Historie maniaków - Roman Jaworski - ebook

Historie maniaków ebook

Roman Jaworski

0,0

  • Wydawca: Armoryka
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2020
Opis

Historie maniaków’ – zbiór opowiadań Romana Jaworskiego, opublikowany w 1910 roku. Opowiadania koncentrują się na motywie szaleństwa i nietypowych osobowości. Autor planował publikację drugiej serii ‘Historii maniaków’, ale zamiar ten nie został ostatecznie zrealizowany. Książka spotkała się z zainteresowaniem krytyków, ale nie zdobyła popularności czytelniczej. (Za Wikipedią).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 213

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Roman Jaworski

 

Historiemaniaków

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji:

Roman Jaworski

Historje manjaków

Wydawnictwo „Książka”

Kraków 1910

Zachowano oryginalną pisownię.

 

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-874-7

 

Żonie poświęcam.

 

MIAŁ IŚĆ.

 

Śnił dziwną parodję współczasów, bardzo śmieszną, tak śmieszną, jak może być tylko mżenie chorej nudy.

 Widział pochód rzeczy dokonanych, wielki tryumfalny pochód.

 A gdy mimo niego przechodzili, nie oddawał im czci wraz z rzeszą radujących się, gdyż senność wielką czuł w członkach i nie był zwyczajny w składaniu pokłonów, za co śmiercią go karali potężni królowie, a nieraz ćwiczyli ich dzielni wasale. Niejednokrotnie uchodził śmierci i dziś znowu stał blizko przy pochodzie żywych, patrząc na rzeczy dokonane, na żywe fakta. Gdy więc ujrzeli lice młode, senne, wyjęli z jego piersi ostatnie dnie wiosny i odeszli.

 On zaś widział dobrze, zblizka owe żywe rzeczy, które mu wiosnę zabrały, chociaż oczy jego wciąż patrzyły senne. Widział ich ruch celowy, pewny, ich byt stały, gdy wygniatał ślady w wilgnej ziemi, słyszał ich głos potężny, który szerokie piersi gór przetwarzały na motyw bojowych hejnałów. Całą czujność sennych oczu ku nim wytężył, patrzył przed nich i za niemi, wpadał w ich głąb i wylatywał nad głowy, krążąc z zadumą smutnych ptaków. Gdy u zakrętu wpadli w tuman kurzu, jako, że mu wzięto wiosnę, żegnał ich uśmiechem podolskiej jesieni.

 I silniej oparł się o drzewo, a ból, jaki odczuł w krzyżach, wstrząsł jego ciałem i zatrzymał myśl w jej drodze, osadzając ją gwałtownym ruchem. Liście drzewa ułożyły się w chropawych, kolczastych cieniach na jego czole i miarowym ruchem ślizgały się po nim, opadając aż na powieki. Odczuł odległe wspomnienie. Po twarzy jego przeszła w żegnającej pieszczocie wyschła, spracowana dłoń siwowłosej piastunki.

 Zrozumiał, że miał iść.

 Jakieś przestrzenie, ogromnie obojętne, zapadając w mrok, ściskały ostry pierścień widnokręgów i podsuwały się ku niemu, wabiąc niemotą. Już stawiał stopę na pełzającą płaszczyznę, gdy pierś jego uderzyła o ścianę jaskrawych blasków. Uczuł radosny chłód zachodu, a blaski, przypadszy do rąk, lizały je wiernie.

 Więc zajął się zachodem.

 Pod ścianą blasków ujrzał szkielety zbitych w stada śpiących koni. Przesycone światłem żebra i piszczele układały się w wielki symbol cichych dziejów, a spuszczone nad pastwiskiem łby zdawały się głosić potępieńcze prawdy. Męczyła go ta plama, więc ją przykrył dłonią, z poza której wyszło wielkie koło, toczące się wśród fal płynącej rzeki. Koło czerpało wodę i wylewało ją z wysiłkiem na brzeg. Każda szprycha, wynurzając się z wody, szła powoli, uporczywie w górę i opuszczała zimne, wielkie, szkliste łzy.

 Płaczące narzędzie.

 Rzucił mu się w myśl problemat narzędzia, ten sam, co za chłopięcych lat wyśliznął się z dłoni z porcelanowym pajacem. Pamiętał, jak pajac uderzył o ziemię, jak, kalecząc palce, zebrał drogie szczątki, jak je złożył w ładnym pudle z wielkanocnych cukrów i pogrzebał w ogrodzie, pod rozkwitniętym w maju białym bzem. A potym długie lata siedział w altanie na kruczym gnieździe z cichą, jasną panną i pomagał jej rozmotywać kłębki bawełny. Siedział, by patrzeć na smutną pannę, jasnowłosą, polską rzeczywistość, na której ramieniu odpoczywało czarne, głodne ptactwo. I nigdy nie znaleźli początka nitki, a kłębków było bardzo wiele.

