Wesele hrabiego Orgaza. Powieść z pogranicza dwóch rzeczywistości - Roman Jaworski - ebook

Wesele hrabiego Orgaza. Powieść z pogranicza dwóch rzeczywistości ebook

Roman Jaworski

0,0

Opis

Jaworski był jednym z największych dziwaków i ekscentryków początku XX wieku. Przyjaźnił się z Witkacym i Wojtkiewiczem, uważa się go za prekursora Gombrowicza. Powieść „Wesele hrabiego Orgaza” przez dziesięciolecia uchodziła za zaginioną, choć ukazała się drukiem w 1925 roku. Jest to trudna proza, ale warto przez nią przebrnąć. Jaworski tworzy własne słowa (do książki jest blisko 400 przypisów, a mogłoby ich być trzy razy tyle), ma doskonałe wyczucie melodii języka, są fragmenty, które czyta się niczym rytmiczny wiersz. Autorzy piosenek hip hopowych wiele mogliby się od niego nauczyć. Język jest największym atutem tej powieści. Utopijna fabuła opowiada o sporze dwóch amerykańskich milionerów, którzy z nudów gotowi są zniszczyć świat, pogrzebać kulturę, religię, sztukę. Jaworski zupełnie nie dba o prawdopodobieństwo zdarzeń, groteskowym światem rządzą się osobne reguły, można powiedzieć, że rodem z literatury fantastycznej, z pogranicza baśni i powieści utopijnej. Trudno jednak szukać jakichkolwiek analogii w światowej literaturze. Bo choć Jaworski lokuje akcję w Toledo, to jest to utwór tak silnie osadzony w polskiej kulturze (także ludowej, w tym fragmenty pisane gwarą), że wszelkie wątki fabularne schodzą na drugi plan.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 411

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WESELE HRABIEGO ORGAZA

Roman Jaworski

WESELE HRABIEGO ORGAZA

POWIEŚĆ Z POGRANICZA DWÓCH RZECZYWISTOŚCI

Jirafa Roja

Warszawa 2006

© Copyright by Roman Jaworski © Copyright for this edition by Jirafa Roja, 2006

Tekst po raz pierwszy ukazał się w 1925 roku nakładem wydawnictwa F. Hoesicka w Warszawie.

Drugie wydanie ukazało się w 2002 roku nakładem wydawnictwa Universitas w Krakowie.

Opracowanie tekstu dla Universitasu: Izabella Sariusz-Skąpska Redakcja tego wydania: Łukasz Gołębiewski Projekt okładki: Żaneta Delegacz Skład i łamanie: Tatsu

Druk: Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział PAP S.A.

ISBN 83-89143-66-6

Wydanie III Warszawa 2006

Kluk Opowieści NIEZWYKŁYCH

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.

Roman Jaworski Demoniczny parodysta

„ Ostatnim utworem Romana Jaworskiego jest powieść „ Wesele hrabiego Orgaza ", wydana w 1925 roku. Jest to rodzaj encyklopedycznej klepsydry groteskowej, poświęconej beznadziejnemu upadkowi nowoczesnej kultury i cywilizacji (Jaworski należał do zdeterminowanych katastrofistów). Chybiony ten nekrolog, czy klepsydra, przeładowany — jakby powiedział Stanisław Ignacy Witkiewicz — „ bebechami metafizycznymi", roi się jednak od kapitalnych fragmentów ".

Tak napisał w 1961 roku o wydanej 36 lat wcześniej powieści Jaworskiego, krytyk i wydawca Roman Zrębowicz. Do jego tekstu, dalekiego od panegirycznego zachwytu, jeszcze powrócę, a tymczasem przypomnijmy sobie artystyczną osobowość jaką był niemal zapomniany dzisiaj pisarz krakowskiej awangardy początku XX wieku.

Obsesje i zmory

Roman Jaworski urodził się w 1883 roku, a zadebiutował w wieku 20 lat jako poeta na łamach jednego z krakowskich czasopism. Szybko jednak zrezygnował z pisania wierszy i zajął się prozą. Zaczął pisać opowiadania w których wykreował charakterystyczne dla całej jego twórczości niesamowite, dziwne i demoniczne światy. „Miał iść", „Amor milczący", „Bania doktora Lipka" czy „Trzecia godzina" to utwory, które w 1910 roku włączył do wydanego nakładem krakowskiej Książnicy tomu zatytułowanego „Historie maniaków". Opisywał w nich rozmaite przypadki osobliwego „opętania". Dotknięci nim ludzie to właśnie tytułowi „maniacy", osobliwi dziwacy działający na pograniczu świata realnego i urojonego, ulegający maniom, obsesjom, ideom nadwartościowym oraz urojeniom.

W każdym z opowiadań występował inny bohater, ale łączyła go z postaciami z innych tytułów właśnie ta osobliwa zmora umysłowa, sprawiającą, że każdy z bohaterów nie był sensu stricte określonym przypadkiem psychiatrycznym dającym się jednoznacznie zakwalifikować w zgodzie z podręcznikami psychopatologii. I tak, bohater „Trzeciej godziny" dąży do tego, żeby — jako przedsiębiorca pogrzebowy — zostać mitycznym przewoźnikiem zmarłych, a postaci wypełniające utwór „Bania doktora Lipki" jednoczą się wokół wspólnej idei, jaką jest utworzenie armii Chrystusa w szeregach której podbiją zły, zepsuty świat. Zainteresowanych szczegółami odsyłam do mojego wstępu w „Historiach maniaków" (Wydawnictwo Jirafa Roja, Warszawa 2004). Wynaturzenia i przerysowania typów psychicznych prezentowanych przez Jaworskiego sprawiły, że słusznie nazwano go „ekspresjonistą". Jako taki stał się pierwszym przedstawicielem tego nurtu w polskiej prozie. Dlatego również — posługując się definicją L.B. Jenningsa, iż „groteska to demoniczność przemieniona w trywialność" — niektórzy badacze uważają Jaworskiego za pierwszego przedstawiciela groteski w naszej literaturze. Oczywiście dają się dostrzec w jego utworach rozmaite wpływy, i to światowych wielkości. „Historie maniaków" zawdzięczają niemało upiornym opowiadaniom „groteskowo-arabeskowym" Edgara Allana Poe, jak również „Horli" czy „Obłąkanemu" Guy de Maupassanta, niesamowitym nowelom francuskiego prozaika, które wyszły spod jego pióra na krótko przed popadnięciem w obłęd autora „Baryłeczki" i „Pięknego pana". Także na polskim gruncie miał Jaworski poprzedników, że wskażę na niektóre opowiadania Antoniego Langego, Wacława Grubińskiego czy Jana Lemańskiego. Analogie nasuwają się z dramatami Leopolda Staffa, zwłaszcza ze „Skarbem" i „Godiwą". Nie sposób także nie wspomnieć o awangardowej „Pałubie" Irzykowskiego.

Zaginiony rękopis

Przejdźmy jednak do „Wesela hrabiego Orgaza". Utwór ten został nazwany przez autora „powieścią z pogranicza dwóch rzeczywistości". Ukazał się nakładem renomowanego wydawnictwa F. Hoesicka. Jest to jedyna zachowana powieść Jaworskiego, ale miał on dalsze ambicje związane z tym gatunkiem. Planował cały cykl, noszący wspólny tytuł „Franciszek Pozór". Miała to być groteskowa epopeja ukazująca autodestrukcyjny proces rozpadu szlachty oraz magnaterii. Wiadomo, że autor napisał połowę pierwszego tomu, a być może nawet doprowadził swoją opowieść do bardziej zaawansowanego stadium. Rękopis jednak zaginął w Powstaniu Warszawskim. Sam Jaworski zmarł w 1944 roku w wieku 61 lat. „Wesele hrabiego Orgaza" to najdłuższy i najbardziej dojrzały utwór pisarza. Nie odniósł sukcesu w 1925 roku, bo nazbyt „tyranizował czytelnika", jak to napisał po latach Roman Zrębowicz (do opinii tej jeszcze powrócę). Przeszedł jednak do historii literatury, chociaż tylko tej wąskiej, hermetycznej, do której sięgają wyłącznie miłośnicy określonych stanów i nastrojów artystycznych oraz — rzecz jasna — specjaliści. Jeden z tych ostatnich, Andrzej Konkowski, dał na łamach „Miesięcznika Literackiego" interesującą analizę powieści Jaworskiego oraz charakterystykę jej społeczno-literackiej genezy:

„Przesilenie po 1918 roku i przemiana wartości kazały A. Sternowi i A. Watowi gloryfikować nonsens, gdyż „jest wspaniały przez swą treść nieprzetłumaczalną, która uwypukla twórczą szczerość i siłę". W „Bezrobotnym Lucyferze" (1927) Wat ujrzał rzeczywistość jako wielki narząd płciowy i kasę pancerną, a kilka lat wcześniej powtórzył za T. Tzarą koncepcję „nowoczesnego idiotyzmu". Dawid Yetmayer, bohater „Wesela hrabiego Orgaza" — to również współczesny idiota pragnący za pomocą mistyfikacji, zabawy, śmiechu wytańczyć „nowy, wspaniały świat". A czyż posada de la Sangre i urządzony tam dancing nie przypominają kabaretu Voltaire? Czyżby więc z autentycznych faktów zrodził się pomysł powieści? A może stanowi ona polemikę z teorią czystego absurdu głoszoną przez dadaistów, a następnie przeniesioną do Polski za pośrednictwem futurystów?"

