Dzieła zebrane. Tom 5. Opowiadania okupacyjne - Stanisław Rembek - ebook

Dzieła zebrane. Tom 5. Opowiadania okupacyjne ebook

Rembek Stanisław

5,0

Opis

W 121. rocznicę urodzin Stanisława Rembeka ukazuje się kolejna „trójka” książek pisarza w edytorskim opracowaniu Macieja Urbanowskiego. W t. 4–6 znalazły się teksty literackie, dziennikarskie i wspomnieniowe na temat II wojny światowej.
Tom 5 zbiera wspomnienia oraz opowiadania. Znajdą się w nim m.in. cykle „Wrzesień. Opowieść o 1939 roku” i „Ostatnia porażka”, a także niepublikowane wcześniej „Na przedpolach Powstania” i „Cygarniczka zwycięstwa”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 408

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący: Hubert Musiał

Projekt okładki i opracowanie typograficzne: Jan Pietkiewicz

Korekta: Tomasz Dziurdzik, Anna Sidorowicz

Na okładce wykorzystano rysunek Anny L. Szewczyk

© Copyright by The Estate of Stanisław Rembek

© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy

Wydanie pierwsze, Warszawa 2022

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail:[email protected]

Księgarnia internetowawww.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-509-5

Wspomnienia

WrzesieńOpowieść o 1939 roku

„Mężczyźni na wschód”

Wczoraj dość późnym wieczorem, gdym skończył swoje codzienne zapiski, przybiegł do mnie Fagas.

Po dniu pełnym warkotu samolotów, wybuchów bomb, głuchego postukiwania armat oraz terkotu karabinów maszynowych i przeciwlotniczych nastąpiła właśnie cisza tak martwa i duszna, że jego kołatanie do bramy odezwało się w niej radośnie i wesoło, niby odgłos zatajonego życia, które mimo wszystko woła o swoje prawa. Wybiegliśmy na podwórze oboje z Marysieńką1. Dzieci i Andzia już spały2. Otoczyła nas ciemność, ale nie była to przejrzysta granatowość letniej nocy skrzącej się gwiazdami i mrugającej złocistymi oczami oświetlonych okien sąsiadów, ani też świeża, wilgotna i głęboka czarność lasu, tylko jakaś niezmiernie mroczna i ponura szarzyzna pełnego kurzu i całkowicie zaciemnionego miasteczka. Zaciemnianie bowiem, mimo że Niemcy nigdy dotychczas nie stosowali nocnego bombardowania, przestrzegane było z bezwzględną ścisłością. Toteż cała okolica pokryta była nocą niczym grubą sadzą. W kilku miejscach na niebie świeciły nad nią poziomkowe i różowe łuny dalekich pożarów na kształt kagańców wokół olbrzymiej trumny. Trwały one nieruchomo. Dla naszych serc miały niezmiennie smutną wymowę. Streszczała się ona w jednym z najtragiczniejszych wyrazów, jakie ludzkość wszystkich ras włączyła do swego słownictwa. Wojna.

Fagas wsunął się przez otwartą furtkę szybko, zręcznie niby wpuszczony jamnik. Jego mała sylwetka na tle dalekiej łuny wyglądała zabawniej niż zazwyczaj, tym silniej bowiem uwidoczniała się wielkość kapelusza, który nosił obyczajem większości ludzi małego wzrostu, przesadnie okazałego w stosunku do reszty mizernej postaci. Schylał ją teraz raz po raz, całując rękę Marysieńki. Potem chwycił moją dłoń i spojrzał na mnie, rzekłbym patetycznie, oczyma, które świeciły mu wyraźnie w całkiem ciemnej twarzy.

– Przychodzę po pana porucznika.

Nigdy dotychczas nie używał wobec mnie żadnego z tytułów, do których bym mógł mieć jakiekolwiek prawo, a zwłaszcza stopnia wojskowego uzyskanego w rezerwie. Widać więc było, że w ten sposób chciał zaznaczyć wojskową powagę chwili. Marysieńka wyczuła to natychmiast.

Przycisnęła się do mego boku całym swym ciałem. Przez chwilę odczułem przenikliwe wzruszenie na skutek tego naiwnie macierzyńskiego odruchu istoty słabej i bezbronnej wobec mnie silnego, bądź co bądź, i starszego od niej mężczyzny. Żeby je stłumić, zapytałem Fagasa:

– Po co?

– Nie słucha pan radia? Pułkownik Umiastowski3 wydał rozkaz ewakuacji wszystkich mężczyzn zdolnych do noszenia broni. Marszałek Śmigły-Rydz zapowiedział, że Warszawa na pewien czas znajdzie się w rękach nieprzyjacielskich. Tak więc zebrała się u mnie prawie cała ulica i czekamy tylko na pana, żeby wyruszyć.

Nie przejęły mnie zbytnio te wiadomości. Za wiele już słyszałem fantastycznych pogłosek w czasie wojny światowej, bolszewickiej i obecnej, żebym był zdolny czemukolwiek z miejsca uwierzyć. Pociągnąłem Fagasa za rękę, której nie wypuszczał z mojej dłoni.

– Chodźmy do mnie na górę. Pogadamy najpierw, lepiej się dwa razy zastanowić, niż raz zrobić głupstwo.

Było jeszcze zupełnie szaro, gdy obudziło mnie ponowne kołatanie do bramy. W ciągu dwóch minut zbiegłem wraz z żoną na dół, do kuchni. Czekał tam znów pan Fagas, którego tymczasem wpuściła nasza służąca, Andzia. Na mój widok powiedział jedno tylko słowo:

– Już!

– Dlaczego?

– Z Grodziska wywiały podobno wszystkie urzędy. W Milanówku nie ma ani policji, ani poczty. Niech się pan pakuje. Czekamy koło Kalenda. Musimy wyruszyć, zanim się pokażą niemieckie bombowce. Ja teraz pójdę do naszych, a pan dołączy, jak tylko pan będzie gotów.

Zbiórka odbywała się za parkanem ostatniego domu Grodziska, na niezabudowanym i nieogrodzonym placu, mającym kształt trójkąta. Po dwóch jego bokach biegły ku sobie ametystowe od brzasku drogi polne. Ciągnęły nimi co pewien czas pojedyncze postacie to policjantów w zgrabnych, granatowych mundurach i w sztywnych, okrągłych czapkach ze śnieżystymi denkami, to kolejarzy w ciemnych rogatywkach z różowymi wypustkami, to pocztowców w oliwkowych uniformach, to zwykłych cywilów w popielatych kapeluszach i siwych kurzowcach. Wszyscy dźwigali walizki albo zielone plecaki na grzbiecie. Niewątpliwie ewakuacja była już nieodwracalną rzeczywistością.

Powietrze było fiołkowe, rżyska bielały siwizną, trawa miała barwę popiołu, zorza wstawała jak pomarańcza, jednobarwna i bezobłoczna, zapowiadając w dalszym ciągu dzień suchy, pełen kurzu, dymów pożarnych oraz ciężkiej, nieznośnej świadomości ciążącej nad krajem zagłady.

Stała nas cała gromadka. Żona pana Fagasa, wysmukła, ciemnowłosa Węgierka czy Rumunka z Siedmiogrodu, w czarnej, obcisłej sukni, twarz miała bladą, mokrą od łez. Do Polski przybyła zaledwie siedem miesięcy temu, ale czuje się już Polką. Powtarza w kółko łamanym językiem:

– Ty, chłopak! Ty musi iść bić się!

Inne kobiety wraz z moją żoną mają twarze surowe, oczy suche i wargi zaciśnięte. Mówią krótko, półgłosem, chwytając przy tym co pewien czas powietrze ustami, jak wydobyte z wody ryby. Dwóch kolejarzy pomaga sobie nawzajem zakładać na barki plecaki sporządzone naprędce z worków, do których zostały przyszyte płócienne pasy. Dwóch ubogo odzianych robotników stoi pod płotem w milczeniu, nieruchomo, z wielkimi zawiniątkami pod pachą. Są to wszystko sąsiedzi, znani mi jedynie z widzenia albo całkiem nieznani. Przedstawiają się mojej żonie, wyciągając ręce ruchem szorstkim, nadmiernie pewnym, właściwym ludziom pracy fizycznej. Rej wodzi mały, ospowaty a niezmiernie ruchliwy pan Fagas.

– Musimy zachowywać się bojowo. Idziemy przecież do wojska. Pan porucznik obejmie dowództwo.

