Gulasz z turula - Krzysztof Varga - ebook + książka

Gulasz z turula ebook

Krzysztof Varga

3,4

Opis

"Krzysztof jest Polakiem, Varga jest Węgrem. Razem wpowadzają nas w mity i realia madziarskich dziejów, oprowadzają po zaułkach oraz promenadach Budapesztu, zagłębiają się w zrozumienie sumienia i pomników Węgrów, a także ich nostalgii. Bolesny dla Madziarów, fascynujący dla Polaków, esej Krzysztofa Vargi o traumach i bohaterstwach tak bliskiego, a przecież ciągle mało znanego nam narodu jest jednak drogą do zrozumienia Węgrów, których kochamy - nie znając! Gorąco polecam, choć w niejednej sprawie podyskutowałbym nie tyle z Krzysztofem, co raczej z Vargą. Najchętniej wszakże powłóczyłbym się z Autorem tych uroczych opowieści po Budzie i Peszcie, zaglądając do tak smacznie przez nich opisywanych knajpek i winiarni."

Tadeusz Olszański

"Polacy deklarują, że kochają Węgrów, lecz gdy spytać, skąd ten afekt, sensowna odpowiedź pada równie rzadko, jak deszcz w Sudanie. Historia Madziarów nie jest w dzisiejszej Polsce lepiej znana, niż dzieje Basków, choć Rzeczpospolita przez stulecia graniczyła z Koroną Świętego Stefana, o czym zdajemy się zapominać. Krzysztof Varga przywraca nam pamięć o Węgrach, co samo w sobie jest godne pochwały, lecz jeszcze zacniejszy jest sposób, w jaki to czyni. 'Gulasz z turula' nie jest bowiem zwykłym historycznym esejem, lecz wadzeniem się z madziarskością, którą autor z racji pochodzenia nosi w sobie. A że i polskość w sobie nosi, więc widzi więcej, sięga głębiej, odczuwa boleśniej, bo przecież inną ma perspektywę spojrzenia, niźli Madziar z obojga Madziarów zrodzony. Doprawdy świetna książka."

Robert Makłowicz

"Chłopaki dorastają. Prozaik z Mokotowa odkrywa Węgry, kraj swoich przodków ze strony ojca. Osobisty przewodnik po meandrach kultury, historii i szaleństw Madziarów w XX wieku".

Aleksander Kaczorowski

"Bardzo osobisty zbiór esejów o dawnych i współczesnych węgierskich sprawach, a przy okazji próba odsłonięcia madziarskich korzeni autora. Proza bezpretensjonalna, lekka i inteligentna".

Dariusz Nowacki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 189

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (148 ocen)
42
28
45
15
18
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Valril

Dobrze spędzony czas

Przyzwoita, aczkolwiek nierówna książka. Są lepsze i gorsze rozdziały.
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Paul Almasy / akg-images / BE&W

Copyright © by Krzysztof Varga, 2007

Redakcja Magdalena Budzińska

Korekta Magdalena Jakubowska

Skład Alicja Listwan / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-284-6

W 1941 roku faszystowskie Węgry, będące w sojuszu z Hitlerem, wypowiedziały wojnę Stanom Zjednoczonym. W gabinecie prezydenta Roosevelta miał się odbyć taki oto dialog:

AMBASADOR WĘGIER: Szanowny panie prezydencie, z największą przykrością muszę pana poinformować, że z dniem dzisiejszym Węgry wypowiadają wojnę Stanom Zjednoczonym.

ROOSEVELT: Węgry? Co to za kraj?

AMBASADOR: To jest królestwo, panie prezydencie.

ROOSEVELT: Królestwo? A kto jest tam królem?

AMBASADOR: Nie mamy króla, panie prezydencie.

ROOSEVELT: To kto tam rządzi?

AMBASADOR: Admirał Miklós Horthy.

ROOSEVELT: Admirał? Ach, więc będziemy mieli przeciwko sobie kolejną flotę!

AMBASADOR: Niestety, panie prezydencie, Węgry nie mają dostępu do morza i w związku z tym nie mają floty.