 Stąd wziął pierwsze pojęcie o problemach. Dziś koło skarżyło się przed nim. Stało mu się wielkim obrotnym zerem, jak życzliwe napomnienie. Pomiędzy zerem a pierwszą, ledwie pomyślaną, okruszyną jednostki czuł zimną, przepastną czeluść. Nijak mu było przebyć ją w skoku.

 Gdyby tak można runąć na dno opoki bez odgłosu...

 Byle tylko nie zawisnąć na jałowcu, byle nie zawisnąć...

 Wiedział, że jest wieczór nad łąkami i nad jego myślą. Rozbite w grę odcieniów barwy dopadły zapadające obłoki, które szły strojne, jak dziewki w drodze do wioskowej cerkwi. Tysiące tajemniczych ramion dźwignęło lekko stalową zasłonę i opuściło ją głucho na bezechową ruń. Przewdziane w tory zmroku wszczęły tajemnice dnia gwałtowne, uwielbiające, pobożne lamenty. Płcie wracały z odrobionych prac i zapadały na leże, gnane tęsknotą ciał. Drzewa zapanowały nad przestrzenią i grały wielką pantomimę potężnych ramion, błagalnych, skurczonych dłoni, dziecięcych zdławionych gardzieli. A obłąkana starowina nocka, rozpuściwszy rzadkie włoski siwych mgieł, wyczołgała się z pomiędzy oparów i, przykucnąwszy na rozłogu, jęła siać z rąk widłowatych błogosławione, lotne nasienie ciemnicy. Siała, kędy uszły zaginione jej syny i córy. I sączyły się żałobne fijolety, a nocne ptaki chwytały je na skrzydła, i wlekąc, roznosiły hen ku domostwom, kędy kwilić poczęły niemowlęta i kędy na poddaszu skwirczą ślepca skrzypki, gdzie chory chłopczyk był u nierządnicy i gdzie się tliło łuczywo pod wyschniętym stogiem, gdzie babunia kradła srebrniaki dla zgłodniałych wnucząt i kochała się panna młoda z obcym panem, gdzie szaleniec zawisł u szpitalnej kraty...

 A świerk stary opodal wzniósł swój chudy, sterczący konar i rozumnym giestem osądził: być może.

 A nocka błogosławiła, siejąc nasienie ciemnicy.

 

 Miał iść. Jeno nie mógł zapomnieć chłopczyka w aksamitnej sukience, którego spotkał przed laty w ogrodowej alei. Chłopczyk ciągnął pręcikiem prostą, długą linję w piasku ścieżki. On szedł za chłopczykiem i wstępował stopą w linję, wgniatając ją w ziemię. Tak dla żartu. A gdy ujrzał aksamitny panicz długą swą linję zdeptaną, zapłakał gorzko i niepocieszenie. On zaś rad był, iż uczynił powinność i zdeptał stopą pierwszy może pomysł dziecinny o nieskończoności. Dziś słyszał płacz dziecka, ten sam płacz z przed lat, gdzieś przy którejś skroni.

 Nie mógł pojąć. Zrozumienie jego wypełniła treść posiadania, pierś wyszła dumnie naprzód, a dłoń prawa chwytała silnie palce lewej dłoni i starała się je jak najbardziej od siebie oddalić, by służyły jako strażnice pięknym myślom. Wyraźnie przy najgrubszym palcu wyrosła skalista wyżyna, która dźwigała miasto. Wokoło wyżyny mętna płynęła rzeka i czyniła z miasta ponurą twierdzę. Powtarzał: mam smutne miasto i niezdobytą twierdzę. Ogromnie się bał, by nie postradał ni miasta, ni twierdzy i ściskał palec konwulsyjnie.

 A gdy już dobrze zapamiętał, poszedł dalej i ujrzał stary, chrześcijański tum w ruinach. Pamiętał: w tumie zbierali się wierni, a on ich nauczał o swoim bogu i wygnał boga, który dawno mieszkał w tumie. I kazał im palić święte obrazy i przetapiać złoto kielichów na wielką arkę dla swojego ciała. Gdy tłum, powolny jego rozkazom, wypełniał święte dzieło przemienienia, a niewiasty i dzieci nuciły pieśni, uwielbiające jego potęgę, nadciągnął wróg i obległ miasto. A w mieście ni jednego miecza nie było, ni też męża zdolnego dźwignąć ciężar miecza, czy wyprężyć cięciwę łuku. Więc oddał wszystkich wiernych wrogowi wzamian za swe ocalenie. Wróg okuł wiernych w żelazne okowy i odszedł. Długie lata dumał nad złotą arką swego ciała. A potym, potym...

 Przeszedł ku palcowi wskazującemu i wiedział i pamiętał. Pamiętał, że wyszedł z tumu, by szukać wiernych. Pragnął... czego to pragnął? Nie tęsknił za wiernemi, byli mu obojętni. Okowów ich pragnął, by je skuł i rozpiąwszy na krzyż, wśród czteru bazaltowych kolumn uczynił kołyskę, gdzieby zawisła złota jego arka. Jako ów prorok na Wschodzie. Myśli szły wytrwale, nieubłagane. Dlaczego pragnął zawisnąć jako prorok? Ścisnął palce, ale dłonie opadły znużone. Nie pamiętał.

