Dzieła zebrane. Tom 4. Dziennik okupacyjny - Stanisław Rembek - ebook

Dzieła zebrane. Tom 4. Dziennik okupacyjny ebook

Rembek Stanisław

5,0

Opis

W 121. rocznicę urodzin Stanisława Rembeka ukazuje się kolejna „trójka” książek pisarza w edytorskim opracowaniu Macieja Urbanowskiego. W t. 4–6 znalazły się teksty literackie, dziennikarskie i wspomnieniowe na temat II wojny światowej.
Na tom 4 złoży się „Dziennik okupacyjny” oraz opublikowane anonimowo na łamach podziemnej „Lewą Marsz” teksty: „Warszawa dziś” i „O pomoc materialna dla pisarzy polskich”, których autorem prawdopodobnie jest Stanisław Rembek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 587

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący: Hubert Musiał

Projekt okładki i opracowanie typograficzne: Jan Pietkiewicz

Korekta: Joanna Morawska, Sylwia Majcher

Na okładce wykorzystano rysunek Anny L. Szewczyk

© Copyright by The Estate of Stanisław Rembek

© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy

Wydanie drugie, Warszawa 2022

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail:[email protected]

Księgarnia internetowawww.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-502-6

Dziennik okupacyjny

Rok 1940

8 LUTEGO, CZWARTEK

Wczoraj był Popielec i nareszcie doczekaliśmy się pewnego ocieplenia, zresztą tylko do minus 16 stopni. Od 8 grudnia trzymały mrozy dochodzące okresami do minus 33 stopni. Raz tylko, w wieczór wigilijny, nastąpiła na parę godzin odwilż, jakby dla utrzymania prawdziwości przysłowia o świętej Barbarze po lodzie1. Spałem też już po raz pierwszy od świąt Bożego Narodzenia w swoim pokoju. Dotychczas bowiem gnieździliśmy się w jednym pokoju, naprzód dziecinnym, a gdy tam rury zatkały się sadzami, w moim.

Marysieńka2 wybierała się do Warszawy po pieniądze od Gutka3 z niewoli i od Niedźwiedzkich4 za obrazy Rapackiego5. Zaraz więc po śniadaniu poszedłem do Milanówka6 dowiedzieć się, kiedy odjeżdża tramwaj7. Po drodze wstąpiłem do dróżnika Malinowskiego, gdzie udało mi się dostać 15 kilogramów pszennej mąki po 15 złotych. Chciałem też dostać chleba na rynku, ale nigdzie nie było, bo patrole niemieckie rozproszyły przekupniów, odbierając im produkty. Zgrzałem się w powrotnej drodze pod brzemieniem mąki, bo Marysieńka namówiła mnie, żebym wziął kożuszek, a tymczasem ciepłota podniosła się do jednego stopnia. Nastąpiła więc odwilż, ale bardzo słaba, bo kraj pokryty jest śniegiem po kolana.

Marysieńka pojechała. Na obiad Andzia zrobiła kartoflankę z zacierkami. Potem dzieci poszły lepić bałwana, a ja ruszyłem do Grodziska8.

U Dąbkowskiego9 panowało przygnębienie z powodu wysyłania Polaków do Prus. Między innymi wezwano jego znajomą instruktorkę jedwabnictwa, kobietę 56-letnią. Wszyscy oni mają wyjeżdżać w dwóch terminach: 13 i 18 lutego.

Do restauracji przyszedł napić się wódki staruszek w płaszczu kolejarskim, o jednym tylko zębie. Był to Łotysz, mówiący bardzo źle po polsku, z rosyjska. Znieważał on Polaków z wściekłością, zarzucając im, że zdradziecko napadli na spokojnych Niemców, bombardując im bezbronny Gdańsk, za co słusznie dostali w skórę. Dyskutowaliśmy z nim trochę, oczywiście bardzo ostrożnie. Potem Dąbkowski skończył dyżur i poszliśmy na pogawędkę do Kisiela, który jest dependentem u rejenta. Odstąpił mi on bochenek chleba razowego za 3,40 złotego. Kupiłem także butelkę wódki, po raz drugi od wybuchu wojny.

Gdy wracałem do domu, chwycił na nowo mróz i zerwała się zawieja śnieżna od północy. Zmarzłem trochę, bo wziąłem wiosenny płaszcz i skórkowe rękawice.

Przed siódmą poszedłem na stację po Marysieńkę. Okazało się jednak, że tramwaje spóźniały się i trafiłem na niewłaściwy. Przyszła więc sama w jakie 20 minut po mnie. Była zmarznięta i zła, aż i mnie zepsuła humor. Od Niedźwiedzkiego nie dostała ani grosza. Nie była także u Wiśniewskich, którzy chcą się sprowadzić do Milanówka.

9 LUTEGO

Dziś znowu chwycił mróz dwudziestoparostopniowy, ale słońce przygrzewa już silnie. W moim pokoju było zimno, leżałem więc długo i czytałem Paska10. Tymczasem przyszedł Mietek Stański, osadził siekierę, którą złamałem przy zrąbywaniu akacji, i porąbał cały pień. Marysieńka upiekła chleba razowego i bułek w piecu pokojowym. Przez cały dzień nigdzie nie wychodziłem, tylko na staw zrobić przeręble.

10 LUTEGO

W nocy chwycił znowu mróz, jakiego jeszcze chyba nie było. Podobno minus 35 stopni. Słońce przygrzewało już jednak dość silnie. Przez cały dzień siedziałem w domu i czytałem książkę niemiecką dla wprawy. Dzieci poszły mimo to do szkoły, bo zepsuł nam się termometr i nie orientowaliśmy się, że jest aż tak zimno. W klasie Maruty11 było tylko dwoje dzieci. Przez brata jej nauczycielki wysłałem list do rodziców. Tymczasem po obiedzie córka gosposi od Kuczyńskiego przyniosła wiadomość, że u byłego naczelnika poczty Parzyńskiego jest dla nas paczka z Piotrkowa. Poszedłem po nią. Parzyński jest jeszcze w Piotrkowie. Paczkę przywiózł jego pomocnik. Od pani Parzyńskiej dowiedziałem się, że w Piotrkowie jakoby odbyły się masowe aresztowania w związku z wykryciem zapasów broni. Miał zostać uwięziony jakiś starszy lekarz. Zaniepokoiła mnie ta wiadomość. Z Milanówka wywieziono już podobno do Prus na roboty trzy partie ludzi. Panuje wskutek tego wielka trwoga, zwłaszcza wśród tych, którzy podali się za bezrobotnych. Paczka zawierała masło, smalec, kawałek golonki i namiastkę kawy. Najbardziej nas jednak uradowała herbata.

11 LUTEGO

Mróz trzyma w dalszym ciągu, z rana jednak niebo pokryte było chmurami, a drzewa i płoty usrebrzone sadzią12. Siedzimy wszyscy w domu. Przepisywałem trochę na maszynie Przemoc i szablę13 oraz czytałem przysłane mi przez rodziców stare numery „Völkischer Beobachter” oraz „Hamburger Tageblatt”14. Po obiedzie przyszedł do mnie Wiktor Fagas, robotnik, z którym byłem na tułaczce za Wisłą, a potem w Warszawie15. Skarżył się na biedę w swoim domu. Pracował u Niemców na kolei na Pradze, ale utracił pracę, z własnej zresztą winy. Teraz wrócił do fabryki jedwabniczej16, ale i tu wiedzie mu się nieszczególnie. W dodatku żona rozchorowała mu się z przeziębienia. Ponieważ jestem winien jego żonie za naukę niemieckiego, poleciłem Marysieńce dać mu 20 złotych. Siedział długo i opowiadał o Rumunii, gdzie mieszkał siedem lat i gdzie się ożenił z Niemką siedmiogrodzką. W końcu, gdy rozmowa zeszła na sprawę wysyłania naszych robotników do Prus, Fagas niespodzianie zdecydował, że pojedzie tam.

Po jego odejściu wybrałem się do Kuczkowskiego, dziennikarza z byłego „Ekspressu Porannego”17, który mieszka niedaleko nas, u Fostanowiczów. Jest to typowy, dość uduchowiony inteligent, jak sądzę, po pięćdziesiątce. Twierdzi, że pochodzi od bojarzyna Kuczko, na którego gruntach Jerzy Dołgoruki założył Moskwę w 1154 roku18. Przyjął mnie bardzo serdecznie. Nie widzieliśmy się dość dawno, gdyż codziennie jeździ on do Warszawy i wraca ostatnim tramwajem. Jak zwykle zastałem go w grubej jakiejś piżamie w łóżku nad książką. Okazuje się, że wziął się do czytania powieści, wypytywał też mnie ciekawie, co sądzę o naszych powieściopisarzach i krytykach. Nawet mnie to trochę żenowało, nie przypuszczałem bowiem, że może mnie uważać za taką powagę. Gdy zeszła rozmowa na nasze położenie, przekonałem się, ku swojemu zdumieniu, że jest on załamany, podobnie jak Waśniewski, który był u nas w styczniu. A zazdrościłem mu niedawno jego silnych nerwów i spokoju w ocenianiu wszelkich plotek i pogłosek. Okazuje się, że sceptycyzm bynajmniej nie oznacza siły ducha.

12 LUTEGO, PONIEDZIAŁEK

Mróz trzyma. Rano było podobno minus 22 stopnie. Niebo się jednak zachmurzyło zaraz po wschodzie słońca i powiał silny wiatr wschodni. Czułem się trochę przeziębiony, więc nie poszedłem do Grodziska po kartki żywnościowe, jakem to sobie obiecywał, tylko siedziałem w domu i przepisywałem jeden z rozdziałów Przemocy i szabli. Lód na stawie dochodzi chyba do półmetrowej grubości, z ledwością więc wyrąbałem jeden przerębel. Po wieczerzy bardzo wczesnej, bo o godzinie szesnastej, wybrałem się po nowinki do Sukienników. Niczego jednak, oprócz plotek, nie dowiedziałem się. Pani Sukiennikowa, jak zwykle, skarżyła się na niewdzięczność ludzką i dla przeciwstawienia wychwalała swoich synów. Pan Sukiennik wrócił z Warszawy dopiero przed moim wyjściem. Chudnie i starzeje się w oczach. Podobno tak go przygnębia obecna wojna. Mróz zelżał do 14 stopni. Na wieczór jednak znowu wypogodziło się zupełnie. Na niebie upiornie świecą wielkie i nieruchome gwiazdy oraz co dzień powiększający się sierp księżyca. Dziś o ósmej rano miało wyjechać 800 robotników do Prus. Są to podobno przeważnie ochotnicy. Ale kontyngent na Grodzisk ma jakoby wynosić trzy tysiące, a na Milanówek pół tysiąca.

