Wiesz, dziecko, o kim ta piosenka?
– Wiem. O Zuli Pogorzelskiej.
– Tak, a wiesz, co było największym atutem Zuli?
– Wiem. Nogi.
– No, to jak już śpiewasz taką piosenkę, to pokaż, jakie masz nogi. Podnieś sukienkę. Wyżej, wyżej. Ojejku, a skąd ty masz, dziecko, takie straszne siniaki?!
– Kiedy się dowiedziałam, że przeszłam do kolejnego etapu, padłam na kolana ze szczęścia – odpowiedziała Dorotka zgodnie z prawdą.
Komisja uznała, że to żart, zarechotała. Pani też.
– To może teraz fragment tekstu numer 7.
Dorotka mówi tekst numer 7 (ledwie go pamięta).
– Dobrze. Poprosimy jeszcze o walczyka i już będzie koniec. Mam wrażenie, że pani się bardzo denerwuje, moje dziecko. Czy to prawda?
– Tak – sapnęła Dorotka.
– Ale tutaj wszyscy się denerwują – powiedziała pani bez sensu.
– Prawdopodobnie – odpowiedziała Dorotka, bo pani najwidoczniej oczekiwała odpowiedzi.
– Ale to stresujący zawód, będziesz się tak denerwować przed każdym wejściem na scenę, jak będziesz aktorką?
„Co za pytanie?” – pomyślała Dorotka.
I bez namysłu wypaliła:
– Zastanowię się nad tym, jak już będę aktorką.
Jakiś facet w komisji głośno się zaśmiał. Pani dała za wygarną. Dorota odtańczyła obiecanego walczyka – towarzyszył jej ten sam zakręcony pianista co wcześniej i ta sama pani od tańca. Po walczyku nareszcie Dorotka wyszła. Na korytarzu otoczyli ją jacyś ludzie, których nie znała. Chcieli wiedzieć, jak było. Dorotka zrelacjonowała, resztką sił, a potem wsiadła do tramwaju i pojechała do domu.
•
Tego lata Dorotka wyjątkowo dała sobie spokój z wakacyjną pracą, nie roznosiła żadnych ulotek, nie sprzedawała pism branżowych, nie pracowała w biurze jako asystentka sekretarki, nie pisała na przebrzydłym komputerze – czyli nie robiła nic z tego, czym zajmowała się we wszystkie minione wakacje.
Postanowiła odpoczywać i zbierać siły. Czekało ją przecież jedno z większych wyzwań w życiu.
Oczywiście miała poczucie, że spotkało ją coś wyjątkowego, że niemal złapała Pana Boga za nogi (przy okazji chciałbym zauważyć, że jest to niemożliwe, jak dotąd nikomu się to nie udało i jestem pewien, że nikomu się nie uda. Dobrze znam się na ludziach i wiem, że jakby już jakiś złapał, to nie puści, a Boga musi wystarczyć dla wszystkich. Z doświadczenia wiem też, niestety, że wielu ludzi niechętnie dzieli się tym, co dobre, więc jak na takiego trafi, to koniec. Wolę nie ryzykować i trzymam nogi przy sobie).
Otóż Dorotka miała poczucie, że spotkało ją niezwykłe wyróżnienie, ale towarzyszyło jej też przekonanie, że łatwo nie będzie i przed nią ciężka praca. Potem pewnie oczywiście błyskotliwa kariera, ale przedtem jednak praca. Najbardziej Dorotka bała się tego, że nikt jej nie polubi i że będzie najbrzydsza z koleżanek na roku, czyli były to dylematy, które towarzyszyły jej przez całe życie. Próbowałem jej to wybić z głowy, podsuwałem nawet różnych adoratorów dla podbudowania ego, ale Dorotka niestety jest bardzo odporna na sugestie i obawiam się, że nawet ich nie zauważyła.
Najbardziej niepokoił Dorotkę obóz integracyjny, na który miała się udać tuż przed rozpoczęciem nauki.