ROOSEVELT: O co więc wam chodzi? Macie z nami jakiś konflikt terytorialny?

AMBASADOR: Nie, panie prezydencie, Węgry nie mają roszczeń terytorialnych wobec USA. Mamy konflikt terytorialny z Rumunią.

ROOSEVELT: A więc prowadzicie także wojnę z Rumunią?

AMBASADOR: Nie, panie prezydencie, Rumunia jest naszym sojusznikiem…

Gulasz po latach

Pewnego dnia, mocząc się w gorącej wodzie budapeszteńskiego kąpieliska Lukácsa, wpadłem na pomysł napisania Gulaszu z turula. Była jesień roku 2005, a może już wiosna 2006, tego dokładnie nie pamiętam. Wiem, że czułem błogostan oraz narastający głód i planowałem, dokąd udam się na solidny obiad. Mój wybór – tu nie mam wątpliwości – padł na „Pozsonyi kisvendéglő” na rogu ulicy Bratysławskiej i Radnótiego.

Mieszkałem wówczas przy Fillér utca, niedaleko placu Moskwy, który wówczas nazywał się jeszcze właśnie placem Moskwy, a nie placem Kálmána Szélla, jak obecnie (i jak przed wojną). Zajmowałem się pisaniem Nagrobka z lastryko i szło mi to świetnie, zapewne z tego powodu, że powieść o Warszawie przyszłości tworzyłem w Budapeszcie – stolicy królestwa przeszłości. Niespodziewany nadmiar czasu zaowocował pomysłem rozliczenia się z moją węgierskością, a przy okazji pokazania polskim czytelnikom tych twarzy Węgier, których nie znają. Bo Polacy kochają Węgrów i Węgry, ale niekoniecznie wiele o nich wiedzą.

Nie myślałem wówczas, że po napisaniu Gulaszu z turula kiedykolwiek wrócę do tematów węgierskich. A jednak napisałem potem dwa kolejne tomy tej małej trylogii, czyli Czardasz z mangalicą i Langosz w jurcie, a także powieść Sonnenberg.

W tej chwili wydaje mi się, że temat węgierski mam odrobiony na zawsze. Ale tego przecież nigdy nie można być pewnym.

Gulasz z turula powstawał zatem piętnaście lat temu, a w dzisiejszych czasach to cała epoka. Przez te półtorej dekady na Węgrzech wiele się zmieniło, przede wszystkim politycznie. To, co wówczas – w roku 2006 – było egzotyką albo zdawało się niszowym szaleństwem, przeszło do mainstreamu. Zmienił się też sam Budapeszt, a ja nie wiem, czy wszystkie opisane w Gulaszu miejsca wciąż istnieją: sklepy mięsne, zapyziałe karczmy z obłędnym jedzeniem, zakurzone sklepiki z dziwaczną ofertą. Czy żyją kelnerzy przeze mnie opisani? Co się dzieje z byłym zapaśnikiem obsługującym mnie zawsze w rybnej restauracji Horgásztánya? I co z Marlonem Brando z jadłodajni Kádár?

Wiem, że dziwny system numerków w kąpieliskach już zmienił się na nowoczesny – zamiast kluczyków i wypisywanych kredą cyferek na wewnętrznych stronach drzwi w przebieralni Lukácsa są chipy na plastikowej opasce na rękę. Wiem, bo sam z nich korzystałem już po napisaniu książki. Wiem też, że Szoborpark – opisany w rozdziale Zupa z Rákosiego – nazywa się dziś Memento Park. Wiem, że nie ma już papierowych dwusetek, tylko dwusetki w bilonie. I wiem, że cena piwa, jaką podaję w tej książce, jest już wyłącznie historią.

Poza tym Ferencváros od dawna nie gra w drugiej lidze. Jest obecnie mistrzem Węgier, a co więcej – grał nawet w fazie grupowej Ligi Mistrzów.

Reszta się zgadza.

