Trociny - Krzysztof Varga - ebook + książka

Trociny ebook

Krzysztof Varga

0,0

Opis

"Najnowsza powieść Krzysztofa Vargi to brawurowy pamflet na współczesność. Razem z głównym bohaterem, pięćdziesięcioletnim komiwojażerem, możemy popastwić się nad wszystkim, co na co dzień doprowadza nas do szału - pasażerami PKP, smrodem na klatce schodowej, szkoleniami integracyjnymi i modną młodzieżą w kawiarniach. Piotr sączy jad nienawiści i bezlitośnie obnaża słabostki i śmieszności współczesnego Polaka. Tworzy pełnokrwiste i przeraźliwie wierne portrety toksycznych rodziców, pazernej byłej żony, żałosnych nuworyszy, miłośników kebabów i korporacyjnych wymoczków. Przeszywające spojrzenie szydercy zdziera pancerz hipokryzji, który ma skrywać resztki godności i uchronić przed zranieniem. Wszyscy są niespełnieni, nieudolnie skrywający życiowe rozczarowania, zawistni i śmiertelnie przerażeni wizją samotności. Jest to obraz zniekształcony, karykaturalny i nieodparcie śmieszny. Trociny to prozatorski majstersztyk - znakomita, cyniczna i błyskotliwa rozrywka na najwyższym poziomie, nie tylko dla socjopatów. Ku przestrodze..."

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 478

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKA

Copyright © by KRZYSZTOF VARGA, 2012

Redakcja MAGDALENA BUDZIŃSKA

Korekta MAŁGORZATA POŹDZIK / D2D.PL, ZUZANNA SZATANIK / D2D.PL

Skład pismem Minion Pro ZUZANNA SZATANIK / D2D.PL

Projekt typograficzny i redakcja techniczna ROBERT OLEŚ / D2D.PL

Skład wersji elektronicznej: MICHAŁ NAKONECZNY / VIRTUALO SP. Z O.O.

ISBN 978-83-7536-406-4

W dniu, w którym umarła Amy Winehouse, miałem potężną biegunkę. Od rana czułem mdłości, ochotę na solidne wyrzyganie się, bóle mięśniowo-stawowe, słabość w ciele i gorąco w głowie, miałem, mówiąc krótko, typowe objawy grypy żołądkowej, która jest o tyle paskudniejsza od zwykłej grypy, że co jakiś czas upokarzająco wygania do łazienki. Cały dzień spędziłem więc między łóżkiem a klozetem, nie mając siły nawet na to, żeby posłuchać muzyki, jedynie co jakiś czas włączałem radio, by ktoś do mnie mówił, obojętne co, bo w cierpieniu fizycznym potrzebujemy obok siebie drugiego człowieka, w przypadku grypy żołądkowej lepiej jednak, aby był to człowiek z eteru radiowego, a nie ktoś bliski, kto by widział upokorzenie, które funduje nam organizm. Gdy w radiu usłyszałem, że Amy Winehouse nie żyje, spuszczałem właśnie wodę i przez jej kloaczny szum przebił się głos spikera informującego, że o godzinie siedemnastej naszego czasu w mieszkaniu na londyńskim Camden Square znaleziono ciało wokalistki, o której wszyscy wiedzieli, że niedługo umrze, a kwestią otwartą pozostawało tylko kiedy. Kronika tej zapowiedzianej śmierci doszła właśnie do finalnej kropki, co w sumie mną nie wstrząsnęło, nie tylko dlatego że nic mnie nie obchodziła alkoholowo-narkotykowa tragedia Amy Winehouse, choć ceniłem jej charyzmę i głos, ale po prostu dlatego, że jak się ma grypę żołądkową, to mało co wstrząsa oprócz torsji. Nie przejęło mnie też, że umarła w wieku dwudziestu siedmiu lat, a więc w tym samym, co kilku innych, jak o nich mówiono w radiu, kaskaderów rocka, w rodzaju Janis Joplin, Jima Morrisona, Jimmy'ego Hendrixa czy Kurta Cobaina, cóż, Giovanni Battista Pergolesi zmarł w wieku dwudziestu sześciu lat i jakoś się o tym nie mówi, więc nie widzę powodu, żeby roztrząsać to, że ktoś nie dociągnął do trzydziestki z powodów zależnych w największej mierze od niego samego. Choć muszę przyznać, że nabrałem do Amy Winehouse niejakiego szacunku za to, że wskrzesiła etos straceńczy, niewątpliwie to jej ważny wkład w kulturę współczesną, która wymaga od artystów, żeby byli zdrowi i żywi.

Po całym dniu upokarzających zaburzeń żołądkowych wydawało mi się, że wyczerpany zasnę leczniczym, głębokim snem, a jednak nic z tego nie wyszło, w ogóle nie spałem i mimo że wciąż desperacko zaciskałem powieki i zmieniałem pozycję, nie mogłem zasnąć, wtedy też postanowiłem spisać moją historię. Nie dla potomności wcale, która nie istnieje, nie dla dzieci i wnuków, których nie mam i których mieć nie będę, ale dla siebie samego. Nie z żadnych egoistycznych pobudek, nie robię tego po to, by świat o mnie usłyszał, ja sam nie chcę już słyszeć o świecie, także nie dlatego, bym uważał, że moje życie cechuje jakaś wyjątkowość – chcę zapisać wszystko po to, żeby spróbować coś z siebie samego jeszcze zapamiętać.