 

 Miał iść.

 Głos wyszedł z przestrzeni i stał się ciałem, gorącym, ciążącym dziewki ciałem. Zbiegł ku niemu, drżącemi kolanami przylgnął do jego kolan i nagiemi pachnącemi wymionami zwarł się z jego piersią w uścisk spiesznej chuci. Jutro...

 Twarz ujrzeć na chwilę...

 Wyszedł z czasów. Jutro...

 Nie mógł ujrzeć twarzy. Zdało się, że się wbiła w własną jego głąb. Trzeszczącym ruchem dłoni usiłował odepchnąć od siebie to obce ciało, lecz napotkał pierś nagą, drgającą, od której wyszedł nakaz odwiecznych praw.

 Jutro...

 Znęcone zmrokiem wyplątały się pająki z pomiędzy traw i pełzając na żer, pod smukłe zaszły drzewo. W wielkich ich, bystrych oczach błysnął złośliwy żart; oto ośmieszyć smukłe pańskie drzewo i skleić je z tą czarną masą, co u jego stóp widniała skłębiona. Siła komizmu, spoczywająca w jaskrawości kontrastu, kazała im podjąć się niewdzięcznego dzieła. Poczęły więc wesołą pracę, uwijając pierwszą nić około pnia, a potym dalej śliniąc misterną tkankę.

 Były nad jego czołem, gdzie niedawno spoczywał wieniec ciernistych liści. Poczuł świerzb ich macek i drgnął. Na piersi jego ciążyło nagie dziewczęce ciało jutra. Nie mógł go z siebie strząsnąć. W długich, nizkich falach oddechu czuł szeroki, matowy śmiech dokonanej, sytej miłości.

 

 Miał iść. Był świadomy jakiejś zdrady i czuł ją tuż przy sobie. Tuż przy sobie. Więc nie mógł doznawać niepokoju, a znał tylko ciekawość. Widział wielki niezgrabny śpichlerz i wąchał chłodny zapach stęchłego ziarna. Koniecznie mu się zdawało, że ktoś kradł ziarno i wynosił korcami, całemi korcami, w zbitych worach. Tylko, że z tamtej strony, tamtą bramą i nie mógł widzieć kto. A przecież to ciekawe widzieć, jak kto kradnie stęchłe ziarno i dźwiga je z mozołem na plecach. Takie ciekawe...

 Zapragnął, gorąco, szczerze zapragnął. Pragnienie czuł w przełyku, a ręce błądziły w niespokojnych splotach za sznurem, za idealnym wiązadłem. Chwila dała słaby pomysł o pięknej, barwnej wstążce. Myśli były jako stare nieodczytane szpargały, a w barwną ujęte wstążkę, jakże wygodnie dałyby się przenieść na poddasze! A na poddaszu w świetle lampy już łatwiej ze szpargałami, wśród ciszy, powoli...

 Koniecznie dłonie chciałyby sznura, a mózg wytwarzał powoli uparte pojęcie o ciągłości i treści. Potrzebował ciągłości i treści, nie miał gdzie jej przytwierdzić, czym spętać, na co nawlec... koniecznym był mu silny sznur. Wspomniał na prom w pobliżu na rzece... Prom... Nie mógł pojąć, co to jest prom, nie mógł sobie przypomnieć. Rzeka płynęła i jedna jej kropelka nie zatrzymała się. Tymczasem prom... Wpoprzek rzeki. Śpieszyły ku niemu z oddali, krzyżując się i wydłużając, szerokie, pylne drogi, które brały w siebie drożyny, ścieżki, miedze, przełazy. Czuł, że myśli, jak przy zadaniu szkolnym. Ożywił się: na prom wjechała mama z ładną córeczką. Córeczka bardzo kochała i miała zostać niebawem wielką panią. Tylko konie się spłoszyły i powozik wpadł do wody, córeczka rybką się stała. Było mu bardzo, bardzo żal. Prom przyjął wóz z białą chłopską trumną. Pachniała wesołym zapachem siana, na którym ją złożono. I oddał ją drugiemu brzegowi, by w ojcowskiej spoczęła sadybie między jarzębiny. Prom szedł i wracał. Miał doskonałą pozę obojętności. Więc wysilił się na twierdzenie: prom, to prawie obojętność. Zapomniał o pragnieniu i sznurze, chciał wiedzieć, czym jest obojętność.

 Pająki, przeciągnąwszy sieć podwójną nad młodym ciałem jutra, opuściły nitki ku ziemi, przytwierdzając je do łodyg mleczów.

 Bracia dobrej śmierci, komarowie głodni, nadpłynęli w wielkich chmarach i w radości, iż się dokonało, jęli wodzić żywe tany, w wdzięcznych grupkach, po siedmiu.

 A nocka na obłąkaną głowę sypała nasienie ciemnicy.