13 LUTEGO

Mróz nie ustępuje. Według sprawozdania naszej Andzi, która poszła zobaczyć na termometrze w domu majora Seniszyna19, miało być rano minus 27 stopni. Wobec tego dzieci nie poszły do szkoły. Ja też miałem zamiar nie wychodzić i zabrałem się do przepisywania na maszynie Przemocy i szabli, gdy zadzwoniła do furtki córka gosposi od Kuczyńskich, że naczelnik poczty Parzyński ma coś dla mnie z Piotrkowa. Wobec tego zaraz poszedłem. Przedtem jednak wyrąbałem przerębel. Podczas tego zobaczyłem nad stawem wielkiego zająca, który przebiegł w stronę furtki. Okazało się, że Parzyński miał dla mnie 20 złotych oraz list, ale mama odebrała go w ostatniej chwili. Parzyński opowiedział mi więc nowiny ustnie. U Papińskiego, byłego prezesa Ligi Obrony Powietrznej Państwa20 i byłego peowiaka21, który mieszka nad rodzicami, zrobili Niemcy rewizję, podczas której znaleźli dwa rewolwery, ukryte w doniczkach, grozi mu więc kara śmierci. Przy tej okazji zrewidowano również mieszkanie rodziców. Oprócz tego aresztowano jeszcze doktora Kowalczewskiego, u którego znaleziono jakieś rzeczy wojskowe, oraz cały szereg innych osób. W ogóle Niemcy w Piotrkowie zdają się srożyć specjalnie. Przypuszczam, że musi tam nie brakować donosicieli. Udało mi się kupić na rynku sacharyny po 10 groszy kryształek, ćwierć kilograma mydła papkowatego za trzy złote i bochenek chleba razowego za cztery złote. Gdy wróciłem do domu, przyszedł Stański, ojciec Andzi, który ma nam kupić korzec żyta za 100 złotych. Ledwie wyszedł i zasiedliśmy do obiadu, zjawiła się babcia Dehnelowa22. Przywiozła dzieciom bułek, ciastek i opowiadała wszelkie plotki o swojej rodzinie, o Wierze, Guciu, którego wszystkie listy nam odczytała itd. Aresztowano wielu profesorów Uniwersytetu Warszawskiego23. Węgrzyn nadal siedzi w więzieniu, gdzie ciągle biją go za to, że w Genewie Shawa przedstawiał Hitlera24. Ze Szpitala Ujazdowskiego uciekło podobno 12 podleczonych polskich oficerów. Niemcy za to rozstrzelali naczelnika szpitala, aresztowali personel, a wszystkich rannych i chorych poobwijali kocami i gdzieś wywieźli. Szpital Ujazdowski ma być skasowany. W czasie tej wizyty przyszła Paćkowa. Jej lokatorka, Bałasanowa, uciekła przed czwartkową rozprawą o eksmisję i ma 20 lutego wyjechać do Prus. Pytała mnie więc, czy ma dalej prowadzić przeciw niej sprawę sądową o komorne. Poradziłem jej, żeby dała spokój. Poszedłem potem do Grodziska. Po drodze zaczepił mnie jakiś grodziszczanin o wyglądzie robotnika. Mówił, że rano wyjechała partia 500 ludzi do Prus. 200 miało się nie stawić. Opowiadał przy tym o dwóch wypadkach, gdy Niemcy odebrali robotnicom niemowlęta, które oddali do żłobka. U Dąbkowskiego zebrali się prawie wszyscy moi znajomi grodziszczanie. Byli tam: Kulesza25, Olechowski, Kisiel, jego pryncypał, były major, Paszkowski26, jakiś wysiedleniec z Bydgoszczy oraz jakiś bardzo skromnie wyglądający oficer rezerwy, który opowiadał o swoich walkach z Niemcami w Lubelskiem. Rozmawialiśmy wesoło przy wódce, kotletach i gulaszu, które postawił nam Olechowski. Dowiedziałem się trochę pocieszających, ale niepewnych wiadomości, które nazywamy: „ze stajni” albo „j.p.p.” (jedna pani powiedziała). Tahn walczył razem z majorem Kieruzalem, o którego śmierci w Szpitalu Ujazdowskim opowiadał mi Saloni27. Dostał on śmiertelną ranę w brzuch i będąc wierzącym ewangelikiem, z nienawiści do Niemców nie chciał dopuścić do siebie pastora, ale prosił o ostatnią pociechę księdza katolickiego.

14 LUTEGO, ŚRODA

Dzień pochmurny przy słabym mrozie, rano minus 10 stopni. Dzieci jednak nie poszły do szkoły z powodu silnego wiatru i śniegu, który po południu przybrał nieledwie postać śnieżycy. Przez cały dzień prawie nie wychodziłem z domu. Pod wieczór mieliśmy wizytę nowego sąsiada, Tomka. Jest to szwagier majorowej Seniszynowej, któremu bolszewicy zabrali działkę osadniczą pod Indurą28. Siedział przeszło dwie godziny, opowiadając naiwnie o bolszewikach z nieco śmiesznym akcentem białoruskim, sam bowiem pochodzi z powiatu bracławskiego, z okolic Łużek29. Wydał mi się dość sympatyczny. Obudził też we mnie współczucie, gdyż choruje nieuleczalnie na nowotwór w mózgu.

15 LUTEGO

Mróz taki jak wczoraj, przy silnym wietrze południowym, ale przez noc tak zawiało, że potworzyły się zaspy na wysokość człowieka. Z godzinę pracowałem nad wykopaniem przejść do furtek i do kurnika. Jeszcze przed śniadaniem poszedłem do Malinowskiego, bo miało być dzisiaj masło, ale dostałem tylko kilogram sera za 4,50 zł. Dzieci poszły dziś do szkoły i przyniosły cenzury30. Po obiedzie przyjechał do nas saniami Figielski. Przewiózł dzieci z Andzią. Użyły one sanny po raz pierwszy w życiu. Wieczorem poszedłem na pogawędkę do Kuczyńskich. Przyjmowali mnie nader serdecznie. Widziałem, że wielce ich pocieszyły moje optymistyczne zapatrywania. Gdy wracałem, niebo było rozgwieżdżone i, zdaje mi się, że mróz brał większy.

16 LUTEGO

Miałem dziś zamiar jechać do Warszawy, ale rano był mróz dwudziestosiedmiostopniowy, a przed zachodem słońca po słonecznym dniu jeszcze minus 20. Rozgoryczyło mnie to tak, że przez cały dzień nic nie robiłem, tylko stawiałem pasjanse. Zresztą miałem trochę kociokwiku, bo napiłem się przed spaniem wódki razem z Marysieńką. Dzieci znowu nie poszły do szkoły.

17 LUTEGO

Rano było minus 19 stopni przy silnym wietrze zachodnim. Po południu mróz spadł do minus 11 stopni. Dzieci wybrały się do szkoły, ale Dzidzia31 guzdrała się, chlipała, a gdy ją wyprawiliśmy z Marutą, zawróciła i zadzwoniła do furtki z bekiem. Z tego powodu doszło między mną i Marysieńką do wzajemnych wymówek, ale Dzidzia postawiła na swoim i do szkoły nie poszła. Ja tymczasem wybrałem się do Grodziska. Wziąłem tam kartki z magistratu i udało mi się dostać na nie chleba za 80 groszy bochenek. Maruta przyniosła ze szkoły list od rodziców i cukru od nich. Przywiózł to wszystko brat jej nauczycielki. Pod wieczór wybrałem się do państwa Tomków. Pani Tomkowa już wstała. Opowiedzieli mi pogłoskę o ucieczce Woroszyłowa32 do Anglików. Opowiadali przy tym wiele o bolszewikach i o arogancji Żydów po tamtej stronie granicy. Poszedłem potem do Milanówka. Słońce zachodziło dość niezwykle. Refleks tworzył jakby różową kolumnę, na której płonęła jego kula.

18 LUTEGO

Mróz trzyma około minus 15 stopni, ale słońce przygrzewa już mocno. Po obiedzie wybrałem się do Dąbkowskiego. Zebrało się tam sporo znajomków, ale nikt nie miał żadnych wiadomości oprócz plotek. Dąbkowski skończył o szesnastej dyżur w swojej restauracji i poszliśmy do Kisiela, ale i ten nie miał żadnych wiadomości. Gdy wracałem, księżyc, który świeci już więcej niż połową swej tarczy, otoczony był świetlistym kołem. Może jutro będzie pochmurno i mróz nareszcie zelżeje. Czy tak, czy tak postanowiłem jutro jechać do Warszawy, żeby skończyć z obrazami.

19 LUTEGO

Mróz zaczął nareszcie ustępować, daj Boże, ostatecznie. Po południu było już tylko minus pięć stopni przy pochmurnym niebie i drobniutkim śniegu. Wybrałem się rano do Warszawy, jak to sobie postanowiłem, ale na dworcu kolejki elektrycznej dowiedziałem się, że tramwaje są zredukowane i że najbliższy odejdzie dopiero przed dziesiątą. Wobec tego wróciłem do domu, gdyż mógłbym już nie zastać w domu malarza Dybowskiego33, który chciał ode mnie kupić obrazy Rapackiego. W domu pisałem Przemoc i szablę. Marysieńka poszła do państwa Kołaczkowskich dowiedzieć się, czy by oni nie kupili obrazów. Dawno już nie byłem w piwnicy. Gdy dzisiaj zajrzałem, ażem się przeraził. Węgiel i kartofle, których Marysieńka zrobiła wielkie zapasy jeszcze przed wojną, skończyły się prawie zupełnie. Pod wieczór poszedłem więc do państwa Sukienników, razem z którymi staramy się o węgiel, ale okazało się, że okazja zawiodła zupełnie. Mimo to Marysieńka jest jak najlepszej myśli, że wojna skończy się lada dzień. Na jej temat krąży zresztą cała masa mniej lub więcej fantastycznych plotek o nalotach, przełamywaniu frontu, wystąpieniach Rumunii, Włoch itp. Przestałem już w nie wierzyć zupełnie.

20 LUTEGO, WTOREK

Wybrałem się nareszcie do Warszawy mimo silnego mrozu. W tramwaju taki ścisk, że przez całą drogę, która zresztą trwała prawie trzy godziny, stałem między ławkami. Warszawa, jak za każdym razem, zrobiła na mnie przygnębiające wrażenie. Ciągle zapomina się, że to miasto jest tak zniszczone. Wszędzie trzeba schodzić na jezdnię, żeby wymijać grożące zawaleniem ruiny. Chodniki pełne wybojów. W dodatku olbrzymie zwały śniegu tamują ruch do tego stopnia, że miejscami można się posuwać głębokimi śnieżnymi parowami jedynie bardzo wolno i gęsiego. Nie spotyka się ludzi elegancko ubranych. Na wszystkich ulicach pełno podskakujących dla rozgrzewki sprzedawców tytoniu, sacharyny, nafty, obwarzanków, galanterii, książek itp. Na jezdniach pracują gromady zmaltretowanych Żydów z białymi opaskami na ramionach. Najpierw poszedłem do malarza Dybowskiego, który chciał kupić ode mnie obrazy za 2400 złotych. Miał on w pracowni cały szereg krajobrazów własnych i innych oraz rozmaite akty kobiece. Za moje obrazy dawał już mi tylko połowę tego, co poprzednio. Wracając, wstąpiłem do magazynu gorsetów Olka Jakowlewa34. Dowiedziałem się, że jest w niewoli. Stacha Niedźwiedzka leży jeszcze po zapaleniu płuc, ale czuje się coraz lepiej. Zastałem u niej Helutę Wolską oraz jakąś blondynkę z Gdańska i Sopot. Opowiadała, że jest tam głód. Na tydzień wydaje się na kartki jedynie ćwierć kilograma koniny. Poza tym są tylko śledzie. Spotkała tam znajomego oficera niemieckiego, który przyjechał na trzytygodniowy urlop wypoczynkowy z Linii Zygfryda35. Miał on jej opowiadać, że trwa tam nieprzerwany ogień artyleryjski i bomb lotniczych, aż ludzie wariują. Heniek Niedźwiedzki przyjął mnie dość zimno. Oświadczył, że obrazy oszacowano na 200 złotych za sztukę. Zgodził się wreszcie z ociąganiem pożyczyć mi 200 złotych. Pojechałem potem do Waśniewskich36. Przyjęto mnie gościnnie, zwłaszcza panna Lodzia, która na moją cześć usmażyła oładków37. Waśniewski przyszedł dopiero po pewnym czasie. W zachowaniu jego znać było pewną rezerwę. Nie mógł się zdecydować na przeprowadzkę do Milanówka, chociaż jakiś doktor daje mu całą willę z umeblowaniem. Opowiadał o rozmowie z pewnym szoferem z Anina, który miał być rozstrzelany podczas słynnej rzezi38, ale ponieważ mówi po niemiecku, więc go ułaskawiono. Musiał tylko kopać groby. Mówił także o swoim znajomym Polkowskim, który w cukierni spotkał oficera niemieckiego i swojego zarazem kolegę z politechniki wiedeńskiej. Przyjechał on na urlop z Linii Zygfryda. Opowiadał o życiu na niej podobnie jak owa blondynka. Nocowałem w pensjonacie u Płoskiego39.

