Dwór Karola IX - Prosper Merimee - ebook

Dwór Karola IX ebook

Prosper Mérimée

0,0

Opis

Dwór Karola IX” inaczej „Kronika z czasów Karola IX” to powieść Prospera Mériméego z 1828 roku osnuta wokół wydarzeń nocy świętego Bartłomieja. Powieść spotkała się z dużym zainteresowaniem wśród publiczności i krytyków. Podkreślano związki łączące ją z Walterem Scottem i francuską powieścią historyczną. Henryk Patin zwracał uwagę na zakorzenienie powieści w człowieku i historii. Karol Magnin – na psychologiczną prawdę postaci. W kilka lat po ukazaniu się powieści historyk J. A. Buchon chwalił Mériméego za to, że potrafił wniknąć w głębie duszy „naszych kalwinistów i zwolenników Ligi”. Wraz ze zmierzchem powieści historycznej Kronika zaczęła uchodzić za powieść przygodową. (za Wikipedią).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 154

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prosper Mérimée

 

 

 

Dwór Karola IX-go

 

 

przekład anonimowy

 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: François Clouet (1510–1572), Portrait of Charles IX of France (1550-1574),

licencjapublic domain, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Portrait_of_Charles_IX.jpg

This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law,

including all related and neighboring rights.

 

Tekst wg edycji z roku 1893. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-336-0 

 

 

 

I. Rajtarzy.

 Niedaleko Etampes, na drodze do Paryża, stoi odwieczny budynek, kwadratowy z gotyckiemi oknami, nad któremi widać szczątki rzeźb niezgrabnych. W niszy, nad drzwiami, mieścił się niegdyś kamienny posąg Matki Boskiej, ale tłuszcza rozbestwiona wypowiedziała wojnę Bogu, Świętym i rozbiła go, w obecności prezydenta klubu. Skoro przeszła burza, we framudze postawiono znowu posąg Matki Boskiej, zrobiony z gipsu, ozdobiony strzępami jaskrawej materyi i szklanemi paciorkami.

 Więcej niż przed trzema wiekami, w r. 1572, budynek ten miał takie same jak dziś przeznaczenie: był gospodą dla podróżnych. Mury jego pokryte były napisami, które świadczyły o zmiennych kolejach wojny domowej. Obok wyrazów: „Niech żyje książę Kondeusz!” czytało się: „Śmierć hugonotomi Niech żyje książę Gwizyusz!” Nieco dalej jakiś żołnierz wyrysował węglem wisielca i chcąc usunąć wszelkie wątpliwości, dodał pod spodem: „Gaspard de Coligny”. Ostatniemi czasy nazwisko wodza protestantów zostało przekreślone, a natomiast podpisano: „Książę Gwizyusz.” Inne napisy, na wpół zamazane i trudne do odczytania, a jeszcze trudniejsze do przetłumaczenia na język przyzwoity, świadczyły, że nie oszczędzono tu ani króla, ani jego matki. Najwięcej jednak w wojnach domowych i religijnych ucierpiał posąg Matki Boskiej. Hugonoci znęcali się nad nim, tłukli kamieniami, rozbijali kulami, lżyli bezbożnemi słowy; każdy żołdak protestancki uważał za obowiązek strzelić do posągu z rusznicy i jeżeli trafił, czuł się tak dumnym, jak gdyby wykorzenił w kraju bałwochwalstwo.

 Od kilku miesięcy pokój zapanował jędzy katolikami i hugonotami, ale choć usta go zaprzysięgły, serce nie potwierdziło. Nienawiść między dwoma stronnictwami nie zmniejszyła się bynajmniej; choć wojna ustała, można było przewidzieć, że rozejm nie potrwa długo.

 Gospoda pod „Złotym lwem” pełna była żołnierzy. Sądząc po cudzoziemskim akcencie i dziwacznym stroju, byli to jeźdzcy niemieccy, zwani rajtarami, którzy za dobry żołd ofiarowywali protestantom swoje usługi. Odwaga ich i zręczność w używaniu broni palnej znane były ogólnie, ale zarazem słynęli jako rabusie i okrutnicy. Oddział, który się rozłożył w gospodzie, liczył może pięćdziesięciu jeźdzców i szedł z Paryża do Orleanu.