 

 Nie mógł iść. Myślał o obojętności i przeczuwał wiotką sieć i krzyczącą śmieszność. Jednak obojętność, to niby ten krzew bezładny, wyschły na skręcie, jak się jedzie z lasu. Na cieniutkich, śmiesznych gałązkach tyle błota od kół, które przejeżdżały. Wichry jesienne wzięły pącze, liście i kwiaty, nie wzięły błota, które zaschło. Obojętność, to obłocony przydrożny stary krzew.

 Nie mógł iść. Pojął radość tańczących komarów i wybełkotał: dokonało się. Błazeństwo rozrzewniło go. Wspomniał na dzieciństwo. W wielkim pokoju stał czasu szarówki za karę na nitce przywiązany do nogi fortepianu. Stał trzy godziny, aż przyszła mama i śpiewała, jak zawsze, smutne pieśni. I nie było mu żal, iż nie bawił się tego wieczora w Robinsona na dole u stawku.

 Trzy godziny na nitce — to obojętność.

 Prom, krzew wyschły, łańcuch lub też nitka... A może głaz pod płaczącą wierzbą lub sfinks wśród żaru puszczy.

 Nie mógł pojąć. Przycisnął ciężar ku piersiom i żachnęło się ciało dziewczęcia w miłosnym uśpieniu. Zaleciała woń trupia, wdarła się przez nozdrza, osiadła pleśnią w ustach, trującą rdzą zawaliła piersi.

 Nikt nic nie wyrzekł, a jednak zdawało mu się, że coś zrozumiał. Wytężył słuch.

 Wytężył wzrok.

 Niedbale, sennie bazgrały kredowe palce brzasku na uchodzących czarnych piórach nocy niemowlęce zrównanie:

 Pierwszy ranny obłok, krwawy, jak wypływająca z orbit źrenica, strasznie płacząc, potwierdził.

 Więc uwierzył faktom żywym i definicji i parodji, którą śnił.

 Oparł się o drzewo i został w sieci. A łaskawa ćma usunęła puch swych skrzydełek na jego źrenice, by nie doznawał męki, gdy się zglądnie na rzeczy dnia.

 Miał iść...

 

ZEPSUTY ORNAMENT.

 

 Zeszedłem z wirchów, niosąc mgłę w oczach. Przy ostatnim jeziorze żegnałem przymarłe ciała snów zwidzianych, gdy otulone w szare płótna smutku, usuwały się bezboleśnie w toń, mnie jedynie znaną. I szedłem już lekko, nie wyczuwając trudu nóg, wśród osypisk i żwiru. Towarzyszył mi jeno chrzęst natrętny złomisk i suszyc deptanych.

 Wyczułem kres, a przymglony wzrok uderzył o migot trójbarwnych świateł. Przejrzałem. Otoczył mię zewsząd świegot małych, drżących dzwonków, które, zapadszy w głąb wieczornej ciszy, zdały się roić gwałtownie, w nieskończoność. Nie mogłem pojąć ich radosnej chęci, więc przysiadłem na ławie rzuconej w mroczny kąt cichego kolejowego przystanka. I skupiłem uwagę.

 Było mi łatwo. Byłem pełen znużonej hojności. Żył we mnie giest pieściwy sennych, wydłużonych palców, dzielących losy ich radosnej dłoni, kiedy błogosławiąc, zawisła w próżni, nad godziną cudu. Więc była chwila wielkich przyjęć. I dla tych, co wracali z rozmyślań w pustyni i tych, co się zabyli w mrokach podziemnych krużganków. Dla pogwaru chłopka o pszennych losach minionego lata i dla przewlekłej opowieści z miasta o dziejach przetopionej miedzi. Było silne, szczere zrozumienie. Mógł zajść wędrowiec szalony, by śpiewał kłamaną balladę o cudach sadzawki Siloe i pachnący panicz mógł prawić słodko o skonie kochanki, lub szeptać boleśnie, że gnije młode jego ciało. Ach, i niewiasta wejść mogła, któraby zawodziła nad utraconym wiernym miłowaniem. Każdy mógł, mogła każda, mogli różni, wszyscy...

 Coraz bardziej szerzył się świegot małych, drżących dzwonków.

 Zauważyłem drzewa okólnego ogródka, skłębione w ciężką, bezplastyczną plamę. Z ledwo dostrzegalnych ruchów przeszły gałęzie w nieszporną nabożność. Zwolna wznosiły się pojedyńcze konary z soczystego kleksu. Zadanie swe pojęły zupełnie klasycznie. Szły więc strofy gładkie, wymierzone, a przeciw nim padały w odmiennej rozlewności rzewne antistrofy. Czasem burzyły ład wzorowy młode listki, wijąc się przekornie w kształt swawolnych pukli na karczątku zwinnego dziecięcia. Podchwyciłem rytm jeno, treść ostała obcą, więc przerzuciłem spojrzenie.