21 LUTEGO

Na noc chwycił silniejszy mróz, który podobno doszedł do minus 30 stopni. Płoski przyszedł w nocy zupełnie pijany. Na śniadanie napiłem się z nim jedynie czystej herbaty. Zaraz też poszedłem na hale kupić tytoniu liściastego, sacharyny itp. Potem poszedłem do Saloniego. Siedział on ze swym małym synkiem40 i palił mokrym drzewem w piecyku. Był bardzo serdeczny i jak najlepszej myśli. Zaproponował mi zająć się sprzedażą obrazów i na ten rachunek pożyczył mi zaraz 100 złotych. Poszliśmy potem do Kasy Literackiej41, gdzie również przyznano mi 100 złotych pożyczki. Po drodze wstąpiliśmy do Heńka, który zachował się bardzo niemiło. Okazało się, że uważał on obrazy za rodzaj zastawu. Po wyjściu z kasy wstąpiliśmy do baru Wacuś. Spotkaliśmy tam Pieczyńskiego z Biblioteki Polskiej42 z jakimś innym facetem. Ponieważ byłem prawie na czczo, więc upiłem się jak nieboskie stworzenie. Tymczasem Jul wpadł na dziki pomysł zawiezienia mnie w tym stanie dorożką do swej córki Dobruni43 na Paryską. Przyjęła nas obelgami, uważając mnie widocznie za nieprzytomnego. Mimo to przespałem tam do rana. Willa, w której zatrzymałem się podczas swojej tułaczki wrześniowej, była rozbita przez granat, ale Jul już ją kazał naprawić. Koło dawnej barykady leżało jeszcze kilka spalonych czołgów niemieckich.

22 LUTEGO

Przebudzenie w tych warunkach miałem szczególnie przykre. Przeprosiłem Dobrunię, napomykając, że już sobie częściowo wymierzyła wczoraj satysfakcję, lżąc mnie, i poszedłem do kolejki. Mróz był silny. W zaklejonej dyktą cukierni Krakowskiej wypiłem szklankę białej kawy i zjadłem ciastko drożdżowe. Zapłaciłem za to 1,65 złotego. W tramwaju było dość przestronno, a słońce tak przygrzewało, że się pociłem. Gdy przyjechałem, mróz zniknął prawie zupełnie. Może nareszcie zima się skończy. Wstąpiłem do Malinowskiego i kupiłem pięć kilogramów mięsa ze słoniną, pięć kilogramów kaszy manny i pół kilograma masła. Marysieńka leżała w łóżku, bo czuła się słaba, wstała jednak do tych zapasów. Opowiadała, że wczoraj przez cały dzień jechały w stronę Niemiec pociągi z wojskiem oraz samochody, w stronę zaś Warszawy leciały samoloty. Jeden jakby miał przyczepione bomby. Do Grodziska miały przybyć transporty rannych. Przyszedł kominiarz, któremu kazałem oczyścić dach ze śniegu. Może to zwróciło uwagę lotnika niemieckiego, bo zniżył się i zakręcił gwałtownie nad samym domem. Maruta, która baraszkowała po śniegu w ubraniu narciarskim, przewróciła się ze strachu i uciekła do domu.

23 LUTEGO

Jest jeszcze lekki mróz, ale słońce przygrzewało już tak silnie, że gdy wybrałem się do Milanówka w półkożuszku, pociłem się, choć szedłem rozpięty i bez rękawiczek. Zamówiłem u Zaremby, aplikanta adwokackiego, tonę węgla. Ma przyjść dopiero w drugiej połowie marca. Po obiedzie posprzeczałem się z Marysieńką. Poszło o Dzidzię. W Milanówku rąbią las. Przy tej sposobności wiele dzieci i kobiet, a między innymi i pani Kuczyńska, zbiera korę i gałęzie. U nas w ogrodzie i na podwórku leży pełno gałęzi, bo zrąbałem akację, ale Andzia, która jest jeszcze bardzo dziecinna i ma tylko zabawy w głowie, a oprócz tego rozpróżniaczyła się u nas w niemożliwy sposób, uznała za zabawniejsze zbieranie ich w lesie i wybrała się tam wczoraj z dziećmi. Nie podobało mi się to i dzisiaj byłem przeciwny wyprawie. W dodatku Dzidzia, w której już zdaje się babcia starała się wzbudzić do mnie niechęć, postawiła się wobec mnie hardo. Mimo to Marysieńka pozwoliła, czy też nie potrafiła nie pozwolić, na wymarsz. Wskutek tego reszta dnia upłynęła dość ponuro. Spałem już w swoim pokoju, ale się nie wyspałem, bo do późnego wieczora pisałem Przemoc i szablę. Już od paru dni księżyc jest w pełni i wschodzi zaraz po zachodzie słońca.

24 LUTEGO, SOBOTA

Wszyscy czekali na świętego Macieja i, jak się okazało, słusznie, bo rzeczywiście w nocy zrobiła się nareszcie odwilż. Przy silnych wiatrach zachodnich. Śnieg jest jednak tak gruby, że ziemia nie odsłoniła się. Idąc, człowiek zapada się głęboko w rozmiękłe zaspy. Rano, gdy już dzieci poszły do szkoły, przyjechał do nas zupełnie niespodziewanie Zygmunt Kacperski. Był już jak zwykle zupełnie pijany. Mówił, że przez całą noc pił w Pruszkowie wraz ze swym dawnym kolegą, który obecnie jakoby jest pułkownikiem niemieckim, i że wybiera się do Łodzi. Przywiózł wódki, kiełbasy, czarnego [chleba] oraz cukierków dla dzieci. Oczywiście wypiwszy wódkę, chciał zaraz iść ze mną niby do kolejki, ale nie można było wątpić, że chodzi o Kalksteina44, który ma sklep i pokój do śniadań w rynku. Nie wiedzieliśmy, jak to załatwić, i wreszcie Marysieńka poszła z nami. Wypiliśmy we trójkę dwie ćwiarteczki i Marysieńka poszła do spółdzielni. Ja wyprowadziłem Zygmunta, który był już tak pijany, że musiałem go podtrzymywać. Na rynku stało dwoje sań, posadziłem więc Zygmunta na bliższe i zacząłem się targować o zapłatę. Woźnica chciał 10 i pół złotego na setkę spirytusu. Ponieważ wiedziałem, że setka kosztuje dziewięć złotych, więc poszedłem z nim do Kalksteina i kupiłem mu ją. Gdy wyszedłem na rynek, zobaczyłem, jak jakiś łobuz w żółtym półkożuszku bije Zygmunta siedzącego na saniach. Skoczyłem więc i uderzyłem go pięścią w twarz. Ten skoczył do mnie i wyrżnął mnie bykiem. Z rozmachu wyleciało mi ramię ze stawu. Nastawiłem je co prawda błyskawicznie, ale siły mnie opuściły zupełnie i nie mogłem już władać prawą ręką. Widząc jednak, że napastnik rzucił się znowu na Zygmunta, który zresztą zamalował go lewą nieco mniej sztywną ręką, chwyciłem łopatę z sań i zaatakowałem go, dość jednak lekko z powodu osłabienia i bólu w ramieniu. Hultaj znowu rzucił się na mnie i bodąc głową, wyparł mnie aż na chodnik. Potem, nim zdołałem zebrać trochę sił do natarcia, skoczył do Zygmunta, ściągnął go z sań na ziemię i zaczął kopać obcasami po twarzy. Ruszyłem więc znowu do bójki w przekonaniu, że Zygmunt albo już nie żyje, albo też ma wybite oczy. Zrobiło się zamieszanie. Zdaje się, że widzowie skoczyli nam na pomoc, bo rozległy się krzyki i łobuz wraz z naszym woźnicą gdzieś zniknęli. Zabrałem więc Zygmunta i chciałem go opatrzyć w jakimś składzie aptecznym, ale nigdzie nie umieli albo nie chcieli. Poszliśmy więc na posterunek, gdzie spisaliśmy protokół. W domu Marysieńka opatrzyła Zygmunta, ale wraz z Dzidzią nie umiała ukryć rozczarowania co do mojej osoby. Uważały, że powinienem zabić napastnika jednym uderzeniem pięści. Zygmunt ciągle jeszcze marudził i wyciągnął mnie po wódkę do Radziaka. Tam dostaliśmy jednak tylko po kieliszku. Wreszcie Zygmunt poszedł spać w moim pokoju. W nocy była wichura. Spałem bardzo marnie, bo bolało mnie zwichnięte ramię oraz ręka.

25 LUTEGO

Słonecznie i lekki mróz. Wstałem rozbity fizycznie i moralnie, bo zgubiłem portfel, gdzie miałem wszelkie dokumenty oraz 31 złotych. Zygmunt raniutko wypił jeszcze resztkę wódki, którą kupiłem od Kalksteina i nie zdążyłem schować, wobec tego znowu marudził, żeby iść do Milanówka niby na kolejkę. Nie było rady: musiałem z nim iść. Oczywiście poszliśmy do gospody w rynku, gdzie było sporo jakichś podejrzanych osobników. Słyszałem, że rozmawiali o wczorajszej burdzie. Zygmunt pił piwo, a potem wódkę w nastroju nader ponurym. Chciałem od niego uciec, ale mnie zaklinał, żebym go nie opuszczał, bo sobie gotów zrobić co złego. Wyszedłem jednak z gospody i wyciągnąłem go w ten sposób na stację. Tam położyłem przy nim swoją torbę z kartoflami, zawekowanym groszkiem oraz kapeluszem, który żeśmy mu podarowali, i uciekłem na posterunek. Okazało się, że był tam mój portfel. Wydał mi go starszy posterunkowy Mięsowicz. Wróciłem więc do domu i nie wychodziłem już nigdzie. Położyłem się wcześnie spać, bo ledwie się ruszałem z osłabienia. Jeszcze wczoraj Andzia, jak było zapowiedziane, poszła do Bukówki, zostaliśmy więc na gospodarstwie sami.