 Jedni sypali obrok koniom, inni rozpalali ogień, obracali rożny i przyrządzali wieczerzę. Nieszczęśliwy oberżysta ze łzami w oczach przyglądał się dziełu zniszczenia; kurnik, spiżarnia i piwnica zostały zrabowane do szczętu, najlepsze wino płynęło strumieniem, najtłuściejsze kury padły pod nożem. Wiedział dobrze, że pomimo surowych rozporządzeń króla, zalecających karność wojskową, nie dostanie ani szeląga od łupiezców. W owych nieszczęsnych czasach, bez względu na to, czy panował pokój lub wojna, żołnierze żyli zawsze kosztem obywateli.

 Przy dębowym stole, zatłuszczonym i zczerniałym od dymu, siedział dowódzca rajtarów, wysoki, pięćdziesięcioletni mężczyzna, z orlim nosem, rumianą cerą i szpakowatemi włosami, które nie zakrywały szerokiej blizny, idącej od lewego ucha do wąsów. Zdjął pancerz i hełm, zostawiając tylko łosiowy kaftan i takież spodnie. Obok na ławce, leżały pistolety i szpada, za pasem miał szeroki puginał, z którym człowiek roztropny nigdy się nie rozstawał.

 Z lewej strony siedział młody oficer w haftowanym kaftanie, ubrany wiele staranniej niż jego zwierzchnik. Towarzyszyły im dwie kobiety, w wieku od dwudziestu do trzydziestu lat, odziane w kosztowne szaty, zmięte i zbrukane. Starsza miała zwierzchnią suknię adamaszkową w złote kwiaty, młodsza fijołkową aksamitną i męski, pilśniowy kapelusz z koguciem piórem. Znać były to łupy wojenne, ofiarowane przez wdzięcznych wielbicieli. Obie kobiety były ładne, ale wyzywające ich spojrzenia, śmiałe ruchy i swobodna mowa świadczyły, że przyzwyczajone są do towarzystwa obozowego. Młodsza była pochodzenia cygańskiego, umiała wróżyć z kart i grać na mandolinie; starsza znała się na lekach, osobliwie na opatrywaniu ran.

 Przed każdą z tych czterech osób stała szklanka i butelka; czekając na wieczerzę, popijano i gawędzono wesoło.

 Tymczasem przed gospodę zajechał młodzieniec wytwornie ubrany, na pięknym bułanku. Trębacz rajtarów podniósł się z ławki i zbliżywszy się do konia, wziął go za uzdę. Nieznajomy chciał mu już podziękować za grzeczność, ale trębacz wnet wyprowadził go z błędu, gdyż przyjrzawszy się uważnie zębom, nogom i budowie wierzchowca, potrząsnął głową z miną znawcy i rzekł z zadowoleniem:

 – Piękna szkapa, niema co mówić.

 Dodał kilka słów po niemiecku, z których rozśmieli się jego towarzysze, i usiadł znowu na ławce.

 Nieznajomy młodzieniec, obrażony temi oględzinami, spojrzał z ukosa na zuchwałego żołdaka i zeskoczył na ziemię. Oberżysta wyszedł z gospody, wziął konia za uzdę i rzekł zniżonym głosem, żeby rajtarzy nie słyszeli.

 W złą chwilę waszmość przybywasz, dom jest pełen kacerzy, bodaj karki pokręcili! Towarzystwo ich wcale nie jest pożądane dla dobrych katolików.

 Młodzieniec uśmiechnął się i zapytał:

 – Więc to hugonoci?

 – I rajtarzy w dodatku, żeby ich piekło pochłonęło! Niema godziny jak przyjechali a już wypili kilkadziesiąt butelek wina i połamali mi połowę sprzętów. Tacy sami hultaje i łupiezcy, jak ich wódz, pan Chatillon de Coligny, admirał szatana.

 – Mało masz roztropności, mój stary – odparł młodzieniec – gdybyś przypadkiem natrafił na protestanta, mógłbyś co oberwać.

 Mówiąc to, młodzieniec zaczął szpicrutą otrzepywać swoje żółte buty.