 Pod drzewami spoczywała gromadka ludzi na posłaniu z mleczów i piołunów. Byli młodzi, a każdy z nich dźwigał bukiety uwiędłej zieleni. Mowa ich była burzliwa, gdy osądzali niepewne zdobycze. Powstał jeden z czworobokiem twarzy i spróchniałym głosem bełkotał:

 — Wierzę, jestem pewny, że on to rozstrzygnie. On z pewnością. I właśnie, kiedy trzeba, by przybył wczas, właśnie mamy opóźnienie. Dlaczego ten pociąg się spóźnia?!

 Z pieszczotą dzierżył w palcach ogromny liść przedziwnej, więdnącej paproci. A gromada troskliwie skrapiała liść wodą i z niechęcią spoglądała na czas zegarów.

 I tuż, tuż ujrzałem, jak z pośród nich wypełgała tajemnicza wstęga, prawie całkiem realna i w kapryśnych zwojach śpieszyła ku innym gromadom, rozsianym po platformie. Dziwna linja — myślałem — symbol o jednym prawie wymiarze! A ona śpieszyła za obcemi, gdy zeszli nad sam brzeg kolejowego plantu i, prężąc szyję, rzucali niespokojne oczy w lejkowatą dal rubieży. Odtąd stali się zwartą całością, a oplotła ich owa tajemnicza wstęga.

 Śpieszyłem za nią pilnie, by nie utracić pomysłu.

 Wśród relsów przebiegała służba, niepokojąc blaskiem latarek.

 Z pokoju urzędu dochodziło warczenie, grzechot umęczonych aparatów i dygotanie zniechęconych dzwonków.

 Więc chwila prawie obojętna. Towarzyszyłem jej tyle razy. Dziś jednak radosne u mnie przyjęcie, więc zastanowiłem się nad tym, co miało nadejść. Zamyśliłem się wiernie i wszedłem w nich, idąc śladem wstęgi.

 „Niepokój skowyta w nas. Czemu nie przybywasz. Czekamy, drżący czekamy — wszyscy!”

 A wszelkie stawanie się wokoło przeszło przedemną w zwoje ornamentu — wzorem upatrzonej wstęgi. Tylko musiałem się wprzód pochylić i patrzeć zblizka. Byłem sobie, jak uczniak­‑krótkowidz, gdy w umęczeniu, zgięty nad pulpitem, ciągnie kontury, grube, wyraziste. Pasmo okoleń wirowatych linji musiało mnie męczyć, nie czułem jednak. W mózgu rozsiadła się myśl, by ukończyć.

 Pojąłem jedno — tajemnicza wstęga może być wyrazem nieznanej myśli, wspólnej im wszystkim. A przyjąwszy założenie, jąłem stylizować.

 Pod grafjon mój nasunęła się para uwiędłych ludzi. Kobieta­‑agawa, dziwna. Sprawiła mi trudność. Ułatwił mężczyzna, wysmukły, w ostrych zarysach, o pierwotności sylwet asyryjskich. Mrok przysłaniał twarze, tłumił giesty, więc uradowałem się niezmiernie, zrozumiawszy, że o wiele łatwiej. Wszedłem w rytm słów dla rozrywki.

 „A gdy nadjedzie mała twoja, wnet ich połączymy”.

 — „Czy nadjedzie?...”

 — „Za chwil kilka. Posiądą mienie moje i zaciszny dom w mieście”.

 — „Dokąd zaś, dokąd my odejdziem, drogi?...”

 — „Zdala od ich szczęścia, ostaniem tu w naszym zagłębiu”.

 — „Na ostatek zmarnowanych dni, na krótki ostatek...”

 — „Czy bardzo tęsknisz?”

 — „Śpieszno mi; byle jak najprędzej!!”

 I, spłynąwszy w jedną plamę, szli, jak wahadło senne, szepcąc: prędzej... prędzej.

 Dzwonki przestały grać.

 Jakiś aparat jeno walił nierytmicznie, uderzeniem pulsujących, trwogą opętanych serc.

 Z urzędu wyskoczył młody pan w mundurze i wydawał urywane rozkazy. Zewsząd pośpieszyły spojrzenia ku niemu. On spostrzegł i zaczął grę. Zauważyłem, że tajemnicza wstęga zatrzymała się w pochodzie i konwulsyjnie wygięła, jakoby wyczekiwała na nowe losy. Więc ją porzuciłem i przeszedłem w szersze wymiary.

 A zmusił mię do przejścia ten głupi urzędnik. Ogarnęło mię niezadowolenie, a tuż za nim szły domysły.

 Przyjąłem, że urzędnik bardzo nieudolny. Nawet widziałem wyraźnie. Zapragnąłem dla niego artyzmu, dla urzędnika kolejowego. Pojąłem to, jako konieczność, pragnąłem — jak śmieszne! — artyzmu dla wszystkich kolejowych urzędników. Bo oto chwila ważna, pełna nabrzmiałych pragnień i drgawkowych niepokojów.