Nie spałem i wszystko mnie bolało, oprócz obolałego żołądka i jelit, bolałem się cały w środku, moje ciało wysyłało mi nocne komunikaty o swoim marnym stanie; ciało, które – jeśli akurat nie ma biegunki – w ciągu dnia zgłuszone pracą, chodzeniem, wykonywaniem wszystkich koniecznych czynności, dopiero w nocnej ciszy i pozornym spokoju zaczyna dochodzić do głosu, zamieniając zmęczenie w niepokój. Nic w tym dziwnego, biorąc pod uwagę, że mam już swoje lata, że unikam lekarzy, co zresztą robiłem przez całe życie, i nie przeprowadzam badań okresowych, które powinienem wykonywać, nie dla własnego komfortu, czy też ze strachu o nieprawidłowe wyniki, ale dlatego że wymaga tego ode mnie mój pracodawca. Bynajmniej nie z troski o mnie, jak sądzę, ale z troski o moją wydajność, sprawność pracowniczą i swój niepokój, jak moja ewentualna choroba zaszkodzi firmie, organizacyjnie i finansowo. Co kwartał dostaję monity przypominające mi o obowiązku przeprowadzenia owych badań, dość banalnych w sumie, gdzie się pobiera krew, mierzy ciśnienie, poziom cukru, cholesterolu, a na koniec okulistka każe dukać rozmazane litery i cyfry z tekturowej tablicy, pamiętającej jeszcze chyba lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku, potem pokazuje w niedużej książeczce przypominającej książkę dla dzieci pstrokate liczby ukryte w pstrokaciźnie kolorowych plamek, a na końcu za pomocą specjalnej małej latarki bada dno oka, szukając tam symptomów rozwijającej się podstępnie choroby, zapewne nowotworu. Tego ostatniego badania boję się najbardziej, podobnie zresztą jak zapewne boi się jego wyników mój pracodawca. Być może zawiązało się między nami pewne nieformalne porozumienie: ja się nie badam, a on nie wyrzuca mnie z pracy, mimo iż wspólnie łamiemy jakieś surowe przepisy, mówiące, że pracownik musi być okresowo badany. Dział zasobów ludzkich wysyła mi więc regularnie ponaglenia, ja je regularnie ignoruję i tak się toczy moja mała walka z nieuniknionym. Toczę ją za pomocą tej śmiesznej metody, jak dziecko, które zamyka oczy i wydaje mu się, że zło nie istnieje. Naturalnie skoro nie robię obowiązkowych i darmowych badań w swoim zakładzie pracy, to tym bardziej nie robię ich nigdzie indziej, w żadnej przychodni czy prywatnej placówce medycznej, żadnych testów profilaktycznych, nawet krwi, moczu, żadnych rozmazów ani wymazów, rentgena płuc ani ekg i usg, ponieważ od dzieciństwa cierpię na wstręt do lekarzy, brzydzę się szpitali, a nawet zwykłych przychodni, nie wspominając o dentyście, zresztą z zębami akurat nigdy nie miałem problemów. Nie robię tego wszystkiego, mimo że mój tryb życia, warunkowany przede wszystkim pracą, pozostawia zapewne wiele do życzenia i może być przyczyną całej masy groźnych chorób. Tym bardziej że jestem mężczyzną w więcej niż średnim wieku, iluż to moich rówieśników pożegnało się już z tym światem za pośrednictwem udarów, wylewów i zawałów, a ci, którzy wciąż żyją, zmagają się z chorobami rozłażącymi się po nich jak stada ślimaków i powoli zjadającymi ich od środka. Nieregularne godziny posiłków, nieregularny sen, regularny za to pośpiech i stres, to wszystko z pewnością powoli i nieuchronnie mnie zabija, nie ma w tym nic odkrywczego, typowe schorzenia cywilizacyjne człowieka, osobliwie człowieka z kraju na wschodzie Europy, kraju na dorobku, aspirującego do bycia częścią sytego świata i pędzącego do tej sytości z tępą zaciekłością, po własnych trupach. Ale w końcu cóż nas nie zabija, tak naprawdę wszystko nas zabija, a nic nie wzmacnia, od urodzenia zabijamy się na różne, niekoniecznie wymyślne sposoby, życie jest niczym innym, jak tylko powolnym obumieraniem, konsekwentnym, rozłożonym na dekady samobójstwem, naszym nieszczęściem jest to, że żyjemy i pracujemy coraz dłużej, za to coraz niechętniej umieramy dzięki postępom medycyny i czemuś, co chyba z czystej głupoty albo złośliwości nazwano zdrowym trybem życia. Przez ów zdrowy tryb życia i trudno zrozumiałą w wieku jakoby racjonalności wiarę w coś na kształt nieśmiertelności umieramy coraz paskudniej i wstydliwiej, wstydząc się swojej udręczonej cielesności. Zastanawiające, że w laicyzującym się coraz szybciej świecie ludzie coraz mocniej wierzą w swoją nieśmiertelność, być może dlatego, że od kiedy odebrano im nieśmiertelną duszę, chwytają się brzytwy wiary w nieśmiertelność ciała. Mnożą swój byt ponad konieczność, zamieniając nasz świat w wielki dom zniedołężniałych starców, szczególnie w Europie, na tym małym kontynencie, który całą swoją wielkość ma już za sobą, a jego przyszłością jest przeszłość życia starzejących się narodów, przyszłość Europy i przyszłość tego kraju to już wyłącznie dalekie wspomnienie.

W średniowieczu w moim wieku już bym nie żył. Umarłbym, zostawiając po sobie starą, trzydziestoletnią wdowę, która straciłaby wszystkie zęby od niezdrowego odżywiania, z braku higieny oraz od ciągłego rodzenia dzieci, jednego za drugim, z których większość i tak by umarła, zanim nauczyłyby się chodzić, ich duszyczki szłyby gęsiego do nieba, ponieważ wierzyłbym w niebo, a także w piekło. Ale pewnie umierałbym szczęśliwszy, niż gdybym umarł teraz, na przykład tej lub następnej nocy, samotnie w swoim mieszkaniu, bez wiary, nadziei ani tym bardziej miłości, wtedy, w średniowieczu, w którym jednak, całe szczęście, nie przyszło mi żyć, umarłbym pewnie, wierząc w Boga, w Sąd Ostateczny, w życie wieczne, w ciała zmartwychwstanie, w świętych obcowanie, w całe to chrześcijańskie wesołe miasteczko, które dało tyle szczęścia przeszłym pokoleniom, idącym gnić do ziemi z mocną wiarą, że idą do nieba. Oczywiście, mógłbym się wtedy bać piekła, wiecznego potępienia, niekończących się mąk ciągnących się przez wieczność, choć pojęcia wieczności i tak bym nie rozumiał, zastępów diabelskich, rozgrzanej smoły w kotłach, infernalnego ognia. Gdybym jednak był w miarę rozsądnym średniowiecznym starcem w średnim wieku, zadbałbym pewnie o to, żeby być zawsze świeżo po spowiedzi i rozgrzeszeniu, oddawałbym ochoczo na Kościół swoją nędzną dziesięcinę i całował księdza w pierścień, choć ów ksiądz tęskniłby raczej za lepkimi pocałunkami wiejskich dziewek, brudnych i cuchnących, podwijających kiecki w stodołach czy oborach. Dziś oczywiście nikt już nie wierzy w piekło i nikt się go nie boi, nie wierzą w piekło już nawet księża i zakonnicy, tym bardziej więc ludzie świeccy, a jednocześnie im bardziej w piekło nie wierzą, tym bardziej nie chcą umierać, ponieważ wiedzą, że nie tylko nie ma piekła, ale nie ma też nic w zamian, jest tylko jedyne, bezkresne, nieskończone nic, zwyczajne nieżycie, piekło przy tym wydaje się lepszą perspektywą, gdyż nawet cierpienie mąk piekielnych oznacza przecież coś na kształt życia.

