Dżoker - Michał Piedziewicz - ebook

Dżoker ebook

Michał Piedziewicz

4,3

Opis

Gdynia, czerwiec roku 1929. W rosnącym dynamicznie mieście przecinają się ścieżki młodej urzędniczki Łucji, jej rówieśnika, początkującego dziennikarza Adama Grabskiego, oraz Krzysztofa Wilczyńskiego – weterana wojen (choćby z bolszewikami), a współcześnie uczestnika przemytniczych wypraw nad granice z Rzeszą i Wolnym Miastem.

 

Mijają lata, mimo szalejącego na świecie kryzysu Gdynia się rozbudowuje. W Gdańsku władzę przejmują naziści. Trwa zwycięski pochód kina mówionego, Polska zakochuje się w sukcesach Żwirki i Wigury (tym bardziej, że bohaterowie nader prędko giną w katastrofie), w morze wypływają kolejne transatlantyki. W rozpoczynającym nadawanie radiu usłyszeć można Kiepurę (jednego z najgłośniejszych śpiewaków światowych!), zaś w Zakopanym Witkacy na swych biletach wizytowych pisze brawurowe D.U.P.A.

Panie w tym czasie zaczytują się w „Kurierze Metapsychicznym – Dziwy Życia”, albo w mrożącym krew w żyłach „Tajnym Detektywie”.

 

Dżoker to opowieść o Polsce, która z jednej strony cieszy się odzyskaną niedawno wolnością, a z drugiej wierzy w świetlaną – wreszcie! – przyszłość. Opowieść o kryzysie, ale i o wojnie – w której nadejście trudno uwierzyć. Oraz o dziewczynie, która musiała stać się silna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 564

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (8 ocen)
4
3
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Khatyaa1

Z braku laku…

Dobrze udokumentowana. Literacko beznadziejna.
00

Popularność




Dawna wieś, a dzisiaj skrzyżowanie ulic: Świętojańskiej i 10 Lutego.

OD AUTORA

Próbując odtworzyć Gdynię z dawnych lat, korzystałem z wielu źródeł. Nie sposób nie wymienić książek i artykułów Małgorzaty Sokołowskiej, wydawnictw Sławomira Kitowskiego i Aleksandry Tarkowskiej, publikacji Edwarda Obertyńskiego i Kazimierza Małkowskiego.

Życie przestępcze przedwojennej Polski opisała Monika Piątkowska – znaleźć tam można między innymi opis afery związanej z budową gmachu gdyńskiej poczty.

W Internecie znakomity blog prowadzi Michał Sikora (www.gdyniawktorejzyje.blogspot.com), świetnym wprowadzeniem do historii miasta jest opisywana przez Marka Zielińskiego Historia miasta na starej pocztówce (www.naszagdynia.com). Zajrzeć warto również na stronę www.modernizmgdyni.pl.

Niezwykłe kompendium wiedzy o Polsce 1929 roku znaleźć można na stronie www.laurahuta.blogspot.com.

Prócz prac wymienionych autorów korzystałem oczywiście z archiwów przedwojennej prasy, Naczelnego Archiwum Cyfrowego i wielu innych źródeł, których wszystkich w dobie Internetu wymienić nie sposób.

Imiona dwojga głównych bohaterów nie są oczywiście przypadkowe. W tej kwestii (polemiczny) dług zaciągnąłem u Stanisławy Fleszarowej-Muskat, autorki opowiadającej o Gdyni w trylogii Tak trzymać.

W przypadku części ówczesnych nazw własnych starałem się uchwycić sposób, w jaki zmieniało się ich użycie. I tak zanim do Sopotu jeżdżono do Zoppot, a później do Sopot. Bywano też przy Święto Jańskiej, nim ta stała się Świętojańską. Podobnie na PeWuCe zamiast prozaicznych rzemiosła, ubezpieczeń czy handlu odwiedzano pawilony Rzemiosła, Ubezpieczeń i Handlu.

Za pomoc chciałbym podziękować Michałowi Rusakowi, Rzecznikowi Prasowemu Komendanta Miejskiego Policji w Gdyni.

Za wsparcie dziękuję żonie Kasi Uczarczyk, rodzicom ­ – Elżbiecie i Henrykowi Piedziewiczom (ze Wzgórza!), Grzegorzowi Rapucie oraz Bolesławowi Dobrowolskiemu.

Gdynia zasługuje na słowa uznania. Niniejszym próbuję dołożyć kilka swoich.

PROLOG

Oto do czego doszło! W ławkach blisko sceny dostrzegła Adama Grabskiego. Obok niego – Kota. Za ich plecami – pana Jana. No, może nie siedzieli w pierwszych rzędach, tego by jeszcze brakowało. Lecz blisko, podczas gdy jej, której jeszcze niedawno najbardziej by na tym zależało, udało się zająć miejsce w jednym z rzędów ustawionych wobec estrady bokiem. No i na dodatek nie ma wśród nich, z nimi, z nią – Krzysztofa!

Lato roku tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego było słoneczne, wręcz upalne. Na szczęście teraz, pod wieczór, lekki wiatr przynosił znad morza orzeźwienie. Zamyślona Łucja już tylko odruchowo wachlowała się programem.

Siedmioletni Franciszek usiadł obok matki. Lecz prędko znudził się bezruchem i pobiegł w stronę podwyższenia ze sceną, a obróciwszy się następnie ku pierwszym rzędom widzów, zaczął z bliska przyglądać się mundurom, szablom i połyskującym w promieniach wysoko stojącego słońca odznaczeniom. Wciąż go ciekawiły – w mieście i kraju od dawna pełnym wojska.

Publiczności brakować nie mogło. Nie przy okazji takiego wydarzenia. Na przekór zmęczeniu duszną atmosferą wynikającą z kolejnych zarządzeń władz, a dotyczących przygotowań do spodziewanej, niełatwej obrony miasta.

Ponownie, który to już raz, zajrzała do scenariusza opóźniającej się uroczystości. Za chwilę powinna huknąć miejska orkiestra symfoniczna, po tym nastąpi powitanie gościa, dalej przemówienie – prezesa komitetu Funduszu Obrony Morskiej, pana inżyniera W. Gierdziejewskiego – po nim hymn i… I to, na co niegdyś tak bardzo by czekała: pieśni i arie. Moniuszki oraz pana Feliksa Nowowiejskiego. Zaś w części drugiej: jej ulubionych Włochów.

Mówiono, że wielki Kiepura, prócz koncertem, zainteresowany był w mieście parcelami. Na Kamiennej Górze lub dalej – na Wzgórzu Focha. Ponoć planował zbudować tu drugą Patrię. Właśnie w Gdyni!

– Cóż to dla niego wystąpić o kredyt i otrzymać go!? Znaleźć wspólnika. O, Krzysztof byłby świetnym wspólnikiem!

I ona – rzecz jasna. Od dawna w Kiepurze zakochana.

– Kredyt, wspólnicy, budowa… – a co słowo, to Krzysztof, wspomnienie chwil jego skupienia, zamyśleń, po męsku podejmowanych decyzji, spokoju i stanowczości. Aż przygryzła wargi, biegnąc spojrzeniem hen, w stronę morza. Z trudem opanowała drżenie podbródka, pochylając się znów ku rozkołysanym w ręku literom:

„Uprasza się społeczeństwo Gdyni o zachowanie ciszy i powagi w czasie trwania koncertu”.

Jeszcze by tego brakowało, żeby ktoś obraził Mistrza!

Czytała dalej:

„Na koncercie obecni będą sprawozdawcy z największych dzienników polskich, angielskich i francuskich”.

Doskonale! Wyobraziła ich sobie: zmierzających w stronę placu Grunwaldzkiego ulicą 10 Lutego. Zachwyconych – jakże by nie – białą, lśniącą potęgą miasta, w którym stanąć mogły dumne transatlantyki budynków Zakładu Ubezpieczeń Społecznych oraz Funduszu Emerytalnego Pracowników Banku Gospodarstwa Krajowego. Podziwiających klasyczną harmonię banków, matematyczną masywność poczty (a w zasadzie to jej poczty – od dwóch lat jeszcze większej niż kiedyś) i zachwyconych nowoczesnością zalewanych światłem kamienic. Albo stojących u progu skweru Kościuszki, by spod daszku opromienionej dłoni objąć wzrokiem nie tylko kolejne szklane domy, zalesioną górę ponad dachem kościoła, lecz przede wszystkim – i z największym uznaniem – wybiegające w morze molo Południowe. Mogliby też – owi zagraniczni korespondenci – zapuścić wzrok w tunel Świętojańskiej – by zobaczyć, jak niewiele brakuje jej do najwspanialszych ulic ich Paryżów czy Londynów (zresztą: czy brakuje czegokolwiek? – zawahała się… niby czego miałoby brakować?). Lub skierować się w stronę przeciwną i przez plac Kaszubski dotrzeć spojrzeniem do portu: rozumnie mechanicznego (niczym organizm z powieści dziejących się w dalekiej przyszłości), tętniącego swym z pozoru chaotycznym, a jednak doskonale uporządkowanym życiem.

Budynek Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Na parterze Cafe Bałtyk.

„I jakże to tak?” – zastanowiła się, ponownie zmieniając kierunek biegu myśli: „Wszystko to miałoby lec w gruzach?”. Choćby z tego powodu wybuch wojny wydał jej się naraz absurdalnie niemożliwy.

Zresztą: „wygramy” – przypomniała sobie słowa z radia i gazet, solenne zapewnienia urzędników, ministrów i wojskowych. Owszem, wiele, choć po cichu, mówiło się o potędze niemieckiego przemysłu; a opowiadali zwłaszcza ci, którym dane było odwiedzić miasta na niemieckim Zachodzie (bo nie mogło oczywiście chodzić o Gdańsk – Łucja tylko wzruszyła ramionami; ten jest, owszem, wiekowy i spatynowany, lecz jakże zagracony! gdzież mu do lśniącej nowością Gdyni!). Ale i Polska nie w kij dmuchał, lotników mamy wybitnych, żołnierzy najdzielniejszych, a co więcej: mamy sojuszników. Przyczajonych za Renem Francuzów i gotowych na skok przez kanał Anglików!

Rozejrzała się wokół niepewnie. Niepotrzebnie! Anusia i Antoś już przecież w domu – odprowadzeni przez Michasię. W domu o krok ledwie stąd, w sercu miasta, nie przy samej głównej ulicy, ale jednak – w kamienicy, co się zowie.

Poszukała wzrokiem Franciszka. Choć zwykle ostrożny, z reguły oglądający się nieustannie w stronę matki, teraz spostrzegł Kota i podreptał ku niemu. Pomachała im z oddali, gdy jednocześnie spojrzeli w jej stronę. Wtedy zauważył ją i Adam. I pan Jan. Adam nawet wstał, chcąc podejść, lecz skoro pierwszy pospieszył Konstanty, Grabski zrezygnował.

– Łucjo, zapraszam do nas. Miejsce się znajdzie, ten i ów z wielką chęcią ustąpi! – w drapieżnym grymasie wykrzywił wargi Kot.

Odmówiła grzecznie.

– Być może nie wytrwam do końca – powiedziała.

Zrozumiał.