 A on tak źle gra, tak źle. Oni — tamci, wszyscy tacy zwarci, jednolici. Pytają: „co?” Nic więcej, tylko takie ogromnie rozpaczne: „co?” On zaś mówi: — „He, he, wiem o wszystkim, ale nic nie powiem. Nie wypada, zresztą może wam zaszkodzi nagłe wstrząśnienie, groza jest, wielka groza, tylko nie umiem mówić o grozie, ni też grozie przeczyć. Patrzcie na mnie, powiadam, że wszystko bardzo dobrze. Ale nie wierzcie, bo przestalibyście spoglądać ku mnie. Dokądże indziej wam spoglądać?”

 Płynęli ławą ku niemu, tacy zwarci, tacy jednolici.

 Patrzył ponad nich, więc zawrócili.

 I zatrwożył mię mocno los ornamentu.

 Na ławie spoczęła, tuż przy mnie, ułomna staruszka. Szepleniąc, paplała: „Proszę pana, to już przecież czas. Wszystko zgotowałam, czekam, a tu niema. Panie, gdybyś wiedział, jakam niespokojna. Tam syn mój jedzie, bardzo chory. Lekarze kazali tutaj na świeże powietrze. Tyle kosztuje. Strach — a tu nie nadjeżdża. Tyle czasu... Może to jakie... zderzenie?... Panie... czy... zderzenie?...”

 Miękkim krokiem wszedł piękny pan, błysnął złotem zegarka, ściągnął chmurnie twarz i wyniośle zagadnął urzędnika. Ten rozłożył ręce, wzniósł ramiona i w głębokim ukłonie uśmiechał się tajemniczo, głupio. Głupi urzędnik.

 Opadła go zgraja okurzonych turystów. Dolatywały urywki: „Przeszkoda... nieznana... wysłano... musimy czekać...”

 Nieuleczalny smutek czasu posuwał się błędnie wzdłuż czarnego palca po pomarańczowej tarczy oświetlonego zegara. Zmięty w poduszkach toczonego fotelu spoczywał młody mężczyzna i z chorym natężeniem sennych oczów prześladował posuwającą się wskazówkę.

 Sfałdowane czoło zaznaczało się kolczastym kształtem, a piegowata, chuda dłoń z rozpaczą opadała na poręcz fotelu: „Co to jest, co ja jeść będę, jeśli nie przyjdzie z miasta świeże mięso? Antoni! Jak myślisz, czy ja będę dziś jeszcze jadł mięso?” — Służący pocieszał. — „A jak nie przyjdzie, wyobraź sobie! Jakaś katastrofa, a my tu bez świeżego mięsa! Co pocznę?” W beznadziejną troskę pochyliła się znękana głowa.

 Z przeciwnej strony, od której odwróciła się myśl wszelka, wpadł rozszalały pociąg i popędził dalej.

 Ruchem woskowych lalek runęła gromada ku plantowi i przystanęła w ostygłym zygzaku pękniętej tafli marmuru.

 Pociąg ratunkowy.

 I powoli, co już dawno wżyło się w świadomość, znalazło stanowczy wyraz.

 Bardzo zwyczajnie ktoś w głos wyrzekł: nieszczęście! Zrozumiano odrazu. Zrodziła się nużąca powszedniość. Pochylili głowy i każdy przyjął słowo na wargi. Każdy czuł, że musi go najść wielkie zmartwienie. Poddali się i nałożyli na twarze odpowiednie grymasy. Milczeli, gdy z dosłyszalnym szmerem pracowała wyobraźnia. Poczym popadli w znaną, znaną rozpacz. Nietoperz-widmo rzucił się na szyby latarni i, łopocąc skrzydłami, wbijał ćwieki lęku w gromadę, zapadającą w konieczność rozpacznym ruchem trumiennego wieka.

 Spojrzałem na ornament, który się wykończał. Musiałem pilnie chwytać...

 Zachybotali się i potoczyli, niby głaz, nogą pchnięty, po ostrym zboczu w bezdenną otchłań śmiertelnej grozy.

 Byli, których usta się rozpętały. Z urzędu dochodziły jęki.

 „Muszę mieć pewność, mam prawo żądać!”

 „Czy kto zginął?...” — Wszyscy zginęli?...” — „Żyją, czy żyją?”

 W zwartym półkolu przylgnęli do siebie i stanęli jak jedność, wspólnego nieszczęścia jedna rodzina...

 Powoli przyjmował wzrok mój ich odmienne maski na stałość. Popadali w sen, który miał utrwalić zrozumienie dla rzeczy, które przyjdą. W mózgach osadzała się pogodną barwą zgoda na konieczność.

 Tajemnicza wstęga zdała się kończyć uciążliwy pochód.

 Chwilami wzdrygali się w bolesnym dreszczu na odgłos nieznanych szmerów.

 Z sąsiedniej wsi dolatywały w tęsknych oddechach tłumione przyśpiewki.

 Na chwilę pomyślałem w ciszy o wsi. Jak już usypia skulona, gnębiąc się w zadumie nad grozą pożarów i losami trzody, rozbiegłej po nocnych pastwiskach.

 A z myślą tą naszła mię obca dobroć, która przyjaźnie spoglądała na półuśpione siostrzyce: grozę i nieszczęście.