26 LUTEGO

W nocy chwycił znowu spory mróz. Rano szyby były pokryte lodem. Na dworze drzewa, płoty i gołe już dachy pokryła szadź. Wstałem bardzo wcześnie. Spałem w swoim pokoju. Chciałem napalić w piecu, ale czułem takie osłabienie i zdenerwowanie, że mi się to nie udało. Z ledwością urąbałem trochę drzewa. Zwichnięte ramię boli mnie w dalszym ciągu. Przed południem wróciła Andzia, całkiem niespodziewanie, bo zapowiadała, że pozostanie w domu. Była bardzo zakłopotana. Widocznie rodzice nie chcieli jej w domu zostawić. Mówiła, że rano mróz dochodził do minus 20 stopni i że Mietek oraz Marysia, jej rodzeństwo, dostali już wezwanie na robotę do Prus. Wieczorem przyszła Paćkowa. Odwołała sprawę z Bałasonową, dla której również przyszło wezwanie do Prus, i prosiła nas o pożyczenie koguta. Marysieńka pożyczyła. Byłem z tego niezadowolony, bo to znowu może być jaka kombinacja, jak z beczką od kapusty, którą pożyczyli i nie oddali pod pozorem, że Gutek był im coś winien.

27 LUTEGO

Pogoda piękna, ale mróz 11 stopni. Widocznie jednak święty Maciej zimę wzbogacił45. Miałem iść do Grodziska po chleb, ale dowiedziałem się od Tomka, że dziś nie wydają. Wróciłem więc do domu.

Po obiedzie poszedłem do Grodziska. U Dąbka jak zwykle było całe zebranie. Nikt nie przyniósł żadnych wiadomości, ale mnie pocieszyło to, że Hitler w swojej ostatniej mowie odwoływał się do Boga, „który dał wszystkim narodom jednakowe prawa do życia”, i że dr Frank46 znowu zaznaczył, iż „Gubernia Generalna” nie będzie włączona do Rzeszy, gdyż stanowi ojczyznę Polaków, „do której zarówno teraz, jak w przyszłości, mają oni wszelkie prawa”. Marysieńka poszła do Figielskich i przyniosła dwie kury.

28 LUTEGO

Rano były mróz i słońce. Poszedłem z Marysieńką do Grodziska, gdzie kupiliśmy dwie kury. Zadziwiło nas, że gdy przechodziliśmy koło koszar niemieckich, wartownik sprężył się przed nami, stukając silnie obcasami. Obejrzałem się, czy nie ma kogo innego na ulicy, i odkłoniłem mu się. Na to mrugnął mi kilka razy z radosnym i życzliwym uśmiechem. Musiałem go chyba poznać u Dąbkowskiego. Wstąpiliśmy tam zresztą, bo Marysieńka tak osłabła z głodu, że musiałem jej zafundować zrazów. Po drodze zobaczyliśmy jakiegoś zbłąkanego psa. Wydał mi się znajomy, zawołałem więc: „Derma!”.

Suka zaraz zaczęła się łasić. Była to rzeczywiście nasza Derma, którą Marysieńka już przed siedmiu laty oddała Szewczykom. Dąbkowski dał jej jeść. Był on poza tym całkiem już upadły na duchu beznadziejnym przewlekaniem się wojny. Pocieszałem go, jak mogłem. Gdyśmy wracali, niebo się zachmurzyło i nastąpiła wyraźna odwilż. Termometr wskazywał sześć stopni. Przedtem jeszcze wyrąbałem na stawie dwa przeręble. Lód jest prawie do dna.

29 LUTEGO

Odwilż już zupełna. Śnieg zrobił się grząski, a miejscami nawet jest błoto. Na polach pokazują się czarne garby bruzd. Dachy są już suche zupełnie. Dzień dość ponury. Raz tylko pokazało się w południe zamglone zresztą słońce. Rano poszedłem po chleb, ale dowiedziałem się, że go nie ma. W ten sposób w tym miesiącu dostaliśmy go tylko dwa razy. Resztę dnia przesiedziałem w domu i pisałem na maszynie.

1 MARCA

W nocy przyszedł mróz, potem się zachmurzyło, a gdy dzieci przyszły ze szkoły, powstała taka zawieja śnieżna, że świata nie było widać. Przez cały dzień nie wychodziłem z domu i pisałem na maszynie. Wieczorem przyszedł do mnie Fagas. Opowiadał, że i jego, i jego żonę chcieli zabrać do Prus, ale ich wyreklamowała stacja jedwabnicza, na której pracują. Jego żona podała się przy tym za Polkę węgierskiego pochodzenia.

2 MARCA

Mróz trzyma. Do południa szyby były tak pokryte lodem, że niczego przez nie nie było widać. Przeważnie było pogodnie, ale ciągle wiał silny wiatr północno-zachodni, a chwilami padał śnieg. Wieczór był bezksiężycowy, ale rozgwieżdżony. W południe przyjechał saniami Mietek Stański. Przywiózł nam worek razówki i ćwiartkę ziemniaków. Przez cały dzień siedziałem w domu, tylko pod wieczór poszedłem do Milanówka po zakupy: namiastkę herbaty i drożdże. Udało mi się także dostać słoniny.

3 MARCA, NIEDZIELA

Przez cały dzień mróz przy silnym wietrze i śniegu, który tworzył zaspy na pokrytych lodem drogach i ścieżkach. Ponieważ zdecydowałem, że nie pojadę do Piotrkowa na mamy imieniny, więc wysłałem tam przez Parzyńskiego list. Jest on zresztą z powrotem naczelnikiem urzędu pocztowego, bo Niemcy uruchomili już pocztę w Milanówku.

Po obiedzie przyjechał do nas z wizytą Figielski. Zostawiłem go z Marysieńką, a sam poszedłem do Grodziska. Do Dąbkowskiego przyszli właśnie państwo doktorostwo Bednarkowie, żeby go zabrać do siebie na imieniny. Dał mi więc tylko gazetki47, które przeczytałem w pokoju za kuchnią. Po powrocie poszedłem do Kuczkowskiego. Nie zastałem go, ale wciągnęła mnie do swego mieszkania pani Postanowiczowa. Gadaliśmy u niej przy winie zbożowym oczywiście o polityce. Był tam jakiś chłop podlaski Markiewicz, który opowiadał o wymordowaniu przez lotników niemieckich jadących pociągiem z Ciechanowa ewakuowanych rodzin i dzieci w dniu 4 września 1939 roku. Miało tam zginąć według niego przeszło trzy tysiące, przeważnie kobiet i dzieci. Z siostrą Kuczkowskiego rozmawiałem o jej bracie. Jest on jaroszem z zasady. Nigdy nie bierze do ust alkoholu. Czarną kawę pije tylko, gdy go głowa boli. Namiętności ma jedynie do książek i do górskich wycieczek. W obecnych warunkach jada marnie, aż się ona obawia o niego. Surowe albo gotowane zboże, zmielone w młynku od kawy, chleb razowy i woda z mlekiem to jest całe jego pożywienie. Jada to zresztą bez żadnej okrasy, bo masła nie można dostać.

4 MARCA, PONIEDZIAŁEK

Przez cały czas padał śnieg przy coraz silniejszym wietrze zachodnim. Pochmurno. Po południu zrobiła się odwilż, ale na noc przyciągnął mroźny wiatr, który wył do rana i znowu zasnuł szyby lodem. Siedziałem w domu i pisałem. Tylko rano odprowadziłem do szkoły Marutę, bo Dzidzia leży trochę przeziębiona, i wysłałem dwie karty z nowo otwartego urzędu pocztowego w Milanówku. Wieczorem przyszedł pan Tomko, który właśnie powrócił z Warszawy i przywiózł wiadomość o mobilizacji we Włoszech.

5 MARCA, WTOREK

Mróz i zawieja śnieżna, która tworzy zaspy, miejscami po pachy, zwłaszcza pod płotami. Wiatr północno-zachodni, bardzo silny. Rano musiałem odprowadzić do szkoły Marutę, bo Dzidzia jeszcze leży. Po obiedzie poszedłem do Grodziska. Wybrałem się z Dąbkowskim do Mieczysława Kuleszy. Ma u siebie na kwaterze niemieckiego kapitana Kelpa. Wskutek tego ma też u siebie w mieszkaniu portret Hitlera oraz radio. Po raz pierwszy od paru miesięcy miałem je sposobność usłyszeć48. W willi Kuleszy na dole mieszka były burmistrz Borkowski49, który siedział pięć tygodni w obozie koncentracyjnym w Chojnach pod Łodzią50. Właśnie przyszedł jego szwagier, pan Hellman z Bydgoszczy. Był tam urzędnikiem skarbowym. W czasie rzezi bydgoskiej51 wysłał do Warszawy żonę z trzynastoletnią córeczką, a sam przyjechał do Grodziska. W Warszawie odłamek granatu zabił mu córkę. Przeniesiono ją na schody konającą, ale bomba lotnicza zburzyła tę kamienicę na Rybakach, i trup jej przez pięć dni spoczywał pod gruzami. Potem pochowano ją w ogródku, skąd przeniósł ją wreszcie do grobu rodzinnego. Pokazywał nam wszystkie fotografie: córeczki, rozwalonej kamienicy oraz grobu. Dąbkowskiego tak przejęło to opowiadanie, że dostał newralgicznego bólu głowy. Nocowałem u niego, gdyż za późno było wracać do domu. W Grodzisku panuje wielka obawa, bo podobno w Żyrardowie Niemcy urządzili obławę nocną i wyciągnęli młodzież szkolną obojga płci oraz inteligentów wprost z łóżek na roboty do Prus.

6 MARCA, ŚRODA

Mróz i zamieć śnieżna przy pochmurnym niebie. Rano wymknąłem się od Dąbkowskiego, kiedy jeszcze wszyscy spali. Kupiłem na rynku trzy kilogramy koniny po trzy złote. Marysieńka była u Kołaczkowskich i dowiedziała się, że ich w nocy okradli. Zabrali im srebrną zastawę i wszelkie zapasy żywności. Ciągle wokół słychać o rabunkach i kradzieżach. Przyszedł Fagas z piłą i zaczęliśmy ścinać akację na drodze, ale mnie tak zatykało, że musieliśmy przerwać. Wieczór był rozgwieżdżony, ale bezksiężycowy.

7 MARCA, CZWARTEK

Przez cały dzień trzymał silny mróz. Ranek był pochmurny, ale potem rozpogodziło się tak, że gdy szedłem po obiedzie do Grodziska, nie mogłem patrzeć na oświetlony jaskrawym słońcem śnieg. Marysieńka poszła rano starać się o węgiel i o ziemniaki. Mnie udało się pożyczyć kilogram ziemniaków od Dąbkowskich. Dowiedziałem się przy tym, że w związku z przyjazdem przedstawiciela Roosevelta, Wellsa, rozpoczęły się rokowania pokojowe52.

8 MARCA, PIĄTEK

Zima trwa beznadziejnie. Prawie przez cały dzień prószył śnieg. Rano szyby były pokryte lodem, a wszystko na dworze sadzią. Wszyscy narzekają, bo brak węgla i drzewa. Po drodze do Grodziska pod torem kolejowym płoty są porozbierane przez ubogą ludność. Drożyzna cokolwiek spadła, ale chleba kartkowego nie ma, a z wolnej ręki jest nadal tak drogi, że Marysieńka piecze codziennie z razówki z przymieszką otrąb w piecu pokojowym. Niemcy nie srożą się tak jak dawniej, tylko ciągle zabierają do robót w Prusach. Mówią też, że mają przybyć nowe oddziały wojskowe. Do Grodziska kawaleria. Nawet w Milanówku mają zająć gmach zamknięty przez władze gimnazjum. Dotychczas nie było tu od chwili ukończenia działań wojennych ani jednego żołnierza czy policjanta niemieckiego.