Dawniej zrobiłaby wiele, by móc usiąść na wprost Mistrza.

Kot zawahał się, jakby nie wiedział, czy powinien nalegać, czy odejść.

– Potrzebujesz czegoś? – zapytał.

– Bądź spokojny – uśmiechnęła się. Ostatnie wydarzenia wiele ich do siebie zbliżyły. Już nie czuła się przy nim nieswojo, już nie przerażał jej dziki błysk jego oczu.

Wrócił na swoje miejsce.

– Kiedyż wreszcie zaczną grać?! – zniecierpliwiła się.

Owszem, mogłaby skorzystać z zaproszenia Konstantego, usiąść obok niego, wśród notabli, kupców i urzędników. Porządnych – zmarszczyła nos – obywateli…

W tej właśnie chwili Franciszek znalazł się u boku matki. Ziewał. Jakże podobny do Krzysztofa! Z jego czołem, oczyma, opadającymi w dół kącikami ust.

Wreszcie. Nastrojona orkiestra ucichła przed burzą. Sprężona. Skupiona na chybotliwym koniuszku batuty. Aż nagle uniosła zebranych w górę, rozkołysała leniwą falą, rozmarzyła.

Krzysztof. Zimowe wakacje w Krynicy, jego nieporadność na deskach w Zakopanem… Albo ów nocny rejs do Sopot! Spotkanie krótko po świętach – w roku… dwudziestym… dziewiątym, chyba tak?

– Tak jest, w dwudziestym dziewiątym! – mógłby przytaknąć, skwapliwie jak zawsze, Adam Grabski.

Mógłby i chciałby. Lecz nie musiał. Pamiętała doskonale. Każdy moment tamtego lata, kiedy wszystko się zaczęło.

CZERWIEC 1929

ROZDZIAŁ 1 Granica

Do granicy dotarli dobrze po północy. W czerwcu trudno przedsięwziąć wyprawę, której sprzymierzeńcem jest zmrok.

Wilczyński wyłączył silnik. Otaczała ich ściana mrocznych, masywnych pni, w górze ani drgnął baldachim zatrzymujących światło koron, a nisko przy ziemi krzaki jałowca, wyłaniające się nieregularnie z ciemności po obu stronach przecinki, zdawały się postaciami pograniczników: przyczajonych, zastygłych i oczekujących na sygnał do świetnie zaplanowanej przeciwko szmuglerom akcji.

– Strachy na lachy – uspokajał sam siebie Wilczyński.

Przez jakiś czas nie działo się nic. Wreszcie w oddali błysnęły reflektory, niczym ślepia leśnego drapieżnika.

– Powoli ruszamy – zakomenderował towarzysz Krzysztofa.

Niespodziewanie motor zakrztusił się, lecz ostatecznie nie odmówił posłuszeństwa.

– Ręce ci drżą? Mówili, że jesteś dobry.

Bo był, prowadził od lat, żeby tylko w takich okolicznościach.

Trzasnęła gałąź – pod kołami. Z przodu, niczym ich własne, choć zniekształcone odbicie, wyłoniła się furgonetka Niemców.

– Stój!

Ci z naprzeciwka również stanęli.

Partner Krzysztofa wyskoczył w miękką, gęstą trawę, podobnie jeden z tamtych. Przywitali się krótkim uściskiem dłoni i bez zwłoki ruszyli ku tyłowi wysłużonej tatry. Jej szofer za nimi. Na pewien czas zniknęli z pola widzenia Wilczyńskiego, lecz uspokoiły go odgłosy – przytłumione słowa, urywany śmiech, rozdzierające skrzypienie podważanych desek. „Przywieźli skrzynie, jak i my” – domyślił się. A kiedy znowu wychynęli zza wysokiej budy ciężarówki – teraz już w pięciu – pomyślał jeszcze, że z całego grona tylko on jeden nie ma broni.

Przywołany krótkim, stanowczym gestem, dołączył do towarzystwa. Teraz odchylali wieka pak przywiezionych z Polski. Wymieniali zadowolone spojrzenia, poklepując się wzajemnie. Partner Krzysztofa i najważniejszy spośród Prusaków zapalili. Wilczyński pomagał przy przeładunku.

Wszystko odbywało się niemal bez słów. Tylko szofer tatry, kołysząc ciężkim, ogromnym brzuszyskiem, sapał i przeklinał. Pozostali drwili z niego. Krzysztof wycierał spocone dłonie, przypatrując się wesołkom spode łba.

W końcu wybrzmiało zdawkowe pożegnanie, klaskanie zamykanych kabin.

– Ruszaj! – padła komenda.

Wrzucił wsteczny bieg, sunęli powoli. Na wąskiej ścieżynie nie daliby rady zawrócić, a w lusterku ciemniała noc. Dlatego: – Prowadź! – tym razem Krzysztof wydał polecenie. Jego towarzysz stanął w wysokim progu szoferki i oparty o ramę wpółotwartych drzwiczek, patrzył w stronę, w którą sunęli.

– Dobra jest, śmiało! Miałeś pietra? Dalej, dalej! Stój! Teraz kręć w prawo, w prawo!

Manewrując kierownicą, Krzysztof poczuł, jak auto zapada się na moment, lecz zaraz ponownie łapie mocny grunt i wspina zadem ponad niewielki uskok.

– Jeszcze metr, śmiało, dość!

Nareszcie mogli ruszyć przed siebie.

– Będziemy wracać tą samą drogą?

Bez odpowiedzi.

Gdy wąską przecinką dotarli do szerszego przejazdu, z krzaków wychynął ford. Kilka godzin wcześniej wspólnie wyjechali z Wejherowa, w pewnym odstępie minęli Luzino, zatrzymali się przy położonym na odludziu gospodarstwie, zrzucili niepotrzebny już węgiel, załadowali przeznaczone dla Niemców skrzynie, zagłębili się w las, aż wreszcie ciemny kształt forda rozpłynął się, zniknął – przy kolejnym, trzecim lub czwartym, rozwidleniu ścieżek. „Obstawa” – na pół drwiąco pomyślał Krzysztof, mając w pamięci poważne oblicza, a zwłaszcza rozepchane kanciasto – i znacząco! – kieszenie kurtek pasażerów forda (był wśród nich także Kot, który, sądząc po minie, świetnie się bawił). „Pilnowali, by nikt przypadkowo zabłąkany w noc nie podążył naszym śladem… I oby to nie był jedyny środek ostrożności, oby odpowiednie służby zostały odpowiednio – bawił się słowem, smakował je, oblizując przy okazji usta – odpowiednio poinformowane, by tej nocy akurat tego fragmentu lasu i tych konkretnych aut pieczołowicie nie zauważać”.

Rzeczywiście, musiało tak być. Jechali ze sporą pewnością siebie. Najpierw klucząc duktami, później przejeżdżając przez wsie.

Gdzieś się zatrzymali, potem, przy kolejnej stodole, zostawili skrzynie i ponownie nabrali węgla.

– Co to za miejsce? – zapytał Krzysztof Kota.

– Nie musi tego wiedzieć! – wyprzedził odpowiedź jeden z kompanów. Konstanty bezradnie rozłożył ręce.

Furgonetka odjechała pierwsza. Wilczyńskiemu tym razem kazano usiąść w fordzie. Milczeli. Koło piątej minęli Chylonię, Grabówek i dotarli do gdyńskiego dworca. Tu również nie porozmawiali.

– Serwus – rzucił Kot i poczłapał w górę. Krzysztof ruszył w stronę jarzącego się w oddali morza. Przeciął rozległy plac Dworcowy – gdzie miotły aż furczały i kręciło się stanowczo zbyt wielu policjantów. („Czyżby znów wizyta ministra Kwiatkowskiego?” – pomyślał półprzytomnie). W stronę portu, jak co dzień, niestrudzone konie ciągnęły wóz za wozem. Jeszcze kilkaset, potem kilkadziesiąt kroków. Spać!

ROZDZIAŁ 2 Z pompą!

Miała wówczas dwadzieścia dwa lata. Mimo to właśnie ona została wybrana.

– Pani Łucjo, pani nadaje się najpiękniej! – zachwycał się naczelnik.

Dlatego teraz czekała – na niewielkim podeście, otoczona wianuszkiem koleżanek, z pulchną poduszką w dłoniach. Na poduszce spoczywały nożyce.

Dostojni goście mieli przybyć pociągiem i w dworcowej restauracji o dziewiątej spożyć śniadanie. Dostojni goście, czyli: Minister Poczt i Telegrafów z Warszawy, Dyrektor Poczt i Telegrafów z Bydgoszczy oraz inni dyrektorzy i naczelnicy wydziałów. Nie licząc całej masy pomocników niższego szczebla, niczym giermków i służby.

Którzy to goście witani być mieli na dworcu z – nomen omen – kolei przez: Wojewodę Pomorskiego, Zastępcę Komisarza Generalnego Rzeczypospolitej w Gdańsku, Starostę Grodzkiego, Dyrektora Urzędu Morskiego, Prezesa Dyrekcji PKP, Dowódcę Garnizonu, konsula Francji (bo czemu nie?) i – na samym końcu – przez naczelników otwieranego urzędu. Krótko mówiąc: crème de la crème spotkać miał sam kwiat; aż dziw, że o duchownych jakby zapomniano.

Śniadanie notabli próbował podejrzeć Adam Grabski. Owszem, „Dziennik Gdyński” na uroczystość wysłał wszystkich swoich asów, swe najlepsze pióra, lecz któż zabroni stażyście otrzeć się o wydarzenia tak wspaniałej rangi? Niech się uczy, niech zbiera myśli i słowa.

Podano śledzia w gęstej śmietanowej oprawie, jajka, wędliny, masło, bułeczki i chleb. Podano też wódkę. I kawę.

Grabski przełykał ślinę. Ale jednocześnie układał zdania, jakimi opisać by mógł – gdyby nie było to zadanie dla prawdziwych dziennikarzy – wjazd dostojnego pociągu na gdyńskie perony.

A był to „wjazd podniosły” (tak myślał), „świadczący o uznaniu dla dokonań rodzącego się miasta” (jasna sprawa), i „wjazd przywożący równocześnie poparcie dla starań setek, a może i tysięcy” (tak jest, dobrze będzie podkreślić: „a może i tysięcy”) „ludzkich działań splatających się… – zawahał się – …splatających się w dzieło…” Aż przygryzł ołówek. „Splatających się w dzieło hołdu oddanego Polsce i Marszałkowi!”

Zmiął kartkę i wyrzucił ją.

Tymczasem strażnicy przepędzali tłum z holu dworca. I na nic tłumaczenia jednego z drugim, że jedzie do Zoppot, czeka na skład w stronę Bydgoszczy, mamusię odprowadza na pociąg do Tczewa. Grabskiego też wypchnięto, i dobrze, bo dzięki temu zobaczył, z jak wielkim animuszem ci, których przepędzono, gnali teraz na złamanie karku, by wbić się w ciżbę zaglądającą przez okna do wnętrza dworcowej restauracji. Głód obcowania z dostojeństwem był, widać, w narodzie wielki; lecz można też było sobie wyobrazić, z jak wielkim trudem przychodzi urzędnicze przełykanie, gdy ów naród tak nachalnie wpatruje się w każdy kęs! Cóż, służba nie drużba.

