To nie tak miało być... - Michał Piedziewicz - ebook

To nie tak miało być... ebook

Michał Piedziewicz

4,9

Opis

Drużyna Lanovii, po burzliwych eliminacjach, znalazła się w ścisłym finale turnieju drużyn podwórkowych, który odbywa się na dużym stadionie podczas wielkiego festynu miejskiego. Chłopców czekają najważniejsze mecze życia, tymczasem jedna po drugiej następują komplikacje, i to nie tylko te o sportowym charakterze. Krzysiek i Miki razem z Weroniką, którą poznali w trakcie eliminacji, oraz jej koleżanką Kasią, utalentowaną kolarką, wpadają na trop wielkiej afery. Kontynuacja przygód bohaterów książki „Ćwierćfinał to już coś!”, tym razem o charakterze sportowo-detektywistycznym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 122

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,9 (7 ocen)
6
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Michał Piedziewicz

Copyright © Wydawnictwo BIS 2019

ISBN 978-83-7551-658-6

Wydawnictwo BIS

ul. Lędzka 44a

01–446 Warszawa

tel. 22 877-27-05, 22 877-40-33

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwobis.com.pl

Rozdział 1Wielkie święto, czyli cyrk

– Cyrk! – powiedział Żaba, kiedy stanęliśmy na trybunach stadionu. W dole, na zielonej murawie trwało wielkie święto naszego miasta.

Strażacy dęli w trąby, emerytki pląsały, śpiewając (a jednocześnie śpiewały, pląsając), w długim wężu rozciągała się parada jamników, a modelarze śmigali pod niebem dronami. Do tego maluchy ścigały się w workach, akrobaci wspinali się na siebie, aby budować żywe wieże, siłacze zmagali się z ciężarami, a prezydent odznaczał zasłużonych.

To wszystko działo się jednocześnie: psy szczekały, ich właściciele pokrzykiwali nerwowo, strażacy zagłuszali emerytki (zaś emerytki strażaków), dzieci wrzeszczały, drony bzyczały, a jeszcze wyżej warczał helikopter.

– Prawda, że cyrk? – powtórzył Żaba.

– Dla każdego coś miłego – odparł niepewnie Miki, mój najlepszy przyjaciel. – Dla melomanów, czyli miłośników muzyki…

– Dla właścicieli sympatycznych czworonogów – dodałem.

– Dla amatorów tężyzny fizycznej zrzeszonych w sieci dzielnicowych siłowni „Piwnica”…

– I dla dzieci, czyli, jak to mówią dorośli, naszych milusińskich.

– Cyrk – upierał się Żaba. – Igrzyska dla mało wymagającego ludu. W dodatku na karygodnym poziomie estetycznym i duchowym.

– Ty, Żabczyński, jak już coś powiesz… – westchnął opiekun i trener naszej drużyny, a mój osobisty kuzyn, Arek.

– Staram się, Selekcjonerze. – Żaba ukłonił się i skromnie spuścił oczęta. Widziałby go kto, niewiniątko.

I wtedy znienacka doskoczył do nas pewien pan. W złotej marynarce i z czerwoną muchą pod szyją. Oraz w czarnym cylindrze na głowie. Wyglądał, jakby faktycznie pracował w cyrku – jako poskramiacz dzikich zwierząt.

– Panowie z grupy teatralnej „Romeo szuka Julii”? – zapytał, a spojrzenie miał rozbiegane, a przy tym świdrujące.

– My? Z grupy teatralnej? – Jak jeden mąż zrobiliśmy wielkie oczy.

– Prędko, prędko, za kwadrans wchodzicie na scenę!

– To pomyłka – zaprotestował Miki. – Nie jesteśmy aktorami, jesteśmy piłkarzami.

– Piłkarzami? Kopaczami? – Pan jeszcze raz przyjrzał nam się uważnie. Wręcz zmierzył nas wzrokiem, każdego z osobna, od stóp do głów. – No tak, tak, być może… Piłkarze… piłkarze… – Wertował gruby zeszyt. – Ach tak! Piłkarze zaczynają o jedenastej, po nich siatkarze, deskorolkarze, w przerwie kominiarze, na koniec balet. W takim razie macie panowie trochę czasu. A przy okazji: powiedzcie, jak wam się podoba święto naszego miasta? Tak wspaniale zorganizowane! – W tym momencie pan wypiął dumnie pierś, do której miał przypiętą dobrze teraz widoczną plakietkę z napisem: „Magister inżynier, st. spec. ds. marketingu i wizerunku, ORGANIZATOR”. – Prawda, że wspaniale? No, przybijcie, chłopaki, piątkę i świetnie się bawcie. Na naszym święcie. Tak wspaniale zorganizowanym… – powtarzał.

