Opowieści zdumiewające - Prosper Mérimée - ebook

Opowieści zdumiewające ebook

Prosper Mérimée

3,0

Opis

Opowieści zdumiewające” to zbiór czterech nowel, których autorem jest znakomity pisarz francuski Prosper Mérimée, żyjący w XIX wieku. Są to: „Carmen”, „Czyśćcowe dusze”, „Tamango” i „Podwójna omyłka ”. Mérimée uwielbiał mistycyzm, historie niezwykłe i zdumiewające (znajdując się tu bez wątpienia pod wpływem twórczości Charlesa Nodier), historyczną fikcję spopularyzowaną przez Sir Walter Scotta, jak również okrucieństwo i dramat psychologiczny Aleksandra Puszkina. Akcja wielu z jego pełnych tajemniczości opowiadań toczy się w obcych i nieco egzotycznych miejscach: na Korsyce, w Hiszpanii czy na Litwie, stanowiących dla autora źródła inspiracji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 292

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prosper Mérimée

Opowieści zdumiewające

Carmen ● Czyśćcowe dusze ● Tamango ● Podwójna omyłka

przełożył Tadeusz Żeleński-Boy

Armoryka

Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Na okładce: John Singer Sargent (1856–1925) , El Jaleo (1882),

(licencjapublic domain), źródło:http://commons.wikimedia.org/wiki/File:EL_JALEO-SINGER.jpg (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights). 

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

Carmen

Zawsze podejrzewałem geografów, że sami nie wiedzą, co plotą, mieszcząc pole bitwy pod Munda w okolicy Bastuli Poeni, w pobliżu nowoczesnej Monda, o jakie dwie mile na północ od Marbella. Wedle moich własnych wniosków z tekstu anonimowego autora ˝Bellum Hispaniense˝, oraz kilku wskazówek, zebranych w doskonałej bibliotece księcia d'Ossuna, sądziłem, że to raczej w okolicy Montilla trzeba szukać pamiętnego miejsca, gdzie po raz ostatni Cezar zagrał w cetno i licho przeciw obrońcom republiki. Znalazłszy się w Andaluzji z początkiem jesieni 1830 r., podjąłem dość daleką wycieczkę, aby rozjaśnić ostatnie wątpliwości. Memoriał, który ogłoszę niebawem, nie zostawi już, mam nadzieję, żadnej niepewności w umyśle rzetelnych archeologów. W oczekiwaniu, aż moja praca rozwiąże wreszcie problem geograficzny, trzymający w zawieszeniu całą naukową Europę, opowiem wam małą powiastkę; nie przesądza ona zresztą w niczym zajmującej kwestii położenia Mondy. Nająłem w Kordowie przewodnika i dwa konie i puściłem się w drogę z ˝Komentarzami˝ Cezara i paroma koszulami za cały pakunek. Pewnego dnia, błądząc w dolinie Kaszena, wyczerpany zmęczeniem, umierając z pragnienia, spalony słońcem z ołowiu, słałem z całego serca do diaska Cezara i synów Pompejusza, kiedy spostrzegłem, dość daleko od mojej ścieżki, zieloną polankę zarosłą sitowiem i trzcinami. Zwiastowało to bliskość źródła. W istocie, skorom się zbliżył, spostrzegłem, że mniemany trawnik to było bajoro, do którego wpadał strumyk, wypływający, jak się zdawało, z ciasnej gardzieli między dwoma skałami. Wywnioskowałem stąd, iż idąc pod prąd strumienia, znajdę wodę chłodniejszą, mniej żab i pijawek i może nieco cienia. Przy wejściu do skalnej gardzieli koń mój zarżał, na co inny koń, niewidoczny, odpowiedział natychmiast. Ledwie uszedłem jakieś sto kroków, przesmyk, rozszerzając się nagle, odsłonił mi rodzaj naturalnego amfiteatru, doskonale zacienionego wysokimi ścianami. Niepodobna o miejsce, które by przyrzekało podróżnemu rozkoszniejszy postój! U stóp kończystych skał tryskało spienione źródło i spadało do małej sadzawki wyścielonej piaskiem białym jak śnieg. Kilka pięknych dębów, zasłonionych od wiatru i odwilżanych źródłem, wznosiło się nad brzegiem i okrywało je swym gęstym cieniem: wreszcie dokoła sadzawki delikatna i lśniąca trawa przyrzekała lepsze łoże, niżby je można znaleźć w jakiejkolwiek gospodzie na dziesięć mil wkoło. Nie mnie przypadł zaszczyt odkrycia tak pięknego miejsca. W chwili gdy w nie zaszedłem, jakiś człowiek spoczywał tam już: prawdopodobnie spał. Obudzony rżeniem, wstał i podszedł do swego konia, który skorzystał ze snu pana, aby sobie uczynić dobry popas w okolicznej trawie. Był to młody chwat, średniego wzrostu, ale silnie zbudowany, o spojrzeniu dumnym i posępnym. Cera jego, niegdyś może piękna, stała się pod wpływem słońca ciemniejsza niż jego włosy. Jedną ręką trzymał za uzdę konia, w drugiej miał mosiężną rusznicę. Wyznaję, iż zrazu rusznica i sroga mina jej właściciela zaskoczyły mnie nieco, ale nie wierzyłem już w bandytów, tyle się o nich nasłuchawszy, a nie spotkawszy ich nigdy. Zresztą, widziałem tylu uczciwych rolników zbrojących się od stóp aż do głowy, aby iść na targ, iż widok palnej broni nie uprawniał mnie do wątpienia o czci godności nieznajomego. A wreszcie, mówiłem sobie: cóż by począł z mymi koszulami i moimi ˝Komentarzami˝ w Elzewirze? 