A Łucja czekała. U stóp nowej poczty, która właśnie dziś doczekać się miała uroczystego otwarcia. Była to budowla majestatyczna, ogromna, jakiej w Gdyni jeszcze nie widziano. Z zewnątrz z pozoru niedostępna, niczym starożytny zamek, ze zwartą zabudową murów, przerzedzaną równo odmierzonymi sekwencjami okien. Z wielką bramą pośrodku – wysoką niczym na potrzeby greckich gigantów. I z masywną wieżą od zachodu, zwieńczoną na dwie strony nowoczesnymi, bo pozbawionymi wszelkich ozdobników, zegarami.

Mówiono, że to najnowocześniejszy urząd w kraju. Czyli bardziej niż te w Grudziądzu, Toruniu, Stryju czy Krakowie, Warszawie, a nawet we Lwowie. Odtąd wiadomości nie miały tu czekać ani chwili dłużej, niż było to konieczne. Elektroniczna rozdzielnia – brzmiało to dumnie, pachniało prawdziwie nowoczesnym, dwudziestym wszak stuleciem! Podobnie jak działająca od kilku tygodni automatyczna centrala telefoniczna: koniec z kręceniem korbką, sygnał, gdy tylko podniesiesz słuchawkę, jak dżin z butelki, natychmiast pojawiał się sam!

Z drugiej strony: ileż było do tej pory narzekań – na to, że dawna poczta w Gdyni skazywała obywateli na dalekie i momentami niebezpieczne wędrówki za tory, za Szosę Gdańską, pod Budapeszt, pod las. Krążyło nawet złośliwe powiedzenie o pielgrzymowaniu na pocztową górę. Łucja dobrze poznała humory i pretensje owych pielgrzymów: zasapanych, zżymających się, a niekiedy solidnie przestraszonych (z drugiej strony zadowolenie biedoty, która właśnie za torami i na górce mieszkała, a więc na pocztę miała blisko, nikogo specjalnie nie obchodziło). Nie przypadkiem tereny za szosą zaliczało się do bardzo dzikiego zachodu miasta, gdzie zgodnie z opowieściami mieszkańców terytoriów cywilizowanych zdarzały się – choć nie co dzień – napady, rabunek i gwałt.

Lecz wreszcie koniec z tym, koniec z pielgrzymowaniem. Niech nastanie postęp i niech się święci nowa poczta w Gdyni!

Tymczasem i tu, na 10 Lutego, powstało zbiegowisko. Raz, że każdy czasem lubi popatrzeć na ministrów. Dwa, że w młodym mieście tłok potrafił powstawać z niczego. I na nic zdały się apele rządowych instytucji: obywatele, nie ściągajcie do Gdyni, gdyż plotki o czekającej na was rzekomo pracy nijak się mają do rzeczywistości; po prostu na nic! Obywatele ściągali, a że zajęcia znaleźć nie mogli, więc szwendali się, rozglądali i nudzili (przynajmniej do czasu, gdy na dobre nie dopadał ich głód; wtedy albo uciekali na powrót na południe, albo też do głów przychodziły im nie zawsze rozsądne pomysły).

Krzysztof stał wraz z innymi. Po ledwie dwóch, może trzech godzinach snu obudził go codzienny jazgot dzielnicy portowej, a zwłaszcza tłukąca się za ścianą Gierszewska. I choć może spróbowałby jeszcze poprzewracać się z boku na bok, to nagła myśl, by domagać się od Kota wyjaśnień, prędko postawiła go na nogi. Popędził zatem i już dawno by go tu nie było, gdyby nie ten jeden jedyny rzut oka na stojących na podeście urzędników. Oto dostrzegł wśród nich Łucję, zawahał się i przystanął. A potem ruszył stanowczo w głąb zbiorowiska, by po chwili energicznego lawirowania stanąć możliwie jak najbliżej. Wpatrzony.

Wtem jakiś cwaniak w czapce z krótkim daszkiem trącił go w bok.

– Minister, panie szanowny, szkoda, że nie ten, co to z taką ochotą budował!

Koledzy cwaniaka zarechotali.

– Szacunku, młody człowieku – zasapał gniewnie w odpowiedzi jegomość znad zawiązanej ciasno i wyraźnie pijącej go muchy.

– Patrzcie, jeszcze go broni! – cwaniak tylko na to czekał. Miał wielką ochotę znaleźć się w centrum wydarzeń, zabłysnąć, brylować. – Pan szanowny może z tamtym interesy robił?

Koleżkowie posłusznie złapali się za brzuchy. Tak się śmiali!

A chodziło, oczywiście, o poprzedniego ministra – Miedzińskiego. Odwołanego ze stanowiska ledwie kilka tygodni wcześniej.

– Pan znasz oczywiście sprawę, panie szanowny, kto by nie znał? – mężczyzna w kaszkiecie ponownie trącił Wilczyńskiego, zawiedziony wyraźnie tym, iż sapiący i domagający się szacunku – choć nie wiadomo właściwie dla kogo – starszy pan wycofywał się już teraz, posyłając wzrokiem ostatnie i z każdym oddalającym go od cwaniaka krokiem, coraz bardziej wyraziste gromy.

– Panie szanowny, mówią, że więcej ten gmach kosztował niż opera w mieście Paryżu; tak czy nie?

Tak mówili źli ludzie, Krzysztof ani myślał zaprzeczać.

– Budżet przekroczony dziesięciokrotnie!

– A ile cementu nakradli? – odwrócił się znienacka niziutki człowieczek ze szramą na policzku i w kurtce charakterystycznej dla dokerów portowych. – Wiem, bo widziałem, robiłem wtedy na kolei.

– I żelaza!

– I drewna!

Tak było.

– A mimo to, przyznajmy, budynek piękny! – mogli się tylko śmiać. By zaraz podchwycić wątek budowanych równolegle z pocztą dyrektorskich willi w Orłowie, a potem przeklinać bezsilnie akcjonariuszy spółek i spółeczek, którzy jako przyjaciele budowniczych z takim trudem, bo bez śladu doświadczenia i bez odrobiny wymaganych umiejętności, a za to z wielkim szczęściem do wygrywania przetargów, zarobili w Gdyni na bułeczkę z kawiorem.

– Zaufany ministra to budował, Ruszczewski, dyrektor.

– A na kontach tysiące!

– Setki tysięcy!

– Działki – mówią – i tu, i tam!

– Parcele, kamienice!

– No niechżeż ich diabli wezmą!

Wilczyński narastającemu podnieceniu nie ulegał. Patrzył za to na Łucję: w białej bluzce zwieńczonej kunsztowną granatową koronką, z kasztanowymi włosami spiętymi tuż nad delikatnymi krągłościami uszu, z oczyma… No właśnie: czy były zielone? A może jednak piwne? Stał blisko, lecz nie potrafił rozstrzygnąć.

– Na szczęście go odwołali… – to znów o szczodrym ministrze–budowniczym.

– Że niby za to? – wykrzyknął cwaniak w kaszkiecie, wskazując na gmach.

– A nie?

– Panie, nie bądź pan dziecko! Widocznie innym w machlojkach przeszkadzał, to i go wreszcie usunęli.

– Taki jeden ich wsypał – znów wtrącił świetnie poinformowany człowieczek z blizną. – Machajski, inżynier.

Spojrzeli zainteresowani.

– Widząc szachrajstwa, ten Machajski do ministerstwa pojechał ze skargą. Znaczy do ministra Miedzińskiego donieść na Ruszczewskiego. A nie wiedział, że to koledzy są – opowiadający z przejęcia aż przełknął ślinę. ­– No to minister myśli, dobra nasza, i – uważajcie panowie – na kontrol w sprawie Ruszczewskiego przysyła – uważajcie panowie, powtarzam – samego imć Ruszczewskiego! Znaczy, żeby Ruszczewski sam siebie skontrolował, niepokalana lelija!

Tym razem zaśmiali się wszyscy. Krzysztof razem z nimi.

– Ale on się uparł, ten Machajski, i wreszcie dopiął swego. Może posiedzą jeden z drugim, może będą musieli oddawać?

Spluwali pod nogi, kręcąc głowami. Za to Łucja strasznie się czerwieniła. Ze wstydu i gniewu. Bo wszystko słyszała. I zła była, że akurat teraz, w tak uroczystym dniu, muszą o tym mówić. Ale i wstydziła się – nie tylko jako pocztówka – za wszelkie przewiny oszustów. Szkodzących Polsce i Gdyni.

Krzysztof czujnie wyłowił jej rzucane co rusz nerwowe spojrzenia. Zrozumiał. Skinął cwaniakowi głową i uciekając z loży szyderców, przesunął się o kilka kroków w lewo.

Teraz widział ją nawet lepiej: z falującą piersią i, od czasu do czasu, oblizującą bezwiednie usta.

Aż wreszcie zakurzyło się u wylotu ulicy. To ministrowie, dyrektorzy i dziennikarze, spożywszy, co mieli spożyć – ku chwale Ojczyzny – zmierzali wreszcie do celu swej wędrówki.

Adam Grabski znacznie wyprzedził powolną kolumnę. Po pierwsze, mógł w ten sposób zająć korzystną pozycję, by jak najlepiej zrelacjonować euforyczną reakcję obywateli na widok przedstawicieli władz. Po drugie, spodziewał się zobaczyć Łucję.

Miał szczęście: oto stała w stadku przypominającym przestraszone kuropatwy (co zanotował w myślach, nie sięgając po notes). Jakże piękna tego dnia! Wtem! Niesforny kosmyk wymknął się spod uścisku spinki, a Łucja dogoniła go błyskawicznym ruchem. Grabski stał jak urzeczony. Dostrzegł też owo spojrzenie, rzucane co rusz w tłum. Chciał, by i jego wypatrzyła, by się może zdziwiła jego widokiem, nawet lekko wydęła obrażone usta, lecz ostatecznie uśmiechnęła przyjaźnie. Wyobrażał to sobie doskonale.

Łucja zaś przyzwyczajona była do natarczywych męskich spojrzeń. Nie były niczym wyjątkowym w Gdyni zaludnionej przez nieprzebrane rzesze w większości samotnych poszukiwaczy złota. A jednak: wzrok tego mężczyzny wręcz ją przeszywał. Petent? Czyżby nie-najuprzejmiej-obsłużony petent? Wyglądał w każdym razie na wielkiego zbója. Jednego z tych, których nachalne spojrzenia tylko w filmach – takie zresztą lubiła: z czarnymi charakterami – można było traktować lekce.

Nieco zgarbiony, na co zawsze patrzyła z niechęcią, w skórzanej kurtce i z mroczną twarzą, spowitą cieniem rzucanym przez nazbyt na jej gust szerokie rondo kapelusza. Poprawiła kołnierzyk, a on z jej gestu nie uronił ni krzty. Miała ochotę zgromić go wzrokiem. Lecz o dziwo, zamiast tego, zapytała koleżankę Goeszke: czy karty pocztowe nadawać się będzie z tego samego okienka co przekazy? Zdumiona Goeszke wytrzeszczyła oczy – wszak tyle razy było już o tym mówione!