Obóz wymyślono po to, aby grupa poznała się dobrze i zaznajomiła, a Dorotka właśnie tego najbardziej się bała – zaznajamiania i poznawania.
No bo jeśli okaże się, że jest najgłupsza? Że nie ma nic do powiedzenia? Że tylko ona się wstydzi? Że będzie tam Trener i zdemaskuje jej brak umiejętności sportowych? Albo że Trenera nie będzie i Dorotka zdemaskuje się sama na treningu z kimś innym? Sama już nie wiedziała, co gorsze.
Były chwile, gdy Dorotka najchętniej zadzwoniłaby do Słynnej Szkoły i powiedziała, że rezygnuje, że nie ma predyspozycji psychicznych, że nie przyjedzie i koniec. Pierwszy kandydat spod kreski na pewno nie posiadałby się ze szczęścia.
Ale w takich chwilach zwyciężał jednak zdrowy rozsądek, który podpowiadał, że skoro Dorotka już pokonała kilkuset kandydatów, skoro mimo druzgocącego egzaminu została przyjęta, to nie może poddać się bez walki.
Przynajmniej spróbuje.
Obóz integracyjny rozwiał część wątpliwości i przyniósł nowe. Po pierwsze, okazało się, że na roku są osoby głupsze od Dorotki, co było dużym pocieszeniem. Po drugie, że na ćwiczeniach Dorotka jakoś sobie radzi i nawet parę razy ją pochwalono. Po trzecie – otrzymała w ciągu tygodnia trzy propozycje, powiedzmy, matrymonialne, co było sporym zaskoczeniem, bo stało się tak pomimo faktu, że zdaniem Dorotki, brzydszych od niej nie było.
Gdy obóz zbliżał się do końca, Dorotka trochę się uspokoiła, ale jak już zaczęła łapać równy oddech, pojawił się temat fuksówki. Fuksówka to taki zwyczaj w Szkole, na mocy którego starsi studenci poddają różnym testom młodszych studentów. Jest wpisana w historię Szkoły od lat i nie ma sposobu, żeby jej uniknąć. Dorotka uznała od razu, że absolutnie tego nie przeżyje, a ponieważ nie musiała już przejmować się obozem, który dobiegał końca, zaczęła się przejmować fuksówką, która czekała ją za parę tygodni.
Poczułem się nieco uspokojony. Gdyby Dorotka niczym nie martwiła się na zapas, uznałbym to za objaw chorobowy.
Poza fuksówką Dorotka martwiła się także o to, z kim będzie mieszkała w akademiku.
Powrót do mieszkanka na obrzeżach grodu Kraka nie wchodził w grę. Właściciele postanowili przerobić je na luksusowy apartament. Tym samym Dorotka była skazana na akademik. Martwiła się o to, jak będzie jej się tam spało i czy prysznice są tam przyzwoite. Oraz o to, czy nie wyrzucą jej po pierwszej sesji. I o to, czy będzie miała zajęcia z Trenerem i czy wciąż będzie jej okazywał swoją antypatię. Cud prawdziwy, że nie martwiła się nadchodzącym końcem świata. Chyba tylko dlatego, że już nie miała kiedy.
•
Pierwsze dni w akademiku dowiodły, że Dorotka nie martwiła się na darmo.
Prysznice były dwa, przeważnie zajęte, spać się nie dało, bo trwała nieustająca impreza, a pokój Dorotka dzieliła z Kamą, która wolała to imię od swojego prawdziwego – Ania, i była bardzo towarzyską i rozmowną osobą. Wracała na przykład nad ranem po spotkaniu z zamożnym Japończykiem, któremu pokazywała miasto nocą, i odczuwała natychmiastową, przemożną potrzebę podzielenia się z Dorotką wrażeniami. Nie zwracała przy tym żadnej uwagi na to, że Dorotka śpi. Przy czym równie łatwo przychodziło jej niezwracanie uwagi na to, co mówi Dorotka. Na tyle była zajęta swoimi myślami, że myśli innych nie były dla niej interesujące. Dorotka starała się szukać we wszystkim dobrych stron, ale po jakimś czasie przestała się oszukiwać i przyznała, że ma z tym problem. Jak również z tym, że pewnego wieczoru Kama, zamknąwszy się w pokoju, poszła spać, pozostawiając Dorotkę na korytarzu w piżamie, z ręcznikiem w ręku i mokrymi włosami. Dorotka zrazu pukała dyskretnie, ale z czasem przeszła do intensywnego walenia w drzwi i prób szantażu. Bez efektu. Interweniowały studentki z ostatniego roku, zza drzwi przywołując Kamę do porządku i strasząc ją wpisem uwagi do fuksówkowego dzienniczka. Na nic.