Po tych rozważaniach Konkowski przechodzi do zasadniczej treści utworu i jego głównego bohatera:

„ W sytuacji powszechnego zwątpienia, rozprzężenia, bezsensu — Dawid Yetmayer, amerykański milioner i maniak, chce przynieść ludzkości zbawienie. Jest ono osiągalne tylko poprzez wskrzeszenie uczuć religijnych. Amerykanin opracowuje niezawodny system pozwalający odzyskać utraconą w wyniku wojny wiarę. (...) Szlachetne intencje „ idioty " Yetmayera nie przylegały do powojennej rzeczywistości. Dzieło odnowy religii okazało się nie do zrealizowania" („Dancing i jego fikcje", „Miesięcznik Literacki" nr 12/1971).

Tyranizuje czytelnika

Cofnijmy się teraz do szkicu Romana Zrębowicza, w którym — pomimo braku większego zachwytu nad „Weselem hrabiego Orgaza" — zawarł on kilka niezwykle trafnych uwag na temat powieści i w ogóle całej twórczości prozatorskiej Jaworskiego. Oto co napisał Zrębowicz w „Ruchu Literackim" w 1961 roku:

„Twórczość Jaworskiego może budzić zastrzeżenia, choćby z tego powodu, że czytelnika tyranizuje, autora zaś' spycha na samą krawędź rzeczywistości socjalnej, poza którą roztacza się pustynny ugór z melancholijnym mirażem absolutu piękna gdzieś na dalekim widnokręgu. Z krawędzi tej wychodzi tylko jeden szlak, a mianowicie okrężna, skomplikowana droga, wiodąca do osobistego cierpienia, gdzie piękno jak surogat boskości staje się fata Morgana, a życie wieczną złudą Maji i samotnością tragiczną. Na tym tle postać Romana Jaworskiego urasta i należy do wielkich symbolów literackich, obejmujących takich pisarzy, jak Baudelaire, Poe, Leconte de Lisle, Przybyszewski itp. Wszystkie te symbole spoczywają w sarkofagach tej beznadziejnej, a tak niedawno minionej epoki, którą nazwałbym letargiem marzenia" („Zapomniany ekspresjonista", „Ruch Literacki", nr 4-5/1961).

Do zalet „Wesela hrabiego Orgaza" cytowany powyżej krytyk zalicza obyczajowe spostrzeżenia Jaworskiego na temat Ameryki. Oczywiście ich przerysowanie i skąpanie w turpistycznym „sosie" zniechęciło zapewne krytyków oraz czytelników. I nic dziwnego — bo nie łudźmy się: pisarz odpowiada za swoje dzieła, a jeśli decyduje się na tak osobliwy styl będący środkiem do „tyranizowania czytelnika", to zbiera tego owoce. Cierpkim jest na pewno krytyka, ale najbardziej gorzkim i trucicielskim — obojętność. Oto jeden z fragmentów uznanych przez Zrębowicza za „kapitalne":

„Najbardziej niestrawne są dla mnie okazy dorobkiewiczów, tych legendarnych eksuliczników, skromnych pastuszków, sprzedawaczy gazet, sprytnych kuchcików czy pomywaczy uchodźczych okrętów. Gdy dzięki zdolnościom, raczej machinacjom dochrapią się wreszcie w bankach depozytów lub liberię wdzieją państwową, nad każdym życia bujniejszym objawem, nad uskrzydloną jakąkolwiek myślą bezwzględnie się pastwią. Praktyczna barbaria. Chełpi się zazwyczaj, że nacjonalizm spółczesny funduje. Bezczelna hałastra do cieniów Voltaire'a śmiało się przypina. A wszystko dokoła więdnie, dogorywa, bo oni panują, rządzą i dyktują".

Podstępne karły

Mocny to osąd, choć jak wszystkie w pisarstwie Jaworskiego mocno zdemonizowany. Trudno też zapewne w literaturze o bardziej dosadną polemikę z amerykańskim mitem raju na ziemi. Cytowany fragment to policzek wymierzony apologetom i chwalcom Ameryki z pozycji pisarza ekspresjonistycznego, widzącego wszędzie złośliwe trolle o upiornych obliczach. Z innej pozycji zaatakowałby zapewne kapitalistyczny raj futurysta i komunista Bruno Jasieński, gdyby zamiast na USA nie skupił się na Francji w powieści „Palę Paryż". Tam złośliwymi trollami-mordercami okazują się podstępne bakterie niszczące ludność nadsekwańskiej stolicy. Stąd już tylko krok do innego skojarzenia — z pełzającymi karłami reakcji, sloganu, którym często posługiwała się stalinowska propaganda w ostatnim okresie życia „wodza światowego proletariatu". Semantyka językowa przytoczonych związków frazeologicznych ma rodowód w grotesce czyli właśnie w świecie wykreowanym na polskim gruncie przez Romana Jaworskiego. Demonizowanie ludzi i ich działań to element naszego realnego życia, widoczny nie tylko w literaturze, filmie, malarstwie czy teatrze, ale i przekazach mass mediów. A w bardziej przyziemnej warstwie — w plotkach, obmowach, spekulacjach na temat życia i uczynków naszych bliźnich. Teoretycznie więc pisarstwo Jaworskiego powinno odnieść sukces i akceptację, ale tak się nie stało.

Było nazbyt wysublimowane w swoim artystycznym turpizmie, kulcie brzydoty i beznadziejności, żeby mogło ogarnąć szersze masy. Nie bez znaczenia był też język, jakim posługiwał się autor. Hermetyczny, odstręczający, wyzywający w swoim osobliwym dziwactwie. Czy autor świadomie „psuł" swoje utwory? A może chodziło o coś innego. Oddajmy głos Michałowi Głowińskiego, autorowi ciekawego eseju poświęconemu Jaworskiemu:

„Z pozoru Jaworski doprowadził emocjonalny styl modernistów do stanu maksymalnego wynaturzenia. W powieści nie ma bowiem jednego chyba zdania w którym nie byłoby czegoś odbiegającego od norm literackiej polszczyzny. Jednakże Jaworski odcina ów maksymalnie udziwniony język, operujący wielce „pokręconą" składnią i ogromnymi ilościami archaizmów, neologizmów, barbaryzmów, wyrażeń gwarowych itp., od tego, co go w modernistycznej beletrystyce motywowało. Język, nie tracąc form dawnych, staje się jakby chwytem obnażonym. Przestaje być środkiem wyrazu w prozie lirycznej — staje się zaś elementem twórczości ironicznej. Pozornie pozostaje niezmieniony, nawet więcej: Jaworski potęguje to, co stanowiło istotę stylu modernistycznego. Z pozoru tylko — bo, nadając mu inne funkcje, kompromituje go. Przestaje on być czynnikiem wzniosłości, staje się zaś przedmiotem i środkiem deprecjacji".

Głowiński pisze dalej:

„Język oparty na jednej, zbanalizowanej konwencji, skłania się w „Weselu hrabiego Orgaza " ku parodii. Stanowi tu jakby wartość negatywną, wyraz dystansu pisarza wobec powieści, którą kreuje. Stanowi warstwę wierzchnią w wielostronnej kpinie Jaworskiego, w kpinie bezwzględnej — w jej zasięgu znajduje się także opowiadający. Negacja stylu jest tutaj stadium początkowym kompromitacji powieści" („Drwiące requiem dla historii", „Twórczość" nr 1/1960).

„Wesele hrabiego Orgaza" to powieść trudna i skomplikowana. I niełatwa w odbiorze. Świadomy jednak zabiegów autora czytelnik może zachować dystans do jej warstwy językowo-znaczeniowej. Wiedząc o drugim dnie i ukrytej zawartości stylu Jaworskiego, odbiorca może przystąpić do literackiej „konsumpcji" tej prozy niczym do obcowania z dziełem niezwykłym, starannie przemyślanym i obfitym w gry z czytelnikiem i całą tradycją kulturową w której autor wyrósł i w której doszedł do pozycji pierwszego polskiego ekspresjonisty.