Adam Grabski przeczesał dłonią nieco przerzedzone jasne włosy. Swoją drogą śniadanie mistrzów przeciągnęło się i słońce stało wysoko; pożałował braku kapelusza.

A tamten wciąż się wpatrywał!

Na szczęście raz-dwa mogła o nim zapomnieć. Oto minister i dyrektorzy stanęli wreszcie u schodów gmachu, wysłuchali powitalnych słów naczelnika Gronka i teraz nadeszła jej, Łucji, długo wyczekiwana chwila. Zarumieniła się, wbrew wcześniejszym obawom nie wywróciła się (bo niby dlaczego?), dygnęła i – „dzień dobry” – błysnęła tekstem spoza scenariusza. Zalśniły nożyce, wstęga opadła i koniec. Koniec uroczystości plenerowych, proszę czekać, pani Łucjo, na telefon od impresario z wytwórni filmowej Sfinks, a tymczasem magnaci niech wkroczą, znudzeni, do środka.

– Prasa! Jestem przedstawicielem prasy! – wciskał się za nimi Grabski.

Wewnątrz pałeczkę przejął proboszcz Turzyński. A jednak! Wcześniej go nie było, teraz się jednak odnalazł. Święcił z zapałem i nader wprawną ręką (trzeba albowiem pamiętać, że niewiele było w mieście budynków, których opiece Wszechmogącego nie polecał właśnie on, szczęśliwy szef duszpasterzy nadbałtyckich terenów misyjnych – w tym względzie kontynuował dzieło Krzyżaków – lub, inaczej mówiąc, środkowoeuropejskiego eldorado, gdzie tak wiele wciąż powstawało do ochrzczenia).

Po balecie księdza przemówił minister:

– Ileż myśli tłoczy się do głowy, gdy wypowiadamy, zdawałoby się, niewiele mówiącą nazwę: Gdynia. Przez szereg bowiem wieków Gdynia była istotnie niewiele mówiącym słowem…

O, retoryczna doskonałości! Brawo!

– …była to wieś nad morzem, wioszczyna, a wielkie rzesze Polaków nawet nie słyszały o tej Gdyni…

Obok Grabskiego ktoś ziewnął. To jeden z członków świty rządowej delegacji – jechali wszak z Warszawy bardzo długo: przez Bydgoszcz i przez noc.

– …dotąd wydatkowano… Spójrzmy, co wykonano… Wykonano bardzo dużo, a wykonamy znacznie więcej… Gdy uwierzymy… Bo bez morza Polska istnieć nie może, albowiem to morze jest jej płucami, którymi oddycha wolną piersią, poprzez morze ku dalszym i najdalszym narodom. Gdynia jest i będzie po wsze czasy naszą, bo tak chcemy, jako wolny naród, jako wielki trzydziestomilionowy naród.

Znów brawa. W pełni zasłużone. Bite ministrowi, ale i samym sobie. Swej trzydziestomilionowej wielkości.

– My, poczciarze, nie pozostaliśmy w tyle!

Aplauz! Jeszcze większy!

– Zbudowaliśmy tu wielki piękny gmach w potężnym polskim porcie.

(I ani słowa – rzecz jasna – o szanownym poprzedniku).

– Każdy Polak mieszkający w Gdyni, każdy urzędnik tu pracujący, musi pamiętać, że stoi na bardzo ważnym posterunku, broniącym potęgi Polski, posterunku wysuniętym, na który zwracają się oczy całego świata...

Łucji szczerze podobały się usłyszane słowa. Tak jest, czuła się dumna i wyróżniona. Wierzyła, że wespół z koleżankami i kolegami tworzą prężny, młody i wspaniale służący ojczyźnie organizm. A wszystko w niespełna dziesięć lat od chwil, gdy barbarzyńskie hordy plądrowały ziemie na wschód od Wisły i Bugu. Czego efekty widziała wszak na własne, niewinne do pewnej chwili, oczy.

– Pod twoją opiekę, dyrektorze okręgu, oddaję ten piękny gmach, opiekuj się nim i pouczaj podwładnych… – dudniło w wysokiej sali, odbijało od marmurów, tańczyło wśród kryształowych sopli żyrandoli.

– Pod twoją opiekę… – powtarzała odruchowym szeptem Łucja.

Grabski nie notował, nie słuchał nawet. Wpatrywał się w lśniące oczy Łucji i czuł – wyraźnie, w uniesieniu – że jej szczęście jest również jego szczęściem.

ROZDZIAŁ 3 Budapeszt

Wzniosłe szczegóły pocztowej uroczystości przestały Krzysztofa interesować w tej samej chwili, gdy Łucja zniknęła mu z oczu. Ani myślał zwiedzać urzędu od środka. Minąwszy tory i Szosę Gdańską, wspinał się wkrótce zboczem Budapesztu. Szczęśliwie dawno nie padało. I choć krok po kroku w powietrze wzbijał się kurz, za to nie trzeba było brnąć przez oblepiające buty błoto lub omijać spływających chaotycznymi strumieniami potoków.

Budapeszt to były budy. Klecone byle jak i z byle czego, z kawałków blachy, papy, kradzionych desek, resztek przywleczonych z portu skrzyń, a na koniec – z rzadka – z cegieł. Bez planu i bez fanaberii trzymania się wytyczonych (bo niby przez kogo?) ulic. Skoro nawet poniżej, wokół Starowiejskiej, 10 Lutego czy Świętojańskiej nie ukończono jeszcze sieci sanitarnej i wodociągowej, trudno było marzyć o nich tu, pod lasem. A i tak ci, którym udało się postawić swe domostwa w Budapeszcie, mogli się czuć szczęśliwi. Owszem, mniej od mieszkańców leżącego tuż przy porcie Pekinu. Lecz w porównaniu z tymi z chylońskiego Meksyku, Wzgórza Bernarda na Grabówku czy położonych jeszcze dalej osiedli na Obłużu, Oksywiu czy w Małym Kacku – mieli raj. Bliziutko, z widokiem na morze. O, zwłaszcza nim lubili się karmić!

U Kota, w dość wysoko położonym punkcie osiedla, było tak: w centrum niewielka budowla ceglana (gdyż Kot sroce spod ogona nie wypadł). Z drzwiami, oknem, pokryta lekko opadającym (luksus – że opadającym!) dachem. Tam mieściła się kuchnia, królestwo Starej. Od kuchni na obie strony odchodziły nieco niższe, przykryte papą dobudówki. Lewa, mniejsza, służyła za sypialnię Starym. Prawa, większa i wychodząca o dobry metr poza linię wyznaczoną przez front pozostałych budowli – Kotu, Hance i dzieciakom. Od tej pory ciągi zabudowań – na jednym i drugim końcu – łamały się w stronę furtki, tworząc niezgrabną, lecz wymuszoną kształtem działki podkowę. I tak od strony starych przykleiła się do całości niewielka drewniana komórka na węgiel. Do niej wyższy od poprzedniczki, chwiejący się przy silniejszym wietrze, warsztat Starego. Na koniec – budka na króle. No i jeszcze rusztowanie – niekształtne i niezgrabne, przytrzymujące stertę mających wyraźną tendencję do rozsypywania się desek.

Po stronie Kota i Hanki ekspansja zatrzymała się na chwilę. Być może nawet na dłuższą, na zawsze. W efekcie lewe ramię podkowy zamykał jedynie (albo: aż!) fundament i kilka pierwszych rzędów cegieł. W zamyśle Kotu marzyły się salony, pokoje dla Władka i Włodka. Lecz jakby zabrakło mu energii, odcięło prąd (swoją drogą: żart szczególnie okrutny w tej pozbawionej elektryczności okolicy), jakby inne myśli, rozległe plany zawładnęły wolą lub czasem projektanta i budowniczego w jednym. Mimo to do cegieł i tak udało się doczepić lokum dla ostatniego niewymienionego do tej pory lokatora posesji. Kot nazwał go Czaplinem. Bo nie dość, że czarny był ten Czaplin i z białym gorsetem, to jeszcze powłóczył tylną łapą i choć na pierwszy rzut oka budził wesołość, szczekając radośnie, to po chwili zastanowienia napawał obserwatora pełnym melancholii smutkiem.

I jeszcze nieco na uboczu służbę wartowniczą pełniła wieża sławojki, a od frontu, tuż przy ścieżce zastygł przyniesiony nie wiedzieć przez kogo olbrzymi głaz.

– Prawdziwy pałac – powtarzał Krzysztof (w głazie dopatrując się symbolicznego grobowca nieznanych protoplastów rodu Kotkowskich), co Kot za każdym razem uściślał: „Jak w Nieświeżu”. Bo i niewiele do pałacu Radziwiłłów brakowało: ot, frontowej galerii (jej rolę spełniać musiał na razie rozchwiany upojnie płot), ewentualnie barokowej bramy z dzwonnicą – o ile komuś nie wystarczała ryjąca w ziemi obluzowaną deską furtka.

Z Kotem powitali się zdawkowym „czołem”, nad wysuszoną dłonią Starej pochylił się za to z namaszczeniem. Hankę cmoknął w policzek. Chłopcy krzyczeli na widok „wujka”, a ten wyjął z kieszeni odliczone na równe porcje cytrynowe cukierki. Był tu lubiany. Stara powtarzała nawet z żalem, że skończą się te regularne wizyty, gdy tylko myśli Krzysztofa omota jakaś ślicznotka. „Nie może być, nigdy!” – oponował. I zawsze chwalił to, co ugotowała. „Z biedy wszystko, ot co, nie ma nad czym dziwować” – odpowiadała, mimo wszystko zadowolona.

Tego dnia bez zbędnych słów zabrali się do pracy. Jak zostało to już powiedziane, warsztat Starego trzymał się ledwo, ledwo, należało go wzmocnić.

Zakasawszy rękawy, przebierali w stercie uzbieranych nie wiadomo gdzie i kiedy dech, desek i deseczek, przymierzali je do ścian, przycinali, gdy było to konieczne, a potem przybijali z namaszczeniem wzdłuż i w poprzek ścianek szopy. Ponieważ przestraszone króle kuliły się w klatkach, zawołani przez Konstantego chłopcy wynieśli je na spłachetek trawy przy płocie. Wtedy oczywiście z podniecenia oszalał Czaplin, Stara pokrzykiwała na wszystkich przez otwarte szeroko okno, a Hanka, przewracając teatralnie oczyma i łapiąc się za głowę, uciekła do sąsiadki. Chwilę jeszcze trwało, nim mogli porozmawiać.

– Co to właściwie było, Kostek?

Przyjaciel wzruszył ramionami. Mówić nie mógł, przytrzymując wargami łebki gwoździ. Lecz Krzysztof nalegał:

– Mówiłeś, że pojedziemy do Zoppot, do Wolnego Miasta.

– Zmiana planów.

– To zauważyłem, Kocie, to zauważyłem.