Wymuszone piątki przybijaliśmy niechętnie. Bo nie mamy w zwyczaju tak prędko zaprzyjaźniać się z byle kim. Za to pan Poskramiacz, magister, specjalista i organizator w jednym, aż podskakiwał z radości.

– Patrz, jacy oni są do siebie podobni – szturchnął mnie Miki.

Rzeczywiście: zarówno pan organizator, jak i selekcjoner Arek mieli długie, jasne i związane gumką włosy, obaj nosili okulary i obaj byli wysocy, a przy tym szczupli.

– Swoją drogą ciekawe, ile on może mieć lat? – zastanowił się Żaba, kiedy facet wreszcie się oddalił.

– Ten… poskramiacz…? – Zawahałem się.

– Poskramiacz? – zawołały chłopaki. – Poskramiacz dzikich zwierząt? Świetnie go nazwałeś…

I tylko Żabie nie spodobało się moje powodzenie:

– Ja pierwszy powiedziałem, że to cyrk. – Wskazał przed siebie na płytę stadionu. – Fajkowski po mnie powtórzył… Wróćmy do tematu. Jak myślicie, ile on może mieć lat, ten… poskramiacz?

– Osiemnaście? – rzuciłem.

– E… – skrzywił się Żaba. – Ma ponad czterdzieści, może nawet pięćdziesiąt, założę się.

– Taki stary?

– Tylko udaje młodego. – Żaba zaśmiał się złośliwie.

Nieważne. Oto emerytki, chcąc zagłuszyć strażaków, zaczęły śpiewać jeszcze głośniej, na co strażacy donośniej dmuchnęli w trąby. Hałas stał się nie do wytrzymania.

– Koledzy, poszukajmy szatni – zadecydował Selekcjoner, bo tak się właśnie do nas zwracał, nazywając kolegami. – Koledzy, musimy przygotować się do meczu. To przecież dziś najważniejsze.

Rozdział 2Ćwierćfinał i… co dalej?

Żeby się dostać do półfinału turnieju podwórkowych tak zwanych dzikich drużyn, musieliśmy stoczyć niezliczone boje. Książkę by o tym można napisać.

Nazwaliśmy się Lanovią, od nazwy naszego osiedla Łanowa Residence. Z początku byliśmy bandą patałachów, zwykłą zbieraniną. Z czasem nauczyliśmy się walczyć – jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Zaczęliśmy skromnie: od zwycięskich remisów. Zwycięskich, bo na początku cieszył nas każdy zdobyty punkt, dopiero potem przyszły prawdziwe triumfy. Graliśmy w upale i w deszczu, mieliśmy pecha, ale i dopisywało nam szczęście. W fazie grupowej rozgrywek przegraliśmy co prawda dramatyczny mecz na wodzie, ale udało nam się awansować do dalszej części turnieju. Nadzialiśmy się wtedy na czarodziejów futbolu, na słynnych Zabijaków Zatorze, ale i z nimi zwyciężyliśmy – nadludzkim wysiłkiem woli. Trzy gole strzelił w tamtym meczu Oleg. W kolejnym meczu bohaterem byłem ja – lecz bohaterem negatywnym, bo to po moim zagraniu w ostatniej minucie rywale dostali rzut karny. Ale i tak awansowaliśmy do ćwierćfinału – a ćwierćfinał to już coś, jak głosi stara piłkarska prawda.

Ćwierćfinał był naszym najbardziej pamiętnym bojem. Fantastyczną formę pokazał Roland, który pod koniec odniósł, niestety, kontuzję. Nam bramki wbijała Weronika – niewiarygodnie zdolna dziewczyna. A później znów popełniłem straszny błąd… Powtarzam: książkę by o tym można napisać. Lecz i tym razem dopisało nam wielkie szczęście i po konkursie jedenastek awansowaliśmy do półfinału.

Marzenia spełniliśmy z nawiązką. Marzyliśmy o ćwierćfinale, a udało nam się osiągnąć nawet więcej. Ale czy to znaczyło, że mieliśmy osiąść na laurach? Czy nie byliśmy głodni jeszcze większego sukcesu? Byliśmy, oczywiście że tak, byliśmy głodni jak dzikie zwierzęta, z wielkiego głodu burczało nam w brzuchach. Teraz marzyliśmy o finale… A może nawet o zwycięstwie w całym turnieju?