Skończyło się na tym, że Dorotka spędziła noc w pokoju studentek, czym była bardzo przejęta, bo od pierwszych dni w Słynnej Szkole je podziwiała i miała nadzieję, że kiedyś będzie taka jak one, pewne siebie, piękne kobiety sukcesu. Studentki nie tylko przygarnęły ją na noc, ale i rozmawiały z nią normalnie, porzucając w domowym zaciszu fuksówkowe zwyczaje i formy, zatem Dorotka pierwszy raz miała szansę być potraktowana jak człowiek, nie jak fuks. Fuksa traktuje się z góry, nie nawiązuje z nim rozmowy, fuksowi wyznacza się zadania i je egzekwuje, taka zabawa.
Dorotka nie przepadała za fuksówką, bo wymagało to od niej ciągłego trwania w pewnej formie, która przychodziła jej z dużą trudnością. Jako osobie z natury szczerej, momentami wręcz naiwnej, wszelkie rodzaje manipulacji i udawań towarzyskich były jej zupełnie obce. Nie miała nic przeciwko wykonywaniu zabawnych zadań i spełnianiu najdziwniejszych żądań studentów, ale brakowało jej normalnych, ludzkich rozmów. Wieczór ze studentkami był przyjemny i normalny, dokładnie taki, za jakim zdążyła już zatęsknić. Studentki okazały się przemiłymi, bezpośrednimi, wesołymi dziewczynami, choć oczywiście na drugi dzień w Szkole wszystko wróciło do fuksówkowej normy, ponownie weszły w swoje role i po miłym wieczorze pozostało tylko wspomnienie.
Tymczasem fuksówka zaczęła się Dorotce i jej kolegom z roku dawać mocno we znaki. Nie chodziło nawet o to, że w środku nocy zrywano ich z łóżek i przeganiano po akademiku w sobie tylko znanym celu. Nie o to, że o drugiej nad ranem wysyłano po papierosy. Nawet nie o te nietwarzowe, ośmieszające stroje, które kazano im nosić.
Raczej o to, że ta zabawa stała się dla niektórych studentów pretekstem do poczucia się kimś, do podreperowania swojego ego, a władza, którą ta zabawa dawała nad młodszymi kolegami, uderzała im do głowy. Dorotka powiedziała ostateczne „nie”, gdy jeden ze studentów zniszczył jej identyfikator, nad którym pracowała całą noc, a potem okrutnie ją sponiewierał werbalnie, używając słów powszechnie uważanych za obraźliwe. Z tego powodu Dorotka spóźniła się na zajęcia. Na szczęście profesorowie w tym okresie są dla najmłodszych studentów wyrozumiali, ale Dorotka i tak miała dość. Powiedziała, że dłużej się nie bawi. Może ktoś uzna, że zabrakło jej trochę dystansu do sprawy, że Dorotka nie zna się na żartach. Może. W każdym razie w swojej decyzji nie była odosobniona. Spora grupka kolegów i koleżanek również powiedziała „pas”.
Dorotka chciała się skupić na nauce i tak właśnie zrobiła. Przeżyła przy tym chwile grozy co najmniej dwukrotnie.