Dzieckiem nie był. Swoje wiedział, bo wiele widział, a jeszcze więcej przeżył. Tu, potem w Rydze i wzdłuż wybrzeża Bałtyku. A jednak to, co wydarzyło się poprzedniej nocy, nie dawało mu spokoju. Zgodził się, dał wynająć, ufając Kotu, lecz potem zdziwił. Graniczne randki w świetle księżyca to, jak kraj długi i szeroki, rola mrówek. To one i tylko one zbliżają się do granic – przytłoczone baniakami, obciążone workami i skrzyniami – one drżą, kryją się, przemykają, ryzykują. By docierać (lub nie!) na drugą stronę, by przenikać z bagażem bogactw świata całego do wiejskich dziupli, stodół, ziemianek czy piwnic, w nich zostawiać towar, odbierać mizerną zapłatę i znikać w braku znaczenia dla świata. Dystrybucja towarów, o, to rzecz zupełnie inna. Z dziupli – do sklepów przy najpiękniejszych ulicach najwspanialszych miast. Z łap na wpół dzikich, wiejskich hurtowników, w pulchne paluchy prawdziwie grubych ryb. Ryzyko małe, wysiłek niewielki – i tego się właśnie Krzysztof spodziewał. Tymczasem najpierw długo czekali w Chyloni, potem zamiast na południe ruszyli w stronę przeciwną, by wreszcie, kręcąc i klucząc, dotrzeć do samej granicy. Co niosło za sobą naprawdę spore ryzyko!

– To chłystki, gówniarze – po dłuższej chwili odezwał się Kot. – Pewien ważniak żeni się. Jego chłopcy chcą być mili. Ale to pętaki. Potrzebowali kierowcy.

Krzysztof pocierał palcem nos.

– Czy dobrze rozumiem: pętaki na co dzień pracują dla ważniaka, kontrolując jego przygraniczne interesy, lecz teraz postanowiły zrobić coś za jego plecami?

– Zależy im na niespodziance. Zresztą nie ukradli jego towaru, a zamówili inną partię. Widzisz różnicę?

Krzysztof, owszem, widział ją i doceniał, lecz mimo to zmarszczył czoło:

– Sęk w tym, żeby ważniak nie uznał naszej wycieczki za nazbyt wielką samowolę i próbę wydeptywania własnych ścieżek.

– To chłystki, mówiłem ci.

Wilczyński przypomniał sobie ich groźne miny i również groźnie wypchane kieszenie.

– Mieli broń?

– Jakżeby nie? – zdumiał się Konstanty. – Choć wątpię, by potrafili się nią posługiwać – wyszczerzył kły, wielce z siebie zadowolony.

– Nie boisz się takich jak oni, co?

– A ty?

Krzysztof również się nie bał.

Kotkowski z Wilczyńskim. W kabarecie mogliby występować, pan Tuwim by mógł o nich pisać. Flip i Flap, Szczepcio i Tońcio. Nie w kabarecie się jednak poznali i długo by o tym mówić.

– Nie warto w ten sposób ryzykować, Kocie – podsumował Krzysztof.

– Pamiętam, wciąż mi o tym przypominasz.

Swoją drogą, myślał, że chodziło o eter – tak łapczywie pożądany przez wielu; rozrabiali ów eter w kawie lub chłeptali bezpośrednio, kropla po kropli, starannie odmierzając dawki szczęścia.

– Jedwabie, koronki, może biżuteria… – wyliczał jednak Kot. – W drugą stronę: kawa, kakao, przyprawy. Byle co.

Jeszcze jedna decha, jeszcze kilka gwoździ. Wreszcie – szopa zdawała się ani drgnąć.

– Oby szczęśliwy żonkoś nie zechciał mieć pretensji – podsumował Wilczyński. A gdy już chciał się żegnać, Stara załamała ręce: – Zostań, specjalnie dla ciebie przygotowałam… – prosiła. – Kostja, powiedzże coś!

Długo nie dał się namawiać. Usiedli na kamieniu.

– Twoje dwieście złotych.

Za jedną noc – fortuna.

– Nie warto, Kocie, nie tędy droga! – powtórzył Krzysztof i teraz zabrzmiało to fałszywie.

Patrzyli w stronę dalekiego morza. Na redzie statków nie brakowało, kolejny, obciążony do granic wytrzymałości, sunął leniwie na południowy wschód, by wkrótce obrócić się ku północy. Znad nabrzeża węglowego w górę wzbijał się rytmicznie chwiejny tuman – niczym dym z marynarskiej fajeczki.

– Trudno uwierzyć.

– Słucham? – nie zrozumiał Krzysztof.

– To nasze dzieło. Również nasze. Port, miasto.

– Oczywiście – mrugnął porozumiewawczo Wilczyński. Kot przeciągnął się, zagwizdał La Palomę.

Nadchodził Stary, wspinając się wzgórzem. Wnukowie wybiegli dziadkowi naprzeciw, ten mocno ścisnął dłoń Krzysztofa. Gdy Kot włożył mu do ręki „parę złotych na tytoń”, Stary obruszył się:

– Myślisz, że co, że ja w porcie nic nie robię, nie zarabiam?

Kot tłumaczył:

– Zarabiasz i matce oddajesz. A to tak, wiesz, między nami, ojciec...

Stary aż wąsa podkręcił i rzucił okiem na Krzysztofa, czy ten aby dostrzegł – i docenił – jak wspaniałym zięciem jest Konstanty. Po czym zwinął banknot do kieszeni.

– Zapalmy!

Zapalili.

– Na razie pomorskie. Następne rarytasy kupię.

Prosta sprawa, niby o grosz więcej za sztukę, lecz kto bogatemu zabroni.

– Grandprixy ojciec kup, madeny albo aristony!

– Rarytasy – powtórzył stary. – Mówią, że pięćset złotych będą płacić, jak kto natrafi na gilzę z podobizną Marszałka.

– Pięćset złotych?

– Tak mówią.

– Może i tak.

– Spróbować w każdym razie nie zaszkodzi.

Trudno się było nie zgodzić.

– Jak szopa? – zapytał ojciec syna.

– Będzie? – Kot spojrzał na Krzysztofa.

– Powinna być.

– To i dobrze. Dziękuję.

– Drobnostka, proszę pana.

Palili.

Przy obiedzie, rzeczywiście wspaniałym, bo Kostek, wykorzystując solidny dopływ gotówki, już o świcie zdążył wyprawić Hankę na targ (stąd na stole znalazł się ożywczy chłodnik, a po nim pieczeń z młodymi ziemniakami), Starą wzięło na wspomnienia.

– Razem przyjechali…

– Nie razem, matka, bo osobno! Tutaj się dopiero poznaliśmy.

– Tyś poznał Hankę, Krzysztofowi szczęście nie dopisało.

– Niestety.

– Razem poszliście na morze…

A obwieszczała wszystko tak, jakby nikt z obecnych nie znał opowiadanej po raz nie wiedzieć który, a przede wszystkim ich własnej, historii.

– Gdzieście to byli?

– Gdzieśmy nie byli, droga pani! Byliśmy w Finlandii, Estonii, Szwecji, również w Danii, w Niemczech, w Anglii nawet.

– A czemuś ty dłużej został?

– Kostek miał do kogo wracać. Ja? Cóż…

– Angielki szukał! – huknął pełną piersią Stary. – Bo Niemki aby nie, a?

Pośmiali się, pożartowali. Po kieliszku wypili. Baczewskiego, „Górskiej”, z szarotką na etykiecie. Aż się jej Krzysztof przyjrzał dokładnie.

– Nie obrażaj mnie, przyjacielu! – zaperzył się Kostek. – Prawdziwa!

Zrobiło się późno.

– Jeździsz w niedzielę? – zapytał Stary.

– Ach, żeby tak i Kostek stałą pracę znalazł!

– Jeżdżę – odparł Krzysztof. – A z Kostkiem wkrótce coś wymyślimy, znajdziemy mu stałe zajęcie.

– Tęgie głowy, nie może być inaczej!

– A nie wstąpiłbyś aby na parafię? – Stara aż złożyła ręce. – Intencję Hanka napisała, za prababki duszę, a mnie daleko.

Cóż robić, choć z parafią nie było mu po drodze – ucałował ręce i poszedł. Pogwizdując. Z nadzieją, wartą wizyty w parafii, że gdzieś tam – właściwie nie wiadomo gdzie – nad ich głowami nie zbierają się chmury. Za wejście w drogę komu nie trzeba. Mimo że w prezencie i z najlepszymi życzeniami.

Budynek poczty, w tle dawny Dom Kuracyjny.

ROZDZIAŁ 4 Grzesznica

Jakże długi to był dzień!

Po zakończeniu uroczystości, po toastach w zaciszu gabinetów i po tym, jak goście udali się zwiedzać port, znów jeść, słuchać wiwatów i przemawiać, urząd rozpoczął swe normalne życie. Jak w Madrycie, w porównaniu z klitką przy Warszawskiej.

Petenci, trzeba przyznać, umieli się dostosować. W progi gmachu wstępowali jeszcze z impetem, przepychając się często i nie ustępując w drzwiach, lecz potem ulegali powadze i potędze miejsca: jedni otwierali usta, inni unosili głowy, stawali bezradni, kręcili się wkoło lub przestępowali z nogi na nogę. Zaskoczeni światłem lejącym się z przeszklonego sufitu, strzelistością kolumn i szerokością lad. Aż pracownicy pęcznieli z dumy w swych obszernych boksach. Wiadomo, oni byli tu gospodarzami, czuć się mogli u siebie, mieli to miejsce oswojone – co prędko dawało się poznać w stanowczych komendach ponagleń („śmiało, proszę do okienka!”), pouczeń („telegrafy przyjmujemy w innym dziale!”) i uwag na poły prywatnych, a wymienianych teatralnym szeptem pomiędzy stanowiskami, gdy klient mozolił się nad drukiem, dajmy na to, przekazu („Tym na dworze – nie zazdroszczę! Gorąc taki... A tu chłód! Prawda, Łucjo, zgodzisz się?”).

Onieśmielony interesant to interesant najlepszy. Kropka.

I tylko Łucja przeżywała zawód. Oto prysnąć miało jak bańka mydlana ciche dziewczęce marzenie: otrzymać stanowisko. „Kierowniczka zmiany” – myślała. Chociażby! Lub wręcz nawet na piętrze, wśród innych zwolnionych z kontaktu z petentami, a zajmujących się sprawami wyższej wagi...

Wszak tyle musiano przyjąć nowych osób. W starej placówce pracowała ich garstka, teraz rąk potrzeba było więcej – może nawet tyle, ile w Komisariacie Rządu, tyle co na kolei, portu jedynie nie licząc; no, ale port, wiadomo, oczko w głowie, kolej to kolej, a po nich już tylko poczta. I tak powinno być!

Tymczasem najpierw wyprzedziła Łucję koleżanka Goeszke. Już na kilka tygodni przed otwarciem nowego gmachu niemal w nim zamieszkała, zyskując bezwzględną przewagę w umiejętności poruszania się w labiryncie – dosłownym i nie tylko – urzędu. Nie odstępując kierownika na krok. Aż się Łucji zdarzyło z tego wszystkiego zapłakać! O nie, nie z zazdrości o przełożonego, całkiem przystojnego, zwłaszcza w jasnym garniturze, w którym pokazywać zaczął się w maju; ale też niemłodego… Więc nie, nie z zazdrości! Lecz kto to widział, by mężatka tak nachalnie zabiegała o względy, tak łapczywie wstawiała nogę w drzwi – ryzykując obmowę w zamian za przyszły prestiż i dochody. Łucja by sobie na to nigdy nie pozwoliła!