Paprykarz z Kádára

W dzieciństwie na Węgrzech najbardziej lubiłem zapach rozchodzący się z mieszkań koło godziny trzynastej, kiedy nakrywano do stołu. Słodka woń duszonych na smalcu warzyw, leczo, faszerowanej papryki, zapiekanki kartoflanej. Tanich, sycących, jednodaniowych posiłków, po których można już było nie jeść do końca dnia. Podawanych ze świeżym, białym chlebem, miękko moszczącym żołądek. Pamiętam na proustowski sposób te zapachy z ulic XIV dzielnicy, gdzie mieszkały zaprzyjaźnione z moim ojcem rodziny. Szczególnie dobrze pamiętam obiady u państwa Répów, mieszkających przy Újvidék tér. Za każdym razem żona pana Répy szykowała na nasze przyjście gigantyczny gar z jedzeniem. Na stole pachniał już świeży chleb i syczała woda sodowa w syfonie, pan domu ubrany w odświętny dres i kapcie odkorkowywał ochoczo niedrogie wino, z kuchni dochodziło bulgotanie, postękiwanie gospodyni i już po chwili wszyscy jedliśmy. Oprócz monstrualnej żony pana Répy, która zawsze się zarzekała, że nie jest głodna, więc tylko popatrzy, jak jemy (co na początku skłaniało mnie do podejrzeń, iż jedzenie jest zatrute i z pozoru poczciwa kobieta chce za jednym zamachem pozbyć się męża, dzieci i dwóch gości z zagranicy). Po jakimś czasie jednak zrozumiałem, że nie ma się czego obawiać, jedzenie na pewno nie jest zbyt zdrowe i dietetyczne, ale za to pyszne i błogostanogenne. A żona pana Répy i tak zjadała swoje, tyle że w kuchennym zaciszu, kiedy nikt jej nie widział.

Wiele lat później, po śmierci mojego ojca, pojechałem do XIV dzielnicy, do Zugló, żeby obejść znane sprzed lat rodziny i przekazać im tę wiadomość. Chodziłem po Újvidék tér, Gyertyán utca i Tallér utca i przypominałem sobie dawne wizyty u przyjaciół i rodziny mojego ojca, tamte tłuste obiady, wodę sodową i świeży chleb, rozmowy składające się z narzekania na podwyżki cen, tamten czas mijający bez skutku i przyczyny, trwałość niedzielnych obrzędów, niezmienność zuglańskiego krajobrazu: przez te lata nic się tam nie zmieniło, jedynie wartburgi i trabanty z lat osiemdziesiątych zostały zastąpione nowymi oplami i suzuki. Odwiedziłem wtedy państwa Répów. Przypomnieli mnie sobie szybko, choć zmieniłem się przez te ponad dwadzieścia lat. Pan Répa uściskał mnie i chętnie wyciągnął niedrogie wino. Żona pana Répy właśnie szykowała ciasto na galuszki. Wymówiłem się jednak. Obiecałem, że kiedyś zadzwonię i umówię się na obiad. Nie zadzwoniłem.

Wszystkie te rodziny wyglądały podobnie: mąż był chudy i żylasty, choć z wyraźnym brzuchem napinającym odświętny dres, żona wielgaśna, grubaśna i nieruchawa, pokonująca z demonstracyjnym wysiłkiem drogę z kuchni do salonu, by wszyscy widzieli jej nadludzki wysiłek, albo szorująca podłogę, zawsze usłużna i zapracowana, donosząca kawy i pálinki. Do tego dzieci, zazwyczaj piękne, czarnowłose córki o uzdolnieniach sportowych bądź muzycznych, które potem chyba hurtowo marnowały swoje talenty i wychodziły beznadziejnie za mąż, zasilając węgierską armię zrozpaczonych, pogrążonych w smutku i depresji kobiet. Miały na imię Zsuzsi albo Ági, ćwiczyły grę na skrzypcach, gimnastykę artystyczną, ale dziś pewnie ich szczupłość odeszła w niepamięć, ich subtelność zrogowaciała, ich czas mija bez żadnej nadziei.