9 MARCA, SOBOTA

Mróz trzymał przez cały dzień, a nam skończył się już węgiel, który Marysieńka kupiła jeszcze przed wojną. Tymczasem piec w pokoju dzieci tak dymił, że trzeba było otworzyć wszystkie okna. Jest to jedyny nasz pokój ogrzewany, nie miałem więc gdzie pracować. Na szczęście akurat Figielski przywiózł saniami zamówione drzewo sosnowe. Próbowałem nim napalić w swoim pokoju, ale piec nie chciał się rozgrzać. Marysieńka leżała na łóżku i płakała. Poszedłem więc do Kuczyńskich pożyczyć kubełek węgla, ale powiedzieli, że nie mają ani kawałka, chociaż Tomkowie mówią, że dostali niedawno półtorej tony. Tymczasem Marysieńka dowiedziała się, że przyszły dwa wagony na stację. Ponieważ mieliśmy tylko na trzy korce, wzięliśmy do spółki Tomkę i Marysieńka wraz z nim zdobyła sześć korcy53. Przywieźli je już późnym wieczorem. Woźnica naszą część wysypał przed bramę, ale mimo ciemności poznosiliśmy ją wszyscy kubełkami do piwnicy w radosnym nastroju. Zakończyliśmy tę czynność o jakiejś dziesiątej.

10 MARCA, NIEDZIELA

Czterdziestu męczenników przyniosło lekką odwilż54. Przez całą noc wył silny wicher południowo-zachodni. Leżałem długo w łóżku, bo nie mogłem spać w nocy z powodu zimna. Przed południem zaczęły się wizyty. Najpierw przyszedł Fagas, który pożycza u mnie książki. Zaraz potem zjawił się Jaś Waśniewski, a za nim babcia Dehnelowa. Waśniewski przyjechał tylko na kilka godzin, żebym go podtrzymał na duchu, bo zwątpił zupełnie w zdolności twórcze naszego narodu. Wypiliśmy przy tym ćwiartkę, o którą wystarała nam się Marysieńka. Z babcią rozmawiałem tylko przez chwilę. Dowiedzieliśmy się od niej, że wypuszczono z więzienia Józefa Węgrzyna. Mieli mu powiedzieć, że nie dlatego siedział, iż starał się w Genewie Shawa ośmieszyć Hitlera, ale dlatego, że śmiał przy tym publicznie wystąpić ze swastyką. Tymczasem wiatr się wykręcił bardziej od północy i przyszła zawieja śnieżna.

11 MARCA, PONIEDZIAŁEK

Od rana mróz, że szyby pokryte lodem. Stopiło go słońce, które ukazało się koło południa. Reszta dnia była pochmurna. Pod wieczór zrobiła się lekka odwilż. W domu nie ma pieniędzy i żywności, chodzimy więc głodni. Udało mi się dostać w spółdzielni trochę oleju, więc zrobiliśmy placki ziemniaczane. Od przedwczoraj po raz pierwszy poczułem się jako tako syty. Maruta rozchorowała się w nocy dość gwałtownie. Miała silną gorączkę i wymioty. Zaraz rano zdecydowaliśmy sprowadzić lekarza, ale Marysieńce żal widocznie tego trochę schowanego srebra, bo jakoś dotychczas nie poszła do mieszkającego w pobliżu doktora Gródeckiego. Przez cały dzień pisałem.

12 MARCA, WTOREK

Święty Grzegorz przyniósł nareszcie odwilż, i to już porządną. Po raz pierwszy od trzech miesięcy na polach ukazały się czarne smugi zagonów pośród zasp śnieżnych oraz topieli, które przypominają szeregi rzek i strumieni. Gdy wracałem wieczorem z Grodziska, brnąłem stale powyżej kostek w czystej zresztą płynącej po śnieżnej skorupie wodzie. Maruta miała w nocy silne wymioty żółcią, ale potem spadła jej gorączka i czuje się całkiem dobrze. W Grodzisku spotkałem się u Dąbkowskiego z Kisielem, dependentem od rejenta. Jest to człowiek niezmiernie wesoły i poczciwy. Zmusił mnie, żebym się z nim napił wódki. Wypiliśmy przy tej sposobności za braterstwo. Mam z tego powodu wyrzuty sumienia, bo nie mam już pieniędzy i on musiał za mnie płacić. Dowiedzieliśmy się bardzo pocieszających pogłosek o rokowaniach pokojowych pod auspicjami Wellesa.

13 MARCA, ŚRODA

Rano był lekki przymrozek, poza tym przez cały dzień odwilż przy słonecznej przeważnie pogodzie. Łąki i pola poczerniały i stoją na nich długie smugi wody. Zostały tylko place śniegu po bruzdach i w tych miejscach, gdzie go więcej nawiało. Prócz tego nie stopniały jeszcze wydeptane na polach ścieżki. Przez cały dzień nie wychodziliśmy poza ogród i nikt do nas nie przychodził. Ja rąbałem drzewo, pisałem i studiowałem filozofię. W domu w dalszym ciągu głód: suchy chleb i bardzo cieniutka, bo nie ma kartofli, zalewajka na obiad. Jutro Marysieńka wybiera się do Warszawy. Może uda jej się zdobyć trochę pieniędzy.

14 MARCA, CZWARTEK

Przez cały dzień odwilż przy słonecznej pogodzie. Śniegi znikają coraz bardziej, pozostały tylko na niektórych zagonach i w miejscach zacienionych, jak w ogrodach i po rowach. Wszędzie zrobiło się takie błoto i topiele, że przemoczyłem sobie dwie pary obuwia i musiałem siedzieć przez długi czas w rannych pantoflach. Rano był Figielski pożyczyć od nas beczkę na kapustę. Opowiadał, że Niemcy po wsiach rozrzucają ulotki, przedstawiające Hitlera jako cudotwórcę, w którego należy wierzyć jak w istotę nadprzyrodzoną. Nie wiem, ile w tym może być prawdy. Marysieńka pojechała do Warszawy zdobyć nieco pieniędzy. Wybrała się jakoś z mniejszą niechęcią niż zwykle. Odprowadziłem ją na tramwaj. Potem cały dzień zszedł mi smutno, jak zwykle, kiedy ona wyjeżdża. W dodatku zmartwiła mnie Maruta, która była po raz pierwszy na badaniu lekarskim w szkole. Okazało się, że jest wątła i ma wzrost (125 centymetrów), wagę (21,5 kilograma) oraz obwód klatki piersiowej (60 centymetrów) poniżej normy, jak na osiem lat i cztery miesiące. Poza tym ma słaby wzrok oraz wysypkę, która budzi podejrzenie co do świerzby55. Dzidzia szydziła z tych jej braków, a Maruta bardzo się ich wstydziła. A tu w domu był tylko jałowy krupnik i suchy gliniasty chleb wiejski. Wieczorem przyszedł Fagas. Rozmawialiśmy o Niemcach i o Polakach. Zdaje się, że udało mi się przekonać go o wartościach twórczych naszego narodu. Zresztą więcej jest wątpiących w to inteligentów, jak Waśniewski i młody Sukiennik, niż ludzi ze sfer mniej wykształconych. Wieczór był gwiaździsty, ale gwiazdy oraz sierp księżyca miały tęczowe obwódki.

15 MARCA, PIĄTEK

Dziś rano była odwilż w dalszym ciągu, tak że pola przybrały wygląd nieledwie wiosenny, ale zaraz zerwała się wichura północno-zachodnia ze śniegiem i chwycił mróz kilkustopniowy. Wicher był tak silny, że gdy szedłem na dworzec po Marysieńkę, niemal mnie zepchnęło do rowu. Przez cały dzień czułem się, nie wiem czemu, ogromnie zdenerwowany, że w końcu musiałem rzucić pisanie. Marysieńka wróciła bez pieniędzy, przywiozła tylko trochę kaszy, cukru, herbaty i kawy, które dostała od Stachy Niedźwiedzkiej i Heluty Wolskiej. Krążą różne pogłoski na temat wizyty Ribbentropa w Rzymie, zwłaszcza u papieża, i zakończenia wojny rosyjsko-fińskiej56, ale tak naiwnie brzmią, że nie warto ich notować. Jutro mam jechać do Warszawy zawieźć ramy do obrazów, które Marysieńka zostawiła w jakimś sklepie komisowym, a pojutrze chcę jechać do Piotrkowa, ale czuję się tak rozbity, że nie wiem, czy w ogóle w takim stanie wyruszać z domu, bo z doświadczenia wiem, że tylko narobię głupstw.

16 MARCA SOBOTA

Mamy zimę na nowo. Rano szyby były pokryte lodem, potem przez cały dzień padał śnieg. Nie pojechałem do Warszawy. Marysieńka również nie pojechała. Zaraz rano poszedłem do Grodziska, bo w soboty wydają chleb na kartki, ale w tym tygodniu nie dali. Przez cały dzień czułem taki nieznośny ból wszystkich nerwów, że do niczego nie mogłem się wziąć i nie mogłem sobie miejsca znaleźć. Postanowiłem nie jechać do Piotrkowa na święta, bo przy swoim zdenerwowaniu czułbym się tam nieznośnie z myślą, że zostawiłem Marysieńkę z dziećmi bez pieniędzy i jedzenia.

17 MARCA, NIEDZIELA

W nocy zerwała się taka wichura, że długo nie spaliśmy, bośmy się obawiali, że dom wywróci. Rano okazało się, że na dworze jest zamieć śnieżna. Trwa ona z małymi przerwami ciągle. Śnieg zasypał wszystko, jak w pełni zimy. A w domu głód. Na obiad był barszcz buraczkowy bez żadnych przypraw z ziemniakami. Znowu wszyscy siedzimy w dziecinnym pokoju.

18 MARCA, PONIEDZIAŁEK

Zima trwa w dalszym ciągu. Niebo bez chmurki, słońce przygrzewa już dość mocno, ale mróz jest przy tym kilkustopniowy. Ponieważ nie mamy w domu już żadnych tłuszczów, postanowiłem sprzedać obrączkę. Wybrałem się więc z Marutą, dla której wskazane jest przebywanie na świeżym powietrzu, do sklepu komisowego w Milanówku. Okazało się jednak, że nie kupują tam złota, które zresztą spadło w cenie prawie trzykrotnie. Ofiarowali mi się tylko sprzedać je w Warszawie za zwrotem kosztów podróży. Wobec tego postanowiłem spróbować sprzedać jeszcze w Grodzisku, a jeżeli się nie uda, jechać samemu do Warszawy. W Grodzisku chodziłem po żydowskich sklepach jubilerskich, ale w jednym tylko proponowano mi po 28 złotych za gram, podczas gdy jakieś dwa miesiące temu złoto stało 75 złotych. W innych moja propozycja wywoływała nieufność, a nawet popłoch, tak że zrywano się na mój widok i tylko ruchem głowy wyrażano odmowę. Nie wiem dlaczego, bo nie słyszałem o zakazie kupowania złota przez Żydów. Dąbkowskiego zastałem w łóżku, choruje bowiem od paru dni. Przyjął mnie bardzo serdecznie i poczęstował gulaszem. Rozmawialiśmy długo o polityce oraz o rozmaitych sprawdzonych i niesprawdzonych pogłoskach. W domu zastałem Fagasa, który przyszedł pożyczyć książkę. Gdy go wypuszczałem przez furtkę, wieczór był gwiaździsty i świecił księżyc.