 Do gromady podeszła cuchnąca handlarka, podając ciepłe napoje, brudne słodycze i zeschłe pomarańcze. Ktoś wypił kieliszek wódki. Padło westchnienie. Poruszyli się.

 „Czasem nikt z życiem nie uchodzi”. — „Ostają kaleki i chorzy”. — „Żeby przynajmniej dobrze zapłacili, ale gdzie tam”.

 Jakiś głos o drewnianym timbre spokojnie opowiadał: „Niedaleko Medjolanu widziałem zderzenie. Przejeżdżaliśmy obok, w kilka godzin po wypadku. Jeszcze snuły się dymy i słychać było trzask rozpadających się w ostateczność szczątków. W rowie leżało kilka wagonów przewalonych, jakby od niechcenia, w śpiącym ułożeniu znużonego kamelota. Na szczycie wału stał wyniosły fragment dwuch spiętrzonych wozów, które się wbiły w siebie czołami z zajadłością rozwścieczonych byków. Obie maszyny zlały się w jedność miażdżącego uścisku. W powietrzu wirowały dławiące, dokuczliwe pyłki. Opodal na grudzie ziemnej zwidziałem bardzo białą, cieniuchną, kobiecą koszulkę. W jednym miejscu można było dostrzec jakąś część zmiażdżonego ciała, która przezierała przez batyst, różowiąc się delikatnie. Jakaś obnażona szpada połyskiwała w słońcu. A dalej leżał nowiutki cylinder, nienaruszony, lśniący. W jego cieniu zakrzepłą plamą krwi przylgnęła do ziemi głowa mężczyzny. Sama głowa. Jak odcięta, proszę państwa, jak równiutko, niby rozmachem topora, niby uderzeniem gilotyny! W oddali rzęziło konające dziecię, które trup matki przygniótł swym ciężarem. Staruszek, z oderwaną, zwisającą szczęką, obłąkany z bólu, miął pięści i ciskał żużle ku niebu. Od miasta nadchodzili ludzie, niosąc pomoc. Układano trupy rzędem w rowie, a kobiety przysłaniały im twarze brudnemi płachtami. Właśnie wleczono na nosze człowieka, który oszalał i miotał się rozpaczliwie, mimo rany. Chwilami zachodziła cisza i zdało się, iż wszystko słucha jeno głosu tego szaleńca, nawet to wielkie, tak pogodne słońce. Wnet jednak w głąb żwiru wbijały się z sykiem rydle i ćwirczały naprężone łańcuchy dźwigarów. Padały wołania lekarzy. W oddali kołowali ludzie i kradli...”

 Ułomna staruszka, słuchając, spazmatycznie łkała.

 Z przedsionka wyszli woźnice, znużeni, zaspani, i życzliwie zapraszali gromadę do powrotu.

 W szynkowni pogaszono światła.

 Z poblizkiego gaju oliwek zerwała się przebudzona kawka i wszczęła przeraźliwy szczekot wielkiej, wielkiej hańby.

 Wtym od nowa poczęły grać dzwonki. Na plancie ukazała się służba i głupi urzędnik. Z ciemności dochodził bardzo łagodny szmer i stawał się coraz wyraźniejszy.

 Ktoś podniósł się z zadumy i przeciągnął członki. Zrozumiał: „już ich wiozą, wiozą nieszczęśliwych, by powierzyć matce ziemi”.

 Tajemnicza wstęga w ostatnim zakręcie dobiegała do kresu przedsięwzięcia. Naraz...

 Nagłym wkroczeniem cudu w bezwiedną samotność wpełzał wąż żelaznych wozów przed uśpioną gromadę i z odsapnięciem ulgi spoczął, jak ciężkie zaprzeczenie, na wychudłym cielsku pokornej konieczności.

 Łomot otwieranych drzwiczek szczęknął, jak bolesny zawód.

 W oknach uśmiechnięte twarze. Z głębi wozów idzie śpiew chóralny. Więc ocaleli... wszyscy ocaleli?...

 Czyż gromada wciąż uśpiona? Tylko wstęga, wstęga, plącze się, wciąż plącze, ach — ornament!!

 Gienialny starzec przystanął wśród młodych ludzi. Ściska ich dłonie, a oni, oniemiali, patrzą — patrzą. Niespokojne palce bezwiednie szarpią listki niezwykłej paproci.

 Młode dziewczę spoczęło na piersiach kobiety­‑agawy. Nie może odnaleźć ust matki.

 Wyniesiono chorego syna, który skomli radośnie. A ułomna staruszka drepce obok, utykając, i złą dłonią błądzi nieufna po jego czole.

 U stóp pana w toczonym fotelu złożono woreczek najświeższego mięsa. Nie patrzy, jeno gdera, wywijając piegowatą dłonią: „Popatrz Antoni, a ja myślałem, że to katastrofa, naprawdę katastrofa. Takie nieporządki. A to szelmowski zarząd, widział to kto?”

 Ktoś pyta w ścisku: „Więc tylko przeszkoda. A myśmy myśleli, że naprawdę...”

 Naprawdę!...