PlOTRKiTRASIEWICZ

Cytat i dedykacja

„Przedmiotem eposu, wbrew wszelkim gadaniom, może być tylko materiał przyszłości" (Z rozmyślań nad zadaniami i nad istotą sztuki pisarskiej)

Mądrym Indianom, którzy z pogromu cywilizacji ocaleli jeszcze, za to, że odwagę posiadają zawsze, by zrozumieć wszystko, opowieść poświęcam, wiedząc, iż do nich jedynych mogę bez obawy przemawiać po polsku.

Zbawca świata i jego barkeeper1

Rozdział wstępny, w którym będzie mowa o tym, jak...

Dawid Yetmeyer, miliarder z Nowego Jorku, uwiedziony spojrzeniami kardynała-inkwizytora Don Fernando Nino de Guevara na słynnym portrecie El Greca, postanowił nagle zostać zbawcą świata głównie w tym celu, by leczyć dotkliwe rany powojenne i pobudzać zgnuśniałą ludzkość do twórczości. Zjeżdża więc nasz, skądinąd wybitnie otyły, bohater do starożytnego Toledo w Hiszpanii i prowadzi tutaj rokowania z powiernikiem swoim Don Jacinto de Gouzdrala Gouzdrez, kelnerem z zawodu, o założenie dancingu, w którym mają odbywać się nowoczesne misteria pantomimowo-taneczne, pobudzające ludzi do wskrzeszania uczuć religijnych i do historycznego sposobu ujmowania rzeczywistości. Poprzez religijność i historyczną syntezę powrócić ma myśl człowiecza do zaprzepaszczonych przez długoletnią pożogę wojenną zdolności twórczego budownictwa we wszystkich dziedzinach kultury i cywilizacji.

Siedzibą zbawczego dancingu ma być Posada de la Sangre, historyczna oberża, w której ongiś Cervantes pisał swego Don Kichota. Pantomimową primabaleriną będzie Donna Evarista de las Cuebas, potomkini rodu, z którego pochodziła żona El Greca. Dziewczyna ta, odznaczająca się niesamowitą urodą, jest właścicielką cennej sadyby dancingowej i od jej to opiekuna nabył ją Jacinto dla Yetmeyera Posada de la Sangre. Wskutek tragicznej miłości do matadora Manuela, który podczas niefortunnej walki z bykiem Corcito popełnił na arenie samobójstwo, popadła Ewarysta w silny rozstrój nerwowy. Obowiązki tanecznicy i kapłanki misteriów wyrwą ją obecnie z ponurej obroży melancholii.

Gnali go przed sobą wśród gwizdów, chichotów, wymyślań. Ku Zocodoverowi zmierzał przez Calle del Comercio. Staczał się po pryncypialnej pochyłości Toleda miarowo, z godnością, mimo swawolnych popchnięć i wyuzdanych przezwisk. Postać miał przyziemnego grzyba truciciela. Brzuchaty potworek w pasiastym, fioletowo-zielonkawym kostiumie, z krótkimi porteczkami i z ogromną brązową, żółtymi cętkami nakrapianą czapką na głowie rozrosłej, pozbawionej szyi. Cienista fasada czapy i w rogową oprawę ujęte okulary uwalniały oblicze od potrzeby jakiegokolwiek wyrazu.

Dreptała tuż przed nim w leniwym pośpiechu spłoszona trzoda rozdzwonionych koźląt, pobekując ślamazarnie. Rozszalały osioł, zrzuciwszy warzyw kosz przygniatający, wpadł na chodnik, rozpędzając korowód mnichów zakapturzonych w oponach flagelanckich. Czereda ulicznych bachorów, posuwając się uporczywie tuż za przybyszem, po szeptanych konszachtach swych aficionados2 niesłusznie, z przejmującym jazgotem orzekła:

— Ingleze! Ingleze!

Wielkie słońce toledańskie rozdziawiło swoje dumne ślepia, posypując rdzawym proszkiem nadwieczornych blasków bruk kamienisty, zmarniały od niewolniczego stąpania wciąż powrotnych stuleci.

Zatrzymały go przez chwilę napastliwe duszności. Na krztuszącego się spadł grad dobrze wycelowanych pocisków: skórki pomarańczowe, okrągłe owoce oliwek, zbrudzone listki sałaty.

Przemówił do gawiedzi w niezrozumiałym języku:

— Nie myślcie, moi kochani, iż koniecznie trzeba wrzeszczeć, nie wiedząc, czego się chce od siebie samego! Można w tym wypadku tak samo milczeć, jak wówczas, kiedy wie się, czego chcieć! Wiem ja na przykład, czego domagam się od mej własnej persony, ale gdyby zaszedł wypadek wręcz przeciwny, wątpię, czy zdobyłbym się na rozgłos uliczny. Jeżeli jednak sądzicie, że przy pomocy donośnych, a raczej nieznośnych okrzyków zdołacie zgłębić, czego chcecie ode mnie, lub zgoła dociec, czego ja chcę od was, proszę... bez wszelkich ograniczeń folgujcie nadal rozprężonym gardziołkom!

Stropili się niezrozumiałością wprost wyzywającą. Zdążył przybłęda wyzyskać moment osłupienia i dopadłszy Cafe-Restaurant „Vienna", pod kremowym parasolem ogródkowego stolika przykucnął.

— Proszę zawołać seniora Jacinto! — uprzejmie zażądał.

Z szeregu bladoniebieskich fraków i ciemnopąsowych kamizelek wyplątał się staruszek smukły, kościsty, kroczący z godnością przezorną. Podgięte okolenie wystającego podbródka dążyło zawzięcie do zetknięcia z ostrym zakończeniem nosa, nad którego cienkim grzbietem migotały czarne oczęta przerażonego niemowlęcia.

Potworek czapę niby przyłbicę na oczy zapuścił i wymamrotał:

— Jestem Dawid Yetmeyer z Nowego Jorku, zamieszkały przy tysiącznej trzechsetnej trzynastej Avenue w District of honourable lazy men3. Czy mam przyjemność z seniore Jacinto, z którym łączy mnie półroczna niemal korespondencja i którego listy posiadam przy sobie?

Frak ponuro usłużny połami wesoło zaszeleścił, objawiając swe miano:

— Jam jest, nie inaczej: Don Jacinto de Gouzdrala Gouzdrez. Oczekiwałem waszej wysokości z niewymierną niecierpliwością. Służyć mogę doskonałym puchero4 z niezrównanymi garbanzos, czy też dla ochłody mrożoną czekoladą?

— Nie życzę sobie w tej chwili ni strawy, ni napoju. Poza tym nie jestem ani wysokością, ani niskością. Jako mieszkaniec nowego świata jestem wyłącznie równością, co rozumieć należy, że równy jestem każdemu, kto nie wymaga, bym mu to przyznał. Wszystko gotowe?

— Najzupełniej. Sądzę, że wreszcie skończyła się wojna i że czas najstosowniejszy do otwarcia interesu.

— Przypuszczam, iż nie mylę się, uważając porę za odpowiednią. Zresztą już sam rodzaj mojego przedsięwzięcia domaga się czystego typu powojennego.

— Szkoda, że nie przedwojennego lub nawet wojennego, bo wówczas troska o zyski byłaby mniejsza — chytrym szeptem zauważył Jacinto.