To dlatego w nocy po meczu ćwierćfinałowym, a przed wielkim półfinałem na stadionie miejskim, długo nie mogłem zasnąć i wierciłem się w skotłowanej pościeli. Dusiły mnie zmory ambicji, zdawało mi się, że biegnę jakby po morzu z lepkiego kisielu, widziałem przed sobą piłkę, ale nie mogłem do niej dopaść, nie potrafiłem oderwać nóg od ziemi, coś mnie trzymało, wciągało… Budziłem się i znów zasypiałem. Bez końca.

Rozdział 3Qui pro quo, czyli pomyłka

Szukając drogi do szatni, przez dłuższą chwilę błądziliśmy po labiryncie stadionowych korytarzy. A i na nich, istnych lochach pod trybunami, wiele się działo: trwały kiermasze i giełdy, kręciły się waty cukrowe i lody, smażyły kiełbasy oraz kotlety, a do tego wciąż dudniła muzyka.

Wreszcie wskazano nam drogę. By dotrzeć do szatni, musieliśmy okrążyć stadion i przejść przez parking. I właśnie na parkingu wydarzyło się coś śmiesznego.

– Jesteśmy, kierowniku – zaczepił selekcjonera Arka niepozorny i ogolony na łyso mężczyzna ubrany w ciemną, spłowiałą koszulkę z obrazkiem wielkiej armaty i napisem „AC piorun DC”. Towarzyszył mu kolega – wysoki i barczysty, z wielką szopą sterczących na wszystkie strony włosów. On koszulkę miał równie spłowiałą, ale za to z napisem „Strzeż się tych miejsc”.

– Przyjechaliśmy, jesteśmy – dodał od razu niepozorny, zupełnie nic sobie nie robiąc ze zdumionej miny Selekcjonera.

– Nie rozumiem… – Selekcjoner zrobił wielkie oczy.

– Z rowerami przyjechaliśmy, kierowniku. Z grami oraz smartfonami. Kierownik wie, o co chodzi.

Selekcjoner rozłożył ręce.

– Chciałbym panom pomóc, ale nie wiem – podkreślił – w jaki sposób. Panowie szukają magazyniera?

Wreszcie i oni spojrzeli po sobie niepewnie.

– Przecież mamy umowę. Kierownik wie… A wy, chłopaki, co? – Niepozorny obrócił się w naszą stronę. – Podsłuchujecie? Jazda mi stąd, kiedy dorośli rozmawiają!

A myśmy przecież po prostu sobie stali.

– To moi piłkarze – wyjaśnił Selekcjoner. – Za pół godziny grają swój najważniejszy w życiu mecz.

– Kierowniku – zdenerwował się wtedy ten większy, z włosami jak ptasie gniazdo po wichurze. – Kierowniku, nas mecze nie interesują, my nie mamy czasu na głupstwa. Załatwmy sprawę i do widzenia. Umówił się pan z Maliną na wymianę gadżetów, tak czy nie?

– Z Maliną? – chrząknął coraz bardziej zaskoczony Selekcjoner Arek.

– Źle się pan czuje? Maliny pan nie zna?

– Czy chodzi może o doktor Malinę Całuśną, uwielbianą przez studentów wykładowczynię Akademii Wychowania Fizycznego? – zapytał Selekcjoner, który właśnie na AWF studiował.

Tamci zarechotali.

– Malina… cha, cha… Całuśna! Panie, co pan, Malina to facet, w dodatku nasz szef i postrach całego…

– Postrach? – Selekcjoner uniósł brwi. – Czego postrach?

– Nieważne. – Łysy i mniejszy chrząknął i przestał się śmiać. Jednocześnie zmrużył oczy i ponownie uważnie przyjrzał się Selekcjonerowi.

– Czyżbyśmy się pomylili?

– Z całą pewnością, panowie – zapewnił go Selekcjoner. – Doktor Malinę, owszem, znam, poza tym widuję maliny w supermarkecie. A wkrótce, bo lato za pasem, będzie ich mnóstwo również na straganach…

– Tylko bez takich żartów!

– Natomiast osoby płci męskiej o takim nazwisku lub przezwisku nie poznałem…

– Więc nie ma pan rowerów? Ani smartfonów? Na wymianę?

– Stanowczo nie mam. – Selekcjoner gotów był przysiąc.

– I co teraz? – Tamci spojrzeli po sobie bezradnie.

Wtedy do tej dziwnej rozmowy wtrącił się ktoś jeszcze.

– Halo! Halo! Panowie! Tu jestem! – usłyszeliśmy dobiegający z oddali głos. Dobiegający, bo też i biegł w naszą stronę szanowny i znany nam już pan Organizator: magister, specjalista, poskramiacz.