Zapytałem wobec tego, kto z obecnych służył w wojsku. Okazuje się, że nie służył jeden tylko, około pięćdziesięcioletni, szpakowaty kolejarz. Drugi kolejarz, czarnowłosy i śniady jak cygan, o nogach zbyt krótkich w stosunku do tułowia, co czyniło go podobnym do kaczora, był plutonowym rezerwy. Dwaj robotnicy, bracia Kowalscy, na wpół zresztą wojskowo odziani, byli kapralami rezerwy; jednym słowem – sami podoficerowie.

Następują rozdzierające sceny pożegnania. Kobiety chcą ruszać z nami. Nie ma o tym mowy. Rozkaz ewakuacyjny dotyczył jedynie mężczyzn. Zresztą pan Fagas nie pozwala nawet myśleć o czymś podobnym. Popieram go ze swojej strony wywodami zaczerpniętymi głównie z Przyszłej wojny Sikorskiego4:

– Nie ma najmniejszego sensu opuszczać własne domy dobrowolnie. Nie jest to zresztą patriotyczne. Niebezpieczeństwo wojny lotniczej jest wszędzie jednakowe. Tutaj zresztą może minąć szybciej niż po tamtej stronie Wisły. Poza tym tłumy cywilnych uchodźców na drogach mogą niezmiernie utrudniać ruchy naszych wojsk.

Ruszamy wreszcie. Już po wejściu w pierwsze zabudowania Milanówka muszę pełnić swoją rolę dowódcy.

– Kryć się!

Chowamy się szybko pośród rzadkich krzaków brzozowych, po dołkach i regularnie pociętych parowach. Są to leje od granatów oraz pozostałości po okopach rosyjskich jeszcze z 1915 roku.

Poprzez leciutką pianę porannych obłoczków czernieją rysujące się brutalnie krzyżyki niemieckich bombowców. Snują się pasemkami w rozmaitych kierunkach, niby owady utopione w gotującym się mleku. Jeden taki klucz przelatuje nad nami.

– Kryć się!

Przylegamy pod krzakami. Okazuje się jednak, że nie jesteśmy jeszcze dostatecznie zgrani. Paru mężczyzn zrywa się zbyt prędko. Jeden z samolotów nurkuje gładkim ruchem pływaka i terkocze pospiesznie z karabinu maszynowego. Przerwy pomiędzy seriami wypełnia groźny szum lecących nad nami pocisków.

– Kłaść się, do pioruna!

Wychodzimy na szczęście cało. Umawiamy się jednak na przyszłość, że w podobnych wypadkach ja zawsze będę dawał hasło do wstawania, a dopiero po mnie będą przebiegali inni pojedynczo i pod nadzorem pana Fagasa. Dawało to później doskonałe wyniki. Przekonaliśmy się bowiem, że lotnicy są szczególnie czuli na wszelkie zjawiska ruchu na powierzchni ziemi. Miałem też niejedną sposobność ostatecznie utwierdzić swoje przekonanie, zdobyte jeszcze w czasie poprzedniej wojny, że przynajmniej dziewięć dziesiątych rannych i zabitych na froncie to ofiary własnego gapiostwa, nierozsądnego lekceważenia niebezpieczeństwa albo też braku doświadczenia. Stąd się zapewne bierze w obecnej wojnie ta ogromna liczba ofiar wśród kobiet i dzieci. Chociaż z drugiej strony muszę stwierdzić, że lotnicy niemieccy ze szczególnym upodobaniem polują na tego rodzaju przeciwników, jak również na krowy i gęsi. Być może, iż białe czy też barwne plamy stanowią dla nich najbardziej ulubiony, bo najjaskrawszy cel.

Już za Leśną Podkową dogania nas wyładowany po sam wierzch tramwaj podmiejski5. Na nasz widok hamuje gwałtownie i przystaje. Wyskakują z niego dwaj zgrabni konduktorzy w sztywnych, brązowych czapkach.

– Siadajcie prędko, chłopaki! Są jeszcze miejsca.

Wpychają nas w ciżbę, podają przez okna nasze walizki. Obecni witają nas jak przyjaciół, robią miejsca siedzące nawet na własnych kolanach, wypytują skąd idziemy. Otacza nas tu, jak zresztą wszędzie dziś w Polsce, nieznana dotychczas a prawie radosna atmosfera całkowitego zbratania.

– Kto jeszcze do Warszawy?

Brzegiem parowu, którego dnem biegnie tor kolejki, ciągnie na tle złocistego błękitu niekończący się korowód postaci obładowanych walizkami, plecakami i zawiniątkami. Do nich to zwraca się mały, zwinny, brunatno odziany konduktorek. W niezmiernie obcisłym mundurze przypomina nieco chłopca hotelowego. Zaczepieni machają przecząco dłońmi i z przebiegłym uśmiechem wskazują na niebo. Suną tam równo, świecące jak iskierki, nowe fale niemieckich samolotów. Nieprzerwany warkot wprowadza w rytmiczne drganie nasze nerwy. Czujemy się jak na olbrzymim parowcu, którego maszyny puszczono w tej chwili w ruch.

Jakiś wysoki blondyn w szafirowej, kraciastej kurtce i fiołkowych, obszernych spodniach, a z opiekłą twarzą dobrze odżywionego i umiejętnie używającego życia osobnika, zaczyna dość brutalnie przepychać się do drzwi.

– Wysiadam! Wolę iść piechotą! Przynajmniej można się w razie czego ukryć.

Były wachmistrz ułanów, który niedawno przyłączył się był do naszej gromadki, idzie za jego przykładem.

– Co racja, to racja. Najgorzej podczas nalotów znajdować się w wagonie.

Na wielu twarzach rysuje się wyraz wahania. Wszystkim przychodzą na myśl pogruchotane i zalane krwią pociągi ewakuacyjne z zachodu. Nikt więcej jednak nie wysiada.

Tramwaj pędzi całą siłą poprzez niekończące się rżyska oraz poczerniałe od długotrwałej suszy podmiejskie ogrody warzywne. Rzeczywiście sprawia teraz wrażenie szaraka, ściganego przez stado zajadłych wron.

Różańce czarnych, to znów srebrzyście roziskrzonych krzyżyków przesuwają się po białawym niebie we wszystkich kierunkach. Żaden z nich, chwała Bogu Najwyższemu, nas nie zaczepia.

Nalot na przedmieście

Przybywamy do granicy miasta. Wylotu ulicy, po obu jej stronach, strzegą siwe, wielopiętrowe bloki kamienic, niby potwornych rozmiarów bastiony. Przypominają mi się widziane niegdyś skaliste ściany Wrót Sahary w El Kantarze6. Tysiącem okien wpatrują się w przestrzeń. Betonowe balkony zwisają szereg nad szeregiem na kształt średniowiecznych hurdycji7.

Dalej jechać nie można. Wysiadamy w pośpiechu. Tłum mężczyzn otacza z miejsca nasz pusty wagon i zaczyna go popychać w kierunku luki między kamienicami. Dokładnie oszklony wóz posuwa się naprzód niby koń trojański. W pewnej chwili wykręca się z wysiłkiem w poprzek, powolutku przechyla i ostrożnie układa na jednym boku, wyszczerzając do nas smoliste podwozie oraz dwa rzędy błyszczących, wyślizganych kół. Obok leży już więcej poprzewracanych tramwajów, wagonów kolejowych, samochodów, wszelkiego rodzaju wozów, szyn i złomu żelaznego. Wokół widnieją głębokie leje od bomb, obramione wysokimi pierścieniami wyrzuconego na powierzchnię piasku, olbrzymie plastry rozdartych bombami kamienic, czerwonosine gruzy rozrzuconych cegieł oraz płonące jeszcze resztki pociągniętych smołą, drewnianych, jednopiętrowych domów podmiejskich, zniszczonych przez ostatnie naloty. Roi się tu od żołnierzy i od mężczyzn cywilnych. Wszyscy krzątają się jak mrówki. Przekopują ulicę szerokim i głębokim rowem przeciwczołgowym, przesuwają samochody, wagony i wozy, znoszą płyty chodnikowe i belki. Na pierwszy rzut oka Warszawa stanowczo czyni wrażenie oszalałego mrowiska.

Dojrzałem rosłego i mocno opalonego majora, kierującego pracą na barykadach. Natychmiast przyskoczyłem do niego i zameldowałem mu posłusznie naszą chęć wstąpienia do szeregów obrońców Warszawy. Z pośpiechem wyszarpnąłem z wewnętrznej kieszeni książeczkę stanu służby oficerskiej. Nie chciał nawet spojrzeć.

– Dlaczego pan się nie zgłosił do pułku, do którego ma pan przydział?

– Nie mam żadnego przydziału. Właśnie przed samą wojną zmieniono przydziały.

– To niech się pan zgłosi do RKU8.