Po raz pierwszy, gdy podczas prezentacji ciała pedagogicznego okazało się, że gruby facet, którego wzięła podczas egzaminu za sekretarza komisji i dość obcesowo powiadomiła, że na niczym się nie zna, jest ni mniej, ni więcej, tylko prodziekanem wydziału, na którym studiuje Dorotka, i istnieje duża szansa, że będzie Dorotkę czegoś nauczał. Dorotka oczyma wyobraźni widziała już sceny pożegnania z kolegami i swój rychły kres na uczelni. Jedyną nadzieję upatrywała w tym, że Grubas albo zapomni o przykrym incydencie, albo też uda jej się przyćmić ten niefortunny początek ich znajomości druzgocącym talentem i pracowitością. W to drugie raczej powątpiewała, liczyła więc raczej na jego krótką pamięć.
Druga chwila grozy miała miejsce, gdy wraz z kolegami Dorotka oczekiwała na pierwsze spotkanie z wybitnym znawcą historii teatru, który, pomiędzy wykładami na Sorbonie i innych prestiżowych uniwersytetach, miał zaszczycić ich swoją obecnością i wiedzą. W Szkole krążyły o nim legendy, studenci starszych roczników opowiadali z zachwytem o Doktorze, jego charyzmie, ogromnej wiedzy i arcyciekawym sposobie prowadzenia zajęć. Dorotka zatem nie mogła się doczekać pierwszego spotkania. Gdy nadszedł wielki dzień, podekscytowana grupa czekała na Doktora przy wskazanej sali.
Nagle na korytarzu pojawił się potargany chłopak, ten, który na egzaminach nosił teczki i którego Dorotka czule nazwała świnią. Wyobraźcie sobie, co poczuła Dorotka, gdy okazało się, że potargany chłopak jest właśnie oczekiwanym wykładowcą. Była zdruzgotana. Niepotrzebnie, bo Doktor zupełnie tego nie pamiętał, a przy tym okazał się człowiekiem niezwykle sympatycznym i o gołębim sercu, więc nawet gdyby pamiętał, pewnie udawałby, że jest inaczej.
Mimo to, a może właśnie dlatego Dorotka miała ochotę zapaść się pod ziemię i tam umrzeć ze wstydu.
Byleby Prodziekan i Doktor nie wygłaszali mów na pogrzebie.
Zaś co do Trenera, Dorotka miała stawiać się na zajęcia z nim dwa razy w tygodniu w porze, o której normalni ludzie jeszcze smacznie śpią. Ale czego się nie robi dla kariery.
Dorotka nie tyle bała się okrutnej pory, bo z uwagi na moc spotykających ją obecnie wrażeń i styl życia kolegów z akademika i tak nie mogła spać, co tego, jak potraktuje ją Trener, gdy już się spotkają.
Już jednego z pierwszych dni na uczelni usłyszała za plecami miarowy, znajomy truchcik. Truchcik okazał się przynależeć do Trenera.
Trener zrównawszy się z Dorotką, co nie było trudne, bo Dorotka natychmiastowo stanęła jak wryta, z szerokim uśmiechem powiedział:
– Widziałem twoje nazwisko na liście. Nawet nie wiesz, jak się ucieszyłem.
Dorotka zdębiała.
Była to ostatnia rzecz, jakiej by się spodziewała po Trenerze.
W związku z tym opuściła ją charakterystyczna dla niej elokwencja i wyrzęziła coś nieartykułowanego, co miało wyrażać wdzięczność. Trener poklepał ją po ramieniu i powiedział:
– To do zobaczenia w środę o 7:45. Na sali. Kto się spóźni, całuje klamkę.
Dorotka rzecz jasna była na czas.
•
W tym miejscu chciałbym nieco przyśpieszyć naszą akcję, kosztem nieco przydługiej dygresji, która miała służyć jako dowód w sprawie silnego uczucia, jakim Dorotka od lat darzyła wymarzony, a następnie z dużym trudem zdobyty i z różnym skutkiem uprawiany do dziś dnia zawód.
Okres studencki był dla Dorotki niezwykle intensywny.
Po pierwsze, przeprowadzała się cztery razy.
Kiedy już doszła do wniosku, że absolutnie nie