Musiało upłynąć trochę czasu, żebym wypuszczony ze świata obowiązkowych weekendowych wizyt u znajomych ojca pojął wreszcie, że ten świat to nie tylko leczo, faszerowana papryka i zapiekanka kartoflana, ale także frustracja, kompleksy, nieuleczalna, bolesna, pokręcona pamięć. Że to także nostalgia za czasami regenta Miklósa Horthyego i towarzysza Jánosa Kádára; grunt, żeby była jakaś nostalgia, bo to ona konstytuuje węgierskie życie. Pamiętam, że nazwisko towarzysza Kádára często pojawiało się w tamtych rozmowach, pewnie na niego narzekano, a dziś pewnie narzeka się na jego brak. Czasy kádárowskie są takie nostalgiogenne, bo były w Europie Wschodniej najlepsze, choć najgorsze zarazem, bo to czasy złamanego kręgosłupa i mentalnych kajdan.

W Budapeszcie co trzecia herbaciarnia nazywa się „Nostalgia”, dostępne są nostalgia-cukierki, nostalgia pokrywa liszajem ściany domów i bruk ulic. To tęskne wzdychanie do dawnej wielkości, choć ostatnia prawdziwa wielkość miała miejsce ponad pięćset lat temu, za króla Macieja Korwina, jeśli nie liczyć wielkości węgierskiej piłki nożnej w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych oraz międzynarodowych sukcesów zespołów Omega i Lokomotiv GT w latach siedemdziesiątych.

Nostalgiczna jest nawet prognoza pogody w telewizji Duna, podawana dla tak zwanego Basenu Karpackiego, który jest eufemistyczną nazwą całego obszaru zamieszkanego przez mniejszość węgierską, ze szczególnym naciskiem na Siedmiogród.

W sklepie ze starociami „Nostalgia” na Klauzál utca, pośród dziesiątek starych młynków do pieprzu, w natłoku lamp, butelek i naklejek z oranżad stoi zdyscyplinowany rząd popiersi Lenina. Nad wnętrzem sklepu góruje jego wielki portret, a na wystawie zmieścił się jeszcze jeden Stalin. W głębi sklepu, obok wieszaka z sowieckimi czapkami wojskowymi o rondach wielkości pizzy, stoją kolejne popiersia, chyba wykonane już współcześnie; ich taśmowość jest podejrzana. Dominują głowy Lenina, jest parę Stalinów i nawet jeden Adolf Hitler za siedem tysięcy osiemset forintów.

W bufecie „Nostalgia” na parterze hali targowej przy placu Lehela nostalgicznie kiwają się nad szklankami okoliczni alkoholicy. Piwo kosztuje tu dwieście forintów – dwa razy mniej niż w śródmiejskich piwiarniach; to cena przywołująca stare, dobre czasy. Nie ma bowiem innych czasów niż dawne, które były lepsze, choć nikt nie potrafi powiedzieć sensownie, czym się ta lepszość objawiała. Z pobliskiego dworca Nyugati odjeżdżają „nostalgiczne pociągi” do Esztergomu i w Zakole Dunaju; można jechać ciuchcią siedemdziesiąt kilometrów w jedną stronę, wzdychając nad dawną świetnością.

Najbardziej nostalgiczne są jednak turule, mityczne węgierskie ptaki, które gdy się rozejrzeć, można znaleźć wszędzie. Na pomnikach, kamienicach, tablicach, emblematach wojskowych, plecakach nacjonalistycznie zorientowanej młodzieży i na płaskich piersiach dziewczyny sprzedającej kanapki i robiącej kawę w piekarni „Brunch” na Retek utca przy placu Moskwy. Turul, dziwne skrzyżowanie orła z gęsią, jest połączoną personifikacją węgierskich marzeń i kompleksów.

W całym Budapeszcie ma tylko jedną ulicę i jeden zaułek. I ulica, i zaułek znajdują się na krańcach II dzielnicy, tuż przy granicy miasta, z dala od centrum. Dzielnica IIA, w której znajduje się Turul utca, to właściwie małe miasteczko, do którego dociera co prawda stołeczna komunikacja, ale ulice i domy przypominają rozrośniętą wieś z pretensjami. Siedząc w ogrodzie gospody „Náncsi néni” przy Ördögárok utca, można poczuć się jak na dawno minionych wakacjach, gdzieś daleko od Budapesztu, na pewno w lepszej przeszłości, może przedwojennej, i jedząc gęsie udo, popaść w obowiązkową nostalgię.