 – Waszmość protestantem| – zawołał zdumiony oberżysta i odstąpiwszy nieco, zaczął mu się bacznie przyglądać. Wytworny strój i otwarte, uśmiechnięte oblicze nieznajomego mówiły na jego korzyść.

 – To być nie może! – zawołał wreszcie – hugonoci nie noszą szat aksamitnych, ani kryz hiszpańskich Na Św. Marcina! to za piękne dla tych brudasów i oberwańców.

 Szpicruta świsnęła w powietrzu i zostawiła czerwoną pręgę na twarzy oberżysty. Było to wyznanie wiary nowego gościa.

 – Zuchwały gaduło! Naucz się trzymać język za zębami! Zaprowadź konia do stajni i pamiętaj, żeby mu na niczem nie zbywało.

 Oberżysta zwiesił głowę powiódł wierzchowca do żłobu, klnąc po cichu wszystkich protestantów, francuskich i niemieckich.

 Nieznajomy wszedł do izby, na znak pozdrowienia uchylił kapelusza, ozdobionego czarnemi i żółtemi piórami. Dowódca odkłonił się grzecznie i przez chwilę obaj patrzyli na siebie w milczeniu.

 – Jestem szlachcicem i protestantem – przemówił młodzieniec – cieszę się bardzo, że spotykam tu moich spółwyznawców. Jeżeli panowie pozwolicie, to zjemy razem wieczerzę.

 Rotmistrz, ujęty wytwornem obejściem i bogatym strojem nieznajomego, zapewnił, że będzie to wielki zaszczyt dla niego; a ładna cyganka, Mila, wskazała mu miejsce obok siebie i nalała wina.

 – Nazywam się Dietrich Hornstein – rzekł wódz rajtarów, trącając się z młodzieńcem musiałeś waszmość słyszeć o mnie? Dowodziłem pułkiem Straconym pod Dreux i Arnay-le-Duc.

 Nieznajomy zrozumiał, że musi także się przedstawić.

 – Moje nazwisko nie jest tak sławne – odrzekł – za to mój ojciec znany jest dobrze w wojnach domowych. Nazywam się Bernard de Mergy.

 – Znałem bardzo dobrze ojca waszmości, pijmy za jego zdrowie!

 Napełnił kieliszek i wyrzekł kilka słów po niemiecku; w tej chwili wszyscy żołnierze rzucili czapki w górę, krzycząc: „Wiwat!” – Oberżysta myślał, że to hasło mordu i upadł na kolana. Bernard był także zdziwiony, ale poznawszy się na dowodzie hołdu i uznania, w odpowiedzi wniósł zdrowie rotmistrza.

 – Na ten toast nie wystarczyło już wina w butelkach.

 – Wstań, bałwanie, i przynieś nam wina – rzekł Hornstein, zwracając się do klęczącego oberżysty – czy nie widzisz, że butelki są próżne?

 Chorąży, na dowód, pochwycił jedną i rzucił ją oberżyście na głowę; ten zdołał się uchylić i pobiegł spiesznie do piwnicy.

 – To łotr wierutny – zauważył Bernard – ale gdyby butelką dostał, dyabelnie by miał pokiereszowaną głowę.

 – Wielka rzecz! – zaśmiał się chorąży.

 – Łeb jego jest twardszy od butelki, a równie jak ona pusty – odezwała się Mila.

 Wszyscy przyklasnęli temu żartowi.

 Przyniesiono wino, podano wieczerzę i przez chwilę milczenie panowało przy stole.

 – Znałem bardzo dobrze pana Mergy – rzekł Hornstein, zaspokoiwszy głód – był pułkownikiem piechoty, podczas pierwszej wyprawy księcia Kondeusza. Podczas oblężenia Orleanu, przez dwa miesiące zajmowaliśmy jedną kwaterę. Jakże się teraz miewa?

 – Dosyć dobrze, pomimo późnego wieku, Bogu dzięki. Nieraz opowiadał mi o rajtarach i o bitwie pod Dreux, w której się odznaczyli.

 – Znałem także starszego syna pana de Mergy, kapitana Jerzego, brata waszmości... To jest, znałem go przedtem...