„Ostatni raz byłem u spowiedzi świętej…”, pamiętam doskonale tę formułkę, choć nie pamiętam, kiedy rzeczywiście byłem po raz ostatni u spowiedzi, kiedy po raz ostatni przez drewnianą kratkę zwierzałem się obcemu mężczyźnie ze swoich złych uczynków i szczerej chęci poprawy, ani kiedy on po raz ostatni, wysłuchawszy mnie ze znudzeniem, zadał mi śmieszną pokutę, wyrecytowanie kilku Zdrowaś Mario, i postukał zgiętym palcem w obramowanie konfesjonału, wypowiadając słowa, w które przecież sam nie mógł wierzyć: „Idź i nie grzesz więcej”. Tak jakby trzy Zdrowaś Mario albo dwa Ojcze nasz miały odpędzić ode mnie czające się zło, oczyścić moją młodą duszę, wprowadzić mnie na prostą, jasną drogę, odegnać wszystkie dziecięce lęki i pokusy. Nie odpędziły żadnych. Myślę, że ostatni raz klęczałem w konfesjonale przed obrządkiem bierzmowania w wieku piętnastu lat, kiedy przyjmowałem imię Paweł, które stało się moim drugim imieniem i którego przecież nigdy nie używałem, aż w końcu w ogóle zapomniałem, że je mam, oprócz swojego prawdziwego imienia otrzymanego w czasie sakramentu chrztu w kościele Świętego Michała. Chrztu naturalnie nie pamiętam, bierzmowanie natomiast pamiętam dość dobrze – przejęty, piętnastoletni, stoję w tanim granatowym garniturku kupionym przez ojca w Centralnym Domu Handlowym w Alejach Jerozolimskich, stoję po raz nie wiem już który w ciemnym wnętrzu kościoła Świętego Michała księży marianów, na prawym ramieniu czuję ciężką dłoń mojego świadka i przyjmuję imię, którego nienawidzę oraz nie używam, nie znam zresztą nikogo, kto by używał imienia z bierzmowania, co więcej, sądzę, że prawie nikt nie pamięta, jakie imię nadano mu w czasie tego zupełnie zbędnego obrządku. Wiem, że zasługuję raczej na imię Szaweł i być może to je powinienem mieć wpisane w dokumentach, Szaweł Augustyn brzmi nawet znośnie, może wręcz atrakcyjnie. W papierach mam jednak imię Piotr, pospolite, banalne, ale przynajmniej niewydumane, całe szczęście moim prostym rodzicom zabrakło wyobraźni na coś bardziej fantazyjnego, znakomicie się też stało, że nie poszli drogą tradycji i nie dali mi imienia po żadnym z dziadków czy dalekich stryjków, jakiegoś Stanisława czy Franciszka, które w swoich zdrobnieniach „Stasiek” i „Franek” brzmią dla moich uszu wręcz obrzydliwie, ponieważ kojarzą mi się ze wszystkim, czego nienawidzę i o czym chciałbym zapomnieć, a co niestety będę pamiętał do końca swojego życia. Całe szczęście w tamtych dawnych czasach, gdy nadawano mi na chrzcie imię Piotr, nie było mody na wydumane imiona, którymi dziś rodzicie unieszczęśliwiają swoich synów, nikt nie nadawał imion Xavier, Fabian czy Klaudiusz, były to czasy proste i mimo że – mam tego przecież świadomość – potworne, to jednak na swój sposób uczciwe. Gdybym się nazywał Xavier Augustyn bądź Klaudiusz Augustyn, urzędowo zmieniłbym sobie na Jan Kowalski, względnie Jan Nowak, obojętnie, coś obrzydliwie banalnego, coś przytłaczająco nieciekawego, żeby zginąć w tłumie Kowalskich i Nowaków tego kraju i nie epatować sobą.

Sakrament bierzmowania, który w zamierzeniu ma umocnić wiarę w dorastającym młodzieńcu, osłabił ją u mnie, a nawet więcej: ta oficjalna deklaracja wiary w moim przypadku oznaczała nic więcej jak tylko wyzbycie się jej, wyzbycie się Ducha Świętego, którego miałem wtedy przyjąć, odrzucenie Ducha Świętego oraz owego „ponownego chrztu”, jak go nazywano, tym ważniejszego, mówiono mi, że przyjętego świadomie, z pełnym przekonaniem, na progu dorosłości. Gówno prawda, gdy miałem piętnaście lat, nie miałem żadnej świadomości, żadnego przekonania do czegokolwiek, a do jakiejkolwiek dorosłości było mi wtedy naprawdę daleko. Bierzmowanie było niczym więcej niż zwykłym świeckim świętem drugiego sortu opakowanym w katolicki entourage, wszyscy moi koledzy poszli do bierzmowania, bo wiadomo było, że z jakiegoś powodu należy, synowie pobożnych rodzin, synowie wojskowych i synowie partyjnych urzędniczyn średniego szczebla, wszyscy poszli do bierzmowania, tak jak piętnaście lat wcześniej wszystkich zaniesiono do chrztu, jak osiem lat wcześniej wszyscy poszli do pierwszej komunii, chodziło za każdym razem o to, żeby było jakieś święto w tamtym ponurym świecie, rodzinny zjazd, karp w galarecie, sałatka jarzynowa z majonezem, wódka żytnia i śledź na zakąskę, nie przypominam sobie tylko, czy dostałem jakiś prezent z okazji bierzmowania i przyjęcia imienia Paweł. Z okazji komunii dostałem radziecki zegarek, doskonale go do dziś pamiętam, błyszczący sztucznym złotem, na brązowym skórzanym pasku, podobał mi się, choć zazdrościłem kolegom, którzy dostali rowery, co dostawały dziewczynki, niestety nie pamiętam, nie interesowaliśmy się wtedy dziewczynkami, interesowaliśmy się nimi, gdy przyjmowaliśmy sakrament bierzmowania, ale w kościele Świętego Michała nie było żadnych dziewcząt, sami chłopcy, a i tych chłopców już dzisiaj nie pamiętam, żadnych imion, nie tylko tych, które przyjęli nie wiadomo po co, ale także ich imion pierwszych, nie pamiętam nazwisk, twarzy, nie wiem i nie obchodzi mnie dziś, kim byli ani co się z nimi stało, anonimowa mała krucjata dziecięca w tanich garniturkach z pedetu.