— Punktem wyjścia przy zakładaniu przedsiębiorstw w dobie obecnej są dla nas, Amerykanów, zobowiązania moralne, zaciągnięte wobec osób drugich, albo też czasem i wobec siebie samego. Zachętą przy montowaniu interesów są dekoracyjne motywy zabawowe. Dopiero samo wykończenie biznesu uwieńczone być winno architektonicznie okazałą, a smaczną kolumnadą zysków. Przedwczesne zamysły rentowności psują linię rozwojową zarobkowej konstrukcji i niweczą logikę wynikających z niej wypadków. Otóż przyjeżdżam tu, by przede wszystkim wykonać dobrowolnie przyjęte polecenie ziomka waszego, kardynała inkwizytora Don Fernanda Nino de Guevara. Pobożnego tego okrutnika więzi w swym czerwonym pałacu w Nowym Jorku znany nasz miliarder, a przez to i mój konkurent Mr H.W. Havemeyer. Kardynał życzy sobie, jako niepoprawny Europejczyk, nic mniej i nic więcej, jak tylko, by ktoś wyświadczył podstarzałemu i zgnębionemu kontynentowi jakieś dobre okrucieństwo czy okrutne dobrodziejstwo, a to celem podtrzymania zanikającego od wybuchu ostatniej wojny, wątku historii. Podjąłem się tego zadania tym skwapliwiej, że trudno się dziś imać czegoś mądrzejszego, jak pozytywnego tępienia nadużyć powojennych, popełnianych przez stosowanie samych złych okrucieństw i okrutnie głupich złości. Nadarza mi się również sposobność wprost cudowna do gruntownego porachunku z Havemeyerem, który nie tylko jest miliarderem, jak i ja, nie tylko posiada czerwony pałac w najbliższym sąsiedztwie czarnego mojego domu, ale na dobitek wszystkiego, wyobraź sobie mój Jacinto, jest kolekcjonerem dzieł sztuki! Czy ty zdajesz sobie sprawę, kochany przyjacielu, do czego doprowadzić może kolekcjonerstwo, zwłaszcza przy olbrzymich, niezmierzonych, niewyczerpanych środkach pieniężnych mego konkurenta? Po prostu do wycofania żywych faktów lub ich wiarogodnych świadków z obiegu historii, do zupełnego przerwania i tak już nadwyrężonej dziejowej ciągłości. Sam powiedz, czy mogę ja dopuścić do tej ostateczności, ja, kardynała Fernanda delegat, misjonarz, powiernik? Skoro przez Havemeyera wyraża się ludzkość znudzona historią, w takim razie występuję ja, Yetmeyer, znudzony ludzkością i wraz z inkwizytorem-okrutnikiem uwolnię całą historyczną przeszłość, by o ile może i zechce, weszła w teraźniejszość. Będzie to próba powiązania dziejów i niebawem przekonamy się, czy ta teraźniejszość w ogóle do życia jest zdolna. Wiem, że niełatwe jest moje zadanie, i wiem, że chcąc dopiąć celu, posługiwać się muszę środkami najnowszymi, a więc obowiązującymi już po ostatniej wojnie międzyludzkiej, czyli tak zwanymi powojennymi i stąd nieludzkimi.

— A więc nie kinematograf w połączeniu z okultystyczną jadłodajnią, jak ostatnio pisał pan dobrodziej? — zaskomlił Jacinto.

— Nie, raczej dancing wraz z przyczepioną recytatornią okrucieństw arytmicznych.

— Ostatecznie, taki typ interesu czy owaki, to rzecz dla mnie podrzędna, prawie obojętna...

— Tak, tak, obojętna — żywo podchwycił Jankes i rozjaśnił zamglone w szkieł poblasku źrenice topazowych oczu. Uniósł się na krzesełku, brzuszek ukryty pod blaszaną taflą stołu na wierzch wydobył i zerwawszy czapę z głowy, ujawnił jasnoryżą, kędzierzawą, przemocą pomady ujarzmioną czuprynę.

— Sądzę, mój Jacinto, że posiadasz główny warunek po temu, by mogła połączyć nas przyjaźń, nie jest ci bowiem obcą konieczność stosowania obojętności w związkach ścisłych, czyli na ścisłym wyrachowaniu opartych. Brak wszelki spólnych upodobań i zaciekawień ułatwi nam niewątpliwie zawarcie stosunku, wyrażającego się raczej w przyjaznej obojętności, o którą mi chodzi, gdyż może być potrzebna, aniżeli w obojętnej przyjaźni, która jedynie w płciowym odniesieniu, zwłaszcza w małżeństwie pożyteczną czy pożądaną być może, a której nie umiałbym nigdy na nic użyć.

— Gdy byłem pierwszym poganiaczem mułów królewskiej stadniny w Madrycie, nawiedzały mnie różnorakie miłości młodzieńcze. Kochałem wówczas gibkie dziewczęta Granady, Kordoby góry dzikie, wyniosłe, Barcelonę zapachnioną gajami pomarańczy, kochałem Loteria de navidad5 na Puerta del Sol pod balkonem „Correspondencia de Espana", a nawet kochałem i całą Hiszpanię. Nic bardziej nie zniechęca jednak do miłości aniżeli zawód kelnerski. Przy posłudze kawiarnianej napatrzyłem się tylu dziwnościom, że dojrzałem, osiwiałem i zobojętniałem. Dziś żywo przejmuję się jedynie samym sobą i nic kochać nie mógłbym. Dziś czuję szczerą obojętność: dla wszystkiego i wszystkich poza mną.

— Masz oto czek na dziesięć tysięcy dolarów, wart tego jesteś. Racz przyjąć tę drobnostkę jako podstawę, utrwalającą naszą obustronną obojętność, a równocześnie zasilającą twoją miłość własną.

Dławił się Amerykanin śmiechem radości w przełyku grzęznącym i zacierał rączki na znak, że rozwija się pomyślnie interes. Kelner zaś Jacinto z czekiem w dłoni zwiniętym jeszcze bardziej w wyprostowaniu służebnym zesztywniał i, pokrywając wzruszenie, przymknął oczki, jak gdyby chciał wystylizować w mózgu kształt tuż urzeczywistnionego marzenia. Wnet jednak otrząsnąwszy się z zadumy, do bufetu pośpieszył, by powrócić z filiżanką czekolady wraz z nieodłączną szklanką wody mrożonej, z której sterczał wysmukły azucarillo6.

— Trzeba posilić się, seniore, zwłaszcza w dzień, jak na jesień, wyjątkowo upalny. Wprawdzie to piątek i post nas obowiązuje rzetelny, ale orzekł już raz Escabar: „liquidum non rumpit jejunium"7 i tego się trzymam. Lepszej zaś czekolady nie podają nawet u Mallorquina w stolicy.

— Powiedz, coś zdołał uczynić dotąd dla mnie? — zaskomlił grubasek, ulegle połykając słodycz zawiesistą.

— Moc zdziałałem, dobrodzieju szanowny, do zeznań jednak zabrakło odwagi niezbędnej. Obawiałem się, czy pokryć zechcesz wydatek nieskromny. Obecnie zuchwałość wypowiedzieć raźniej, skoro twej hojności uzyskałem pewność: oto nabyłem dla naszych potrzeb Posada de la Sangre...

— Oberżę, w której Don Kichote, wszelkich poczynań patron najcenniejszy, otrzymał ongiś swe znamię rycerskie? Jacinto! Czy to być może? Zapewniłeś mi miejsce, z którego wyruszył Cervantes na świata spłowiałego pierwsze przemienienie twórcze?.

— Nie inaczej, panie szlachetny. Historyczna, cuchnąca buda, zakupiona (bez uiszczenia pieniędzy!) za nieprzyzwoitą ilość pesedów, jest twoją własnością. Spełniłem jedynie pańskie życzenie listowne. Orżnął mnie właściciel, stary kotlarz Enrico, ale wolałem przepłacić, aniżeli dopuścić, by cygański urwis oddał sadybę w ręce jakiejś tam komisji konserwacji zabytków czy innej podobnej mędrkowatej instytucji. Właściwie działał Enrico jedynie w imieniu obłąkanej swej bratanicy, sieroty Donna Evarista de las Cuebas, w prostej linii potomkini rodu, który niegdyś dał matkę jedynemu synowi sławnego Kreteńczyka, osiadłego w Toledo, Dominika Theotokopulosa. Oszalała dziewczyna jest nieszkodliwa i moim zdaniem należałoby ją do nas przygarnąć, bo szczęście dancingowi przyniesie. Można ją zostawić w jednej stajennej komórce, gdzie i obecnie stale na barłogu wśród szczurów o utraconym szczęściu rozmyśla. Dziś jeszcze cudność jej, niby pącz pomarańczy, rozkwita mimo łachmanów i wyzierający przez nie brud piersiąt zawzięcie sterczących. Szesnaście lat miała, kiedy padły na nią uroki pewnego marnego Espady z Walencji. Minęło sporo miesięcy niepotrzebnych wśród uciech, zabaw, przepychu. Tłumy oblegające arenę, na której zmagał się nieudolnie Manuel umiłowany z bykami, bardziej udolnymi od niego. nie jemu, lecz jej swe hołdy słały w kwiecia rozlewie i złotych monet mnogości. Aż zdarzyło się raz w Alicante, że byk andaluzyjski, pamiętny Corcito, przeciw Manuelowi zwyciężył. Trzydzieści dwa konie legły, okaleczonych zostało pięciu banderillos, kilkadziesiąt pchnięć lanc pikadorskich skrwawiło harde stworzenie, ale wciąż Corcita zimne ślepia unikały śmiertelnego pchnięcia, ośmieszając matadorską fuszerkę kokietliwego galanta, który nie umiał zdobyć się na (co najmniej!) poprawne męstwo ani w recibis8, ani też w volapie9. I oto spadł na arenę, niby szczebiot skowroni, słodki okrzyk dziewczęcy:

„Toro, Corcito, eviva!"10.