Niepozorny i Kędzierzawy – bo tak postanowiłem ich nazywać – ponownie zerknęli po sobie. I zaraz na Selekcjonera. I na Organizatora. I znów na Selekcjonera.

– Panowie są braćmi? – zaciekawił się niepozorny.

Selekcjoner wzruszył ramionami. I nawet się tak jakby skrzywił – z niesmakiem.

– A może braćmi ciotecznymi? Lub stryjecznymi? Też nie? A może jednak braćmi rodzonymi, ale takimi, którzy o sobie nie wiedzą, nie znają się, bo jednego porwano w dzieciństwie ze szpitala i wychowywał się z dala od drugiego? W innym mieście lub nawet na innym kontynencie?

– Nie sądzę, żeby tak było – odparł sucho Selekcjoner.

– Ale pewien pan nie jest? – Niepozorny drążył temat. – Bo wie pan, takie rzeczy zdarzają się w filmach. I to bardzo często.

– Obawiam się, że w życiu – odparł Selekcjoner – w prawdziwym życiu takie przypadki zdarzają się niezwykle rzadko. A właściwie to nigdy.

– Myśli pan? – zasmucił się Niepozorny. – Bo ja to właściwie chciałbym mieć brata… Nawet takiego odnalezionego…

Teraz to Organizator-Poskramiacz mrugał intensywnie. Bo nic z rozmowy, której fragment zdążył usłyszeć, nie rozumiał.

– Panowie, o czym wy mówicie? – zapytał wreszcie.

– Przyjechaliśmy, kierowniku – zaczął wyjaśniać Niepozorny – przyjechaliśmy od Maliny. Ze sprzętem. Kierownik wie, z jakim… – W tym momencie chciał mrugnąć znacząco okiem, ale nie bardzo mu to wyszło, więc tylko wykrzywił szkaradnie niedogoloną gębę. – Z tym że, kierowniku, najwyraźniej zaszło nieporozumienie i zaczepiliśmy tego oto pana…

– Cicho, człowieku, gaduło! – Organizator wreszcie zrozumiał, w czym rzecz, i natychmiast zgromił Niepozornego. – A ci chłopcy to kto? Ach! – Rozpoznał nas wreszcie albo tak mu się tylko wydawało. – Z baletu! Balet za pięć minut!

Nawet nie zdążyliśmy otworzyć ust, by zaprotestować, kiedy Organizator nachylił się ku Niepozornemu i dysząc wściekle, wysyczał:

– Malina obiecał, że wszystko odbędzie się sprawnie. Bez rozgłosu. Bez ryzyka. Że przyśle zaufanych i sprawdzonych ludzi. Że nikt się o niczym nie dowie!

– Kiedy myśmy… – Niepozorny zgarbił się i nie dokończył… A Kędzierzawy w tym czasie ogryzać zaczął paznokcie. Widać było, że też bardzo się zdenerwował.

– Chłopcy, idźcie już sobie. Tu się odbywają rozmowy dorosłych. – Wciąż rozgniewany Organizator jeszcze raz przypomniał sobie o nas. Głos miał przy tym spokojny, za to spojrzenie zimne jak sople lodu. Takim spojrzeniem rzeczywiście mógłby poskramiać najdziksze z dzikich zwierząt.

– Oczywiście, że idziemy – zgodził się Selekcjoner. – To nie nasze sprawy.

– No właśnie… – ucieszył się Organizator-Poskramiacz.

– A poza tym jesteśmy piłkarzami – dorzucił na odchodnym Miki.

A kiedy już się oddaliliśmy, Selekcjoner zapytał:

– Czy ja rzeczywiście jestem podobny do tamtego?

Z zapałem kiwaliśmy głowami, śmiejąc się głośno.

– Proszę was, nie mówcie mi tego! Do takiego brzydala?

– A Malinę Selekcjoner zna? – zawołał Żaba.

– A rowery Selekcjoner ma?

– A smartfony?

– Kierowniku, bo myśmy przyjechali!

Właśnie tak się wygłupialiśmy – jeden przez drugiego. Gdybyśmy tylko widzieli, co wyniknie z tego spotkania… A ja? Czy mogłem się spodziewać, że jeszcze tego samego dnia piłka nożna przestanie być dla mnie najważniejsza?

Oczywiście, że nie mogłem. To nie tak miało być!

– To się nazywa qui pro quo – przypomniałem sobie na razie. – Kiedyś ktoś zostaje przez kogoś wzięty za innego i robi się strasznie śmiesznie…