– Zgłaszałem się, ale bezskutecznie. Byłem też we wszystkich pułkach, w których ostatnio odbywałem ćwiczenia. Zresztą moja RKU została już ewakuowana.

– W takim razie niech pan jeszcze spróbuje udać się do dowództwa miasta.

– Ale po co, panie majorze? Tu już lada chwila zjawią się Niemcy. Pan major nie ma chyba zbyt wielu oficerów i podoficerów, zwłaszcza takich, którzy przebyli już wojnę? Formalności można będzie załatwić później.

Major zmarszczył brwi i uniósł nieco podbródek.

– W ogóle cała ta rozmowa jest zupełnie niepotrzebna. Nie chodzi tu o żadne formalności, tylko nie mogę przecież przyjmować do swojego oddziału pierwszego lepszego, kto mi się zgłosi na ulicy. Niech mi pan pokaże jakiekolwiek pismo, a wszystko będzie w porządku. Rozumie pan?

Nie rozumiem, ale już nic nie mówię, chociaż wiele mi się ciśnie na język. Dlaczego do szeregów nie można przyjmować ludzi z ulicy? Czyżby z obawy przed szpiegami? Ale czyż szpieg, znalazłszy się w wojsku pod ustawiczną kontrolą przełożonych i towarzyszy broni, nie staje się już tym samym unieszkodliwiony? A nawet przypuściwszy, że jakiemuś szpiegowi rzeczywiście zależałoby szczególnie na przeniknięciu w szeregi wojska, to czyżby wtedy jego zamiary zostały zniweczone przez konieczność posiadania jakiegoś papierka? Pisemko? Czyż major sam nie mógłby wystawić jakiego pisemka w postaci protokołu czy raportu do komendy uzupełnień o przyjęciu nas do swego oddziału? Uświadomiłem sobie w końcu, że podobne zastrzeżenia i pomysły były stale i bezskutecznie wygłaszane przez niezliczone rzesze obywateli od dwudziestu przeszło lat istnienia naszego odrodzonego państwa. Odstępuję więc rozgoryczony i zniechęcony. Wiecznie to samo. Od chwili ogłoszenia mobilizacji błąkałem się po rozmaitych pułkach, w których kiedykolwiek odbywałem ćwiczenia rezerwy, wysiadywałem długie godziny po stacjach w oczekiwaniu na połączenia kolejowe, wpychałem się do wielu zatłoczonych pociągów, potem codziennie pomimo nalotów odbywałem długą drogę do swojej Rejonowej Komendy Uzupełnień w Grodzisku, żeby wykołatać dla siebie jakiś przydział. Na próżno.

Przypomniała mi się rozmowa w jakimś towarzystwie, w którym uczestniczył pułkownik sztabu głównego. Mówiliśmy wtedy o niebezpieczeństwie wybuchu wojny z Niemcami. Pułkownik lekceważąco powiódł po nas wszystkich swoim uśmiechniętym wzrokiem.

– A wiecie państwo, ile Polska może zmobilizować?

– Bardzośmy ciekawi.

– Cztery miliony.

– Jeżeli tylko potrafi w ogóle przeprowadzić mobilizację – wtrąciłem z goryczą.

Wyszukał mnie wśród biesiadników zimnymi reflektorami swoich oczu.

– A wie pan, że za takie słowa można trafić do Berezy9?

Zaczynają ryczeć syreny. Dołączają się do nich gwizdki parowozów. Chór potężnieje i staje się coraz bardziej nieznośny dla uszu. Po trochu wplata się weń ponure i jakby gniewne warczenie śmigieł. Nowy nalot.

Ukrywamy się za śmietnikiem maleńkiego podwórka w całkowicie zachwaszczonym ogródku. Kładziemy się na wznak, by móc lepiej obserwować.

Nad naszym przedmieściem w zadymionym niebie krąży leniwie rój ze trzydziestu bombowców niemieckich. Zdaje się unosić prawie nieruchomo na kształt wrzeciona komarów nad bagniskiem.

Z ziemi wyrywają się pospiesznie krótkie a głębokie wstrząsy, niby potworny kaszel. Bije przeciwlotnicza. Wokół samolotów rozwijają się błyskawicznie podłużne, brudnofiołkowej barwy obłoczki. Otaczają napastniczą eskadrę coraz gęstszym i obszerniejszym wieńcem.

Pan Fagas był podoficerem zawodowym właśnie w artylerii przeciwlotniczej, obserwuje więc walkę roziskrzonym wzrokiem.

– O, patałachy! – wrzeszczy. – Jakże oni biją! Gdzie samolot, a gdzie rozprysk!

W tej chwili na jednym bombowcu błysnęło i wybiegł zeń biały dymek. Wyglądało, jakby kto pyknął z fajeczki.

– Jeden dostał!

– Nie! Leci dalej, psia jego nędza!

Ale samolot rzeczywiście zaczyna jakoś bezradnie machać skrzydłami i oglądać się rozpaczliwie jakby w poszukiwaniu ratunku.

– Już po nim!

Ale nie. Jeszcze zaczyna się wznosić i równym lotem oddalać od pola walki. Znowu zamachał skrzydłami… Opada!… Jeszcze nie…

– Nie ucieknie – wyrokuje pan Fagas.

W samej rzeczy, za krótką chwilę bombowiec zakręca znowu, jakoś boleśnie się przekrzywia i błyskawicznie zapada uskrzydlonym bokiem poza zębaty kominami, wysoki wał kamienic.

– O, drugi, drugi! Dostał drugi!

Tak. Widać, że i drugi zaczyna wyraźnie kuleć; zwraca się to w jedną, to w drugą stronę, jakby szukając wyjścia z zaczarowanego kręgu, zatacza skrzydłami, jak spadający na swe gniazdo bocian, wreszcie opuszcza swój gruby, uzbrojony silnikami łeb i wwierca się całym kadłubem w ziejącą pod nim przepaść.

– Korkociąg! – ogłasza pan Fagas.

– Już dwa nie gryzą – stwierdza ktoś inny z ulgą.

Reszta samolotów zaczyna jednak nurkować. Po kolei ześlizgują się ze zwiniętymi jak pingwiny skrzydłami, zanurzają się niezmiernie szybko głęboko wygiętym łukiem, aby zaraz znowu poderwać się lekko i zgrabnie ku górze. Ziemia zaczyna się wzdrygać gwałtownie od szybko po sobie następujących uderzeń bomb. Jakby ktoś w ciżbie walił z całych sił w piersi i plecy sąsiadów. Spomiędzy olbrzymich sześcianów kamienic wytryskują w górę potworne słupy kurzu i dymu. Równocześnie wokół nas zaczynają trzeszczeć karabiny maszynowe. Nie można ustalić skąd strzelają, chociaż wydaje się pewne, że są tuż obok. Wyrywają się krótkimi łomotami, to znów zanoszą się długim kokluszem wściekłości. Powietrze wypełnia się coraz gęstszym mrokiem kurzu. Niebo pokrywa się całymi warstwicami pękających granatów. Nad głowami szumią stada kul. Od czasu do czasu jęknie zabłąkany odłamek. Wszystkich nas ogarnia zapał bojowy. Trzej leżący obok uczniowie w mundurach przysposobienia wojskowego zrywają się z ukrycia z płonącymi oczyma. Musimy ich groźnie przywoływać, żeby się znowu pokładli.

Później dowiedzieliśmy się, że strącono wtedy sześć niemieckich bombowców.

– Nieźle biją nasze zenitówki10 – stwierdza łaskawie pan Fagas.

Warszawa się broni

Alarm kończy się przerywanym gwizdem syren. Brzmi to teraz straszliwie. Zamierające i znów ożywające wycie jakby zdychających potworów, jakby ostatnie kwiki dorzynanych świń. Robi to niesamowite wrażenie w chwili, gdy umysł jest pełen obrazów ludzi odchodzących od zmysłów w dopiero co zasypanych schronach, konających powolnie pod uciskiem złomów ściennych lub rozpaczających po świeżej stracie najbliższych…

Idziemy dalej do Śródmieścia torem kolejki. Parę razy musimy wymijać rowy przeciwczołgowe i bardzo nieraz dziwaczne barykady zbudowane z płyt chodnikowych, dorożek, szyldów sklepowych, a nawet ławek szkolnych.

Aleje Jerozolimskie zasłane są grubymi warstwami białych i różnobarwnych papierów. Cały dwudziestoletni dorobek naszej biurokracji poniewiera się teraz w gorącym kurzu upalnego dnia. Setki tysięcy ludzi dniami i nocami produkowały tę zbyteczną już bazgraninę. Nie zdążono tylko wypisać dostatecznej liczby kart powołania na najważniejszy dzień dla narodu.