Ewarysta, panie dobrodzieju, przeciw Manuelowi krzyknęła! Rozumie się, że wnet głosów tysiące ryczały:

„Eviva, toro!".

Pochylony w mądrej chęci życia łeb byka naręczem róż purpurowych okryła. Ewarysta, szanowny panie, przeciw Manuelowi róże zwycięzcy rzuciła!

Zrozumiał w końcu i sam Manuel, po raz pierwszy w życiu sprawnie yeronicę11 przed własnym, osromotnionym obliczem wykonał i przebiwszy pod osłoną kapy jagnię swoje serce, legł w piasku areny tuż przed bykiem zwycięzcą.

Ona zaś... Wiotka jak eukaliptus w księżycowe niebiosa swymi żądzy szumiący, zeszła Ewarysta do zwyciężonego kochanka i z zastygłej jego dłoni jedwabną muletę11 wydarła, przysłaniając odtąd stale krwawą szmatą cudne swe oblicze. Ktokolwiek ku niej podejdzie, wnet chustę czerwoną na oczy zapuszcza. Pomyliło się w niej wszystko, czy też naprawiło, co było pomylone, sam nie wiem. Zagnieździła się w kotuchu cervantesowskiej, dziś już twojej rudery, podczas gdy pustką stoją liczne jej pałace i zameczki. Nie wiadomo, czym się żywi, mówi mało i to przeważnie od rzeczy, przynajmniej od rzeczy tych ogólnie ludzkich, a może właśnie do rzeczy tych szczególnie własnych...

— Pójdźmy do niej — domagał się Amerykanin.

— Urządzę tylko rzewne pożegnanie wśród swoich, jak człek, który godnie spełnia obowiązki społeczne. Przedtem jednak wiedzieć rad bym, gdzie senior Dawid zamieszka?

— Wspominałeś, że w Posada sporo jest wolnego miejsca?

— Zaiste, ale żadnej nie masz tam izby, w której mógłby istnieć człowiek na poły normalny. Przed zajazdem stoją wprawdzie na dziedzińcu dwa wozy należące do posesji, ale wątpię, czy wolno je uważać za legowisko właściwe dla kogokolwiek...

— Doskonale, otóż właśnie na wozach, pod gołym niebem zamieszkam, a to tym chętniej, iż zapomniałem zbadać, czy władze rodzime wpisały mnie na listę stworzeń normalnych, czy też na jakąś inną.

Wypluł z ust ostatek oślizgłego azucarillo, brzuszek ponownie pod stół schował, czapkę na oczy zasunął i ująwszy mięsiste swoje lica w małe, pulchne łapki, podążył w ustronie rozstrzygających medytacji.

— Nie przeczę, że wszystkiego nabawił mnie ten przeklęty Havemeyer. Jemu to zawdzięczam brzemienną w skutki znajomość z kardynałem Nino. Nie ma racji Havemeyer, skazując niewyżyte fakty historycznej przeszłości na ukrycie zazdrosne, niecielesne zaś postacie tych faktów na więzienie bezprawne. Oto dożyliśmy epoki, która zatraciła wątek ze swymi ludźmi i nie może już ścierpieć ani jednego człowieka, gdyż wszyscy razem i każdy z osobna pozbawieni są jakiegokolwiek tła jakiejkolwiek epoki. Wcale już nie chodzi o możliwość własnego kąta widzenia, czy o psychiczny interes osobisty. Właściwie gra idzie o to, iż trudno dłużej wytrwać bez utraty równowagi nad rubieżą przepaści bezhistorycznej. Każdy moment dalszego, najmniej wyrachowanego, najbardziej przypadkowego trwania w tej atmosferze zagraża podstawowemu poczuciu wszelkiej własnej rzeczywistości. Wojna nauczyła ludzi groźnego odróżniania fikcji od rzeczywistości. Dzięki temu nałogowi rozwija się nudny przemysł wynajdywania coraz to nowych nazw i nalepiania ich na same przestarzałe rzeczy, fakty. Ciche nalepki powagi stwarzają zatory w wartkich nurtach krzykliwego życia. Nikomu na myśl nie przyszło, by stwarzać nazwy od rzeczy, bez rzeczy i do nazw tych rzeczy dopiero dorabiać, co mogłoby dać początek nowej zgoła gałęzi wytwórczości, a mianowicie zabawkami dla ludzi dorosłych. Uprzemysłowienie dojrzałego dzieciństwa, zdziecinnienie nowoczesnych sensów twórczych! Nowa epoka, niebywałe możliwości, a wszystko oparte na żelazobetonowych sklepieniach wiary, iż w twórczej zabawie jedyne zbawienie współczesnej ludzkości! Nikt o tym nie pomyślał. Przez stosowanie trywialnych formułek radzą i pomagają sobie ludziska, jak mogą. Ocalają swą zamgloną świadomość dzięki spopularyzowanym metodom niezawodnego stwierdzania praktycznych oczywistości, co się równa lubieżnemu, a w każdym razie bezpłodnemu obmacywaniu życia. Stąd też znają oni, w anonsach rozgłaszają, kupują i sprzedają różnice, oddzielające realną powszedniość od powszednich fikcji, różnice, których nie ma i nie było nigdy. Wymyślili sobie nawet pewien rodzaj wszystkim dostępnej tandety, którą się cieszą i której schlebiają, a miano jej: niezwykłość. Słusznie więc twierdzi więziony kardynał, że jedynym środkiem, który zdoła pojednać ludzi obecnych z ich epoką i to w tym duchu, by oni zdołali ją urobić, a nie ona w kierunku ich ukształcenia czyniła bezowocne wysiłki, jest zastosowanie fikcji do celów praktycznych. Daleko to odbiega jeszcze od zasady zbawczej zabawy, ale bądź co bądź, nielada uciechę sprawi możność wykazania, że fikcje są bardziej wytrzymałe jako życia podwaliny od wszelkich faktów rzeczywistych. Rozumie się, że konieczne jest uzyskanie obywatelskiego równouprawnienia złudy z oczywistością, co tym łatwiej stać się może i bezzwłocznie stać powinno, jeśli uprzytomnimy sobie, jak wielka wojna doprowadziła w ostatecznych wynikach do zrównania wszystkiego, co niewspółmierne. Wobec szalbierczej skłonności ludzi powojennych do uchylania się od śmierci, a to bądź przez zawężanie pełni życia pod hasłem wszelkiego rodzaju „świętobliwych" obowiązków, bądź też przez rozdymanie rozkosznictwa z uwolnieniem od jakiejkolwiek umysłowej taksy, co wszystko razem wzięte budowę historii utrudnia — jedynie rozwielmożniona fikcja, życie wszechobejmująca, zdoła nas wyposażyć w należycie rentującą się kalkulację przedśmiertnego sensu. Tylko fikcja może nam dzisiaj ułatwić narodziny dziejowej epoki, którą zapełnimy treścią wypracowaną z uprawnionego do życia systemu myślenia i którą sami przeżyjemy świadomie wśród zabaw przedśmiertnych.

Jako wstęp do współczesnej historii, którą sztucznie trzeba pobudzać do życia z powojennego letargu, posłużą przede wszystkim niezbadane fakty uwięzionej w dziejach sztuki przeszłości. Należy wszystko możliwe uczynić, by nieprawnie zatajona przeszłość mogła się wyżyć w teraźniejszości, pozbawiając tę ostatnią jej bezhistorycznego odrętwienia. Konkurencyjne wobec Havemeyera zapędy naprowadziły mnie przede wszystkim na konieczność ucieleśnienia portretowych i kompozycyjnych pomysłów, a to bez wszelkich mozołów ekshumacyjnych czy okultystycznych, lecz jedynie przy pomocy trafnie stosowanych fikcji i w zawziętym przeciwieństwie do martwego, na wyświechtanych oczywistościach nauki opartego kolekcjonerstwa.

Jak dotąd, jestem sam z sobą w zupełnym porządku. Również słuszną zgoła jest rzeczą, bym jako świata nowego mieszkaniec temu mrowiu ludzkiemu przedwcześnie zwiędłej Europy przywiózł w darze środek ratowniczy, co do pewnego stopnia od najdawniejszych czasów stanowi rodzaj tradycyjnego sportu Ameryki. Inna już rzeczy, co oni uczynią z samym darem, i ani przez chwilę nie wątpię, że postąpią z nim nie inaczej, aniżeli uczynili to ze złotem, którego od czasów Kolumba po dni ostatnie używali namiętnie celem zupełnego wysilenia swych zasobów po to tylko, by uszlachetniony i pomnożony kruszec wysłać w końcu z powrotem do nas za Ocean.