 Bernard się zmieszał.

 – To był także zuch – mówił dalej Hornstein – ale w gorącej wodzie kąpany. Przykro mi bardzo, że zmienił wiarę; musiał to być wielki cios dla ojca waszmości.

 Bernard zarumienił się po uszy i wyjąkał kilka słów na usprawiedliwienie brata, ale znać było, że sądzi go jeszcze surowiej niż wódz rajtarów.

 – Nie mówmy o tem – rzekł Hornstein – widzę, że ten przedmiot jest bolesny dla waszmości. Jest to wielka strata dla nas, a zysk dla króla, który podobno okazuje mu wielkie względy.

 – Co słychać w Paryżu? – zagadnął Bernard de Mergy, chcąc przerwać niemiłą rozmowę – czy admirał wrócił? Jakże teraz wygląda?

 – Doskonale. Przybył właśnie z Blois, wraz z dworem, kiedyśmy wyjeżdżali. Jeszcze dwadzieścia wojen będzie mógł prowadzić. Jego Królewska Mość obchodzi się z nim tak łaskawie, że papiści pękają z zazdrości.

 – Nigdy jednak król nie zdoła wynagrodzić jego zasług.

 – Wczoraj widziałem, na własne oczy, jak na schodach Luwru ściskał rękę admirała. Książę Gwizyusz, który szedł za nimi, wyglądał jak pies obity. Patrząc na króla i na pana de Coligny, przyszedł mi na myśl człowiek, który na jarmarku pokazuje lwa oswojonego: choć udaje, że się go nie boi, pamięta o jego zębach i pazurach.

 – Admirał ma długie ręce – odezwał się chorąży.

 – Bardzo dobrze wygląda, pomimo podeszłego wieku – zauważyła Mila.

 – Wolałabym jego, niż młodego papistę – oświadczyła Gertruda.

 – To podpora religii – dodał Bernard.

 – Tak, ale strasznie jest surowy na punkcie karności – rzekł Hornstein, potrząsając głową.

 Chorąży znacząco mrugnął okiem i wykrzywił się, co u niego oznaczało uśmiech.

 – Nie przypuszczałem, że taki stary i wytrawny żołnierz, jak waszmość, będzie miał za złe admirałowi przestrzeganie karności w wojsku – odpowiedział Bernard.

 – Zapewne, karność jest potrzebna, ale przecież trzeba być wyrozumiałym dla żołnierzy, kiedy po trudach i znojach chcą sobie pohulać. Każdy człowiek ma swoje wady, chociaż więc admirał kazał mię powiesić, piję za jego zdrowie.

 – Nie może być! – zawołał Bernard – jesteś waszmość bardzo rześki jak na wisielca.

 – Oto dowód, że nie mam do niego urazy.

 Rotmistrz zdjął kapelusz, nalał wszystkim wina i kazał żołnierzom wrzeszczeć wiwat na całe gardło. Skoro spełniono toast i gwar się nieco uciszył, Bernard zagadnął ciekawie:

 – Za co admirał kazał powiesić waszmość?

 – Ot! głupstwo, za jeden marny klasztor w Saintonge, zrabowany umyślnie, a potem spalony przypadkiem.

 – Spalony, razem z mnichami?

 – A mogli byli uciekać. I co waszmość powiesz na to: admirał się rozsierdził i kazał mię aresztować! Sąd wojenny skazał mię na śmierć. Wszyscy dworzanie i dowódcy wstawiali się za mną, nawet pan de la Noue, który przecież nie słynie z miękiego serca. Admirał odmówił. Nigdy jeszcze nie widziałem go w takim gniewie; gryzł jak wściekły wykałaczkę do zębów, a waszmość znasz żołnierskie przysłowie: „Chroń nas Boże od pacierzy pana de Montmorency i wykałaczki admirała”. Zawziął się i mówił ciągle „nie i nie”. Mruczał, że trzeba raz dać przykład, bo inaczej wojsko rozpuściłoby się na nic; że karność nie pozwala na rabunek i różne inne rzeczy. Widzę, że ze mną będzie krucho. Ż kolei przychodzi ksiądz i prowadzą mię do wielkiego dębu... Mam go w oczach jeszcze, jedna gruba gałąź wystawała jakby naumyślnie dla wisielców. Zakładają mi powróz na szyję... Kiedy o tem teraz myślę, to mię jeszcze w gardle pali.