Ściany domów zalepione rozkazami mobilizacyjnymi, rozporządzeniami władz, odezwami i hasłami ozdobionymi niezbyt estetycznym fotomontażem, złożonym z samolotów, czołgów, dział, bagnetów oraz podobizny naczelnego wodza, na którego twarzy gości uśmiech ni to przebiegły, ni to zagadkowy. Zatrzymujemy się przy najświeższym zarządzeniu podpisanym przez marszałka Śmigłego-Rydza. Głosi ono, że Warszawa znajdzie się przejściowo w rękach nieprzyjacielskich. Było to do przewidzenia. Nasłuchaliśmy się już o dzisiejszych utarczkach z czołgami stoczonych na przedmieściach. Mimo to doznajemy uczucia nieznośnego przygnębienia, dławiącego nam gardła. Bo nadzieja żywi się byle czym i zawsze potrafi sobie znaleźć strawę – póki istnieje. Ale teraz musi ona ustąpić przed tym nielitościwym faktem: oddajemy stolicę bez walki.

Szerokimi chodnikami oraz jezdnią ciągną nieprzejrzane tłumy, setek tysięcy mężczyzn. Wszyscy na wschód. Tramwaje nie chodzą. Czasami tylko przemykają samochody wojskowe, podrywając z ziemi różnobarwne chmury papierów. Na samochodach tych wznoszą się góry tobołów, waliz i pakunków. Siedzą w nich zawsze oficerowie, przeważnie wyżsi, o zamkniętych, groźnych twarzach oraz kobiety w barwnych chusteczkach, zawiązanych pod brodą, o twarzach upudrowanych na kolor ceglasty, z wyskubanymi brwiami, w talii ściśnięte paskami, z gołymi, opalonymi nóżkami w czerwonych albo niebieskich sandałkach.

Wszyscy rozumiemy co się dzieje, ale nikomu z nas wstyd nie pozwala przemówić. Oficerowie uciekają! Uciekają, zabierając państwowe samochody, których tak brakuje na froncie. Uciekają, zostawiając za sobą na pastwę wrogich samolotów i czołgów setki tysięcy nieuzbrojonych i nieumundurowanych rezerwistów. Nasze przygnębienie przeradza się w rozpacz. To już nie klęska, tylko hańba, gorsza od piławieckiej11. Po dwudziestu latach organizowania własnego państwa, a po trzynastu twardych i ciężkich rządów tych samych oficerów, którzy opanowali siłą ster Rzeczypospolitej pod hasłem wzmocnienia obronności państwa…

Na rogu nowe ogłoszenie. Przeciskamy się przez otaczającą je gromadę. Jest to odezwa generała Czumy12, wzywająca ludność do obrony stolicy. Nareszcie jakiś błysk nadziei ratunku przed ostateczną hańbą. Z trudem powstrzymujemy łzy. Spoglądamy po sobie z uśmiechem wstydliwego rozrzewnienia, rozjaśnionymi oczami. Będziemy się bili!

Nowy nalot. Usuwamy się pod ścianę zniecierpliwieni. Bramy są tak zatłoczone, że nie można się do nich wcisnąć. Nie ciekawią już nas, widziane w jasnych przerwach między dachami, szybujące klucze samolotów oraz ścigające je brudnożółte obłoczki granatów, nie ciekawią pośpieszne serie armat przeciwlotniczych ani niezmiernie ciężkie uderzenia niedalekich bomb.

Gdy tylko minęła kanonada, ruszyliśmy szybko środkiem jezdni, nie czekając na odwołanie alarmu.

– Do dowództwa miasta! Do dowództwa miasta!

Gromadka nasza rośnie z nadzwyczajną szybkością. Niedługo przekroczy chyba setkę ludzi. Przed i za nami ciągną podobne rzesze. W pewnym miejscu zastępuje nam drogę piękna dziewczyna w szarej rogatywce i z maską gazową przewieszoną przez pierś. Zatrzymuje nas szybkim ruchem rozkrzyżowanych rąk. W szeroko otwartych błękitnych oczach widać najwyższe uniesienie.

– Proszę panów! Nie wychodzić z miasta. Rozkaz o ewakuacji cofnięty. Będziemy się bronić!

Spoglądamy na nią z zachwytem i uśmiechamy się do niej radośnie. Kiwamy uspokajająco rękami.

– Nie wychodzimy. Idziemy właśnie do wojska.

Dziewczyna dostrzega nasze zachwycone spojrzenia i uśmiecha się czarująco. Wydaje się nam w tej chwili jakąś Palladą13 walczącej Warszawy.

Na rogu Marszałkowskiej przeżywamy jeszcze trzeci nalot. Nie zatrzymuje on nas prawie zupełnie. Przekonujemy się bowiem, że bombardowanie wielkiego miasta nie wygląda tak groźnie. Wszystkie straszne zdarzenia zdają się zawsze dziać gdzie indziej, odgrodzone licznymi, niezmiernie wysokimi kulisami kamiennych bloków, na obcych, niewidzialnych zupełnie odcinkach ziemi i nieba. Czasem tylko zadziwi raczej niż zaniepokoi przeciągły płacz lecących gdzieś bliżej szyb, czasem silniejszy wstrząs, wybuch zmusi do przycupnięcia pod ścianą. Zresztą nie ma komu pilnować przepisanego w takich razach porządku. Policji warszawskiej już nie ma. Te gromadki, które krążą po ulicach, to są tacy sami bezradni uchodźcy jak i wszyscy cywile. W pewnej chwili spotykamy nawet jadących na rowerach znajomych nam policjantów z Grodziska. Wymieniamy uśmiechy i pozdrawiamy się skinieniem ręki.

– Nie przyjmują ochotników.

– Trzeba iść do Garwolina.

– A gdzie to?

– Ze dwa dni drogi.

– To trudno. Jak trza, to trza.

– Idziemy.

– Wszystko jedno, idziemy.

Co do tego pośród wszystkich grup, również i później napotkanych, panuje całkowita jednomyślność. Są to ludzie idący z Pomorza, Kujaw, Poznańskiego, Śląska, głównie jednak z Łodzi i jej okolic. Wielu ma już synów w wojsku. Mimo to przejawiają jednakową chęć do wojaczki. Bo też mało jest takich, którzy by nie mieli porachunków z Niemcami i przeżyć nieprawdopodobnych w swej grozie i okrucieństwie.

– Poszedłem wczoraj do zajęcia – opowiada jeden robotnik praski. – Wracam, dom spalony, żona i starsza córka zabite, a młodsza tak gdzieś zaginęła, że nie mogłem się dopytać. To tak ma już zostać, żebym za to nie zapłacił? Jakże by to było, do cholery?!

Idący z Łodzi opowiadają, jak ich bez litości ścigały po polach i krzakach samoloty niemieckie, dziesiątkując z karabinów maszynowych.

– Jeden sukinsyn tak nisko latał nade mną, że gdybym miał karabin, ściągnąłbym go jak nic – mówi łodzianin.

Niektórzy starają się tłumaczyć niemieckich lotników.

– To są takie same ludzie jak inne – dowodzą. – Im ich zwierzchnicy coś takiego zadają. Jakiegoś opiumu czy innej cholery. Te, które spadły u nas, to były całkiem pijane i nic nie wiedziały, co się z nimi dzieje.

Usiłuję w to wierzyć, choćby ze względu na jakąś przemożną, organiczną jakby niechęć dopuszczenia myśli o istnieniu na świecie istot ludzkich całkowicie złych i pozbawionych serc. Bo rzeczywiście wszyscy strąceni i wzięci do niewoli lotnicy niemieccy, o jakich dotychczas słyszałem, to młodzieńcy, często poniżej lat dwudziestu. Mają być oni jakby nieprzytomni ze strachu. Zachowują się jakoby z pokorą tak służalczą, tak niezgodną z wszelkim pojęciem o ludzkiej godności, że wydają się być nienormalni. W tym musi coś się kryć. Tymczasem jednak przychodzą nowe fakty, dla których na próżno usiłuję szukać wytłumaczenia.

Jeden chłop spod Łęczycy opowiada o spotkaniu z niemieckimi czołgami:

– Doszli my do szosy, widzi mi się, mszczonowskiej. Szła nas cała gromada z kobietami i z dziećmi. Aż tu z górki zjechały dwa malutkie czołgi. Zatrzymalim się i patrzymy, bo myślelim, że to nasze. Aż tu naraz zza tej samej góreczki wyjeżdża cała ich kupa, ino już takie wielgachne, com myślał, że mają jakieś przyczepki. Ustawiły się pod tą górką, zobaczyły nas i jak nie zaczną rąbać z maszynek. Kto uciekł, to uciekł, ale nasiekały narodu, że ino!