Spowiadałem się zatem po raz ostatni przed bierzmowaniem w kościele Świętego Michała, gdy miałem piętnaście lat, nigdy potem nie spowiadałem się nikomu, nie tylko nieznajomym mężczyznom w sutannach, którzy miękkimi głosami zadawaliby mi umiarkowanie ciężką pokutę, ale i znajomym mężczyznom w garniturach czy kobietom w sukienkach, nigdy więcej się nie modliłem, od tego czasu upłynęły dziesiątki tysięcy, a może i setki tysięcy Zdrowaś Mario, upłynęło w zasadzie całe moje życie. Nie pamiętam, do czego się wtedy przyznałem, czy była to szczera spowiedź, czy może coś zataiłem, mogłem pewnie przyznać się do drobnych kłamstw, małych oszustw, ale do czego jeszcze przyznają się piętnastoletni chłopcy, do nieodrobienia lekcji, do ściągania na klasówce, do bójki z kolegą z klasy? Czy obcy mężczyzna siedzący w swojej drewnianej budce zadał mi sakramentalne pytanie o to, czy sam się ze sobą zabawiam, czy otrzymałem już sakrament masturbacji? Nie pamiętam, nie wiem zresztą, czy stosowałem już wtedy tę prostą metodę kiełznania młodzieńczej wyobraźni, pamiętam za to zmazy nocne, gdy budziłem się z mokrą, klejącą w kroku piżamą, czując wstyd i obrzydzenie do siebie, ale i wściekłość, że nie pamiętam snu, który sprowokował tę żenującą sytuację. Teraz z pewnością wolałbym przeżywać zmazy przez całą noc, byleby móc zasnąć, tryskać przez sen, byleby nie czuć bólu, spuszczać się nieświadomie w piżamę, byleby mieć jakieś podświadome erotyczne rojenia, pławić się we własnej spermie, byleby poczuć jakąkolwiek namiętność, choćby urojoną. Ile grzechów i jakiego ciężaru popełniłem przez te trzydzieści pięć lat od ostatniej spowiedzi? Na ile lat czyśćca by mnie skazano, gdybym stanął martwy i niewyspowiadany przed sędzią ostatecznym? A jaka pokuta byłaby mi dziś zadana, gdybym w obliczu śmierci, a przynajmniej dojmującego strachu przed nią, zdecydował się pójść do kościoła i klęknąć na drewnianej, wytartej przez tysiące par kolan desce, przed kratką, za którą chroni się mężczyzna może młodszy ode mnie, może niewinny i dziewiczy, a może plugawy, rozpustny, głupi, hipokryta i kłamca, który ze znudzeniem wysłuchałby moich grzechów, czyszcząc sobie paznokcie albo gmerając pod sutanną, a potem obłudnie nakazałby mi odmawiać pacierze i obiecywać poprawę? Czy prócz grzechów należy się też spowiadać z bólu, który przychodzi co noc i odbiera wszelką nadzieję? Utrata nadziei wszak też jest grzechem, przeklinanie swego życia jeszcze większym, cięższym przecież niż kradzież i oszustwo, tego się nie da tak łatwo wymazać kilkoma pacierzami.

Ostatniej nocy w miejsce odchodzącej nadziei przyszedł ból; bolały mnie głowa, serce i prostata też, jak sądzę. Co do głowy i serca nie mam wątpliwości, czułem, jak moja czaszka wzięta w ciężkie imadło poddaje się jego naciskowi, jak skronie zbliżają się do siebie i zaraz pękną lekko jak skorupka jajka, jednocześnie cienki świder wkręcał mi się w sam czubek głowy, w klatce piersiowej czułem wyraźny ucisk i czekałem już, aż wreszcie promieniujący ból pójdzie do lewego ramienia, czekałem z paraliżującym lękiem, ale też z czymś w rodzaju dziwnej nadziei, że to już, że w sposób relatywnie szybki i przecież nie najbardziej bolesny i upokarzający przetnie się ten węzeł gordyjski zwany egzystencją. Co do prostaty sprawa nie jest jasna, wydaje mi się, że ten gruczoł znajduje się w połowie drogi między fallusem a anusem, i właśnie tam coś mnie bolało, coś nieokreślonego i w nieokreślony sposób, ale z telewizyjnych reklam wiem, że wszyscy mężczyźni w moim wieku mają problemy z prostatą, nie ma najmniejszego powodu, abym i ja nie miał już przypisanych mym latom owych prostatowych, a wręcz prostackich przykrości. Telewizyjne i radiowe częstotliwości puchną od reklam lekarstw na prostatę niezbędnych mężczyznom w moim wieku, tak jak puchną od reklam środków na wzdęcia dla kobiet w moim wieku, słuchając czasami owych reklam, dochodzę do wniosku, że największymi problemami ludzi, a wręcz całych społeczeństw, całej ludzkości, przynajmniej całej ludzkości w tym kraju, są problemy z prostatą, z pęcherzem, z żołądkiem i jelitami, nie zaś problemy z historią, tożsamością, obłudą i głupotą, reklam środków na te dolegliwości nie znajduję w telewizji ani prasie, a byłyby to lekarstwa z pewnością bardziej potrzebne niż pigułki na wzdęcia i biegunki, to sraczki i zatwardzenia mają przysłonić prawdziwe problemy ludzi, a więc narodu.

Bolała mnie też trzustka albo wątroba, ale nie wiem, która jest po której stronie, czy trzustka po lewej, a wątroba po prawej, czy może odwrotnie. Być może zresztą bolały mnie obie, może bolała mnie też śledziona, nie wykluczam tego, tym bardziej że nie wiem dokładnie, gdzie leży śledziona, ból wędrował po całym moim ciele, robiąc sobie co jakiś czas przystanki w wybranych miejscach i intensyfikując swoją obecność, a potem mozolnie ruszał dalej. Może to komórki rakowe, ukryte dotąd w swoich małych gniazdach jak pisklęta, podrosły już na tyle, by oznajmić światu o swoim istnieniu? Być może w całym moim ciele wielki ptak-rak rozpostarł swoje skrzydła, bo cały byłem jednym wielkim bólem, jednym wielkim pulsującym ogniskiem bólu, tak że ten ból przeszedł nawet na moje myśli, moje myśli też zaczynały pulsować nieznośnym, upokarzającym bólem, jak ćmiący ząb, którego łupanie fedruje w głowie, jak uparty, tępy górnik drążący tunele w skałach moich natręctw.