 Biedna gromado! Cóż ci uczyniono! Jaki trudny zawód! A jeszcze trudniej zniweczyć szczep własnej dłoni, gdy nacięcie jest takie bolesne. Ocaleli, gdy wyście ich odwieźli na ciche cmentarze! I obliczyli koszta i zgotowali żal i żałobę. Biedna gromado!

 Żegnałem ich, jadąc w obce strony. Szczerze martwił mię zepsuty ornament, gdym ujrzał, jak złośliwy zygzak wskroś przekreślił cały trud. A tajemnicza wstęga powlokła się niepostrzeżona smutnym chodem psa włóczęgi za gromadą do ich schronisk.

 Wskoczyłem do przedziału. Sąsiad, garbusek, przebudził się i badał nieśmiało. Niebawem zagadnął z życzliwym uśmiechem: „Pan zapewne z wycieczki po studja. O! Tu niejeden wspaniały motyw, tylko mało kto kraj nasz odwiedza. Ale co widzę — ornament! Zapewne szkic, tak z nudów, wskutek opóźnienia. Ale pan jeszcze nie skończył, widzę nawet: przekreślone. Tu zaś niema stoliczka i zanadto wóz się chwieje. Wie pan, ogromnie kocham sztukę. Dla niej wszystko poświęcę. Ot proszę, jeśli łaska, oprzeć rysunek na moim garbie, będzie wygodniej. Bo ja rozumiem, co znaczy chwila, trzeba zaraz wykorzystać, inaczej stracone. Ja sam... tego... Proszę śmiało, jeśli łaska”.

 Oparł piąsteczki o kolanka i poddał garb. Ułożyłem zepsuty ornament. Kołysało się przedemną złośliwe przekreślenie, — symbol o jednym wymiarze — zabawnie kołysało na uprzejmym garbku. Nie umiałem dokończyć.

 Wkrótce wjechaliśmy w miasto.

MEDI.

 Wyleciał w park szalony krzyk pawia. Połyskiem tępiącego miecza przebił wilgną gęstwę mroków. Katując zapłakaną twarz nocnej ciszy, upominkiem lęku legł na mej znużonej piersi. Porwałem się z trapiącego śnienia, a tłusty chłód wilgoci przylgnął do mego czoła. Drżę, jak drżę!

 A paw ponowił bolesny krzyk klątwy. W żyły me wpływa przerażenie i wapnieje.

 Pawiu — przyjacielu, czego chcesz, pawiu?

 Od jezior idzie zimny wiew i głucho strąca z liści opad przedpółnocnej zlewy. W samotni mojej dogasają świeczniki, ostatni ślad życia w samotni mojej. Świetlane krążki padają na ruń gazonów. W ich złote obręcze wstąpił paw-widmo, gnąc wytworną szyjkę i małemi oczkami badawczo łysnął w stronę rozwartych okiennic.

 I budzi wspomnienie.

 O tym, jak czasu nocy zachodził do ciebie, ty luba, umarła dziewczynko. W te jasne, szczęsne noce, kiedy się kłonił przejrzały lipiec moich dni. Zaprawdę, jak tęsknię za tobą, Medi! — moja Medi.

 A paw już wzbił się na okno i przysiadł na stalowej piersi. Widzę wyraźną ciekawość.

 Nie mogę jednak nie myśleć o smutku i olśniewającej pustce, która mnie otacza.

 Mój smutek — uboga tryzna w przestwornej, stęchłej świetlicy. I pajęczyny tyle zwisa z nad pułapu. Mój smutek — lśniąca tafla opuszczonej bulwarowej ławy, gdy czasu słoty błądzą po niej łkające migawki gazowych latarni. Czuły uśmiech nieszkodliwego idjotka do cudu wystawowych kwiatów. A pustka, ha! — pustka. W rodzinnego sygnetu pryzmacie łamie się, tysiąckrotnie łamie, w nieskończoność, którą już dostrzegam. Ale, wszak ostaje jeszcze pociecha, zimna, cicha, wymownych o północy szyb lustrzanych. I widzę cię, Medi, widzę wachlarz słodkich twoich główek. Pawiu, wierzaj mi przyjacielu, myślę o dziewczynce z plamką czerwoną na lewym policzku, a nie o mym smutku i pustce, która jest.

 I już siedzimy w utulnym, przedmiejskim domku, wokół wywrotnego stołu i, milcząc, patrzymy na się nieprzyjaźnie. Matka twoja, twój ojciec i ja siedzimy, Medi najdroższa, zanim ty byłaś i imię twoje. Jak dawniej. Łoskotem spadającego nagle przedmiotu łamią ciszę słowa twego ojca. Przemawiał zawsze, gdy miał wychodzić. Więc nie zważałem, choć pamiętam. „Jeszcze rok jeden przetrwamy, Doro. Spróbujemy, by niepotrzebnie nie zawracać. Może się inaczej ułoży, może zrodzisz dziecię, którego pragnę. Czy pan uwierzy, że pragnę dziecięcia?” Sławna twarz jego przyjęła uśmiech niewidomych.

 Myśląc o