Nie chce mi się jakoś w to uwierzyć.

– Jak to? Strzelali do was, bezbronnych cywilów?

– No, przecie mówię. Jeszcze mi konia zmarnowały. Dostał w obie przednie nogi i musiałem go ostawić.

– Może was wzięli za wojsko?

– Co też pan wygaduje? Przecie był dzień, jechały z nami wozy z kobietami, z dziećmi i co tam kto zdążył z dobytku zachwycić. I nie byli od nas dalej jak do tego ta rogu! Jak on siedzi w takiej żelaznej taczce, to on się potrzebuje kogo bać? Żeby my to mieli chociaż ręczne granaty…

W takich nastrojach postanawiamy wszyscy szukać za Wisłą obiecanego biura werbunkowego. Tymczasem jednak niemal wszyscy z nas mają w Warszawie jakąś rodzinę, przyjaciół czy znajomych, których chcieliby odwiedzić. Zbliża się także pora obiadowa. Po krótkich obradach pan Fagas orzeka:

– W takim razie schodzimy się o drugiej po obiedzie za mostem Poniatowskiego, zaraz na pierwszym przystanku na Saskiej Kępie. Zrobione!

Nalot na mosty

Co do mnie, udałem się do swego przyjaciela na Powiśle. Przyjęła mnie jego żona14.

– Jula nie ma15. Jeszcze wczoraj wyjechał z Warszawy rowerem. Ostatnio miałam o nim wiadomość, że widziano go, jak jechał Wałem Miedzeszyńskim.

Mówiąc to, patrzy na mnie nieruchomymi, wielkimi oczyma o chłodnej barwie nieba, posągowa i spokojna, jak grecka bogini. Mimo to ściska mi się serce. Wyczuwam w niej ten sam ból, który jest w tej chwili we mnie, który zostawiłem w swoim domu i który stanowi największy tragizm wszelkiej wojny, a tej w szczególności, nieznośny ból rozłąki oraz śmiertelnej obawy o los najbliższych.

Zaprasza mnie do obiadu. Jej matka16, wysmukła starsza dama w czerni, siedzi milcząca i zatopiona w swoich myślach. Trzej jej synowie, a bracia Janki, poszli na front.

Opowiadam o własnym położeniu i zamiarach.

– To samo, co z Julem. Nigdzie nie chcieli go przyjąć, chociaż ma przecie brata pułkownika w sztabie głównym. Znasz jego wrażliwość i jego wieczne pragnienie czynu, wyobrażam więc sobie, jak musiała go umordować ta bezczynność w takiej chwili. Nie mogłam już na to patrzeć.

Czynimy przypuszczenia na temat sytuacji politycznej i wojskowej. Zostaje przecie Francja…

W radiu śpiewają skoczną piosenkę o doboszu Grzesiu17. Robią nastrój wojenny. Myślę z zaciśniętymi zębami, że równie nieudolnie, jak mobilizację.

W pewnej chwili piosenka się urywa.

– Uwaga, uwaga! Nadchodzi! Ko-ma, trzydzieści dwa.

Rozmowa urywa się. Czyżby nowy nalot? Było już ich dzisiaj tyle, że nie czuję w sobie więcej sił nerwowych do przetrzymania jeszcze jednego. Chwyta mnie głębokie zniechęcenie i jakiś nieprzezwyciężony wstręt do nowych przeżyć. Opanowuję się jednak natychmiast. Obie panie powstają od stołu i przewieszają przez piersi taśmy od pudełek z maskami gazowymi. Janka upomina pielęgniarkę, żeby przygotowała jej paromiesięcznego synka, Zygmunta18. Tymczasem radio gra znowu. Powracamy do obiadu i do przerwanej rozmowy.

– Powiedz, Stach, co ty o tym wszystkim myślisz?

Staram się oświetlić położenie jak najbardziej różowo.

– Uważam, że w krótkim czasie musi się to wszystko całkowicie zmienić na lepsze. W miarę, jak Anglia będzie przerzucała coraz większe siły na kontynent, a Francja kończyła mobilizację, Niemcy zmuszeni będą wzmacniać swój front zachodni. To zaś musi wpłynąć na zelżenie ich nacisku u nas. Przez ten czas również zmobilizujemy na Kresach chociaż część naszych dywizji rezerwowych…

Śpiew w radiu znowu się urywa. Zaczyna brzęczeć zawodząco syrena.

– Uwaga, uwaga! Ogłaszam alarm na miasto Warszawę.

Obie panie zrywają się ze swych miejsc. Dołącza się do nich pielęgniarka z dzieckiem.

– Schodzimy do schronu. Idziesz z nami?

– Nie. Wolę zostać.

Nigdy jeszcze nie siedziałem w schronie. Wydaje mi się, że musi to być nudne i ponure. Wiem z doświadczenia, że niebezpieczeństwo wydaje się tym groźniejsze, im bardziej jest oddalone i niewidzialne. Zostaję więc sam w hallu bez okien, służącym za jadalnię.

Tymczasem zaczynają bić armaty. Ogień staje się coraz gęstszy i coraz bliższy. Wreszcie ta burza piorunowa wyraźnie ogarnia okolicę naszego domu. We wściekłe paroksyzmy serii wystrzałów wplata się gniewne warczenie samolotów. Wszystkie szyby w przyległych pokojach szczękają nieprzerwanie. Podchodzę to do jednego, to do drugiego okna, ale nic nie mogę dostrzec. Niebo jest jasne i czyste. Ulica całkowicie pusta. Pierzeja siwych i kremowych kamienic stoi, jakby zamarła w bezruchu. Zalepione na krzyż białymi pasmami papieru szyby okienne wyglądają jak setki pokrytych bielmem oczu. W pewnej chwili ogień ścicha, natomiast świat napełnia przeraźliwy gwizd.

Równocześnie w ziemię walą jedno po drugim potężne uderzenia, jakby deszcz olbrzymich meteorów z rozbitej planety spadał na nią z kosmicznej otchłani. Dom kołysze się, niby okręt podczas burzy, w który w dodatku ze wszystkich stron biją salwy nieprzyjacielskich pocisków.

Wybieram sobie książkę z biblioteki i usiłuję czytać. Na próżno. Zdania nie chcą się łączyć ze sobą w obrazy, a słowa w związki logiczne. Treść książki została rozbita przez odgłosy bitewne na swe najniższe części składowe. W ten sposób wojna rozbija dzieła architektoniczne na zbiorowisko cegieł i belek. Spoglądam na zegarek. Jest już druga godzina – czas naszej zbiórki. Ale zbiórki i tak nie ma na pewno. Wszystko wskazuje na to, że celem obecnego nalotu są właśnie mosty. Bitwa tymczasem przybiera swój niezmienny charakter: kanonada artyleryjska przerwana rosnącym świstem, dudnienie bomb i znowu wybuch wściekłości dziesiątków armat. Tło temu nadaje niestrudzone grzechotanie karabinów maszynowych. Zaczyna mnie to nużyć. Z hallu przenoszę się do ciasnego korytarzyka prowadzącego do łazienki. Zamykam za sobą wszystkie drzwi, aby, na ile to możliwe, osłabić odgłosy boju. Udaje mi się to częściowo, natomiast kołysanie się domu odczuwalne tu jest jeszcze silniej. Jest ono stokroć przykrzejsze od kołysania okrętu. Siadam na krześle w ten sposób, że opieram podeszwy butów o ścianę. Tak czuję się nieco pewniej. Trzeba się przecież jakoś urządzić i przeczekać. Chwilami bój zdaje się ucichać i ustawać, ale to złudzenie. Oto wybuchy stają się bliższe. Raz po raz zrywa się głośny i przeciągły lament wypadających w pobliżu szyb. Zaczynam żałować, że jednak nie zszedłem do schronu. Okazuje się, że co innego jest nalot przeżywany na polu czy na ulicy, a co innego przeżywany w domu. W każdym bądź razie nie ma sensu myśleć o niebezpieczeństwie, któremu przeciwdziałać niepodobna. Znowu spoglądam na zegarek. To niemożliwe, żeby było już po trzeciej. Przecież dopiero co była druga. Widocznie instynkt samozachowawczy w takich chwilach usuwa natychmiast z pamięci wszystkie przykre przeżycia. Nieważne jest wszystko, co minęło. Ważne będzie tylko to, co nastąpi za chwilę.

Strzelanina znowu zdaje się ścichać. Nie łudzę się jednak, żeby to miał być koniec. Ale cisza trwa. Wracam do hallu. W odbiorniku rozlega się niemiłe, urywane brzęczenie czy wycie:

– Uwaga, uwaga! Odwołuję alarm na miasto Warszawę.