19 MARCA, WTOREK

Wybrałem się wreszcie do Warszawy. Pogoda słoneczna, ale mróz, tak że słońce nie topiło nawet śniegu, który całkowicie pokrywał pola. W tramwaju było niespodziewanie przestronno. Może dlatego, że nie wolno nim, jak również pociągami, jeździć Żydom. Jeszcze na dworcu zauważyłem dwóch siwych panów, którzy jechali kiedyś wraz ze mną. Jeden z nich, niewielki i nieco zgarbiony starzec, zainteresował mnie bardzo, bo wtedy przez całą drogę rozmawiał o czasach pierwszych Piastów, powołując się na ówczesne kroniki i na inne nieznane mi niekiedy źródła. Teraz więc postarałem się dostać do tego samego wagonu i usiadłem obok nich. Spojrzeli na mnie nieufnie i z pewnym niezadowoleniem. Mimo to zaraz zaczęli rozmawiać na tematy historyczne oraz o obecnej klęsce, którą mniejszy staruszek nazywał haniebną. Wtrąciłem się do ich rozmowy, biorąc w obronę nasz naród i jego kulturę. Jako dowód, że przebieg ostatniej wojny nie był bezprzykładny, przytoczyłem kampanię napoleońską w 1806 roku. Zainteresowałem tym moich rozmówców i reszta drogi zeszła nam na bardzo miłej pogawędce. Przedstawiliśmy się sobie. Staruszek nazywał się doktor Strożecki i był lekarzem Ubezpieczalni. Na ulicy w Warszawie dogonił mnie, gdy zatrzymałem się przy koszu z książkami, zaczął mnie wypytywać o moje personalia i zaprosił do siebie. W dniu tym miałem specjalne szczęście do ludzi. U Niedźwiedzkich przyjęto mnie bardzo serdecznie, zwłaszcza jeśli chodzi o starszych państwa Niedźwiedzkich i o Łukowiczów. Po obiedzie, do którego zasiadło ze dwanaście osób, tak że potrawy przynoszono w garnkach wielkich jak kotły, wybrałem się do Kisielewskich57.

Kisielewska przyjęła mnie jak zwykle szeregiem zarzutów i złośliwości, że nie przysłałem im ziemniaków albo jabłek. Wytłumaczyłem jej, że było to niemożliwe. Okazało się przy tym, że winien był tym wyrzutom Wiśniewski, który nieco złośliwie przedstawił moje stanowisko w tej sprawie. Kisielewski leżał jeszcze po ostatnim ataku sercowym. Dopuszczony zostałem do niego po pewnych trudnościach. Rozczulił się na mój widok aż do łez. Czynił mi także niezupełnie słuszne zarzuty, ale w tak serdecznym tonie, że poruszył moje sumienie. Żałowałem, żem tak ochłodził z nim ostatnio stosunki. Pożegnałem go szybko, bo nie można było go męczyć, a po drugie chciałem być jeszcze u Saloniego. Gdy szedłem wśród ruin ulic Królewskiej, Grzybowskiej i Granicznej, zmierzchło się niemal zupełnie. Naraz za mną rozległy się krzyki i tłum zaczął uciekać we wszystkie strony w największej panice. Jakichś dwóch wyrostków zawołało w biegu: „Rozbrajają kogoś!”. Nasłuchiwałem, czy nie rozlegnie się wystrzał, bo w takim wypadku mógłbym paść ofiarą jakiej masakry w rodzaju wawerskiej i anińskiej. Mimo to nie dałem się porwać panice. Saloni przyjął mnie niespodziewanie surowo. Był rozdrażniony tym, że Marysieńka odebrała mu obrazy, których sprzedażą miał się zająć. Dość też ostro przypomniał mi wszystkie moje u niego długi i silnie podkreślił, że potrzebuje pieniędzy. Rozstroiło mnie to do tego stopnia, że długo w nocy nie mogłem zasnąć. Spałem na kanapce u Płoskiego. Zatrzymałem się na noc, bo obiecał mi rano sprzedać obrączkę. Księżyc świecił mi prosto w oczy. Z ulicy dochodziły odgłosy Niemców patrolujących i jeżdżących samochodami.

Przed wizytą u Kisielewskiego spotkałem na Nowym Świecie doktora Berga, dyrektora Biblioteki Polskiej58. Stał zziębnięty przy koszu z książkami. Mówił, że na Brackiej stoi trzech redaktorów. W ogóle Warszawa jak zwykle zrobiła na mnie bardzo przygnębiające wrażenie. Ponieważ rozbierają popalone domy, więc coraz bardziej widać zniszczenia. Trudno zrozumieć, gdzie się mogą pomieścić w nocy te tłumy ludzi snujących się po jezdniach obok zadrutowanych chodników i piętrowych kup brudnego śniegu, którego nie ma komu uprzątnąć, chociaż rano maszerują całe kompanie Żydów z łopatami, kilofami i łomami żelaznymi. Jedna z takich gromad gwizdała patriotyczną piosenkę wojskową.

20 MARCA, ŚRODA, WARSZAWA

Niebo się zachmurzyło, ale mróz podobno doszedł do minus 10 stopni. Cały dzień mi zszedł na daremnych usiłowaniach sprzedaży obrączki. Chciałem osiągnąć chociaż 30 złotych za gram. Wstąpiłem do Goetla59, ale go nie zastałem. Przyjęła mnie jego żona60, ale nie zabierałem jej czasu, bo akurat sprzątała mieszkanie. Tak samo nie zastałem Saloniego. Poszedłem więc wreszcie do tramwaju. Uczepiłem się ostatniego wagonu, gdy już ruszał. Był tak przepełniony, że z wielkim trudem udało mi się dostać do wnętrza. Ale też charakter publiczności warszawskiej zmienił się obecnie gruntownie. Wszyscy są mili, życzliwi i uprzejmi. Na Niemców wymyślają głośno bez żadnego skrępowania.

W domu powitano mnie wyjątkowo radośnie, pomimo że oprócz kaszy od Niedźwiedzkich nic nie udało mi się przywieźć. Dzidzia była u spowiedzi i u komunii, a że przyjechałem już po wszystkim, więc mnie chociaż teraz przepraszała, tak zresztą serdecznie, aż się rozrzewniłem. Najgorsze, że Marysieńka czuje się przeziębiona.

21 MARCA, CZWARTEK, MILANÓWEK

Rano był mróz i pochmurno, ale zaraz zawiał wiatr południowo-wschodni i zaczął kropić deszczyk. Zrobiła się odwilż i niemożliwe błoto. Wyruszyłem do Grodziska, żeby się dowiedzieć, czy nie wydają na kartki chleba i cukru, ale dostałem tylko dwa kilogramy soli. Natomiast rozlepiano akurat różowe rozporządzenia, że nie wolno przebywać na ulicach od zmierzchu do rana, nie wolno zatrzymywać się na ulicy i w bramach oraz że należy wojskowym i urzędnikom niemieckim ustępować z drogi w sposób „należyty”. Jest to chyba cios skierowany głównie w stronę handlujących na ulicach i w bramach inteligentów. Zresztą opowiadają o ulotkach rzuconych przez samoloty angielskie pod Jeżowem koło Skierniewic i o pierwszym bombowym nalocie na północne Niemcy. Dąbkowski ciągle jeszcze leży w łóżku. Po obiedzie odprowadziłem Marutę do jej koleżanki Marty Wysockiej, a sam poszedłem do doktora Strożeckiego. Całe jego mieszkanie wygląda, jakby zostało zrujnowane przez bombę lotniczą. Wszędzie leżą olbrzymie stosy książek. Rozmawiałem z nim i z jego żoną bardzo mile. Na pożegnanie podarował mi swoją książkę o łaźniach w dawnej Polsce61.

22 MARCA, WIELKI PIĄTEK

Odwilż, pochmurno, czasami kropi deszcz. Od rana wybrałem się z dziećmi do Grodziska po chleb kartkowy i żeby sprzedać obrączkę. Dostałem za nią po 25 złotych za gram, czyli 95 złotych. Dwa miesiące temu Niedźwiedzki dawał za nią Marysieńce 200 złotych. Żal mi było się z nią rozstawać. Była podwójnie pamiątkowa, należała bowiem do ojca Marysieńki, Adolfa Dalewskiego62. Przypominały mi się szczęśliwe czasy przed ślubem, gdyśmy oddawali ją przez Bronkę Kacperską do jubilera, żeby ją poszerzył i zaopatrzył w datę. Teraz tak schudłem, że ledwo mi się trzymała na palcu. Kupiłem za nią czterokilogramową szynkę oraz kilogram słoniny, bo już żadnych tłuszczów w domu nie było. W domu Marysieńka z dziećmi ukrasiła w cebuli kilka jajek, które nam zniosły dwie nasze kury. Napiłem się czarnej kawy, bo czułem się bardzo słaby. Postanowiłem sobie nie jeść przez cały dzień, jak zwykle, a oprócz wyprawy do Grodziska musiałem rano narąbać drzewa na święta. Andzia poszła już do domu wraz z ojcem, który przyszedł właśnie po pieniądze. Nie dostał ich, tylko pół kilograma cukru. Kawa nic mi nie pomogła, więc położyłem się do łóżka bardzo wcześnie.

23 MARCA, WIELKA SOBOTA

Pogoda nic się nie zmieniła. Rano byłem tak słaby, że nie miałem siły wstać z łóżka. Zwlokłem się jednak na chwilę, żeby napić się herbaty i przegryźć kawałek chleba, choć nie czułem głodu. Leżałem tak do południa. Wreszcie ubrałem się i powlokłem do Grodziska, bo dawano cukier na kartki, a oprócz tego Dąbkowski zaprosił mnie na „rybkę”. Zastałem u niego niemal wszystkich znajomych: byłego burmistrza Borkowskiego, inspektora ubezpieczeń Olechowskiego, szwagra Dąbkowskiego, którego nazwiska nie pamiętam, byłego majora Paszkowskiego, Tahna, drogerzystę Pertkiewicza i Kuleszę, który wpadł na chwilę. Siedzieli przy bufecie, opowiadali rozmaite plotki polityczne oraz przepisywali idiotyczną przepowiednię, wygłoszoną na seansie spirytystycznym przez „ducha pułkownika Sławka”63. Miał on oświadczyć, że nie popełnił samobójstwa, tylko został zamordowany przez Kasprzyckiego, gdyż wykrył, że ten, Urlich i Kajzerówna byli szpiegami niemieckimi64. Według tego proroctwa Hitler miał umrzeć już 9 listopada, a obecnie zastępuje go jego sobowtór, jakiś gefrajter65. 20 marca uderzy od południa na Rosję Weygand66 wraz z Turcją i Rumunią. 6 kwietnia Niemcy uderzą na Mozelę67. 9 kwietnia Anglicy zbombardują Berlin. 5 maja mają Niemcy ponownie bombardować Warszawę, a 18. wyjść z Polski, którą jednak będą czekać jeszcze ciężkie przejścia i zniszczenie ze strony bolszewików. Wojna ma się skończyć, zdaje się, 6 lipca. Polska oczywiście ma otrzymać Szczecin, Prusy Wschodnie, Smoleńsk i Odessę. Jej królem zostanie w roku 1941 książę Gloucester68. Opowiadano także o nalocie brytyjskim na wyspę Sylt69. Gdy przyszedł doktor Bednarek, Dąbkowski, który wstał już z łóżka, zabrał jego, Pertkiewicza oraz mnie do gabinetu, gdzie uraczył nas rybami, wódką, tudzież kawą z likierem. Bednarek, który wstawił się, chociaż wypił mniej od Pertkiewicza i ode mnie, zaczął wymyślać na naród polski. Sprzeczałem się z nim, przy czym przekonałem się, jak Dąbkowski bez zastrzeżeń szanuje i uznaje wszystkie moje poglądy. Mnie wypita wódka tak wzmocniła, że nawet nie wiem, kiedy przebyłem straszliwe błoto na drodze koło toru kolejowego. W tamtą stronę ledwie je przebrnąłem, pocąc się i gubiąc kalosze. W domu najadłem się jeszcze krupniku na rosole od szynki i poszedłem spać. Dzieci miały pewne zmartwienie z powodu lekkomyślności Maruty. Zaniosły do poświęcenia trzy pisanki oraz sól. Poza tym przyniosły z kościoła trochę święconej wody w kieliszku. Otóż Maruta poświęciła nią resztę jaj, które miały służyć do zabawy. Żeby więc uniknąć profanowania świętości, musiały umyć je dokładnie wodą z mydłem.