Nie sądziłem wcale, że to moja ostatnia noc w życiu, miałem przecież następnego dnia – jednego z tych tysięcy identycznych dni, których ramy określone są jedynie godzinami przebudzeń i zaśnięć, o ile da się zasnąć – zbyt dużo spraw do załatwienia, żeby umierać. Jest we mnie pewna urzędnicza skrupulatność, która każe ustawić śmierć na końcu kolejki, bo czekają inni, ważniejsi petenci. Ale kolejka posuwa się szybko i sprawnie, z pewnością ta ostatnia noc nadejdzie już niedługo i nawet nie wiem, czy zdążę to wszystko napisać do końca, zanim ona nastąpi, być może urwę tę opowieść w pół słowa, jak trębacz swój hejnał na wieży mariackiej, że użyję tu dość wytartego porównania.

Teraz jest już dzień, pozornie bezpieczna pora życia, w dzień ból i niepokój kompresują się jak pliki w komputerze, dopiero gdy przyjdzie pora karmienia strachów, rozpakują się i rozpoczną wgrywanie do mojego systemu nerwowego. Zatem teraz raczej nic mnie już nie boli, wątroba, trzustka, prostata udają, że ich nie ma, zbierają siły przed nocnym szturmem, wydaje mi się, że wewnątrz mam tylko bezbolesną pustkę, ale całe moje ciało jest słabe, wygniecione i sflaczałe, po tej nieprzespanej nocy czuję się jak stare ubranie wyrzucone do stojącego na rogu ulicy pojemnika organizacji charytatywnej. Z wiekiem coraz trudniej mi nadrabiać senne zaległości, nieprzespana noc kroczy za mną przez cały dzień, przypomina o sobie, każe się dokarmiać ziewaniem i mrużeniem oczu, ssie w brzuchu i na to ssanie nie pomaga nawet obfity posiłek, gdyż jest to ssanie, którego nie można nakarmić. Oczywiście kiedyś mogłem nie spać dwie noce z rzędu i wystarczały zimny prysznic i mocna kawa, by szybko przywrócić mnie człowieczeństwu, teraz kąpiele nie wystarczają, po prysznicu, nawet zimnym, czuję jeszcze większą słabość, czuję się jak konające zwierzę, które rozumiejąc, że zbliża się koniec, szuka ustronnego miejsca, by tam się położyć i wydać ostatnie stęknięcie, zamieniając się w zbędne ścierwo.

Siedzę teraz w wagonie drugiej klasy pociągu InterCity gdzieś w brzydkim polu, wyglądającym jak przykryte wojskową siatką maskującą, w połowie drogi pomiędzy Poznaniem a Wrocławiem, i myślę, że to być może właśnie pociąg, a nie łóżko stanie się tym miejscem, w którym wydam ostatnie żałosne stęknięcie, a moje ciało rozpocznie mozolny proces zamieniania się w ludzkie ścierwo, wydzieli w pełnej okazałości ten obrzydliwy smród putrescyny i kadaweryny pojawiających się w nadgniłych tkankach, później wylęgną się te paskudne larwy, czerwie, cały ten robaczy orszak.

Nienawidzę, jak pociąg staje, szczególnie w polu, w pustej przestrzeni, w tej pustej, płaskiej Polsce. Jak pociąg staje w pustce, to wydaje mi się, że za chwilę stanie też moje serce, że zdechnę upokarzająco w stojącym pociągu, w pustym polu, pustym jak niewypełnione tabelki w Excelu, że przeze mnie pociąg będzie musiał stać jeszcze dłużej, dopóki nie przyjedzie pogotowie i karawan, dopóki kompetentny lekarz nie stwierdzi urzędowo mojego zgonu, a co naprawdę śmieszne, będzie to mój pierwszy kontakt z lekarzem od wielu lat, tyle że nie będzie mi kazał ściągać majtek, odkaszliwać, nie będzie mi wpychał palca pod żebra ani tym bardziej w odbyt, nie będzie brał w dłonie mojej głowy i ugniatał węzłów chłonnych, aby sprawdzić, czy nie są powiększone, nie powie na koniec: proszę się ubrać. Zostaną mi oszczędzone te wszystkie nieco żałosne zabiegi, nie wystękam klasycznego pytania: czy coś mi dolega, panie doktorze? Nie, już nic panu nie dolega, odpowiedziałby lekarz z pogotowia, a grabarze przybyli swoim czarnym karawanem jak małym czołgiem zapakowaliby mnie do worka i wynieśli z wagonu, odprowadzani wścibskim wzrokiem pasażerów, z jednej strony wściekłych, że postój w polu się przedłuża, z drugiej podekscytowanych widokiem trupa, widok trupa zawsze bowiem jest dla gawiedzi podniecający, na tym opiera się cała dzisiejsza kultura zwana popularną, choć to sformułowanie oczywiście brzmi jak jakiś cudaczny oksymoron. Odnoszę wrażenie, że kobieta siedząca naprzeciwko mnie, wyglądająca jak stare pokolorowane czarno-białe zdjęcie, jakie można jeszcze zobaczyć w niektórych chylących się ku upadkowi zakładach fotograficznych, i przyglądająca mi się uważnie, kiedy myśli, że tego nie widzę, nie miałaby nic przeciwko, żebym teraz nagle złapał się za serce, wybałuszył oczy i stoczył się z fotela, miałaby o czym opowiadać przez najbliższe dni, a nawet tygodnie: po prostu nagle zaczął się dusić, oczy mu wyszły jak na szypułkach i spadł na podłogę, o tu – wskazałaby na podłogę w kuchni lub dywan w dużym pokoju – prosto pod moje nogi, od razu wybiegłam na korytarz, krzycząc: człowiek nie żyje! i pociągnęłam za hamulec bezpieczeństwa, chociaż tam jest napisane, że nieuzasadnione użycie będzie karane, ale to jest przecież uzasadnione użycie, jak człowiek znienacka umiera w pociągu. Chociaż nagle się zorientowałam, że pociąg i tak stoi w polu, więc nie trzeba ciągnąć za hamulec, ale kto w takiej chwili myśli o tym, czy pociąg jedzie, czy stoi, skoro właśnie umiera człowiek?