Nie ukrywam również przed sobą, że przystępując do dzieła na hiszpańskiej ziemi jako kardynała misjonarz, przede wszystkim pragnę pokonać Havemeyera, więżącego życie w obrazach, a zwycięstwo nad konkurentem zamierzam odnieść przez uruchomienie obrazów w życiu. Na ucho samemu sobie szeptem zeznam, że gdyby z poczynań moich musiało wyniknąć dla samej osoby cennego adwersarza groźne, powiedzmy otwarcie. śmiertelne niebezpieczeństwo, przed wykonaniem zamierzeń chyba się nie cofnę.

A teraz wzywam was, wielcy, historyczni sojusznicy, ciebie, Don Kichocie, i ciebie, kardynale okrutniku, was, bracia słoneczni, mój ty przeczysty conde Orgazie i mój roztęczony El Greco, bywajcie, do Posada de la Sangre śpieszcie na pomoc w dziele zbawczego humbugu, z którego narodzi się cud!!

Pomnijcie, że dotychczasowe cudy w przeważnej ilości były nierozważne i prędzej czy później okazały się humbugiem, skąd też wynika konieczność wszechstronnego rozważenia humbugu, celem umożliwienia i ubezpieczenia cudu!

Pomnijcie! Oto chwila sprzyja niezwykle memu przedsięwzięciu, skoro gromady ludzkie tak ostatecznie zgłupiały, że i najmądrzejsze poczynanie jest już dopuszczalne bez zbytniego narażania się na prześladowanie czy też zarozumiale spopularyzowane zrozumienie. Nadmiar zresztą sławionych zbawców, odkrywców, reformatorów, baletmistrzów, naturalistów, kopistów, żonglerów, dudziarzy, wesołków, szopkarzy, pośmieciuszków... zbałamucił gawiedź ukochaną doszczętnie.

Spójrzmy tylko przelotnie na to, co się dzieje. Nikt już o nic oprzeć się nie może i przed niczym cofnąć niezdolny. Maszyny, przedmioty, całe lądy unoszą się w przestworza według ludzkiej rachuby niezawodnej. Skłębione mgły ciemnoty na usychające mózgi walą się rzesz bezimiennych. Kamienny obłęd mężów handel między niebem a ziemią zagarnął wymienny. Komety zaniechały swych lotów okrężnych i w bezpańskim obwodzie nieprzytomnych marzeń na podgarniętych ogonach przysiadły. Myśl każda z garbem nonsensu między ludzi wchodzi i z nudą ladacznicą ohydnie się puszcza. W ostatnie gaje zadumy czeredy pachołków zwycięskich się wdarły. Tuje, klony, modrzewie bezczeszczą i trzebią. Niewiasty prawią nowenny za samców bezpłodnych i w nocnych skowytach zaspokajają swe chucie uwiędłe. Wykruszyła się siła z ziaren woniejących. Wydzielinami własnymi żywi się już każdy. Zwierzęta zczłowieczały powszednio. Jakościom wszelkim koniec nastał bezlitosny, ilościom rozmnożonym bezwstydnie wszechmoc jest dana poczynania. chytra.

O! Ty, samotności moja! Na drabiniastym wozie czuwająca w cuchnącym podwórku cervantesowskiej oberży!

1Bufetowy, barman.

2Znawcy.

3 Dzielnica czcigodnych próżniaków.

4 Popularna potrawa hiszpańska.

5 Popularne ciągnienie loterii państwowej w Madrycie co roku w dniu 22 grudnia.

6 Cienka laseczka lodu z cukrem.

7 „Słodycz nie sprzeciwia się nakazom postu".

8 Toreadorskie metody zadawania bykowi ciosu śmiertelnego.

9 jw.

10 Niech żyje byk Corcito!

11 Czerwona chusta matadora.

Miłośnica byków

Rozdział wtóry, z którego dowiemy się...

o cichej rozpaczy, jaka zamieszkała w sercu Ewarysty od chwili, kiedy prysły jej złudzenia odnośnie do męstwa umiłowanego onegdaj Manuela i kiedy miejsce pokonanego kochanka zajęło w dziewiczych rojeniach krwawe widmo zwycięskiego byka. Yetmeyer wraz z kelnerem Gouzdrezem odwiedzają dziewczynę, gnieżdżącą się dotychczas w przeznaczonej na dancing, donkiszockiej sadybie. Przebiegle, ujmująco opowiada jej pan Dawid, po co przybył do Toledo i jak zamierza zbawić ginący świat powojenny. Szczególnie silne wrażenie wywierają na Ewaryście wywody Yetmeyera o spoufalonej z wołami nad Rio de la Plata przeszłości jego i o „byczym" pochodzeniu olbrzymiej fortuny obecnego multimiliardera. Samopas żyjąca, niesamowita dziewczyna przyjmuje ostatecznie ofiarowaną jej godność primabaleriny w przedsięwzięciu Yetmeyerowskim i zobowiązuje się wykonać taniec trzech uśmiechów, który ma ukoronować zbawczo-pantomimowe pomysły amerykańskiego przybysza.

Wybrnęli z kawiarnianej ciżby, w mrok się wcisnęli podwieczorny i wnet dostrzegli przyłap zgrzybiałej sadyby, podparty wysmukłym cieniem Ewarysty.

— Wyjdź! Pokłon oddać należy panu nowemu, który nam przybył! — oznajmił Jacinto.

— Odkąd zaniechałam oglądania ludzkich twarzy, nabyłam prawo nieczynienia pokłonu nigdy przed nikim. — sypkim, rozmnażającym się szeptem odparła zaczepkę obcego przybysza, tkwiąc wpatrzeniem wyniosłym w dali swej własnej.

— Przybysz nabywcą jest waszego domu, a zostać ma z woli osobistej ludzkości całej zbawcą! — upominał kelner-pośrednik. — Jeśli dobrą będziesz i uległą, pozwoli ci tutaj wraz z sobą pozostać.

Zaczerwienił się żarliwy płomyk cygaretki w ustach Ewarysty i widmo twarzy kobiecej, przez chwilę zalotnie skrwawionej, ujawnił. Ujrzał Mr Yetmeyer zlep czarnych włosów na czole, na uszach, szkliwo jasnoszarych, zolbrzymiałych oczu i ust sinych, wzgardliwych ścięcie zawzięte. Lewa dłoń wsparta wyzywająco na lędźwi, prawe ramię ukryte w czarnej chuście, przysłaniającej niedbale łachmany wiśniowej sukienki, pomalowanej w brudno-żółte chwasty. Uwierzył konkurent Havemeyera, iż odżyła przed nim „ Agustina la gitana" z obrazu J. Zuloagi, a przeszkadza wiernemu wspomnieniu jedynie papieros ladacznicy, przylepiony do obwisłej, dolnej wargi.

— Czy on jest zwierzęciem?. — spytała tonem nieprzerwanej zadumy.

— Kto? — przeraził się Jacinto.

— Nabywca i zbawca — wyjaśniła Ewarysta pośród kłębów dymu wypełniającego jej usta.

— Bez wątpienia zwierzęciem — kwapił się z potwierdzeniem gość amerykański. — Wprawdzie posiadam wszelkie znamiona zupełnie ludzkiego zjawiska, ale szczerze równocześnie pragnę mojego własnego i to okazowego zezwierzęcenia na tle współczesnej ludzkości. Marzę wprost o tym, by stać się jakimś mamutem, ichtiosaurem czy nadpsem podwodnym, którego szkielet wykopany po wiekach zaświadczy o fizycznych podstawach przeżywanej przez naszą spółczesność historycznej bezmyślności czy też, jeżeli wolisz, urodziwa córo Toleda, rozmyślnej bezhistoryczności. Poza tym wykazać się mogę ścisłymi związkami z niezaprzeczonymi bydlętami nowego świata, czyli tak zwanej drogiej mej ojczyzny.

— Zajmują mnie jedynie wielkie, dzielne byki.