24 MARCA, NIEDZIELA ZMARTWYCHWSTANIA

Pogoda bez zmian. Pochmurno, błoto, gdzieniegdzie leżą jeszcze zaspy brudnego niestopionego śniegu i cisza, choć rano wiatr obrócił się od północy. Ponieważ już kilka dni przedtem postanowiliśmy, że dzisiaj wybiorę się do Piotrkowa, gdzie mnie ciągle listownie zapraszają, więc zaraz wstawszy z łóżka, zacząłem się gotować do drogi. Miałem pociąg o wpół do dwunastej, a o dziesiątej byłem już gotów. Tymczasem Marysieńka, która dotychczas ciągle mnie wypychała z domu, teraz zaczęła lamentować, a nawet płakać, że zepsuję jej całe święta. Wobec tego nie pojechałem. W rezultacie dzień zszedł nam bardzo przyjemnie pomimo biedy, mamy bowiem do jedzenia jedynie szynkę, sałatkę jarzynową, krupnik, parę jaj oraz troszeczkę niezupełnie dopieczonego ciasta, gdyż zdaje nam się, jakbym dopiero powrócił do domu z jakiejś podróży. Nadspodziewanie mieliśmy dwie wizyty: Fagasów i Tomków. Nie częstujemy ich prawie niczym, bo naszych zapasów nie starczyłoby nawet na jedno jakie takie przyjęcie, a pieniędzy już nie mamy i kto wie, kiedy jakie zdobędziemy, chyba za obrączkę Marysieńki. W domu nareszcie czysto i porządnie, bo nie ma Andzi, która więcej nabrudziła, niż sprzątnęła.

25 MARCA, PONIEDZIAŁEK WIELKANOCNY

Rano lekki przymrozek, potem normalna pochmurna pogoda. Na polach leżą jeszcze niestopione zaspy śnieżne. Gdy poszedłem rano do Lubańskiej z Marutą po mleko, chodziłem po ich grzbietach, tak twardą mają skorupę. Rzeczka płynie już zupełnie normalnie. Musieliśmy przez nią przeskakiwać. Marysieńka czuje się przeziębiona i leżała w łóżku niemal do zmierzchu. Wysmarowałem ją wczoraj francuską terpentyną. Skarży się, że ją bolą plecy. Wstała jednak w końcu, bo nas bardzo wczoraj zapraszali do siebie Tomkowie. Przyjmowali nas bardzo serdecznie, podali nawet parę plasterków kiełbasy i boczku. Oczywiście zjedliśmy po troszku, tylko dla przyzwoitości, wiemy bowiem, co to są dzisiaj za frykasy. W czasie tej wizyty przyszedł zięć Kwasta, Robert. Szuka mieszkania, bo Kwast pobił po raz drugi swoją żonę i wszystkich od siebie wygania. Okazało się, że wszyscy oni podali się za volksdeutscherów70. Wskutek choroby Marysieńki Dzidzia po raz pierwszy gospodarowała w kuchni. Robiła to z przejęciem, ale wynikło mimo to trochę szkód w postaci stłuczonej szklanki, przypalonego krupniku itp.

26 MARCA, WTOREK

Dzień na ogół pochmurny, ale czasami ukazywało się nieco przyćmione słońce. Z południa wiał dość ciepły wietrzyk, który w pewnym stopniu osuszył błoto na drogach i ścieżkach. W Grodzisku chodniki były już suche i ruch na ulicach panował wiosenny. Byłem tam po famel71 dla Marysieńki, która jest przeziębiona i ma silny kaszel. Dąbkowskiego zastałem bardzo przygnębionego. Ze łzami w oczach opowiadał mi, jak cierpi z powodu niedoli i pohańbienia naszej ojczyzny. W domu zastałem państwa Tomków. Zirytowała mnie ich niesłychana naiwność polityczna. Ponieważ była mowa o możliwości zawarcia pokoju, wykombinowali sobie, że Francja i Anglia powinny naprzód zażądać od Niemców, żeby oswobodziły wschodnią połowę Polski od bolszewików, a potem, żeby usunęły się z całego kraju. Wyjaśniłem im bezsensowność tego rodzaju pomysłów w sposób tak dosadny, że aż Marysieńka miała o to do mnie pretensje.

27 MARCA, ŚRODA

Rano było pochmurno, ale ciepło. Potem od wpół do dziesiątej rozpogodziło się aż do obiadu. Od jakiej trzeciej zaczął kropić od czasu do czasu drobniutki deszczyk i chmurzyło się tak, że w pokoju robiło się chwilami ciemno. Śnieg leży jeszcze tylko gdzieniegdzie po rowach i pod płotem w wąskich pasemkach. Na stawach ciągle lód. Marysieńka w nocy bardzo kaszlała pomimo famelu. Wstała jednak i wzięła się do sprzątania. Na szczęście zaraz przyszła Andzia, chociaż byliśmy przekonani, że z powodu naszej nędzy pozostanie już w domu. Przyniosła nam jeszcze kawałek chleba i ciasta. Zaraz po południu przyjechała babcia Dehnelowa. Opowiedziała mi o Wacku Balcerskim, który w bardzo dowcipny sposób wydostał się z niewoli i teraz siedzi z powrotem w Rożnowie. Ziomek Śliwiński ma być w Turcji. Wacek był w obozie jeńców. Wydostawszy w jakiś sposób cywilne ubranie, przebrał się, a mundur schował do walizy. Potem podszedł do wartownika i powiedział, że przyniósł tu jednemu z jeńców ubranie, ale nie może go znaleźć. Wobec tego prosił, czy by nie mógł walizki zostawić. Wartownik powiedział, że nie może jej przyjąć, ale za godzinę przyjedzie zmiana i wtedy może się coś wykombinuje. Tymczasem jednak kazał Wackowi wyjść poza obóz. Tylko tego było mu potrzeba. Babcia zresztą opowiadała to wszystko zgryźliwie i z szyderstwem, jako dowód nikczemności Wacka. Należy ona do osób, które o wszystkich ludziach starają się wyrażać jak najgorzej i o wszystkich łotrostwach jak najcyniczniej. Jest to zresztą normalny styl warszawski. Pani Tomkowa pomaga Marysieńce przerobić jej płaszcz na Marutę, oboje więc państwo Tomkowie są u nas od wczoraj stałymi gośćmi. Dzidzia przyniosła ze szkoły odpisaną przez siebie z innego odpisu rzekomą odezwę Sikorskiego72 o wkroczeniu wojsk polskich z Węgier i wzywającą Polaków do „nadludzkiej walki z najeźdźcą”. Nie wiem, co o tym sądzić i o którego najeźdźcę ma chodzić.

28 MARCA, CZWARTEK

Rano było podobno sześć stopni ciepła. Poza tym dzień pochmurny, tylko przez parę godzin południowych świeciło słońce. Pod wieczór zrobił się popłoch, że w Milanówku pokazało się pełno Niemców, policji pomocniczej, złożonej z kolonistów miejscowych, którzy robią obławę na tych, którzy nie stawili się na roboty do Prus. Na Milanówek miał być wyznaczony kontyngent 270 osób, a stawiło się tylko 23. Pan Tomko przyniósł ze sklepiku wiadomość, że bolszewicy ewakuują swoją część Polski, obsadziwszy jednak silnie tak zwaną granicę interesów. Tymczasem zapadła nieprzenikniona ciemność. Wtem rozległ się dzwonek. W domu powstał popłoch. Nie wątpiliśmy, że to idą Niemcy, gdyż Polakom wolno jest chodzić tylko do zmierzchu. Tymczasem rozległ się głos Wacka Balcerskiego. Przyjechał z Rożnowa na pogrzeb ojca, który umarł w środę. Miał już zresztą 81 lat. Uradowaliśmy się z tej wizyty, ale mogliśmy go ugościć tylko chlebem i serem. Rozmawialiśmy do drugiej w nocy. Wacek był wezwany na ćwiczenia rezerwy jako porucznik 27 sierpnia 1939 roku. Zatelefonował wtedy do nas. Akurat byli u nas z wizytą Merglowie. Pojechaliśmy ich samochodem do Warszawy i spotkaliśmy się z nim w restauracji. Dowiodłem mu wtedy jak na dłoni, że wojny nie będzie. Teraz więc przyjechał po nowy zastrzyk optymizmu. Okazało się, że trafił w swoim batalionie saperów akurat na wybuch wojny. Wyznaczono go do mobilizacji koni. Ukończył ją do 5 września, pracując codziennie od szóstej rano do dwunastej w nocy bez jedzenia. Potem został adiutantem podpułkownika Szubera w grupie generała Kleeberga73. Grupa ta trzymała kordon na Polesiu od Brześcia wzdłuż kanału i Piny74 na wschód. Gdy wkroczyli bolszewicy, skoncentrowała się w Kowlu wśród walk ze zbuntowanymi chłopami oraz utarczek z patrolami bolszewickimi, do których zresztą nie wolno było strzelać. Stamtąd poszła na Włodawę, którą właśnie opuścili Niemcy, i 27 września ruszyła w bój w kierunku Dęblina. Niemcy do tego stopnia byli zaskoczeni jej pojawieniem się, że całe ich kompanie poddawały się kilku ułanom. Chwytano ich gońców z prośbami do bolszewików o współdziałanie ich lotnictwa, które zresztą bombardowało ich ciągle z tamtej strony Bugu. Wreszcie jednak pod Kockiem zostali okrążeni i musieli złożyć broń z braku amunicji 6 września75. Oficerów przewieziono do Radomia, skąd jednak Wackowi udało się wydostać i wrócić do Rożnowa, gdzie pracuje nadal pod zwierzchnictwem Treuhändera76, inżyniera niemieckiego.

29 MARCA, PIĄTEK

Wstałem późno. Zaraz po południu Wacek odjeżdżał, więc go odprowadziłem na tramwaj. Na dworze oziębiło się znacznie i wiał wiatr północno-zachodni, chwilami ze śniegiem. Po obiedzie położyłem się do łóżka jeszcze przed zmierzchem, bo czułem się bardzo niewyspany i znużony.

30 MARCA, SOBOTA

Obudziłem się po północy i nie spałem do świtu, bo wył straszliwy wicher. Gdy wreszcie wstałem, cały świat był biały od śniegu. Marysieńka znowu przeniosła się z dziećmi do mojego pokoju, gdzie można palić w piecu. Niedługo po śniadaniu poszedłem do Grodziska, bo dawali cukier i chleb na kartki. Był jeden stopień mrozu, ale ponieważ słońce przygrzewało, więc błoto koło toru było nieprawdopodobne. Cukier dostałem, ale chleba brakło. Dąbkowski miał wiele pocieszających wiadomości, według których wojna miałaby się skończyć już w czerwcu. Tak miał zapowiedzieć nowy premier angielski Churchill77. W domu zastałem Marysieńkę leżącą w łóżku i niemożliwie kapryszącą. Na obiad było trochę kapusty i parę klusek. Łamiemy sobie głowy: co robić dalej.