O ile jednak do „Cioci Náncsi” budapeszteńczycy i obcokrajowcy przyjeżdżają na świetne, i owszem, całkiem drogie, jedzenie, to kto pojedzie oglądać pobliską ulicę Turula, na której jest tylko przystanek autobusowy i parę domów?

W Budapeszcie, podzielonym na dwadzieścia trzy jednostki administracyjne, każda nazwa ulicy może występować w każdej dzielnicy. Teoretycznie więc mogłyby być dwadzieścia trzy ulice Turula, tak jak mnóstwo jest ulic i placów Jánosa Aranya, Atilli, Batthyányego, Bema, Kossutha, Petőfiego, Rákócziego czy Vörösmartyego. Tymczasem ulica Turula jest tylko jedna. A mimo to na każdym węgierskim kroku natykam się na ślady tego ptaka.

Turulem zainteresowałem się dopiero wtedy, gdy w górniczym mieście Tatabánya, jakieś sześćdziesiąt kilometrów na zachód od Budapesztu, zobaczyłem na wzgórzu dumną replikę ptaka stojącego na zamku w Budzie. Ptak z zamkowych murów znany jest wszystkim, którzy do węgierskiej stolicy przyjechali turystycznie, i wszystkim mieszkańcom, bo rozpościera swoje wielkie skrzydła w najbardziej obleganym przez turystów miejscu. Pamiętam go od zawsze i nigdy nie wzbudzał we mnie żadnych emocji, wszak orły masowo wzbijają się w powietrze na pomnikach, zamkach i grobach całej Europy, wznoszą też dumnie dzioby i ostrzą pazury w Ameryce Południowej i Afryce. Jaka to sensacja z powodu jednego więcej?

Ano taka, że turul nie jest zwykłym orłem, tylko orłem wymyślonym. To nie rzeczywiste zwierzę żyjące w przyrodzie, o którym można zrobić film dokumentalny dla kanału Animal Planet, w którym to filmie turul pikowałby nad pusztą i polował na myszy. To zupełnie osobna węgierska wersja drapieżnego ptaka, niby podobna do orła, ale jakoś nie do końca.

W Tatabánya na tamtejszym wzgórzu w 1907 roku postawiono świetnie widoczną z dołu, zarówno z autostrady prowadzącej do stolicy, jak i trasy kolejowej, doskonałą replikę budziańskiego ptaka. Ptak spogląda groźnie na kopalniano-fabryczne miasto i zapewne spogląda z obrzydzeniem, bo to brzydki widok. Na sąsiednim wzgórzu samotnie wbija się w niebo górniczy szyb: dwa dumne symbole miasta, na które nikt nie zwraca uwagi.

To, że będę musiał zapolować na turula, uświadomiłem sobie, oglądając ulotkę zabraną z piwiarni „Lánchíd” na Fő utca, tuż obok tunelu pod górą zamkową, na której indyczy się najsłynniejszy turul. Takie kartki leżą w większości knajpek, świetnie nadają się na zakładki do książek. Można je brać hurtowo, są nośnikiem reklam, jeśli więc ktoś nie jest ich kolekcjonerem ani antropologiem, nie warto zawracać sobie nimi głowy. Ta jednak mnie zaintrygowała, bo prezentowała reklamę nieistniejącego produktu – „Turul-Coli”. Na trawie w pozycji znanej z impresjonistycznych obrazów siedzi grupka ludzi, którzy raczą się „Turul-Colą” z butelek przypominających te od polskich jaboli. Pomysł „Turul-Coli” jest wybitnym połączeniem węgierskiej tradycji (turul) z kosmopolityczną nowoczesnością (coca-cola). Tworząc „Turul-Colę”, „kreatywni” z jakiejś agencji reklamowej genialnie połączyli to, co lokalne, z tym, co uniwersalne. W jednym prostym grepsie pokazali dwie pary kajdan pętających współczesne społeczeństwa pokomunistyczne: globalistyczny kapitalizm eliminujący wszystko, co oryginalne, i konsekwentnie dążący do unifikacji oraz narodową tradycję, z której kraje tej części Europy nie potrafią się uwolnić. Ciężar tradycji ma równoważyć monstrualny ciężar walącej nam się na głowę kultury masowej. Tymczasem oba ciągną nas w dół.