 – Trzeba je odwilżyć – rzekła Mila, nalewając wina.

 Hornstein duszkiem spełnił kieliszek i mówił dalej:

 – Już myślałem, że zawisnę jak żołądź na dębie; wtem przyszła mi szczęśliwa myśl do głowy, zwracam się do admirała i mówię:” „Ach! jaśnie wielmożny panie, czy to się godzi wieszać człowieka, który pod Dreux dowodził pułkiem Straconym?” – Admirał wyplunął wykałaczkę i wziął nową. Myślę sobie, to dobry znak. Zawołał kapitana Cormier i rzekł mu kilka słów po cichu, a potem powiedział do mistrza: „Powiesić go!” – i odszedł spiesznie. Mistrz pociągnął mię w górę, ale zacny Cormier przeciął powróz szpadą, spadłem więc na ziemię, czerwony jak rak, ale żywy.

 – Winszuję waszmości, że ci się udało uniknąć pewnej śmierci – rzekł Bernard de Mergy.

 W głębi duszy przykro mu było, że przestaje z człowiekiem, który słusznie zasłużył na szubienicę, ale w owych czasach zbrodnie były za częste, żeby się na nie oburzać. Okrucieństwa jednego stronnictwa wywoływały odwet ze strony drugiego; wśród szału nienawiści religijnej ludzie zapominali o tem, że są dziećmi jednej ziemi. Dodać należy, że wyzywające spojrzenia cyganki i częste libacye usposobiły Bernarda do większej pobłażliwości.

 – Przez tydzień ukrywałam rotmistrza na wozie – odezwała się Mila – i pozwalałam mu wychodzić tylko w nocy.

 – A ja go żywiłam – dodała Gertruda.

 – Admirał udawał, że się gniewa na kapitana Cormier, ale to była komedya ułożona między nimi. Długi czas nie śmiałem mu się pokazać na oczy, aż w końcu, przy oblężeniu Longnac, zdybał mię w okopach i powiada do mnie: „Słuchaj, Dietrich, kiedyś uniknął szubienicy, to daj się rozstrzelać” – i ręką wskazał na wyłom. Zrozumiałem go i rzuciłem się do szturmu, a nazajutrz, spotkawszy admirała na ulicy, pokazuję mu mój kapelusz przeszyty kulą i mówię: „Jaśnie Wielmożny panie, chybiła mię szubienica chybiły i kule”. – Uśmiechnął się i dał mi swoją sakiewkę, mówiąc: „Masz na nowy kapelusz” – – Odtąd bardzo się kochamy... Kiedy myślę o Longnac, aż mi ślinka idzie do ust. Obłowiliśmy się tam porządnie.

 – Mieszczki miały moc jedwabnych sukien – odezwała się Mila.

 – Całe stosy cienkiej bielizny – dodała Gertruda.

 – Rajtarzy ubierali się w kapy i koniom zasypywali obrok w kościele – przechwalał się Hornstein.

 Odwrócił głowę, żeby zażądać wina i parsknął śmiechem na widok oberżysty, który słuchał ze zgrozą, wznosząc oczy ku niebu.

 – Głupcze! tobie się zdaje, że to świętokradztwo. Ha! ha! ha! Może wierzysz także w moc szkaplerzy? W bitwie pod Moncontour zabiłem z pistoletu dworzanina księcia d’Anjou obdzierając go, znalazłem u niego na piersiach szmat jedwabiu, zapisanego imionami Świętych. Przekonał się za późno, że kula protestancka przebije katolicki szkaplerz.

 – W naszym kraju sprzedają jednak pergaminy, które chronią od kuli i szpady – odezwał się chorąży.

 – Wolałbym zawsze dobry pancerz, ukuty ze stali we Flandryi – zażartował Bernard.

 – Słuchajcie! – przemówił Hornstein: – jest maść, co stanie za najlepszy pancerz. Widziałem pod Dreux szlachcica, który dostał kulą w same piersi; miał on zaczarowaną maść i wysmarował się nią przedtem. Cóż powiecie, panowie? Kula odbiła się o łosiowy kaftan, i nawet śladu kontuzyi nie było.