Z drugiej strony nieobecność naczelnika (oraz koleżanki Goeszke) na pocztowej górce miała i swoje zalety. W ten sposób Łucja – z dwuletnim wszak stażem – sprawowała tam de facto obowiązki kierownictwa. Ile się nasłuchała, ile nadenerwowała, to jej. Niemniej: furda trudy, gdy spodziewać się można było nagrody!

Ale nic z tego. Mijały godziny. I nic.

– Głupia! – beształa sama siebie, nie przestając uśmiechać się do klientów. Tylko usta jej drżały w kącikach i niejeden pomyślał, że przepiękna panienka za chwilę się rozpłacze.

Swoją drogą jakby wszyscy się zmówili. I ci, co budowali, robotnicy z rusztowań kamienic i portu, i ci, co budowami zarządzali – z biur oraz inspektoratów, a wreszcie i ci, którzy o wszystkim decydowali – przedsiębiorcy, inwestorzy, wysocy urzędnicy. Oraz ich kochanki, żony, gospodynie i matki. Wszyscy, dosłownie wszyscy chcieli dziś wysyłać: a to pozdrowienia, a to telegramy, powiadomienia, życzenia, przesyłki, paczki i pieniądze.

Aha! Ta Goeszke również niczego sobie nie wychodziła! Plotka wręcz taka dotarła do Łucji, iż sprawą całą zainteresowała się żona naczelnika – uruchomiona wysłanym pocztą, chi, chi, anonimem. Zaś wszelkie stanowiska przeznaczone okazały się dla panów, przybyszów z dyrekcji bydgoskiej, z Tczewa lub Wejherowa. Ot, i wszystko. Próżny kobiecy trud. Czuła się zawiedziona i zła.

Ale gdy wyszła wreszcie na ulicę – wysłuchawszy uprzednio relacji z wizyty ministra w porcie i w Orłowie (gdzie wkrótce otwarta zostać miała kolejna pocztowa placówka) – zapomnieć musiała o przeżytych radościach i troskach. Bo oto stał. On, zbój! Ten sam, który tak nachalnie przypatrywał się jej w trakcie porannych uroczystości. Nonszalancko oparty o karoserię, niby niezainteresowany niczym – albo nikim, rozmawiał z kierowcą autodorożki. W jednej chwili przypomniała sobie te rozwodnione jasne oczy. Niezainteresowany! Dobre sobie! Korciło ją, by jakoś się zachować. Nie wiedziała jak. Podejść, wziąć tę właśnie autodorożkę? Lub tylko przejść tuż obok, rzucając wyzywające spojrzenie? No nie, na pewno nie wyzywające! Najlepiej zatem uciec. Spojrzała w lewo – w stronę Święto Jańskiej. Szmat drogi. Na szczęście ludzi całkiem sporo. Dobrze zatem będzie trzymać się głównej ulicy, na niej nic nie może się zdarzyć. Najgorzej zaś stać w miejscu, jak teraz, bo jeszcze Zbój pomyśli sobie, że to specjalnie! Ech, czemuż nie opuściła gmachu w towarzystwie? Po co było tak się spieszyć, gdy inni pieczołowicie wypełniali dokumenty, porządkowali szuflady, powoli układali ołówki, ekierki i liniuszki?

Ruszyła w upatrzonym wcześniej kierunku. Oczywiście nie biegiem, by nie zwracać na siebie uwagi. Za to szybkim krokiem. Omal nie potykając się o własne nogi i zdzierając czubki pantofli, gdy uderzała nimi o trotuar.

Zaś Krzysztof nie mógł się uwolnić:

– Buick to jest, panie, auto! – perorował kierowca autodorożki. – Albo, weźmy, dodge! A toto… – miał na myśli swojego chevroleta – w Warszawie montowane. Daj pan spokój.

– Nowy model ponoć jest?

– Szóstka, panie. Pięćdziesiąt koni. I na raty można. Ale, ba, dziesięć tysięcy, panie!

Wszystko jasne, Krzysztof przypomniał sobie nader często powtarzane ogłoszenia montowni warsztatów Elibor, przedstawiciela General Motors: „Chevrolet 6. Zamknięty samochód, w cenie wozu otwartego!”. Albo: „Wytworna elegancja i wygoda, próbna przejażdżka dostępna dla każdego!”.

– Buick, panie, to jest auto – powtarzał taksówkarz. – Nic to, jadę. Pod dworcem stanę.

Wilczyński uchylił kapelusza, trzasnęły drzwi, silnik nabrał cichaczem mocy.

– Do widzenia panie Kurek, dziękuję.

– Pamiętaj, co powiedziałem: nie idź do Szemiotów, idź do Brunona Czappa, on ma latem więcej aut, dopiero na zimę będzie wyprzedawał.

Znali się jeszcze z dawnych czasów. Wtedy Kurek handlował w Pekinie czym popadło i Krzysztof nie pamiętał, by zdradził się umiejętnością prowadzenia samochodu. Ba, kto wtedy o tym myślał – gdy aut było w Gdyni ledwie kilka. Za to teraz dawny sąsiad jeździł. Właśnie u braci Szemiotów, potentatów autodorożkowej branży.

– Z twoim doświadczeniem – mówił chwilę wcześniej Krzysztofowi – weźmie cię każdy. Ale też chętnych – spluwał – nie brakuje. Każden jeden myśli, że podoła. Panie, na taksówkę trzeba mieć charakter. Ty masz – akcentował i szmatką, nie patrząc na Krzysztofa, przecierał kierownicę. – Przemyśl, jak rozmawiać, bo to trzeba umieć, i przyjdź. Przyjdziesz?

– Pójdę – zdecydował Krzysztof. I ruszyli, każdy w swoją stronę.

Łucja obejrzała się przez ramię. Zbój śledził ją! O matko!

Minęła dopiero rusztowania przy wykańczanych murach banku.

„Muszę dojść do skrzyżowania – myślała nerwowo – skręcić przy domu Plichtów, przejść pomiędzy gospodarstwem Skwierczów a kościołem i…” – Do pokonania wciąż pozostawał kawał drogi. Zbyt wiele – w drodze ku dostojnej Riwierze, pnącej się zygzakiem ulicy Sienkiewicza, a wreszcie domowi pani Ewy na Kamiennej Górze. Gdzie ludzi zwykle mało i dziko – o ile nie natrafi się na grupę, mającą ochotę na wieczór w Hotelu Kaszubskim.

Wezwać więc dorożkę? Policjanta?

A jeśli on, ten Zbój, będzie śledzić ją do samego końca? Odkryje, gdzie mieszka?

„Co z tego? – próbowała bagatelizować. – Bo i czegóż on w ogóle mógł chcieć?”

A chciał – gdyż szedł jej tropem. I tak jak Łucja prawie już biegła, tak on, zdawało się, przyspieszał.

Zakręt. Teraz jeszcze prędzej!

Ktoś, potrącony, krzyknął. W odruchu chciała się go uczepić, poskarżyć, prosić o pomoc; pospieszyła jednak dalej. W ostatniej chwili znajdując schronienie: parafia! Oto widziała już przed sobą niewysoką, kształtną i proporcjonalną wieżę. Parafia!

W wąskim wejściu wyhamowała. Półmrok. W ciszy jedynie szept. Jego źródło zdradzała stuła przewieszona przez drzwiczki konfesjonału.

Klęknąć w ławce? Modlić się? Lecz jeśli on będzie miał czelność wejść do świątyni?

Stanęła przy konfesjonale.

Wtem! Ciche stukanie, ciężkie westchnienie rozgrzeszonej i jej wezwanie Pana Boga nadaremno, gdy kolana z tak wielkim trudem dźwigały umęczone wyznaniem win ciało.

A jednocześnie on, Zbój, wyłonił się z przedsionka w poświacie zachodzącego słońca. Promienie jakby go oblały, omiotły, rozświetlonego, jarzącego się.

Nie było czasu do namysłu. Przyklęknęła pospiesznie, kątem oka obserwując nawę.

– Milczysz, moje dziecię – rozpoznała głos proboszcza.

Rzeczywiście. Zdenerwowana nie potrafiła wykrztusić ani słowa..

A tamten ruszył ku ołtarzowi, przystanął w połowie nawy przed zastygłą w pokucie kobieciną, przerwał jej skupienie i rozmawiali chwilę. Gdy skończyli, zawahał się, obracał, rozglądał i dopiero wtedy skierował do wyjścia.

– Córko, czy chcesz wyznać grzechy?

Niby jakie? Nie miała niczego do wyznania. Przecież winien owej niepoprzedzonej nawet rachunkiem sumienia spowiedzi był ów Zbój, bezczelny prześladowca; nie zaś ona – daleka od występku, choćby myślą, nie mówiąc o słowie czy uczynku. Z drugiej strony: jak to? uciec sprzed konfesjonału?

Po dłuższej chwili niepewnie, zatrzymując się w progu, wyjrzała za próg kościoła. Wokół nikogo, nie licząc ciągniętego przez wątłe szkapy wozu czy mijającej kościół grupy robotników o zaciętych twarzach.

Zerknęła w prawo, za róg – nie było go.

Przeskoczyła w lewo. Również i tu mogła odetchnąć.

Młody wikariusz przyglądał się jej z zaciekawieniem. Wyobraziła sobie siebie w jego oczach: kicającą niczym wiewiórka i zamierającą w czujnym oczekiwaniu, gotowości, by natychmiast uciekać. „Co się ze mną dzieje?”

Na szczęście Zbój znikł! Tyle dobrego. Czystego sumienia nie licząc.

ROZDZIAŁ 5 Groch z kapustą

Wezwany na rozmowę do Bolesława Kiełbratowskiego, Grabski musiał się gęsto tłumaczyć. Co i tak stanowiło postęp wobec dni wcześniejszych, gdy Kiełbratowski, choć przyjął do wiadomości ponowną obecność Grabskiego w zakładzie, to jakby go nie zauważał; ledwie tolerował, lekceważył.

– Kolega odbywa karę. Kwarantannę – komentowali wesoło redaktorzy i drukarze. Dając jednocześnie nadzieję, że gniew naczelnego minie.

Grabski tyle miał wcześniej szczęścia! Najpierw, gdy po pierwszych nocach przespanych w betonowych rurach gdzieś na uboczu budowy portu znalazł cudem kąt w baraku zamieszkałym na Grabówku przez innych Wielkopolan (połączyły ich zatem nazwy – Śrem, Szamotuły, Jarocin – i połączyła legenda powstania – gdy tamci, ciut starsi od Adama, wyprężali piersi, opowiadając o bohaterskim rozbrajaniu podstarzałych żandarmów z prowincjonalnych komisariatów). Tyle miał szczęścia: zanim na dobre poznał, co to głód i poniewierka, wyłowiony wzrokiem brygadzisty, dołączyć mógł do grupy mającej przetaczać dziesiątki, setki, ba, tysiące beczek śledzi. No i wreszcie: tyle szczęścia – gdy los zetknął go z redaktorem.