Śmierć bowiem dla ludzi jest nie lada atrakcją, mam na myśli oczywiście nie ich własną śmierć, ale śmierć innych, najlepiej oczywiście, gdy jest to ktoś znany z telewizji, ewentualnie ktoś z rodziny (co za atrakcja na całe miesiące!), ale nagły zgon nieznajomego, szczególnie gdy jest się przy tym obecnym, to także rzecz nie do pogardzenia. Ludzie łakną prawdziwej śmierci, ponieważ są już nieco znużeni śmiercią nieprawdziwą, którą serwuje im telewizja, ile razy dziennie można oglądać na niby zabitych, na niby zastrzelonych, na niby zadźganych, to się robi zdecydowanie nudne, nawet te bogato ilustrowane teksty w brukowcach o dzieciach zagryzionych przez psy, o córkach zamordowanych przez ojców, o synach zabijających matki, to też się robi nieco monotonne, choć oczywiście na pierwszy rzut oka, gdy owo oko spragnione krwi i nieszczęść rzuca się na te artykuły i niewyraźne zdjęcia, jest to bardzo atrakcyjne i - że tak powiem – smaczne. Jest tak, ponieważ ludzi podnieca – w sensie erotycznym, jak sądzę – cudze upokorzenie, tę podnietę skrywają za fałszywym współczuciem, za czymś, co obłudnie nazywają empatią, w gruncie rzeczy stoi za tym schadenfreude, typowa dla ludzkości, osobliwie dla ludzkości zamieszkującej ten kraj, satysfakcja z cudzego nieszczęścia i upokorzenia, to stoi za tą ciekawością i podnietą, która zaciera w nich świadomość, że oni sami też kiedyś takiego upokorzenia zakosztują, gdy będą zdychać w bólu i trwodze lub nagle w zawstydzeniu zwalać się na ziemię, na ulicy, w sklepie przy kasie, potrąceni przez samochód, gdy siatki z zakupami wypuszczają z siebie ukryte skarby: ziemniaki, rzodkiewkę, mleko, kiełbasę i chleb, pachnącego jeszcze farbą drukarską brukowca, obrazek, który upodobali sobie fotografowie prasowi, znajdując w tym, podług swego mniemania, symboliczny znak kruchości ludzkiego życia, ilustrację do słów: nie znasz dnia ani godziny, proszę – oto jeszcze przed chwilą ktoś robił zakupy i skrupulatnie odliczał pieniądze przy kasie, jeszcze kwadrans temu planował dzisiejszy obiad, a więc planował ciąg dalszy swego życia, a tu owo życie zostało przecięte jednym boskim gestem i ktoś właśnie zapadł w wieczny sen.

Och, gdyby śmierć była naprawdę wiecznym snem w świeżej pościeli, gdyby człowiek umarły mógł przewracać się z boku na bok, budzić się i iść do łazienki oddać mocz, a potem wracać i znów błogo zasypiać, nawet chrapać i wiercić się w łóżku, tyle że chrapać, wiercić się i przewracać z boku na bok przez całą wieczność, taką śmierć bym zaakceptował.

Spoglądam na kobietę z pokolorowanego czarno-białego zdjęcia, musi mieć mniej więcej tyle lat co ja, może o kilka więcej, na jej twarz spod grubej warstwy pudru wypełzają lata rutyny życia, bezbrzeżnej nudy, trwania nieusprawiedliwionego żadną wyższą koniecznością, stania przy fabrycznej taśmie zwanej egzystencją, więc zabija tę rutynę i nudę, interesując się życiem innych, gdyż jej życie jest zupełnie nieinteresujące, czego ma pełną świadomość, tyle jej zostało inteligencji, by wiedzieć, że jej trwanie jest zupełnie zbędne, choć wmawia sobie, że wciąż jest potrzebna: mężowi, dorosłym dzieciom, które naturalnie by sobie bez niej nie poradziły, może i wnukom, które wszak bez babcinej troski nigdy nie miałyby szans dorosnąć, ogłupia się tym wmawianiem sobie, że świat nie może się bez niej obejść, podczas gdy oczywiście tak nie jest, dzieci jej nienawidzą, gdy je radośnie odwiedza i robi im inspekcję, sprawdzając, czy lodówka jest pełna, a meble odkurzone, przekonana, że gdyby nie troszczyła się o takie rzeczy, umarłyby w głodzie i zaniedbaniu. Mąż znudził się nią już ze dwadzieścia lat temu i gdy nie może zasnąć przez jej chrapanie, zastanawia się, czy nie przycisnąć do jej twarzy poduszki, by przestała chrapać na wieki. Kiedy się budzi i na nią patrzy, myśli o swoim życiu, które mogło wyglądać inaczej, tak zresztą myśli każdy, więc nie ma tu sensacji. A potem żyją nadal razem, razem jedzą i razem chrapią.

Jednak ona ma świadomość, że to wszystko jest nieciekawe i powtarzalne, więc śledzi losy ludzi, których codziennie ogląda w telewizji, czyta o nich w tanich gazetkach, to wiem na pewno, bo przecież widzę obok niej odłożony, nieco wymięty egzemplarz tygodnika „Z życia gwiazd”, ścierki, którą można kupić za grosze w każdym kiosku, a która ma zapewne kilkumilionowy nakład. Egzemplarz jest już zupełnie zaczytany, ponieważ nie przewidziała, podobnie jak ja zresztą, że przyjdzie nam tkwić godzinami w stojącym w pustym polu pociągu InterCity, który już od dawna powinien być na dworcu we Wrocławiu.

Pociąg stoi niewzruszenie od trzech godzin, ja mam już skrupulatnie przeczytane wszystkie przygotowane na tę podróż gazety, nawet artykuły, które mnie nie interesowały, i z konieczności zabicia czasu na swoim służbowym laptopie piszę to, co właśnie piszę. To znaczy piszę z wewnętrznej potrzeby, nie tylko z konieczności zabicia czasu, nazwijmy to wewnętrzną koniecznością, tak będzie chyba najlepiej.