Panie wracają już z piwnicy. Żegnam się z nimi i natychmiast wychodzę. Koniecznie chcę jeszcze spotkać się ze swoimi towarzyszami. Przekonałem się, jak niemiło jest przeżywać naloty w samotności.

Wiadukt i most Poniatowskiego podziurawione licznymi bombami i zasypane całymi zwałami piasku, wyrzuconego przez wybuchy. W dole, po obu stronach, sterczą świeżo rozdarte pudła domów, otworzonych jak dziecinne zabawki. Gdzieniegdzie widać na ścianach zwierciadła, obrazy, kilimy, wanny, piece, zawieszone wysoko nad przepaścią. Mimo to panuje tu ruch ożywiony, jak nigdy. Wyrwy w jezdni zdołano już pokryć pomostami z desek. Gdzieniegdzie tylko na chodniku pod nogami otwiera się czeluść, przez którą widać głęboko bruk ulicy i figurki ludzkie. Mijają się całe łańcuchy samochodów, wozów oraz niekończące się kolumny pieszych. Gromady cywilów, przeważnie o wyglądzie inteligentów, odgarniają kupy piasku i kamieni brukowych.

Jakaś paniusia biegnie chodnikiem, roztrącając przechodniów.

– Pani! Pani! Gdzie to pani tak leci?

– Bo ja się spieszę…

– Tu się nie ma co spieszyć. Wszyscy zdążą, gdzie potrzeba.

Do Garwolina

Gdy dostałem się na Saską Kępę, było już po czwartej. Oczywiście nikogo z naszych nie znalazłem. Wyszedłem więc z Warszawy sam.

Za mną płonęła Praga, to najnieszczęśliwsze chyba z przedmieść wszystkich stolic świata. Szereg grubych słupów czarnego dymu wzbijał się wężowato ku górze i rozpełzał w kształt niezmiernego wachlarza po pożółkłym od kurzu niebie hen, w górę Wisły.

W tym samym kierunku leci samolot. Na jego skrzydłach i na kadłubie widnieją biało-czerwone szachownice. A więc polski. Już od paru dni nie widziałem polskiego aparatu. Ten jednak sprawia wrażenie smutne, a nawet tragiczne. Leci samotny i tak nisko nad wodą, że idąc wałem nadbrzeżnym, widzi go się nieomal z góry. Kiedyż to widziało się nasze samoloty, bujające wysoko w słońcu?

Mijam świeżo rozbite przez ostatnie naloty wille. Nie ma przy nich żywej duszy. W paru miejscach dostrzegam wielkie kałuże krwi. Tu składano widocznie wydobytych rannych czy trupy.

Na skraju Saskiej Kępy napotykam znowu zaporę przeciwczołgową. Jest obsadzona przez oddział żołnierzy z podporucznikiem na czele. Ośmielony jego inteligentnym i sympatycznym wyglądem, podchodzę doń i przedstawiam się.

– Może i ja mógłbym się tutaj na coś przydać?

Przygląda mi się z widocznym zainteresowaniem, uśmiechając się przy tym przyjemnie, ale zarazem jakby z pewną nieśmiałością.

– O, na pewno. Mamy wielki brak oficerów. Tylko że ja o niczym tutaj nie mogę decydować. Musi się pan zgłosić do majora. To właśnie ten, co w tej chwili wychodzi z tamtej willi.

Przez żelazną furtkę pobliskiej willi przechodzi wysoki i dość tęgi oficer o twarzy pełnej i wygolonej, ujętej wszelako w minę gęstą i nieprzystępną. Zauważyłem już nieraz, że na tego rodzaju fizjognomiach bardzo źle się rysują wyrazy dumy i surowości. Mimo to przystępuję do niego i przedstawiam mu swoją prośbę. Obrzucił mnie niechętnym spojrzeniem:

– Kto pana do mnie przysłał?

– Nikt mnie nie przysłał. Po prostu nie mam karty powołania, a chciałbym się dostać do wojska.

– A dlaczego się pan nie zgłosił do dowództwa miasta?

– Owszem, zgłaszałem się, ale tam nie przyjmują do wojska. Objaśniono mnie, że może mnie przyjmą w Garwolinie, ponieważ jednak widzę właśnie, że Warszawę umacnia się już również od strony Garwolina, więc wolałbym zostać od razu tutaj, oczywiście, jeżeli pan major pozwoli.

Przez cały czas mojego przemówienia major przyglądał się moim zakurzonym butom z widoczną niechęcią. Wreszcie cisnął mi znienacka w twarz surowe spojrzenie i zagadnął szybko:

– Jak to? Więc otrzymał pan rozkaz udać się do Garwolina, a tymczasem chce się pan zatrzymać tutaj?

– Nie otrzymałem żadnego rozkazu. To była tylko informacja.

– To wszystko jedno. W wojsku nie ma informacji, tylko rozkazy.

Nasłuchałem się już dosyć tego rodzaju wątpliwych aforyzmów, toteż odczuwam głęboką niechęć do dyskusji na temat tego ostatniego.

– W każdym bądź razie w tym wypadku nie otrzymałem rozkazu. Owszem, byłbym niezmiernie rad, gdyby mi kto zechciał rozkazywać. Ale jestem oficerem i nie mogę przyjmować rozkazów od podoficera.

– A w ten czy inny sposób powiedziano panu, żeby pan poszedł do Garwolina?

– Jeżeliby pan major przyjął mnie do swojego oddziału, nie potrzebowałbym tam wcale chodzić.

– A dlaczego chce się pan koniecznie dostać właśnie do mojego oddziału?

– Po prostu dlatego, że spotkałem go w gotowości bojowej i na linii umocnień. Po cóż więc mam iść dalej, być może w ręce Niemców. Po to przecie idę do wojska, żeby walczyć na froncie.

– Co pana obchodzą umocnienia? Gdzie i w jakim celu robi się umocnienia, to nie powinno obchodzić ani pana, ani nikogo.

Zaciskam zęby. Nie mogę się oprzeć myśli, że zwyczaj używania oficerów do służby wewnętrznej i dyplomatycznej wykoślawił w pewien sposób ich psychikę. Z żadnym z nich niepodobna rozmówić się „po żołniersku”. Postanawiam więc zakończyć tę do niczego już nieprowadzącą rozmowę.

– Więc nie przyjmie mnie pan major?

– Owszem, jeśli pokaże mi pan przydział do mojego oddziału.

No, tak. Rozprawa powróciła do swojego punktu wyjściowego. Nie mogę się połapać, czy pan major rzeczywiście nic a nic nie orientuje się w położeniu, czy też z jemu tylko wiadomych względów udaje głupiego, czy wreszcie mnie ma za ostatniego durnia. Obracam się na pięcie i wstępuję z powrotem do nigdy niekończącej się kolumny uchodźców.

Po obu stronach autostrady płoną podmiejskie domki robotników oraz chaty wiejskie. Płoną samotne i zupełnie opuszczone w tej swojej ostatniej godzinie zagłady. Nikt ich nie ratuje. Ludności osiadłej nie widać już zupełnie. Tylko gościńcem oraz wszystkimi ścieżkami i miedzami ciągną bez końca rzesze uchodźców. Co chwila zresztą znikają one z powierzchni ziemi, gdyż bombowce niemieckie polują na nas niestrudzenie. Obie strony drogi usiane są lejami od bomb, niekiedy takimi wielkimi i głębokimi, że na ich dnie stoi woda podskórna. Natomiast przez cały czas nie spotkałem ani jednego takiego leja na samej drodze. Widocznie lotnicy niemieccy odznaczają się wyjątkowo słabą celnością swoich strzałów. Napotykam zaś coraz więcej rozbitych samochodów i wozów. Przy niektórych leżą całkowicie pokryte kurzem trupy końskie.

Poruszamy się niezwykle wolno, co chwila bowiem rozlega się warkot silników i nad drogą przelatują samoloty. Krążą nad nami jak drapieżne ptaki. Co pewien czas opuszczają się szybko, dostrzegłszy zdobycz. Rozlega się wtedy dudnienie bomb, które spadają z reguły seriami albo przeciągłe huczenie karabinów maszynowych. Oczywiście w takich wypadkach rozsypujemy się po polach i przylegamy do bruzd. W tych ciągłych rozsypkach gubię ustawicznie gromadki, z którymi stowarzyszałem się, żeby nie zostać samotnym w wypadku zranienia. A mimo to tak jakoś się stało, że droga opustoszała i zostałem sam.