— Otóż to właśnie — upewniał Amerykanin — wprost cudownie się składa, bo w tej dziedzinie, to znaczy wśród byków, poszczycić się mogę wspaniałą organizacją i niezwykłymi wprost wynikami, jakie dzięki niej osiągnąłem. Od wieków, o ile mi wiadomo, zajmuje się ród mój wypasaniem trzód byczych nad Rio de la Plata. Już dziad, a szczególnie mój rodzic słynęli jako królowie wołopasów. Mnie przypadł zaszczyt w udziale zorganizowania wielkiej rzeźni i eksportu mięsa wołowego poprzez oceany do krajów Europy. Sława mrożonego mięsa argentyńskiego została ustalona, a wielki dom handlowy Yetmeyer et Comp., naturalnie z centralą w Nowym Jorku, zdobył w krótkim czasie miliardowe podstawy wieczystego trwania. Dzięki moim bykom zdołałem wywołać przewrotowe zmiany na międzynarodowym rynku mięsiwa, a skutki przeobrażeń gospodarczych sięgnęły tak głęboko w podłoże życia społecznego, że nieuchronne niedbalstwo europejskich władz komunalnych przy odbiorze moich dostaw spowodowało poważne rozruchy uliczne w tak wybitnych skupieniach wielkomiejskich, jak: Londyn, Glasgow, Marsylia, Barcelona, Lizbona, Hamburg i Triest.

— A więc mordercą byków jesteś, nie ich przyjacielem! — syknęła donna Ewarysta.

— Byków dobrodziejem! W rzeźniach moich zastosowano wypróbowaną, najłagodniejszą formę zagłady: prąd elektryczny, od którego dotknięcia giną zwierzęta niespodzianie, bez cierpień, nawet bez nerwowych wstrząsów. Konają lekko, błyskawicznie, ze starannie zakopconą świadomością i z miłym zdziwieniem w rozszerzonych ślepiach. Nie słychać nigdy żadnych ryków czy skowytów, nie widać żadnych szamotań desperackich. Prowadzi się zaś bydlęta na śmierć dopiero wówczas, kiedy dojrzeją do sprzątnięcia z terenu hodowli. W ten sposób, to jest umierając wyłącznie dojrzałą śmiercią, osiągają byki moje najwyższy stopień szczęśliwości tuziemskiej, stopień żadnemu człowieczemu istnieniu niedostępny. Do samej bezbolesnej chwili rozstania się z padołem pastwiska pędzą żywot bujny i dostatni, skąpane powodzią słońca, zanurzane w wonnych zielskach pampasów wśród bukolicznych igraszek z fachowo wyszkolonymi pastuchami i moralnie odpowiedzialnymi, wiernie poszczekującymi kundlami. Nigdy nikt na rzecz śmierci nie może osiągnąć takiej pełni życia, jak ja ją dla byków zdołałem uzyskać. Obecnie zamierzam właśnie to samo uczynić dla ludzi i po to tylko do was tu przyszedłem.

— Ja kocham byka. — upierała się chmurna Ewarysta.

— Łatwo wyobrazić sobie, że senor Dawid jest bykiem. Trzeba zaledwie przyjrzeć się mu bliżej, a niewątpliwie odnajdzie się sporo podobieństwa — pośredniczył dobrotliwy Gouzdrez.

— Boksuję się świetnie i znam uderzenia, do których wykonania niezbędna jest postawa byka atakującego na rogi — zapewniał cudak zamorski, zawzięty w umizgach.

Zbliżała się ku niemu z ociąganiem chytrym, ale nie przysłaniała już przynajmniej misternie rzeźbionego lica.

— A jak ci na imię? — zagadnęła znienacka.

— Dawid, który pokonał Goliata.

Cisnęła ogarek papierosa tuż pod stopy przybysza, szybko ku niemu podeszła i nachyliwszy się nad natrętnym zjawiskiem, oburącz łeb jego ujęła. Wpatrzona w przekrwione, rozlane policzki, orzekła:

— Jest coś bydlęcego w tobie, zaprzeczyć nie można. Może rzeczywiście z czasem byka mojego wspomnienie złagodzisz bolesne.

— Ależ wyrobię się z czasem, wyrobię z pewnością!

— Muszę jednak wiedzieć jeszcze, zanim do Posada cię wpuszczę, czy jesteś religijny i czy nie zbywa ci na odwadze, bo nawet prawdziwe byki bywają tak samo tchórzliwe, jak i bezbożne.

— Znam niemal wszystkie systemy religijne świata i chętnie wyznam donnie tak światłej, jak ty, Ewarysto, że przy najściślejszym badaniu dotychczasowych moich życiowych postępków ani jednego dotąd nie znalazłem, dla którego nie istniałoby pełne usprawiedliwienie w tym lub owym systemie. Osobiście obowiązuje mnie obrządek na razie jeszcze tajny. Jemu to zawdzięczam tę nienaganność wszelkich mych odruchów, tę wszechreligijność mojej postawy, jakkolwiek zaprzeczyć trudno, iż główną rolę pod tym względem odgrywają niewyczerpane me środki pieniężne. Bogaci ludzie, chcąc nie chcąc i na każdy sposób, niemal zawsze są religijni.

— Ludzie, którzy tak wiele, jak ty, posiadają, nie mogą być odważni, trapi ich bowiem lęk przed przemocą lub utratą własności.

— Niechaj nie szydzi panna Ewarysta, bo zaraz dowiodę, iż obce mi być musi wszelkie uczucie trwogi. Wspomniałem już o religii własnej, a teraz dodam, iż przy waszej pomocy, to znaczy pani, Jacinta i kilku innych osobników, zamierzam mój system rozpowszechnić gwoli zaszczepienia szczęśliwości doczesnej wśród szerokiej rzeszy ludzi teraźniejszych. Proszę, pokaż mi równego śmiałka! — bronił się Yetmeyer zawzięcie.

— Wszystko rozumiem, co mówisz, a jednak nad niczym nie chce mi się zastanawiać. Obawiam się, że zdołasz znudzić mnie prędko ględzeniem o twej niby-to-byczości. Byk jest albo go nie ma. To się widzi od pierwszej chwili. Byk jest gwałt, ryk, wesele, zwycięstwo, krew, śmierć. To się czuje od pierwszego wejrzenia.

— Dziewczyno, cierpliwości! Czy wiesz ty o tym, że za kilka tygodni tu, w tym miejscu, gdzie się obecnie kłócimy, powstanie najweselszy zakątek na świecie, do którego podążą zewsząd tłumy pielgrzymów spragnionych upojeń radosnych? Urządzimy we wnętrzu tego domu salę rozkoszy wymyślnych, a bajaderą uciech perlistych, za której pląsem podążą oczy i usta rozmodlonych widzów w głąb zbawczą trzech uśmiechów, o pełni życia stanowiących, nikt inny, tylko ty będziesz, Ewarysto!

— Umiesz być zajmującym, gdy nie starasz się, by cię zrozumiano. — ożywiła się Ewarysta.

— Żadnych nie ma niejasności — wtrącił zniecierpliwiony Jacinto. Przebuduje się całą sadybę na dancing, wiesz, jak „Trocadero" na przykład, a pierwszą baletnicą z łaski seniora Yetmeyera ty będziesz.

— Ja mogę tę łaskę wam wszystkim wyświadczyć, bo bardzo lubię tańczyć.

— Posiadam wielki zapas fikcji, które należy spożytkować gdzieś, kiedyś i jakoś. Sądzę, że potrafisz najgłębszą mą fikcję ujawnić ciała twego natchnieniem, stóp błyskawicą, ramion tęczą, oczu zorzą. Wykonasz układu mego: taniec trzech uśmiechów! Czy aby tylko jesteś jeszcze dziewicą, bo to bardzo ważne?

— Głupstwo! Uspokój się, nudziarzu, jeszcze jestem panną, ale tylko fizycznie nietkniętą. Sama chciałam tak dotąd, ale już mi się znudziło i cięży nieco.

— Zaklinam, racz cnotę przechować aż do głównego występu! — zaskomlił Yetmeyer.

— Dobrze, dobrze, byku! Kleiste są twoje słowa i wyciągają się bez końca. A ja tymczasem naga jestem i brudna.

— Kostiumy zaraz jutro z Madrytu.

— Nie chcę szmat kupnych. Sama mogłam sprawić sobie durne fatałaszki. Skoro jednak pragniesz mieć dziewicę tańczącą dziwactwa, postarać się musisz o strój również dziewiczo-dziwaczny. Nie nabędziesz go w żadnym magazynie codziennego szyku. Ale radzę ci, byczy staruszku, pójdź nad toledańską rzekę i zabaw się w rybaka. Czy widziałeś już kiedy, mój grubasku, jak szary mętny Tajo płonie cały w podwieczerze na powierzchni? Rumieni się on od słońca umizgów i krwawozłote łuski niosą jego wody próżniacze. Nałapaj mi tych łusek, jak chcesz, byle dużo. Z łusek szata powstanie godna dziewicy gnającej w szale zbawczym trzech uśmiechów. A teraz radzę ci obejrzeć sobie tańca mojego początek.