Piwiarnia „Lánchíd” to jedna z moich ulubionych, bo jest poza turulem i poza coca-colą. To lokalna knajpka obwieszona starymi zdjęciami, plakatami z przedwojennych węgierskich filmów oraz fotkami klasyków bluesa, bo gruby właściciel Robi czuje silną słabość do tej muzyki, co daje się również dość dobrze i głośno słyszeć. Poza tym, nim zdążę złożyć zamówienie, Robi pyta po polsku „Piwko?” i zanim odpowiem, stawia przede mną szklankę drehera.

„Lánchíd” nie jest ani dla trendy klubbersów, układających sobie życie według zapowiedzi z darmowych pisemek „Pesti Est” i „Exit”, ani dla miłośników paprykowanej słoniny, ani też dla turystów szukających z przewodnikami w ręku najdroższej ungarische Gulaschsuppe. Nie ma tu zupy gulaszowej ani paprykarzy, jest za to wino, piwo i pálinka. Zawsze, gdy wypiję tam za dużo piwa, otrzeźwia mnie niezmienny cytrynowy odświeżacz w toalecie. Idę zmulony do łazienki, staję, lekko się chwiejąc, nad muszlą i nagle czuję prawdziwe katharsis. Syntetyczna cytryna wwierca mi się w nozdrza i mój umysł znów staje się jasny i analityczny.

Knajpka Robiego, ze swoimi stołami przykrytymi obrusem w czerwoną kratkę, udaje trochę kisvendéglő. Takie obrusy są charakterystyczne dla małych, tanich jadłodajni z prostą, szybką i sycącą kuchnią. Takich jak „Kádár” na Klauzál tér; jadłodajni czynnej tylko od wpół do dwunastej do wpół do czwartej, bo jej jedynym przeznaczeniem jest szybko i nieźle nakarmić. W „Kádár”, która nie ma nic wspólnego z Jánosem Kádárem, jadłospis to kartka papieru leżąca na stole, a dania podaje kelnerka w klasycznych sznurowanych butach bez pięty i czuba, jakie nosiły kiedyś sprzedawczynie we wszystkich spółdzielczych sklepach i stołówkach bloku wschodniego. Płaci się jednak przy wyjściu, u wykrochmalonego kelnera, któremu należy się szczerze wyspowiadać z tego, co się zjadło, a on na malutkiej kasie wybija kwotę, rozliczając nas z zup, drugich dań, kromek chleba i szklanek wody sodowej. Czasami w kolejce do kelnera tłoczy się młodzieżowa wycieczka anglojęzyczna, widocznie jadłodajnia „Kádár” dochrapała się akapitu w jakimś przewodniku Pascala albo Lonely Planet.

Kasjer jest uderzająco podobny do starego Marlona Brando, co zmusza do spekulacji, kim był, nim trafił do jadłodajni „Kádára”. Może marynarzem? Bo do stałych klientów podchodzi kołyszącym się krokiem, na szeroko rozstawionych nogach, przysiada się do stolika i z pewnym wysiłkiem zaczyna rozmowę, jakby czynił to z obowiązku, i być może tak właśnie jest. Może to jednak nie krok marynarza, ale zreumatyzowanego sportowca? Może jest byłym zapaśnikiem, jak kelner w „Horgásztanya”, doskonałej rybnej restauracji na tej samej ulicy co „Lánchíd”, który zawsze się pyta, co u mnie nowego, jak się mam i dlaczego nie przychodzę już z żadnymi dziewczynami. W „Horgásztanya” podają zupę rybacką z suma, delikatniejszą a jednocześnie bardziej wyrazistą niż klasyczna zupa z karpia, zawsze nieco trącąca błotem. Najlepsza jest wersja „korhely”, czyli dla skacowanych: z cytryną i śmietaną, które nadają jej świeżość i lekkość – walory w węgierskiej kuchni rzadkie.