Było to zimą, tą niezwykłą zimą, którą nawet tutejsi nazwali zimą stulecia, z ponad dwudziestoma stopniami mrozu dzień po dniu, przez kolejne tygodnie, gdy jedni ślizgali się na motorach po zamarzniętej zatoce lub cieszyli sanną na stokach Kamiennej Góry, podczas gdy pozostali – Grabski wśród nich – walczyli o każde wiaderko węgla; niektórzy wręcz dosłownie: ograbiając zwalniające w Kacku pociągi, napadając na nie, a wreszcie łupiąc siebie nawzajem. Wtedy właśnie poznał Łucję, przez co porzucił myśl, by wrócić, skąd przybył, pod ciepły dach nominalnie matczynego, a trzymanego pod coraz to bardziej uwierającym obcasem ojczyma domu i wtedy też znalazł się pewnego dnia na dworcu kolejowym, aby po wyczerpującym marszu z Orłowa (aż tam szukał pracy, zwolniony z portu) wypić szklankę gorącej herbaty.

– Ależ dlaczego mam iść właśnie do Białej Floty?

– A dlaczego by nie! – denerwował się pięćdziesięcioletni na oko, korpulentny i łysiejący jegomość, wbijając podenerwowane spojrzenie w zmarszczone czoło tyczkowatego rozmówcy.

– Wszystkie rejsy w sezonie obsadzone, publika wali drzwiami i oknami – na cóż im ogłoszenia?

– Pełna obsada nie ma nic do rzeczy! Wszędzie się, proszę ja Karłowicza, dyrektor Rummel ogłasza, przez foldery, broszury, plakaty, tylko nie u nas; i co Karłowicz na to?

A Karłowicz – nic. Prócz zupełnie nietrafionych prób:

– Ależ Żegluga reklamuje swoje rejsy zagraniczne, a pan redaktor raczy…

– Jak wrócę – zasapał zmęczony oporem podwładnego redaktor – mam widzieć w naszej gazecie ogłoszenie reklamowe Białej Floty. Ażeby nie tracić czasu – obrócił nadgarstek, spojrzał na zegarek i porównał jego wskazanie z godziną podawaną przez zegar dworcowy – żeby nie tracić czasu, zastanówmy się, w jaki sposób dyrektora przekonać.

Palce zabębniły po blacie. Redaktor oddychał ciężko. Karłowicz – przeciwnie, niemal zamarł.

– Dalej, dalej, mój Karłowiczu. Niechże Karłowicz coś wymyśli… Co mamy? Mamy statek „Gdynia”, którym raczył pływać prezydent Mościcki, mamy „Jadwigę”, co kołysała, że tak powiem, Marszałka, mamy „Wandę”, na cześć jego córki, i mamy „Hankę”, tym razem na cześć latorośli ministra Kwiatkowskiego… Co jeszcze mamy?

Karłowicz nie wiedział.

– Mamy rejsy tymiż właśnie statkami na Hel, do Jastarni, do Orłowa, mamy wycieczki po porcie… Tanio, przyjemnie i co z tego?

No właśnie, co z tego? Karłowicz wyraźnie nie miał dobrego dnia. Sądził zapewne, że gdyby właściciele przedsiębiorstwa mającego tak wielkie atuty chcieli się ogłaszać, to robiliby to już dawno. Czegóż więc redaktor od niego wymagał?

– Czy panowie pozwolą wtrącić się do rozmowy?

Spojrzeli na Grabskiego zdumieni.

– Przepraszam za śmiałość, lecz wydaje mi się, iż w temacie, który panowie poruszają, należałoby zwrócić uwagę zarządców Floty… – mówił szybko, wiedziony impulsem, tak by nie mieli czasu i ochoty przerwać mu, usadzić go w miejscu i odebrać mu szansy, którą intuicyjnie przeczuwał – …zwrócić zatem uwagę na znaczenie kooperacji, że tak powiem, z mieszkańcami miasta. A więc do nich przemówić, nawiązać komitywę, bo my, gdynianie, doświadczeni marynarze – choćby nie było w tym zbyt wiele prawdy – musimy trzymać się razem, a gdy w odwiedziny przybędą do nas goście, pamiętajmy, by kierować ich, owych gości, z głębi lądu, nie gdzie indziej, lecz na nasze – i wasze, bo gdyńskie – pokłady! Tak jest, koniecznie, bez dwóch zdań. Nigdzie indziej – tylko na pokłady!

Gdy skończył, zamarł. Ogarnęła go panika. Że naplótł za wszystkie czasy, że sensu w tym, co mówił, nie było za grosz, a wpatrujący się w niego mężczyźni posuną się za moment do słów – lub może nawet czynów – grubiańskich.

– Czy Karłowicz to słyszał?

Karłowiczowi oczy zaszły mgłą niechęci.

– Bujdy, bajeczki, zmyślenia – cedził Kiełbratowski słowo po słowie – których tak bardzo nam trzeba! Karłowiczu, zaproś tego młodego i cośkolwiek niegrzecznego – bo się wtrąca do rozmów nieznajomych – człowieka…

– Grabski, nazywam się Adam Grabski…

– Krewny ministra? Mniejsza z tym, choć dobrze się kojarzy. Karłowiczu, zaproś pana Grabskiego na spotkanie ze mną, gdy tylko wrócę z Grudziądza. Pan uczy się? Czym się zajmuje?

– Aktualnie niczym, dorywczo – tu i ówdzie…

– Nie uczy się pan?

– Przerwałem – skłamał. – Lecz na pewno na uniwersytet wrócę, tyle że najpierw bardzo pragnąłem poznać Gdynię…

– Dobre sobie – roześmiał się redaktor. – Latem powinien pan poznawać, nie zaś w czas tak okrutnej zimy… No, niech pan zatem przyjdzie, ze mną pan nie zginie.

I nie zginął. Co prawda zrazu, porwany euforią, widział się z miejsca w roli nowego, jeszcze lepszego Wańkowicza (tyle, że opisującego nie daleki, amerykański Meksyk, lecz ten dużo bardziej egzotyczny – Gdynię) i dlatego wkrótce zmarkotniał: oto okazało się, iż zdaniem naczelnego wszyscy w jego wydawnictwie, zanim dostąpią zaszczytu dotykania czułych niczym klawisze fortepianu maszyn do pisania, są zobowiązani swoje przepracować w drukarni. Ostatecznie zwyciężyć musiała jednak radość – i to z nią, a także z obiecaną sobie cierpliwością, pokorą, ale i wielką ciekawością, wkroczył w ów świat nerwowych reporterów, flegmatycznych korektorów, a przede wszystkim rzeczowych drukarzy i obsługiwanych przez nich urządzeń.

Przyglądał się zatem linotypistom wystukującym teksty, których kolejne wersy maszyna wybijała w miękkim metalu; przyglądał matrycom stron i próbnym wydrukom; przyglądał pracom zecerów – gdy łamali kolumny i z wysiłkiem szaradzistów dopasowywali doń ręcznie składane tytuły i zdjęcia. A wszystko w hałasie, harmidrze, wśród pokrzykiwań, w zamęcie potęgowanym przez dziennikarzy – zabieganych i pracujących nad tekstami do kolejnych wydań, a jednocześnie wprowadzających ostatnie uzupełnienia do artykułów już gotowych do druku.

Szybko się uczył. Przy maszynach, adiustacji, a wreszcie przy korekcie. I wtedy, niestety, rzucił wszystko w jeden wieczór i wyjechał. Tak właśnie było.

A teraz musiał się tłumaczyć.

– Pan ma mi coś do powiedzenia, panie Grabski?

– Sprawy rodzinne – skłamał. Strasznie się czuł, niehonorowo.

– Aaa… Pogrzeby, chrzciny?

– Stryjenka…

– Współczuję, lecz…

– Chrzciny… – Adam z trudem przełknął ślinę, wikłając się coraz bardziej. – Chrzciny od strony stryjenki…

– Tygodniami trwające? Tygodniami? W dodatku niespodziewane? Bez żadnej zapowiedzi?

Rzeczywiście. Grabskiego nie było przez niemal pięć tygodni, a opuścił Gdynię bez słowa.

– Gdyż zostałem… – wymamrotał – gdyż zostałem na wystawie krajowej…

Ach, jak bardzo liczył na to, że swym wyznaniem zainteresuje redaktora, a jednocześnie ostatecznie się usprawiedliwi. Mówił prawdę: istotnie zdecydował się zobaczyć wystawę, licząc, iż pomoże mu to w rozpoczęciu kariery literata.

– Przygotowałem pewne… reportaże – kontynuował, gdy redaktor milczał – interesujące spostrzeżenia, wszak wystawa krajowa to oczko… to nasza duma, cała Polska, odrodzona…

Redaktor ani mrugnął.

– Wróciła koza do woza – zasapał wreszcie po długim milczeniu, nie kryjąc jednakże satysfakcji. – I co teraz?

– Ja chętnie pokażę, poddam ocenie, chciałbym tylko móc skorzystać z maszyny do pisania…

– Później – uciął Kiełbratowski. – Możesz przychodzić. Po godzinach robić, co chcesz. Daj takiemu palec, a prosić będzie o rękę! – zachichotał, rozbawiony dwuznacznością swych słów.

Grabski zaś jeszcze raz przeprosił, jeszcze raz podziękował i wyszedł z gabinetu szczęśliwy. Mógł robić, co chciał – a więc pisać!

Zaczął od razu, jeszcze tego samego wieczoru.

Niestety, pierwsze zdania, akapity, tak pięknie nakreślone wcześniej w grubym brulionie, szły teraz jak po grudzie. Choć tyle się chciało wykrzyczeć, wyśpiewać – o pięknie i energii PeWuKi. Wreszcie wygnał go stróż:

– Panie Grabski, niech pan idzie odpocząć, cały dzień tu pana widzę! Pan coś jadł?

Nie jadł. Nie pił. Wykręcił posłusznie kartkę z maszyny, spakował skórzaną teczkę. Dostał ją od matki, gdy mimo wszystko zdecydował o ponownym wyjeździe do Gdyni.

– Będziesz wyglądał poważniej – wyraziła nadzieję. – Jak na redaktora przystało.

– Gdzie pan pójdziesz? – zainteresował się cieć.

– Na dworzec…? – ni to oznajmił, ni zapytał Grabski.

– A pewnie, że nie do Piątka, Starogdyńskiej czy Skwiercza! – stróż wykrzywił ironicznie usta; bo gdzie gołodupcowi do Hotelu Centralnego?

– Przez dworzec po drodze mam… – wyjaśnił Grabski i przełknął ślinę.

Poszedł. Lecz zamiast Święto Jańską, a potem 10 Lutego, obszedł kamienicę i ruszył skrótem przez pola. Świeże wspomnienie rozkwitłego ostatnimi laty Poznania aż kazało uśmiechnąć się na myśl, że oto idzie przez miasto. Szumnie powiedziane, gdy wokół trawy i zboża, hen, aż po tory i Szosę Gdańską. A jeśli kamienice, to pojedyncze – nie było mowy o ciągach, o chłodnych, wysokich miejskich wąwozach; „nim powstaną – pomyślał – minąć mogą lata!”

Na dworcu – co za pech! – koledzy. Podchmieleni, więc tym bardziej przyjaźni. I koniecznie chcący wiedzieć, jak skończyła się rozmowa Grabskiego z redaktorem.

– Musimy to oblać! – wykrzyknęli, gdy im się z widocznym na twarzy przejęciem wyspowiadał.