Słońce już zachodziło, rumieniąc białą szosę, sterczące na niej rozbite samochody, drzewa przydrożne oraz opustoszałe, płonące domki. Biegające po nich płomienie wyglądały w tej powodzi purpury dziwnie nagłe i blade. Amarantowe niebo do połowy niemal zasłaniała ciężka, brudna płachta dymu, zwisająca beznadziejnie, niby wieko olbrzymiej trumny, zamykającej się nad naszą planetą w jej ostatniej godzinie.

Tłumna dotychczas droga opustoszała. Przygnębia mnie to i niepokoi. Czyżby wszyscy ukryli się przed jakimś niebezpieczeństwem jeszcze straszliwszym od tych, jakie dotychczas przeżywałem, a którego tylko ja jeden nie zauważyłem?

Bezludna szosa biegnie wysokim nasypem ponad krajem, zatopionym w krwawych blaskach. Nad płonącą od zorzy Wisłą znowu bezszelestnie sunie tuż nad wodą samotny polski samolot. Bombowce niemieckie znikły zupełnie. Mimo to idę szybko, zgrzany i spocony, byle jak najprędzej wydostać się z tej krainy zniszczenia i trwogi.

Wreszcie ujrzałem włażącego powoli na nasyp samotnego jak i ja człowieka. Był wysoki i bardzo chudy. Miał twarz czarną od kurzu i zarośniętą, niegoloną widocznie od dawna, siwiejącą brodą. Ubrany był w granatową jesionkę. Oprócz tego na ramieniu niósł długi jasny płaszcz. Zbliżyłem się do niego.

– Skąd pan idzie?

– Z Bydgoszczy.

– Czy tam są już Niemcy?

– Nie wiem. W poniedziałek byli. We wtorek znowu nasi odebrali miasto. Kto tam jest teraz, nie wiem.

Zawsze słyszy się to samo. Niemcy zaskakiwali Polaków, a potem uciekali przed ich przeciwuderzeniem.

Mój nowy towarzysz nazywa się Jan Kocoń. Miał w Bydgoszczy sklep i kamienicę. W dniu wybuchu wojny Niemcy bydgoscy urządzili powstanie, a raczej napad na bezbronną ludność polską. Zaczęli od tego, że z trzech karabinów maszynowych ostrzelali kościół w czasie nabożeństwa. Wywoławszy w ten sposób zamieszanie, strzelali potem ze wszystkich stron do uciekających, zabijając i raniąc głównie kobiety i dzieci. Państwo Koconiowie wśród gwizdu kul przedarli się do Inowrocławia. Tam pan Kocoń udał się na dworzec, aby złapać jaki pociąg. Jego żona czekała nań na ulicy. I w tej właśnie chwili nastąpił nalot niemieckich bombowców. Publiczność dworcową skierowano do schronów. Pan Kocoń przesiedział w podziemiach cały czas nalotu, słuchając huku bomb tudzież walących się gruzów rozbitego dworca. Gdy wydostał się z ruin, w miejscu, gdzie zostawił żonę, znalazł tylko jej płaszcz i kapelusz. Płaszcz zabrał. Pożyczył mi go teraz, bo pod wieczór chwyciło niespodziewane zimno.

Idziemy razem nocą bezksiężycową i niemal bezgwiezdną. Mimo to jest dość widno. Wokół świecą nieruchomo różowe słupy pożarów. Spotykamy na drodze coraz większe gromady uchodźców ze zbombardowanych miasteczek. Ciągną one ku Warszawie. Wywiera to wrażenie beznadziejnego chaosu. Próżno tłumaczyć tym ludziom, że to właśnie ewakuują Warszawę i jej okolice.

Około północy u krańca naszej drogi, na południowym wschodzie, zaczyna świtać jakby zorza. W miarę jak się posuwamy w jej kierunku, ona rozpływa się po niebie coraz szerzej i wyżej, coraz bardziej purpurowa i jasna. Na jej tle wyrzynają się przed nami głębokie szeregi czarnych zarysów postaci ludzkich o różowych brzegach. Oczywiście nie jest to wschód słońca. Wschodzi ono teraz o wiele później i w miejscu przesuniętym o wiele bardziej w stronę północy. To pożar.

Posuwamy się wciąż w zupełnym milczeniu, jak zwykłe podczas nocnego pochodu. Słychać tylko nieprzerwany szelest nóg, niby szum fal dalekiego jeziora. W pewnej jednak chwili powstaje przed nami lekka wrzawa podnieconych głosów, która rośnie w miarę, jak się do niej zbliżamy. Wreszcie zderzamy się z długą kolumną ludzi, ciągnących z przeciwnej strony z dobytkiem w walizkach, na plecach, na rowerach, a niekiedy i na wozach.

Zatrzymujemy się.

– Skąd to?

– Z Garwolina.

– My właśnie idziemy do Garwolina…

– Nie macie po co. Garwolin już nie istnieje. Został zniszczony wieczorem przez naloty niemieckie.

– Ale my do wojska.

– To do tego lasu? Właśnie ten las był głównym celem nalotu. Nie ma tam po co chodzić.

W rozterce

Smutna wiadomość posuwa się w tył rzeką uchodźców, której prąd zostaje jak gdyby ścięty mrozem. Ludzie stają bezradni i patrzą w milczeniu na siebie. Zatrzymuję się również niepewny. Staje się dla mnie jasne, że jeśli rzeczywiście był w Garwolinie jaki punkt zborny dla rezerwistów, to obecnie przestał istnieć albo też został przynajmniej na pewien czas zdezorganizowany. Jakkolwiek by było, nie ma dla mnie sensu oddalanie się w obecnych okolicznościach od Warszawy. Nie mam przecie zamiaru, jak niektórzy z uchodźców, szukać schronienia za rumuńską czy sowiecką granicą. Wierzę zresztą ciągle w jakąś rychłą a pomyślną zmianę w naszym położeniu wojskowym. Przecie jeszcze istnieje nasza armia wraz z wodzem naczelnym i sztabem. Musi się też coś w końcu ruszyć na zachodzie.

Zwierzam się z tych myśli panu Koconiowi, ten jednak sprzeciwia mi się stanowczo.

– Gdzie pan tu zostanie? Proszę iść ze mną. Mam bliską rodzinę w Kraśniku pod Lublinem. Tam Niemcy nie dojdą. A i do wojska łatwiej się będzie panu dostać tam niż tutaj.

– Dlaczego mają nie dojść? To nie jest wojna pozycyjna, tylko ruchoma. Czołgiem można przez jeden dzień przedostać się sto kilometrów na tyły i jeszcze wrócić. Jeżeli gdzieś będzie im się trudniej dostać, to właśnie do Warszawy.

Zaczynamy się wzajemnie przekonywać. Ja właściwie nie myślę zniechęcać swego towarzysza do zamiaru szukania sobie schronienia u rodziny, ale on w żaden sposób nie chce mnie pozostawić samego. Wreszcie staje na tym, że zaczekamy do rana, aby się jeszcze czegoś dowiedzieć o położeniu. Tymczasem schodzimy z szosy do lasu. Jestem tak wyczerpany, że kładę się w głębokim piachu pod pierwszym lepszym krzakiem i usiłuję zasnąć. Nie udaje mi się to z powodu przenikliwego zimna, jakie ciągnie od ziemi.

Zaszywamy się więc głębiej w jakieś iglaste krzaki, rozsiane na piaszczystych wydmach. Trafiamy wreszcie na jakąś zagrodę. Pan Kocoń chwyta mnie za ramię.

– Panie, tak na odludziu to na pewno Niemcy!

– Skąd Niemcy? A gdyby nawet, to cóż z tego?

– Pan ich nie zna. Zamordują nas.

Wzruszam ramionami.

– Z jakiej racji i w jakim celu? Zresztą mam rewolwer.

– Ma pan rewolwer? To niech go pan trzyma na pogotowiu.

Żeby uspokoić zdenerwowanego towarzysza, wyciągam z pochwy swego nagana19. Gdy jego imponujący kształt zalśnił w blaskach płonącego Garwolina, pan Kocoń był wyraźnie usatysfakcjonowany.

Obchodzimy dom dookoła. Jest zamknięty i zasłonięty okiennicami na głucho. Na szczęście znajdujemy obok jakąś otwartą szopę. W świetle zapałek rozróżniamy w niej różne narzędzia oraz nowy elegancki kajak. Pana Koconia odkrycie to zaniepokoiło ponownie.

– Panie, niech pan mnie słucha! Tu na pewno mieszkają Niemcy!

Wszystko mi jedno. Wyciągam się na podłodze i przymykam oczy. Pan Kocoń czuwa, siedząc tuż przy mojej głowie. Budzi mnie silny blask latarki. Tuż przy uchu słyszę natarczywy szept:

– Niech pan strzela! Niech pan strzela!