Jest w Marlonie Brando z placu Klauzála jakaś niezwykła godność; z górnej kieszeni białej, jakby fryzjerskiej, marynarki wystaje kilka długopisów, którymi jednak nic nie podpisuje ani nie wystawia rachunków, nawet nie wiadomo, czy jeszcze piszą. Są jak ordery pozbawione jakiejkolwiek praktycznej funkcji, istniejące tylko po to, by było je widać. W dolnej kieszeni marynarki Brando nosi wielki, czarny skórzany portfel – szablę i tarczę węgierskiego kelnera. Taki portfel otwiera się z rozmachem, mieszczą się w nim banknoty o wiele większe niż forinty, na pewno zmieściłby się w nim gruby plik starych franków francuskich albo duże nominały rumuńskich plastikowych lei. Kelner w węgierskiej knajpie operuje głównie banknotami, bo najmniejszy papierowy nominał to dwieście forintów, a rachunki nie schodzą poniżej tysiąca. Zwłaszcza że należy się dziesięcioprocentowy napiwek, więc kwoty się zaokrągla.

Węgierski kelner zawsze grzecznie dziękuje, z fantazją wkłada papier do przegródki w portfelu i odchodzi z moralną wyższością, wypowiadając rutynowe „Na dobre zdrowie”. Kelner życzy zdrowia, nawet zbierając puste kieliszki lub kufle, ale w szczerość jego życzeń nie sposób uwierzyć; jest jak profesjonalna płaczka, która ryczy bardzo zawodowo, ale na niby.

Godność węgierskiego kelnera da się porównać wyłącznie z godnością łaziebnego, którego jedynym zadaniem jest otwieranie i zamykanie szafek w kąpieliskach i od czasu do czasu przecieranie mopem podłogi. Obie te czynności wykonuje ze szlachetnym spokojem i nonszalancją, bo wie, że naprawdę nie ma się po co ani do czego spieszyć. Życie dla niego jest jak woda w termach: zdrowa, ale jak się za długo posiedzi, to może zaszkodzić na serce; przyjemna, ale jednak trochę śmierdzi; przychodzi się tu codziennie i moczy w tej wodzie dla zdrowia, ale w pewnym momencie przestaje się przychodzić, bo się umiera.

Łaziebny w swoim białym lekarskim komplecie, ociągając się, wsadza klucz do dziurki w szafce, przekręca go i autorytatywnie sprawdza, czy szafka jest pusta. Tu się nie da obiektywnie stwierdzić, czy w szafce jest jakieś ubranie, czy nie ma nic. Jedynie łaziebny potrafi o tym orzec i należy poddać się jego wyrokom. Dlatego stali klienci wręczają swoim łaziebnym stuforintowe monety w podziękowaniu za to, że tak sprawnie otworzyli i zamknęli im szafkę. W zamian łaziebny uważnie wysłucha narzekań klienta: na politykę, na piłkę nożną, na drożyznę.

Łaziebni mają dystans do kąpiących się, szczególnie do zagranicznych turystów, którzy przeczytali w przewodnikach o wyjątkowych atrakcjach kąpielisk termalnych i teraz bezradnie kręcą się przed szafkami, nie mogąc pojąć systemu polegającego na tym, że ich szafka ma numer dwadzieścia pięć, a dostają blaszkę z numerem sześćset piętnaście, i ten pierwszy muszą zapamiętać, a drugiego nie zgubić, bo ten drugi zostaje wpisany przez łaziebnego kredą na małej tabliczce na wewnętrznych drzwiach szafki. Kąpielowy czasami im to tłumaczy, ale jak można wytłumaczyć coś idiotom, którzy nawet nie znają węgierskiego?

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2021

Wydanie II