 – Łosiowy kaftan osłabił uderzenie kuli – odezwał się Bernard.

 – Wy, Francuzi, w nic nie wierzycie. Na własne oczy widziałem szląskiego piechura, jak położył rękę na stole i wszyscy dźgali w nią nożem, a nikt jej nawet nie drasnął. Spytaj się waszmość Mili, ona pochodzi z kraju, który roi się od czarowników; opowie ci takie straszne rzeczy, że włosy powstają na głowie. Nieraz, podczas długich, jesiennych wieczorów, kiedy siedzimy w obozie, przy ogniu, skóra nam cierpnie od jej powieści.

 – Radbym usłyszeć jaką – rzekł Bernard – piękna Milo, spraw mi tę przyjemność.

 – Opowiadaj, Milo – nalegał Hornstein – my tymczasem wysuszymy te butelki.

 – Owszem, ale ty, mój młody paniczu, co w nic nie wierzysz, nie będziesz się śmiał ze mnie? – zagadnęła Mila.

 – Broń Boże! – zapewnił Bernard – myślę, żeś rzuciła na mnie urok, gdyż się już zakochałem w tobie – dodał cicho.

 Dziewczyna odepchnęła go z lekka i powiódłszy oczyma w około, zapytała:

 – Czy kto z waszmościów był w Hameln?

 – Mieszkałem tam przez rok – odrzekł chorąży.

 – Widziałeś waszmość kościół?

 – Mało sto razy.

 – I okna kolorowe?

 – Naturalnie.

 – Co jest namalowane na szybach?

 – W lewem oknie namalowany jest człowiek w czerni, który gra na flecie; za nim biegnie gromadka dzieci.

 – Właśnie opowiem wam historyę tego człowieka:

 Wiele lat temu, straszna plaga zwaliła się na Hameln, a były nią szczury. Przyszły one z północy; w tak wielkiej ilości, że się cała ziemia zaczerniła. Nie można było przejechać drogą, gdyż rzucały się na wszystko i na wszystkich. Wkrótce spichrze stanęły pustkami i głód zaczął zagrażać mieszkańcom.

 Pułapki, żelaza, trucizny, wszystko nic nie pomagało; sprowadzono z Bremy tysiąc dwieście kotów, ale szczury je pożarły. Zabijano ich tysiącami, liczba ich wciąż się wzmagała, a żarłoczność nie miała miary.

 Zrozpaczeni mieszkańcy nie wiedzieli co począć; wtem, jednego piątku, staje przed burmistrzem nieznajomy mężczyzna, chudy, śniady, wysoki, z wielkiemi oczyma, z ustami od ucha do ucha, ubrany w czerwony kaftan, spicząsty kapelusz, bufiaste spodnie ze wstążkami i trzewiki z czerwonemi kokardami. Przez plecy miał przewieszony skórzany woreczek. Zdaje mi się, że go widzę jeszcze...

 – Jakto! więc widziałaś go? – zawołał Bernard.

 – Nie, ale moja babka go widziała i tak szczegółowo opisała, że mogłabym go wyrysować.

 – Cóż powiedział burmistrzowi?

 – Ofiarował się za tysiąc dukatów uwolnić Hameln od szczurów. Naturalnie burmistrz i mieszkańcy zgodzili się na wszystkie warunki. Wtedy nieznajomy wyciągnął z woreczka flet bronzowy, stanął na rynku, tyłem do kościoła, i zaczął grać pieśń tak dziwną, jakiej nigdy jeszcze w Niemczech nie słyszano. Na odgłos tej pieśni, wszystkie myszy i szczury opuściły nory, kryjówki i poddasza, tysiącami zbierając się w około niego. Nieznajomy udał się w stronę Wezery, szczury za nim; wszedł w wodę po kolana, szczury za nim. Naturalnie wszystkie się potopiły. W Hameln został tylko jeden.

 – Dlaczego Klaus, biały szczur, jeszcze nie przyszedł – zapytał flecista jednego z maruderów, który właśnie miał skoczyć do Wezery.