Polskie pola ciągnące się po horyzont, wszędzie takie same, nawet jeśli urozmaicone jakimiś wstydliwymi pagórkami, to jednak niezmienne, kartofliska oraz pola buraków i kapusty. Czasami, gdy pokonuję ten kraj pociągami, wydaje mi się, że w mojej ojczyźnie uprawia się jedynie ziemniaki, buraki i kapustę, oczywiście z wyjątkiem zboża na chleb i wódkę, ale po żniwach, kiedy brązowieją ścierniska, pozostają już tylko pola ziemniaków, buraków i kapusty, święta trójca polskiej kuchni narodowej. Pokonuję Polskę od lat, lecz wciąż jej nie pokonałem, ta Polska ciągle się broni, ciągle przede mną zmartwychwstaje, niezmienna, odradza się wciąż taka sama, z tymi samymi polami, zagajnikami, brzydkimi domostwami brzydkich, złych ludzi, w których ci ludzie wiodą swój podły żywot pozbawiony wszelkiej refleksji, nawet gdy w niedzielę do kościoła zakładają czyste koszule i wyjściowe sukienki i idą odmawiać modlitwy, śpiewać tradycyjne pieśni i słuchać kazań głupich proboszczów, to w ich kartoflanych, buraczanych i kapuścianych głowach nie pojawia się choćby cień refleksji, choćby błysk wolnej myśli, gdy biorą na język opłatek, nie pobudza to ich do niczego, co najwyżej pobudza nieco ich ślinianki, za to czujnie rozglądają się po wnętrzu świątyni, zazwyczaj przypominającej wielki betonowy bunkier, doprawdy architektura sakralna w tym bogobojnym kraju zasługuje na osobną opowieść, niestety rzadko bywam w kościele, moimi kościołami są dworce kolejowe, moimi kaplicami – poczekalnie, moimi konfesjonałami – okienka z informacją, w których spowiadam się, dokąd chciałbym pojechać, i zazwyczaj dowiaduję się, że pociąg się spóźni lub został odwołany, oto pokuta, którą mi się zadaje.

Potem ci ludzie wracają do domów, jedzą niedzielny rosół i rozsiadają się przed telewizorami i tak dzień święty święcą, mężczyźni wyjmują z tabernakulum lodówek wódkę święconą i ze szwagrami kropią nią swe gardła, najpierw rojąc plany udoskonalenia swego żywota, a potem uwzniośleni planują krucjaty, które poniosą klęskę, nim się na dobre rozpoczną, poniedziałkowy świt zastanie ich często nawet nierozebranych z niedzielnych zbroi, chrapiących głośno na kanapie pod obrazkiem z Janem Pawłem II lub pod plakatem z Robertem Kubicą, znad pól będzie się podnosić lepka mgła, wstanie dzień powszedni, kolejny zbędny dzień ich życia, wyjdą nieogoleni na te wielkie pola bitwy z codziennością.

Widzę te pola nie tylko dziś, widuję je prawie codziennie, kiedy przemierzam kraj w wagonie drugiej klasy, pola przygniatająco smutne, beznadziejne i niezmienne, zawsze z jakimś mozolnie sunącym przez nie pojedynczym traktorem, rozrzucającym obornik albo spryskującym nędzne uprawy białym chwastobójczym proszkiem, z rozpadającą się chatą z zapadniętym dachem albo klockowatym szarym domem, przypominającym strażnicę, posterunek albo małe więzienie, w którym zamknięci w swoim przeznaczeniu siedzą ludzie, tępi i zapiekli, zmęczeni i nieszczęśliwi, broniący się za pomocą telewizora przed jakąkolwiek wolną myślą jak przed okupantem. Wszyscy widzieliśmy te chętnie zamieszczane w prasie zdjęcia anten satelitarnych zamontowanych na zapuszczonych, samotnych domach, na domach przypominających stodoły lub obory, wszyscy śmialiśmy się z tych zdjęć, przedrukowywanych z upodobaniem przez zagraniczne tygodniki, ale cóż innego mieli sobie ci ludzie zainstalować? Chcieli kupić te relatywnie tanie przepustki do świata zupełnie innego niż ten wokół nich, którego granicę wyznaczają skup warzyw i trzody chlewnej oraz urząd gminy, świat o średnicy kilku, może kilkunastu kilometrów. Widok polskich pól zawsze głęboko mnie przygnębiał, nadal uważam go za jeden z najbrzydszych widoków na świecie, bynajmniej wcale nie melancholijny, jak by chcieli niektórzy, szczególnie gdy na ugorach osiadają jesienne mgły albo snują się leniwe dymy z palonych liści. Melancholia zakłada bowiem piękno, choćby nawet nieładne, polskie pola żadnego piękna w sobie nie mają, mają w sobie wyłącznie bezgraniczną, smutną brzydotę, są brzydkie i nudne jak ludzie, którzy je uprawiają, jak, nie przymierzając, kobieta siedząca naprzeciwko mnie i lustrująca mnie podejrzliwym wzrokiem, jak zresztą większość pasażerów tego pociągu, a zaznaczam, że jest to pociąg InterCity kursujący pomiędzy największymi miastami w kraju, nie zdezelowany osobowy zapchany zdezelowanymi ludźmi, targającymi swoje wielkie toboły, wydychającymi przetrawioną wódkę i parującymi potem spod niemytych pach i z niemytych kroczy, w ubraniach z ruskiego lub wietnamskiego bazaru, z zepsutymi zębami i zepsutymi sercami, pielęgnujący w sobie agresję do świata, który jest dla nich zresztą mały jak pozytywka wygrywająca ciągle tę samą melodię.