Zecerzy Kujawa i Podsiadło, linotypista Mastalerz. Ten ostatni z mocną już tendencją, by chwiać się i gubić.

– Kurewstwa ile!

Bo i rzeczywiście dziewczynek w tej okolicy nigdy nie brakowało. Wysłużonych weteranek, ale i zabiedzonych na oko piętnastolatek, dzieci jeszcze, o mrocznym spojrzeniu podkolorowanych oczu.

– Dziedzicu, prezesie, masz ochotę poznać Gdynię z najpiękniejszej strony?

– Dzidziuś, zabawimy się?

– Chodźmy stąd! – zdecydował Adam. – Chodźmy… napić się… – Nie wiedział gdzie, byle nie tu. Śmiali się z niego, że naprawdę dzidziuś. Jednak ruszyli posłusznie w dół Starowiejskiej.

Ta jeszcze niedawno była ledwo ubitą wiejską drogą, wijącą się wśród chałup. Dziś, panie, ulica: wyprostowana, wybrukowana. Niemy świadek pierwszych wieści o mającym powstać porcie, pierwszych rozmów o tym, jak wzrosnąć muszą z tej okazji ceny ubogiej ojcowizny, pierwszych fortun i pierwszych karier miejscowych gburów, o których wcześniej nawet ci z Chyloni – nie mówiąc o paniskach z Oksywia – mówili: szare kluski! Że niby tylko na nie, szare ziemniaczane kluski, miało być gdynian stać. Ha, może i tak było – na lichej ziemi, właściwie piasku. Tyle że dziś, po zaledwie kilku latach, dawne gnojce, dawne srojce mieli już samochody, restauracje, hotele, przedsiębiorstwa. Mieli na własność – żeby było jasne. I jak tu nie myśleć o przewrotności losu, jak nie zacząć się zastanawiać nad efektywnością modlitw do Pani ze Swarzewa?

I właśnie z tego wszystkiego pokpiwał Mastalerz, gdy mijali Dwór Kaszubski – restaurację, co się zowie, a więc przynajmniej tego wieczoru nie dla nich – za nim hotel, i gdy wreszcie w oddali Rynku zamajaczył dąb.

– Piątek? – zabełkotał Podsiadło.

– Piątek – zadecydowali. Grabski westchnął. Dancing every night! Balet do ósmej rano. – Piątek wrażeń zawsze obiecywał moc.

Trzasnęły drzwi. Krzysztof czujnie zlustrował wchodzących. Rozpoznał jednego z nich – swego sąsiada Tolka Bruzdę ze stacji pomp. Tymczasem gospodarz stawiał przed nim na stole talerz.

– Groch z kapustą à la Marszałek! – pochwalił się znajomością żartu, który sztafeta kolejnych opowiadających zdążyła przynieść z rozpolitykowanych knajp Warszawy.

– Dziękuję, panie Bonk.

– Groch z kapustą – powtórzył restaurator. – Jak w tej przemowie Marszałka do senatorów, pan wie, panie Wilczyński?

Krzysztof orientował się mgliście. Chodziło o przepychanki Piłsudskiego z parlamentem (che, che, cóż to za parlament, który daje sobie ubliżać – drwiła ulica), lecz nie te z kwietnia, związane z prowokacyjnym z punktu widzenia opozycji powołaniem rządu pułkowników, lecz wcześniejsze, zdaje się; to wszystko myliło się i plątało w chaosie prędko zmieniających się gabinetów, gdzież te szklane domy, panie Żeromski, jakże mają wyrosnąć, gdy burdel w miejscu fundamentów? W każdym razie Marszałek raczył był zarzucić autorom ówczesnych poprawek budżetowych – w senacie, bo na sejm się obraził – chaos i niekonsekwencję. Groch z kapustą. Aż Warszawa zaczęła się śmiać.

– Jakieś małpy, istoty zafajdane… O posłach tak powiedział! Wesołe budżety, mówił. Uwierzysz pan?

Krzysztof milczał, wpatrując się w twarz Bonka. Czy ten krytykował metody i słowa Marszałka? Czy też podrygi opozycji? Wilczyńskiemu było wszystko jedno, „ale Bonk – pomyślał – z działań sanacji powinien być zadowolony”; wszak skorzystać mógł z uchwalonej zimą pożyczki dla inwalidów – dotyczyła otwierania lokali takich jak ten: z kilkoma stolikami otaczającymi łukiem umocniony w kącie sali szynkwas, z niewielką kuchnią na zapleczu.

Niewyrażające emocji, ani tym bardziej chęci kontynuowania tematu, spojrzenie Wilczyńskiego zmieszało gospodarza.

– Dopisać do rachunku?

– Dzisiaj zapłacę. Proszę podsumować wszystko.

Po chwili smakował tłuste kawałki mięsa, kwaskową nutę zeszłorocznych jabłek i słodycz duszonej cebuli. O postnym grochu mógł tego wieczoru zapomnieć – podratowany eskapadą ku granicy. W samą porę, nie na długo miało już starczyć tallińskich, ryskich oszczędności. Furda, pomyśli się o tym jutro!

– Nie ma jak świeże ogóreczki, panie Bonk, czerwiec to miesiąc szczególny – pochwalił, gdy tamten dostawiał po brzegi wypełniony kufel. Restaurator rozpromienił się.

– Mam sposoby na mizerię – mrugnął. – Na mizerię, coś z niczego, pan rozumie, panie Wilczyński?

Rozumiał, przyjaznym skinieniem potwierdził zawiązaną wokół żartu komitywę. A gdy gospodarz odszedł, zanurzył usta w gęstej pianie. Puckie, a smakowało. Zwykle za nim nie przepadał. Lubił piwo braci Stobbe z Nowego Dworu lub Artusa z Danzig-Langfuhr. Lecz najbardziej, o tak, okocimskie! Wiadomo, dawne czasy.

Zapalił. Wokół rozmawiano.

– Warsztaty mają powiększać.

– Już nie ino dla kutrów?

– Prawdziwa stocznia ma być. Z dokiem pływającym. Inżynier Noe za to odpowiadać ma.

Noe! Cóż za nazwisko dla dyrektora przedsiębiorstwa budującego statki!

– I Dom Zdrojowy będzie święcony. Za Kamienną Górą.

– A na niej – drugi kościół, bazylika. Żeby aż z Helu było ją widać.

Nic ciekawego. Nic w rzeczy samej nowego. Ciągle tu coś planowano, rozbudowywano, święcono.

Wesołe budżety – przypomniał sobie słowa Bonka. Wesołe budżety, czyli jak to dokładnie określił Piłsudski: budżety „na sute libacje z dziewczynami z publicznych domów, robione dla panów posłów przez panów ministrów”. Jednego Marszałkowi odmówić nie było można: mianowicie stylu.

Bruzda oderwał się od kontuaru.

– Panie Krzysztof, można?

– Ależ proszę! – wskazał wolne krzesła.

– Staszek Starosta – przedstawił się kompan Bruzdy.

– Też z wodociągów – uzupełnił kompan.

Usiedli, pogadali. O tym, że się wciąż kopie i będzie kopać więcej. Że powstaje wielka oczyszczalnia przy molo Rybackim oraz zbiornik wodny wysoko, hen, w lesie, ponad Budapesztem. I że na to wszystko pójdą rury, kilometry rur, kamionkowych, betonowych, w rzeczy samej kilometry, dziesiątki kilometrów…

Krzysztof aż oczy zmrużył, wyobrażając sobie prezesów wytwarzających owe rury przedsiębiorstw: jak obrastają w tłuszcz i dobra wszelakie. W porcelanowe zastawy i radia – wizję miał szczegółową, nie wiedzieć czemu dokładnie taką; a piwo pił ledwie drugie.

W kącie sali zaszumiało. To gospodarz skupić się musiał na łysiejącym cherlaku w drelichowej kurtce, który podjadłszy i popiwszy, odkrył nagle swą nędzę.

– Nie znam cię człowieku, na rachunek nie dam! – protestował gniewnie Bonk. Jednak gadał dziad do obrazu – robotnik już tylko niezrozumiale bełkotał.

– Patrzcie, za kielicha zapłacił, za nóżki zapłacił, za pierwsze piwo zapłacił…

Roześmieli się – przy jednym czy drugim stoliku.

– Panie Bonk, ładnie dałeś się pan nabrać.

– A żebyście ludzie wiedzieli! I co z tobą zrobić, człowieku? Zastaw daj.

Marzenie ściętej głowy. Bonk ściszył głos, rozpoczął pertraktacje. Pozostali wrócili nad swoje kieliszki i kufle.

– No i wreszcie mamy kaes. Klub sportowy! Futbolowy!

Bruzda wzruszył ramionami.

– Staszek z Galicji jest – rzekł, jakby miało to tłumaczyć entuzjazm kolegi.

– Nie z Galicji, bo to nazwa zaborcza. Z Małopolski!

Tym Krzysztof mógłby się zainteresować (tak pomyślał), przyznać do lat spędzonych w Krakowie, zawiązać wspólnotę wspomnień. Lecz tymczasem Bonk tarmosił do drzwi ogołoconego z gotówki, a jednak najedzonego i bardzo z siebie chyba zadowolonego klienta.

– Panie Bonk, nalejże spragnionemu na drugą nóżkę! – śmiano się.

Szast-prast, załatwione, wracając za kontuar, Bonk dostojnie zadarł głowę.

Wtem! Znów huknęły drzwi! Jak wybuch granatu, smrodliwej petardy.

– U Piątka awantura! – krzyczeli. – Szwedzi z Finami przeciwko naszym!

– Ależ panowie, spokojniej, co to za trzaskanie! Ja nie Piątek – u mnie awantur nie było i nie będzie!

Zatem ciszej, lecz mimo wszystko dwóch z nowo przybyłych relacjonowało chaotycznie szczegóły bijatyki. Chwilę trwało, nim wreszcie usiedli. Tych dwóch rozkrzyczanych oraz jeszcze dwóch – rozglądających się niepewnie po zadymionej sali.

Józef Piątek miał renomę. Bonk potentatowi mógł tylko zazdrościć: przestronnej sali, podestu dla orkiestry, o wiele dłuższego szynkwasu i wydajniejszej kuchni. Ale i werwy oraz krzepy, którą także chwalić się mógł konkurent – jemu bitki pasowały, zwiększały wręcz powodzenie lokalu, zwłaszcza że ostateczną ostoją powracającego po chwilach sztormu ładu był on sam – krewki, gdy wymagała tego sytuacja, właściciel. A Bonk? Z przestrzelonym biodrem?

– Gówno, nie będzie tego ani tamtego!

Znów spojrzeli w jego stronę. Cóż to za przedziwny napad melancholii uderzył gospodarza, skoro zdecydował się zaprezentować im – co prawda w wersji okolicznościowo-skróconej – swą dobrze znaną stałym bywalcom dewizę: u niego, u Bonka, nie będzie ani radia, ani gramofonu. Ani, ani. Nie ma mowy. Niech sobie Piątek ma orkiestrę, niech ma Szwedów, Finów, mordobicia (o artykułach w prasie nie wspominając). Z tego wszystkiego nic dobrego na dłuższy czas być nie może. Prawda?