Na wpół przytomny z rozespania wolniutkim ruchem wysuwam spod płaszcza wylot rewolweru.

– Niech pan strzela! Panie, to był Niemiec! Zobaczył, że pan ma rewolwer i poszedł również po broń albo po pomoc.

Owszem, wydaje mi się możliwe, żeśmy akurat trafili na jakąś farmę niemiecką, uważam jednak za wykluczone, żeby jacyś poczciwi koloniści mogli naraz zapałać śmiertelną nienawiścią do swoich współmieszkańców oraz gospodarzy kraju, w którym znaleźli chleb, spokojny warsztat pracy i wolność. Co innego wojna, a co innego skrytobójstwo. I co innego chęć pokonania przeciwnika, a co innego mordowanie bezbronnych.

Próbuję wytłumaczyć to jakoś panu Koconiowi, ale na próżno.

– Panie, pan ich nie zna. To są wściekłe psy. Oni zawsze będą gotowi zamordować człowieka za to tylko, że nie jest Niemcem.

Nie mam już ochoty spierać się w dalszym ciągu. Zresztą nieznośna dotychczas senność odeszła mnie jakoś, a z drugiej strony rzeczywiście: dlaczego ów osobnik z latarką nawet się nie odezwał, tylko zachował się, jak duch Gustawa w Dziadach?

Opuszczamy więc szopę i wracamy na gościniec, który w tej chwili jest po prostu zatłoczony. Wszędzie kupią się gromady mężczyzn i w najwyższym podnieceniu radzą, dokąd się udać.

Zaczyna już świtać. Z szarego tła mroku, jak na wywoływanej kliszy fotograficznej, stopniowo wyłaniają się jaśniejsze i coraz ciemniejsze plamy zarysów ludzkich i porozbijanych samochodów. Zbliża się dzień, a z nim nowy okres nalotów.

Dochodzimy do przydrożnej wioski. Stoi tam cały tłum uchodźców. Przemawia jakiś przygodny mówca. Ma zresztą wymowę wytrawnego wiecownika:

– My wiemy, że Polska jest biedna i nie ma dla wszystkich karabinów. Ale przecież starczy dla nas choćby po jednym granacie ręcznym. Odebrać tym, co mają karabiny. Jeżeli mamy zginąć, to niech przynajmniej wiemy, za co. Jakbyśmy tak poszli wszyscy z tymi granatami, to byśmy przecie wszystkie niemieckie czołgi porozbijali i jeszcze byśmy w Prusach pokazali, co to znaczy niewinny naród mordować. Myśmy tu wszyscy przeszli wojnę, to lepiej wiemy, co i jak, od tych szczeniaków, co teraz w wojsku służą.

Słuchacze przyświadczają mu z całą żarliwością i w wielkim podnieceniu:

– Racja! Jeden ma i karabin i granaty, a drugi gołe pięści!

– Mam zginąć, to niech przedtem przynajmniej jedną czołgę rozbiję.

Robi się coraz widniej. Dłużej na szosie zostawać niepodobna. Gromady zaczynają rozpełzać się po polach.

Na lewo, na przestrzeni jakich trzech kilometrów, ciągną się białe piaszczyste wzgórza, rzadko porosłe czarnymi krzakami oraz wątłymi, suchymi sosenkami. Proponuję ukryć się tam właśnie.

– Spory kawałek od szosy – uzasadniam swój projekt – a poza tym jest to obiekt zbyt rozległy i zbyt mało budzący podejrzenie, by mógł być celem dla lotnictwa niemieckiego.

Zzuwamy obuwie i przeprawiamy się w bród przez niewielką rzeczkę. Nie sprawia nam to bynajmniej przyjemności. Woda jest lodowata, a my jesteśmy podziębnięci po nieprzespanej nocy. Okazuje się przy tym, że mój towarzysz ma stopy pokaleczone w nieprawdopodobny sposób. Nic dziwnego: idzie od samej Bydgoszczy i przez cały czas nie zdejmował obuwia. Mam wodę kolońską, chcę mu jej więc użyczyć. Ściągam w tym celu plecak. Naraz zaczynają szumieć samoloty. Bydgoszczanin zrywa się, zdenerwowany.

– Kryjmy się! Kryjmy się! Lecą!

– Zaraz! Uspokój się pan! Leci cała eskadra, która ma chyba poważniejsze cele, niż polowanie na dwóch cywilów czy bombardowanie paru piaszczystych pagórków.

– Pan nie zna Niemców. To są zwierzęta, które pragną tylko krwi.

Chwytamy więc obuwie w garść, brniemy boso w głębokim, chłodnym piasku i kładziemy się wreszcie zdyszani w pierwszej grupie krzaków. Leżąc na wznak, obserwuję szybującą eskadrę oraz małe grupki uchodźców, kryjących się tak jak i my po zaroślach albo w bruzdach. Pan Kocoń przykucnął, wtulił głowę w ramiona i błyska w różne strony oczyma jak osaczony zwierz. Śmieszyłoby mnie to, gdybym był mniej zmęczony i gdybym nie wiedział, ile ten człowiek przeżył.

Bombowce zataczają szerokie kręgi i ześlizgują się tuż nad nasz zagajnik. Zaczynają głucho huczeć karabiny maszynowe. Kule ćwierkają i szeleszczą w sypkim piasku.

Działania te trwają co najmniej pół godziny i dokonywane są z niezmierną systematycznością. Cała okolica obsiewana jest gęstym ogniem, miejsce koło miejsca. Samoloty krążą szerokimi kołami ponad grupkami mizernych chałupinek, tkwiących pośród pól tak ubogich, że szaleństwem wydaje się je uprawiać. Co pewien czas ziemia się trzęsie od bomb rzucanych całymi seriami. Dymy pożarów wybuchają szybko ku górze. Zastanawiam się, że właściwie jedna bomba lotnicza kosztuje chyba drożej niż cała taka spalona wioska nędzarzy. O co więc tym Niemcom chodzi? Chyba nie o niszczenie naszego majątku narodowego, bo w tym wypadku jest to przecie to samo, co podpalić przez zemstę sąsiadowi snopek słomy za pomocą stuzłotowego banknotu.

Nie ma zresztą czasu na takie rozmyślania, bo samoloty przelatują co pewien czas tuż nad naszymi głowami. Chwilami mamy wrażenie, że przejadą po nas ich koła. Wygląda to, jakby spadały na nas z niezmiernym hukiem i szumem całe płaty sklepienia niebieskiego. Warkot silnika przechodzi w takich razach w potworny ryk, a terkotanie maszynek – w jednostajne huczenie pociągów, pędzących po żelaznym moście.

Mój towarzysz leży przy mnie i usta mu się nie zamykają. Monotonnym niskim półgłosem prowadzi bez końca swój antyniemiecki wykład propagandowy:

– Panie, to jest naród, który musi być wytępiony, bo inaczej ludzkość nigdy nie zazna pokoju. Nie ma w Polsce miejsca na mniejszość niemiecką. Ci ludzie, którzy jedli nasz chleb, którzy zajmowali w naszym życiu gospodarczym, a nieraz i politycznym, najbardziej popłatne stanowiska, jak się okazało, żywili w zamian tylko jedno jedyne pragnienie: wymordować nas, nasze kobiety i dzieci.

Opowiada o jakimś swoim znajomym Niemcu, urodzonym i wychowanym w Polsce, który używał wyłącznie polskiego języka i był polskim oficerem, a który mimo to uciekł do Niemiec wraz z powierzonym sobie samolotem, aby później bombardować rodzinne miasto.

Słucham tego wszystkiego jednym uchem. Obliczam, że obaj w tej chwili mamy bardzo niewielkie szanse wydostania się stąd z życiem i że nawet jeśli zostaniemy jedynie ranni, to i tak będziemy musieli chyba skonać tu bez pomocy, jak zapewne wielu kona w tej chwili w podobnych okolicznościach. Nad tą myślą jednak góruje straszliwa senność. Drzemię więc pod płaszczem pani Koconiowiej, budzony co parę minut nowymi seriami maszynek czy wybuchami bomb. Jest zresztą także zbyt zimno, żeby zasnąć na dobre. W drzemce majaczą mi kałuże, pełne plugawego robactwa nieznanego mi gatunku lub jakieś potwornych kształtów gady przedpotopowe, walczące ze sobą albo spoglądające na mnie maleńkimi, bezmyślnymi oczkami.

Na rozdrożu

Ostrzeliwanie skończyło się nareszcie. Zrywamy się i przemykamy zaroślami, a potem przez łąkę od drzewa do drzewa ku widniejącym zabudowaniom ubogiej wioski nad Świdrem.