Musiałem wstać o siódmej rano, co nie byłoby wcale takie trudne, ale właśnie tuż przed siódmą zaczął mnie morzyć sen i gdybym nie spieszył się na dworzec, pewnie mógłbym wreszcie parę godzin względnie spokojnie przespać. Robiło się już jasno, nad Warszawą wstawał dzień jak z piosenki Czesława Niemena, a ja, nie wiem dlaczego, łatwiej zasypiam, gdy jest jasno. Zapewne wtedy po prostu czuję się bezpieczniej, ciemność znów mnie przeraża, tak jak przerażała mnie, kiedy byłem dzieckiem. Wszystkie dzieci boją się ciemności, bo są rozsądne, wciąż rządzi nimi i kieruje zdrowa natura, potem dorastają i władzę nad nimi przejmuje kultura, ta pigułka uspokajająca, która wytłumia naturalne lęki i przeczucia. Kiedy dorosłem i na długie lata zapomniałem o przestrogach natury, ciemność kojarzyła mi się już wyłącznie z rozlicznymi rozkoszami życia, z piciem i seksem, które wcale nie są przejawami natury, tylko perfidnymi żądaniami kultury, choć w moim życiu nigdy nie było chyba dużo ani jednego, ani drugiego. Koledzy, owszem, folgowali sobie w takich wieczornych przyjemnościach, choć jeszcze bardziej folgowali sobie w opowieściach o nich, w durnych przechwałkach albo łatwo czytelnych aluzjach, często licytowali się na wymyślone przygody, pusząc się i nadymając, nieudolnie usiłując budować jakieś swoje legendy, a przynajmniej lokalną sławę, dla sławy bowiem człowiek gotów jest opowiadać największe brednie, najbardziej zuchwałe kłamstwa, na końcu jednak tych kłamstw i zwykłych przechwałek znajduje się zawsze i nieodmiennie kompromitacja i żałosny upadek. Naturalnie były to czasy, gdy sława oznaczała coś zupełnie innego niż dzisiaj, i tamte śmieszne, kozackie, jak je nazywano, przechwałki o wyczynach alkoholowych i podbojach erotycznych z dzisiejszej perspektywy wydają się dziecinne i niewinne, sławę zdobywa się teraz zupełnie inaczej, tyle że choć bardziej intensywna, trwa jeszcze krócej niż wtedy, a upadek jest bardziej bolesny. Moi dawni kompani z czasów studiów i początku kariery zawodowej, że użyję tu tego idiotycznego sformułowania, wyślizgnęli się ze swej sławy w sposób naturalny i gładki, założyli rodziny i całą energię skierowali na pracę i dom, więc o biciu tego rodzaju rekordów nie mogło być już mowy, skończyły się opowieści o chojrackich wyczynach, skończyły się przy okazji jakiekolwiek tematy do rozmów, wszyscy odpłynęli do swoich portów, co we mnie osobiście nie wywołało wcale smutku, nostalgii, niczego, wręcz przeciwnie – ponieważ nigdy nie dotrzymywałem im kroku w żadnej z tych dyscyplin, uwolnienie się od balastu tych znajomości przyniosło mi ulgę, przyjemności znajdowałem w zupełnie innych rejonach, były to przyjemności wymagające indywidualnego zaspokajania, nie grupowej ekscytacji przekrzykujących się mężczyzn i popiskujących kobiet. Moje koleżanki, czy raczej znajome, bo nie miałem bliskich koleżanek, jeśli sobie folgowały, a wiem, że folgowały na pewno, to nie przechwalały się tym, zachowywały się, w przeciwieństwie do mężczyzn, rozsądnie, skrupulatnie planując swoje folgowania i zarządzając nimi jak dobrzy menedżerowie, osiągając przy tym świetne wyniki. Ja z przyjemności wieczornych lubiłem przede wszystkim późne kolacje, w czasach gdy bezkarnie mogłem się objadać ciemną porą, nie bojąc się bezsenności ani koszmarnych snów. Jeśli wspominam dziś z niejakim rozczuleniem dawne nocne wybryki, to myślę właśnie o tych lekkich obżarstwach, po których zasypiałem snem spokojnym i długim, niedręczony koszmarami, wstawałem świeży i nieobolały, nie mając właściwie żadnego kontaktu ze swoim ciałem, to znaczy moje ciało, moje wnętrzności nie dawały mi żadnych sygnałów swojej mozolnej pracy. Kara przyszła po latach, nocne dokuczania wątroby czy trzustki muszą być z tym jakoś spokrewnione, kara w czasie odłożona to nie znaczy kara darowana, trzeba potem spłacać odsetki, obecnie nie obżeram się wcale, zresztą w ogóle samo jedzenie mało mnie już pociąga. Dziś ciemność znów kojarzy mi się z bezradnością, z bezbronnością, powoli wracam do czasów dzieciństwa, choć oczywiście nie w sposób, w jaki chciałbym do nich powrócić. Wraz z tym wraca lęk przed ciemnością, nie wracają niestety dziecięca naiwność, radość z drobiazgów, codzienna dziecięca epifania, ten szczery entuzjazm, który w procesie dorastania zaczyna wykapywać z organizmu jak olej sączący się ze rdzewiejącego samochodu. Nie wracają marzenia ani fantazje o przyszłości, ponieważ żadna przyszłość nie majaczy nawet jako fatamorgana, nie wracają zabawy w wojnę ani gra w kapsle, wojna toczy się nieustająco od lat i nie jest wcale zabawna, za to mozolna, wyniszczająca i upodlająca. W kapsle nie gram, chyba w ogóle nie gra się już w kapsle, szkoda, to była bardzo socjalizująca rozrywka. Nie chcę tu oczywiście moralizować, że kiedyś dziecięce zabawy były piękniejsze, szlachetniejsze, bardziej rozwijające, a dziś dzieci tępieją przed ekranami swoich komputerów, bynajmniej, choć faktem jest, że kiedyś trzeba było samemu wyciąć flagi do kapsli, ja pasjami wycinałem flagi krajów afrykańskich, to było szaleństwo zestawień kolorystycznych, w mojej kapslowej drużynie pedałowały Ghana, Burundi, Kongo i Mozambik, Senegal i Namibia, choć nie wiedziałem nic o tym, by w tych krajach uprawiano profesjonalne kolarstwo. W drużynach moich kolegów były oczywiście Anglie, Francje, Hiszpanie, u niektórych, tych z bardziej rozbudzoną przez przygodowe lektury fantazją – flagi krajów tropikalnych, w rodzaju Jamajki, Barbadosu i Portoryko, byliśmy jednak wszyscy mimo dziecięctwa rozsądni, nie mieliśmy złudzeń: nigdy w tych krajach nie zagościmy, pozostaną nam tylko ich symbole wycięte z atlasu świata i naklejone na plastelinę wypełniającą kapsel po pepsi-coli, ten kawałek słodkiego, bąbelkowego świata, który łaskawie nam dano, żebyśmy zapomnieli o świecie prawdziwym. Nie mieliśmy złudzeń, ale mieliśmy dziecięcą wyobraźnię, coś, co ulatuje z człowieka w momencie osiągnięcia dorosłości, ze mnie wyobraźnia uleciała ostatecznie w wieku piętnastu lat, po przyjęciu bierzmowania, być może i tak późno, teraz nie mam już wyobraźni, a jedynie trzeźwy ogląd rzeczywistości, kiedy odchodzą wyobraźnia, rojenia i niewiarygodne przechwałki, w które się samemu wierzy, przychodzą potwory rzeczywistości.