Wspięła się na palce stóp, rozpostarła ramiona nad głową w zgięciu nabożnym i powierzywszy kibić chybotom rytmicznym, ruszyła w mroki nocy przedwczesnej. Zanurzyły się w ciszę dźwięki piosenki lizbońskiej, śpiewanej głosem zmarłym na beztroskę:

„Me case con un viejo por su monita..."13

Jesienne niebo obrzucało poczynanie Ewarysty błogosławieństwem gwiazd rzęsiście spadających.

Amerykańskiego pampucha baśniaki O własnych światach, o wiedzy własnej, o okrucieństwie i o konstrukcjach idiotów współczesnych

Treść trzeciego rozdziału wypełnia całkowicie....

list Yetmeyera, pisany w Toledo, a wystosowany do Havemeyera w Nowym Jorku z wezwaniem, by konkurent przybywał bezzwłocznie do Hiszpanii, gdzie na terenie „Dancingu Przedśmiertnego" ma odegrać w pantomimie pod tytułem „Wesele hrabiego Orgaza" rolę głównego bohatera. Baletowe to misterium będzie stanowić najwyższe wcielenie i objawienie działalności Yetmeyera, zmierzające do uratowania Europy przed zanikiem uczuć religijnych oraz przed rozpadnięciem się w bezhistorycznej i niekulturalnej próżni. Pomysł do skomponowania tej pantomimy zaczerpnął Amerykanin ze sławnego obrazu El Greca „Pogrzeb hrabiego Orgaza". Przypadek zrządził, że Havemeyer żywo przypomina portretową postać conde Orgaza. Stąd też uważa Yetmeyer, że jego rzekomy przeciwnik nowojorski jest mu do wykonania baletowej kompozycji niezbędny.

Powodzenie pantomimy może być jednak dopiero wówczas zupełne, kiedy maska Havemeyera przybierze podobnie święty wyraz, jak ten, który na obrazie El Greca zdobi oblicze Orgaza. W tym celu konieczne jest, by Havemeyer wyzbył się dotychczasowych swych właściwości psychicznych, by poniechał pasji kolekcjonerskiej i do myślenia swego, opartego na sceptycyzmie oraz materializmie, wprowadził metafizyczne pierwiastki wiary w Boga oraz w kosmiczne przeznaczenie człowieka na ziemi. Taką bowiem, według legendy, miała być dusza świątobliwego rycerza Orgaza.

Roztacza więc pan Dawid przed niedoszłym a pożądanym przyjacielem czy wspólnikiem cały swój dziwaczny, filozoficzny system, starając się go uzasadnić lirycznymi i epicznymi dygresjami, jak dekalog, dzieje budownictwa napowietrznego, czyli konstrukcji myślowych, modlitwa idiotów współczesnych oraz mecz bokserski między Prochrystem a Antychrystem. Gdyby jednak miały zawieść próby nawrócenia, zapowiada Yetmeyer najwyraźniej zastosowanie wobec Havemeyera tortur, wzorowanych na okrutnej inkwizycji hiszpańskiej.

W nadziei, że najłatwiej można będzie zwabić pięknego i rozkapryszonego konkurenta wizją ponętnej, niesamowitej kobiety, obiecuje Yetmeyer Havemeyerowi, że odda mu na własność cudną Ewarystę, ale dopiero po odegraniu pantomimy.

Na przyspieszonym statku linii White Star, wypływającym w październikową szarugę z Southampton do Nowego Jorku, szeleściła w worku pocztowym następująca epistoła:

Toledo, Posada de la Sangre Europa, Hiszpania 13 października 1921 r.

Dear Mr Havemeyer!

Oby nagłówek, jakim zaopatruję pisanie, utrwalić zdołał Pana w przekonaniu, jak niezmienny żywię dla niego szacunek, którego źródło tkwi w stałej mej ku Jego osobie niechęci. Ponieważ właśnie nadeszła chwila, kiedy załatwiony być może spór sąsiedzki, a to dzięki mym wytężonym zabiegom i staraniom, pozywam Pana do Europy na walną rozprawę, w której rozstrzygnie się dola dalszej naszej konkurencji.

Nie zdziwi Pana zapewne troskliwość moja o podtrzymanie, względnie rozegranie działających między nami przeciwności, gdyż — jak sądzę — podziela On zapatrywanie, iż tak zwana konkurencja jest jedyną, a stąd najbardziej zajmującą i wartościową formą ustosunkowania się umysłów, umiejących należycie hodować przyrodnicze przekazania drapieżności międzyludzkich.

Już samo wezwanie moje wskazuje, że znalazłem tu, w Hiszpanii, teren niezwykle sprzyjający przeprowadzeniu tych zamierzeń, które przyczynią się do postępowego uwyraźnienia, zobrazowania, uruchomienia, no i w końcu, jeśli nie zawiodą mnie wszelkie rachuby, do ucieleśnienia stworzonej przeze mnie, również w dziesięciorgu przykazań ujętej,religii współczesnego, zabawnego człowieka.

Dla ścisłości ponownie stwierdzam, co miałem zresztą zaszczyt niejednokrotnie już w rozlicznych naszych dyskursach zaznaczyć, że z gruntu fałszywe i pozbawione przyzwoitych cech indywidualności żywotnej jest Pańskie przekonanie o tak zwanej konieczności posiadania tak zwanegopoglądu na świat.Uzyskuje Pan ten nieszczęsny pogląd przez wykreślenie w wyobraźni dziwoląga geometrycznego, którego kształt stanowi wypadkową powstającą z połączenia punktów końcowych, jakie w danej chwili rozwojowe linie w poszczególnych dziedzinach oficjalnej wiedzy zdołały osiągnąć. Zawdzięcza się kształt poglądu po prostu lekturze sumiennej przyzwoitych, poznawczych elukubracji. Pogląd jest naturalnym wynikiem higienicznego wietrzenia komórek mózgowych, legalnym produktem kształcącego się dla zarobku i dorobku belferstwa, nagrodą za pilność dla ocalającej się tępoty. Gdzie może tu być mowa o wykorzystaniu najcenniejszych myślenia motywów:dziwa i zabawy,które stanowią twórczości najistotniejszą podnietę i ujawniają myśli urodę w obiekcie poznania? Nie masz na solidnym terenie poglądów dla nich miejsca.

W uwięzi poglądu trzepoce się każda myśl twórcza, jak eksperymentalne stworzonko w klatce laboratoryjnej, a cała bujność myślenia więdnie od wytężonego czuwania, czy aby też przypadkiem, gdzieś jakoś, z którejś strony, nie należało przeprowadzić poprawy stosownie do zmieniających się wyników wiedzy. Pogląd zaspokaja również najniepotrzebniej, szkodliwy skądinąd, instynkt ludzki posiadania czegoś w rodzaju umysłowych nieruchomości, soki zaś żywotne myślenia odprowadza z dróg twórczych na wądoły, wśród których wałęsają się małowartościowe wysiłki:kontrolne i reparacyjne.Ciągły niepokój, nieustanna łatanina, zawzięte nabywanie z jedyną możliwą gwarancją: straty! A ta nudna powaga, z jaką posiadacze na-świat-poglądów każdy objaw życia chwytają, by go dla swego szablonu ołuskać, opiłować, zdenaturować, przerafinować! Tylko dzięki zdobytemu (używam pańskiej terminologii) na-świat-poglądowi pastwi się Pan nad tysiącami nagromadzonych dzieł sztuki celem ich zatwierdzenia, skatalogowania, skategoryzowania, sklasyfikowania, wpisania, opisania, zapisania, ponumerowania, zrestaurowania i. powieszenia. Pod wpływem tych poglądów porywają się ludzie na ogromne poczynania życiowe, które są jałowe, wzbudzają namiętności, które są bezpłodne. Pańskie kolekcjonerstwo, Pańskie galerie! Cóż innego, jak nie próba poróżnienia epok w pozostałości bogatych z epoką, której nic uchwytnego nie pozostało, prócz ubóstwa? Czyż nie zasługuje na napiętnowanie tego rodzaju działalność wyraźnie antyhistoryczna? Historią bowiem nie jest układanie wiecznych śladów życia według dowolnej ludzkiej projekcji, lecz odnajdywanie śladem śladów wielkiego życia zawrotnej konstrukcji. Rembrandt, Corot czy Picasso w mieszczańskiej bawialni, w zapleśniałej sali rycerskiej, w zatęchłym klasztornym krużganku, w antykwariacie każdego, lichwiarni dziełem jest sztuki i świadkiem historii, w Twoim zaś nowojorskim cwingerze, luwrze czy el-prado — potworną, nieudolną, tysiąckrotną, zawsze bezowocną i nudnie kosztowną próbą: sztucznej historii i historycznej sztuki!!