 – Panie – odrzekł szczur – jest tak stary, że nie może chodzić.

 – Przyprowadź go tu – rozkazał nieznajomy czarownik.

 Szczur wrócił do miasta po patryarchę; młodszy wziął go za ogon, przyciągnął nad rzekę i obaj się utopii. Hameln było wolne od dokuczliwej plagi.

 Kiedy flecista przyszedł do ratusza po obiecaną nagrodę, burmistrz i rajcowie, rozważywszy, że teraz nie potrzebują już lękać się szczurów, ofiarowali mu tylko dziesięć dukatów, zamiast umówionych stu. Nieznajomy się oburzył i zagroził, że zmusi ich do większej zapłaty. Parsknęli śmiechem i wyrzucili go za drzwi, nazywając „łapaczem szczurów”. Dzieci wytykały go palcami i biegły za mim aż do bram miasta.

 W następny piątek, w południe, nieznajomy czarodziej ukazał się znów na rynku, ale tym razem miał ma głowie purpurowy kapelusz, dziwacznie powyginany. Wyciągnął z woreczka inny flet i zaczął grać jakąś pieśń dziwną, bardzo dziwną. Wnet otoczyły go wszyscy chłopcy, od lat sześciu do piętnastu, on zaś wyprowadził ich z miasta, przygrywając im ciągle.

 – I mieszkańcy Halmen pozwolili mu to? – zagadnął Hornstein.

 – Odwoływali ich, ale chłopcy nie chcieli słuchać. Czarownik wyprowadził ich do podnóża góry Kappenberg, gdzie była jaskinia. Wszedł do jaskini, dzieci za mim; jakiś czas słyszano jeszcze dźwięki fletu, potem wszystko ucichło, Dzieci zniknęły, i od tego czasu nigdy o nich nie słyszano.

 Cyganka umilkła, śledząc na twarzach obecnych, jakie wrażenie sprawiło jej opowiadanie.

 – Ta historya jest zupełnie prawdziwa – rzekł chorąży – dotąd jeszcze w Hameln mówią, że to i to stało się w lat dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, po uprowadzeniu naszych dzieci.

 – Ale co dziwniejsze – prawiła dalej Mila – że jednocześnie w dalekim Siedmiogrodzie pojawili się nieznani chłopcy, którzy nie umieli powiedzieć skąd przychodzą. Pożenili się później w tym kraju i nauczyli dzieci swoje po niemiecku; odtąd w Siedmiogrodzie mówią tym językiem.

 – Czy dyabeł tam przeniósł dzieci z Hameln? – z uśmiechem zapytał Bernard.

 – To święta prawda! – zawołał Hornstein – byłem w Siedmiogrodzie i zapewniam waszmość, że ludzie mówią tam po niemiecku.

 – Czy mam wróżyć z ręki waszmości? – zagadnęła Mila.

 – I owszem – skwapliwie odparł Bernard, podając jej dłoń prawą.

 Cyganka długo na nią patrzyła.

 – Czeka cię szczęście i niedola – wyrzekł wreszcie – błękitne oczy wyrządzą ci wiele złego i dobrego, ale to najgorsza, że przelejesz własną krew.

 Wszyscy zamilkli pod wrażeniem tej posępnej wróżby. Oberżysta żegnał się na stronie, jeden tylko Bernard, któremu szumiało w głowie od wina, śmiał się i poufale zaczął żartować z Milą.

 Gertruda wzięła mandolinę i odegrawszy marsza wojskowego, zaśpiewała pieśń niemiecką; którą rajtarzy chórem powtarzali. Hornstein, idąc za jej przykładem, huknął starą jakąś pieśń wojenną, aż szyby w oknach zabrzęczały. Wtórowali mu żołnierze, a gospoda trzęsła się śmiechu, krzyku i hałasu. Rozbijano puste misy i butelki, aż wreszcie sen zmorzył ucztujących. Jedni pokładli się na ławach, inni rzucili się na ziemię, a dowódca z trudnością zdołał zawlec się na górę, do pokoju oberżysty.

 Cisza niebawem zapanowała w gospodzie, tylko właściciel nie spał, obliczając poniesione straty.