31 MARCA, NIEDZIELA

Cały dzień był słoneczny, bez chmurki, ale mroźny. W domu panowała ciężka atmosfera. Marysieńka leży chora i ciągle narzeka na ból gardła albo łopatki ledwo dosłyszalnym głosem. Po obiedzie, który składał się z talerza jałowego krupniku, poszedłem do Grodziska. Siedziałem u Dąbka aż do zachodu słońca, ale nie mogłem się pozbyć przygnębienia. Zresztą opowiadano niewesołe nowiny. W Warszawie miano wykryć dwie radiostacje nadawcze: jedną na Żoliborzu, a drugą na Sosnowej. W związku z tym odbywają się tam masowe aresztowania78. Podobno zabierają ludzi wprost z ulicy. Oprócz tego Niemcy mieli wykryć olbrzymie zapasy zakopanej broni i amunicji, które przewozili aż kilku samochodami ciężarowymi. W Aninie jakoby zabito jednego Niemca, a drugiego ciężko raniono. W związku z tym aresztowano 300 osób. 50 zwolniono, a reszty los niewiadomy. Być może spotkało ich to samo, co tych 126 rozstrzelanych jakoby w noc sylwestrową. Doktor Bednarek opowiadał, że na podwórku jego znajomego felczera w Warszawie dzieci znalazły zakopany karabin. Przerażony felczer zaniósł go na polską policję79. Tam przyjęto go z oburzeniem i z przerażeniem przed konsekwencjami tego odkrycia. Felczer odniósł więc broń Niemcom. Ci aresztowali go z miejsca. Co się z nim stało, nie wiadomo. Poza tym opowiadano mniej lub więcej fantastyczne plotki o położeniu politycznym i na froncie.

1 KWIETNIA, PONIEDZIAŁEK

Cały dzień panowała pogoda prawdziwie wiosenna. Rano był co prawda przymrozek, ale później słońce tak grzało, że w ogrodzie śnieg zniknął już zupełnie. Pozostał jeszcze tylko lód na stawach. Po długich namowach Marysieńka zgodziła się wreszcie ze łzami w oczach sprzedać swoją obrączkę. Kupiłem za nią w Grodzisku chleb, a Dąbkowski odstąpił mi trochę słoniny i masła, bo na mieście dostać tych artykułów nie było można. Gdy wróciłem do domu, Marysieńka wstała z łóżka. Jest jeszcze bardzo osłabiona i mówi z wielkim trudem. Ponieważ od dziś Niemcy nakazali posunąć zegary o godzinę naprzód, więc cały wieczór dzieciom, Andzi, a nawet Marysieńce pochłonęło to zagadnienie. W żaden sposób nie mogą pojąć, na czym będzie polegała różnica z czasem zimowym. Od strony Warszawy ciągle słychać armaty. Krążą na ten temat fantastyczne domysły. Przypuszczam, że po prostu odbywa się gdzieś ostre strzelanie.

2 KWIETNIA, WTOREK

Pogoda tak samo piękna jak wczoraj. Na małym stawie lód stopniał już zupełnie, ale na dużym trzyma się jeszcze. Marysieńka już nie leży. Pracuje w domu i w ogrodzie. Ja również nie mam czasu na pracę umysłową, bo muszę obcinać akację przy płocie, rozwozić taczkami nawóz na zagony oraz chodzić po zakupy. Bardzo mnie to przygnębia, bo pieniądze za obrączkę już się prawie wyczerpały, a znikąd nie ma nadziei na nową sumę. Dostałem wczoraj list z domu i od Saloniego, ale ani rodzice nie mają, zdaje się, zamiaru nic mi przysłać, ani w Warszawie nie udało się sprzedać obrazów.

3 KWIETNIA, ŚRODA

Rano jak zwykle był przymrozek, potem zrobiła się piękna, słoneczna pogoda i zupełnie ciepło. Ale od południa zaczęło się chmurzyć i oziębiło się znacznie. Zaraz po śniadaniu wziąłem się do pracy w ogrodzie. Rozwoziłem taczkami nawóz po zagonach. Ciągle przy tym miałem przeczucie, że przyjedzie ktoś z domu. Rzeczywiście, gdy zasiedliśmy do obiadu, zadzwonił do furtki ojciec. Uradowaliśmy się niezmiernie, tym bardziej że przywiózł nam trochę prowiantów oraz swój zwykły optymizm. Opowiadał nowiny piotrkowskie. Podczas rewizji u sąsiada rodziców, Papińskiego, znaleziono w doniczce pudełko z pistoletami pojedynkowymi. Potem rewidowano mieszkanie rodziców. Będący na kwaterze oficerowie niemieccy Aschhof i Politt przerazili się tym nie mniej od rodziców. Proponowali podobno, żeby oddać im niedozwolone przedmioty, to ukryją w swoich kuferkach. Zdumiała mnie ta wiadomość, gdyż Politt podawał się za hitlerowca. Obecnie obu tych oficerów przeniesiono, podobno, do Żyrardowa. Stacjonujące w Piotrkowie trzy kompanie Gestapo wyjechały z powrotem do Rzeszy. Papińskiego wypuszczono z więzienia. Nasz dobry znajomy, a mój kolega szkolny, zegarmistrz Karol Krygier ponoć podaje się za Niemca. Jeździł podobno w delegacji o przyłączenie Piotrkowa do Rzeszy. Nie chce mi się jakoś w to wierzyć, tym bardziej że jego ojciec ma się podawać za Polaka. Poza tym w Piotrkowie, jak wszędzie zresztą, miały się w tych dniach odbyć liczne aresztowania. Uwięziono adwokata Owczarka, byłego wiceprezesa „ozonu”80, oraz endeków: Popowskiego i Dobrzańskiego. Z Łodzi przybyło kilkanaście tysięcy przesiedleńców. U rodziców mieszka chirurg, doktor Tomaszewski z rodziną.

4 KWIETNIA, CZWARTEK, WARSZAWA

W nocy chwycił mróz i niebo zachmurzyło się zupełnie. Wybrałem się z ojcem do Warszawy. W drodze słońce od czasu do czasu ukazywało się zza chmur, ale stawy i kałuże na polach pokrywał lód, a po dołach i rowach wszędzie leżały jeszcze zaspy brudnego śniegu. Ojciec był beztroski, jakby żadnej wojny na świecie nie było. Objaśnił mi styl każdej widzianej przez okno tramwaju willi. Warszawa również nie zrobiła na nim bynajmniej przygnębiającego wrażenia. Zresztą dziury od granatów były już przeważnie zamurowane, skaleczenia od odłamków zatynkowane, leje na jezdniach pokryte cementem, a wiele domów zburzonych odbudowuje się. Mimo to znać jeszcze wielkie zniszczenia. Na Nowogrodzkiej, dokąd tramwaj dojeżdża, stoją jeszcze sterty sczerniałego śniegu. W wielu miejscach można chodzić tylko po jezdni. Ojciec polecił mi iść na Złotą, żeby załatwić sprawę emerytury jednego znajomego. Nie mogłem się tam jednak dostać, gdyż wszystkie ulice zagrodzone są kozłami hiszpańskimi81 i strzeżone przez policję, która nikogo nie wpuszcza ani nie wypuszcza. Napisy głoszą o panującej tam zarazie. Zarazem jednak jest to ta sama dzielnica, w której w ostatnich czasach dokonano najwięcej aresztowań. U Saloniego, którego nie zastałem, opowiadano mi, że w Wielką Sobotę, Niedzielę i Poniedziałek odbywał się w ich dzielnicy na placu Mirowskim zorganizowany przez Niemców wśród całkiem nieraz małych chłopców pogrom Żydów82. Wyciągano ich z tramwajów i bito tak, że na ulicach było pełno krwi. W związku z zabójstwem niemieckiego żołnierza na Dworcu Wschodnim rozstrzelano dziesięciu niewinnych Polaków. Nigdzie w Warszawie nie wiedziano, co się dzieje w świecie, tak że ja dopiero musiałem im opowiadać najświeższe nowiny. Spotkałem się z ojcem83 w barze Pod Setką. Po zjedzeniu tam obiadu pojechaliśmy do Waśniewskiego na Pragę, Bródnowska 15. Nie zastaliśmy go, ledwieśmy jednak wrócili do domu, zjawił się w Milanówku, goniąc nas. Jest zupełnie dobrej myśli i nieźle mu się, zdaje się, powodzi. Obecnie stara się o posadę kelnera u Puchalskiego albo u Bliklego. Rozmawialiśmy przy winie do północy ku złości Marysieńki.

5 KWIETNIA, PIĄTEK, MILANÓWEK

Mróz, pochmurno i silny wiatr północny. Siedzimy w domu w paltach, bo węgla znowu brakło. Rano zdarzyła się wielka sensacja, bo powróciła z Lidy majorowa Seniszynowa. Szła w towarzystwie czterech chłopów nadnarwiańskich przez trzy doby, nie śpiąc prawie. Do Milanówka przyjechała pociągiem w nocy, ale musiała czekać na stacji do rana. Ponieważ wszyscy jeszcze spali, więc dostała się do domu przez płot. Uciekła od rodziców, gdyż bolszewicy prześladują Polaków w straszliwy sposób. Żydzi tamtejsi biją i pastwią się za każde słowo wymówione po polsku. Co tydzień wszyscy muszą chodzić na agitacyjne zebrania, gdzie na każdą wzmiankę o Stalinie muszą klaskać i krzyczeć: „Ura!”. Oprócz tego trzeba tam wykonywać jakieś dziwaczne ruchy rękami. Poza tym nie ma jednej nocy spokojnej, gdyż bolszewicy chodzą po domach i zabierają wszystkich podejrzanych i niepodejrzanych. Mężczyzn podobno rozstrzeliwują, a kobiety i dzieci porzucają w szczerym polu na mrozie na pewną śmierć. Na granicy leży pełno trupów, zastrzelonych przez bolszewików uciekinierów.

Po śniadaniu wybrałem się do Zaremby, żeby się dowiedzieć, co słychać z zamówioną toną węgla, która miała być dostarczona już w połowie marca. Tłumaczył się, że Niemcy rekwirują mu wagony dla swoich celów, tak że za nic nie może odpowiadać. Jeszcze kazał sobie dopłacić 15 złotych do zamówienia. Wracając, pożegnaliśmy się na stacji z ojcem, który odjechał do Piotrkowa przed południem. Jaś pozostał. Pod wieczór przyszedł Fagas. Opowiadał o aresztowaniach w Milanówku i w Grodzisku. Brano głównie młodzież, która przed wojną należała do jakichkolwiek organizacji politycznych.

6 KWIETNIA, SOBOTA

Mróz i silny wiatr północno-wschodni. Już rano jednak rozpogodziło się. Wybrałem się z Jasiem do Grodziska po chleb. Okazało się jednak, że w tym tygodniu nie wydawano na kartki. Wstąpiliśmy do Dąbkowskiego, który jeszcze leżał w łóżku. Opowiadał o aresztowaniach grodziskich. Brano głównie młodzież narodowo-radykalną84. Władek Kisiel