Pozdrowiłem tedy właściciela rusznicy poufnym skinieniem głowy, pytając z uśmiechem, czym nie zakłócił jego snu. Nie odpowiedział nic i zmierzył mnie bystro wzrokiem; po czym, jak gdyby rad z egzaminu, przyjrzał się równie bacznie memu przewodnikowi, który właśnie się zbliżał. Ujrzałem, iż ten zbladł i zatrzymał się z oznakami widocznej grozy. ˝Głupie spotkanie!˝, rzekłem sobie. Ale roztropność radziła mi nie okazywać niepokoju. Zsiadłem z konia, rzekłem przewodnikowi, aby go rozkulbaczył, i ukląkłszy nad źródłem, zanurzyłem w nie głowę i ręce, następnie pociągnąłem dobry łyk, leżąc na brzuchu, jak owi źli żołnierze Gedeona. Równocześnie przyglądałem się memu przewodnikowi i nieznajomemu. Przewodnik zbliżał się bardzo niechętnie; obcy zdawał się nie żywić złych zamiarów; puścił wolno konia, a rusznica, którą trzymał zrazu poziomo, zwrócona była obecnie ku ziemi. Nie uważając za właściwe formalizować się widocznym zlekceważeniem mej osoby, wyciągnąłem się na trawie i swobodnie spytałem właściciela rusznicy, czy nie ma przy sobie krzesiwa. Równocześnie wydobyłem puzderko z cygarami. Nieznajomy, wciąż bez słowa, sięgnął do kieszeni, wyjął krzesiwo i skwapliwie skrzesał mi ogień. Wyraźnie obłaskawiał się; usiadł na wprost mnie, ale nie wypuszczał broni z ręki. Zapaliwszy cygaro, wybrałem najlepsze z pozostałych i spytałem, czy pali. 

- Owszem, proszę pana - odpowiedział. 

Były to pierwsze słowa, które wyrzekł, przy czym zauważyłem, że akcent jego nie ma andaluzyjskiego brzmienia. Wyciągnąłem stąd wniosek, że jest podróżnym jak ja, tyle tylko, że nie archeologiem. 

- Może to panu będzie smakowało - rzekłem - podając mu prawdziwe hawańskie regalia. Skinął lekko głową, zapalił cygaro od mego, podziękował nowym skinieniem, po czym zaciągnął się z widoczną przyjemnością. 

- Ach! - zawołał wypuszczając z wolna kłąb dymu ustami i nosem - jak dawno już nie paliłem! 

W Hiszpanii ofiarowane i przyjęte cygaro stwarza stosunek gościnności, jak na Wschodzie podzielenie się chlebem i solą. Nieznajomy okazał się rozmowniejszy, niż się spodziewałem. Zresztą, mimo iż powiadał się mieszkańcem okolic Montilla, najwyraźniej znał kraj dość licho. Nie wiedział miana uroczej doliny, w której spoczywaliśmy; nie umiał nazwać żadnej wioski w pobliżu; wreszcie, zapytany, czy nie widział gdzie w okolicy uszkodzonych murów, rzeźbionych kamieni, wyznał, że nigdy nie zwracał uwagi na podobne rzeczy. W zamian okazał się biegłym znawcą koni. Skrytykował mojego, co nie było trudne; następnie wywiódł mi rodowód swego, który pochodził ze sławnej kordowańskiej stadniny. Było to w istocie szlachetne zwierzę i, wedle tego, co mówił jego pan, tak wytrzymałe, że raz zdarzyło mu się zrobić trzydzieści mil w jednym dniu, galopem i kłusem. W toku swego wywodu nieznajomy zatrzymał się nagle, jakby zmieszany i nierad, że za dużo powiedział. ˝Bardzo mi było wtedy spieszno do Kordowy, dodał z pewnym zakłopotaniem. Musiałem odwiedzić sędziów w pewnym procesie...˝ Mówiąc spoglądał na mego przewodnika Antonia, który spuścił oczy. Cień i źródło zachwyciły mnie do tego stopnia, że przypomniałem sobie o paru zrazach wybornej szynki, którą przyjaciele moi z Montilla włożyli do sakwy przewodnika. Kazałem ją przynieść i zaprosiłem obcego do udziału w improwizowanej przekąsce. Jeżeli od dawna nie palił, mogłem wnosić, iż nie jadł co najmniej od czterdziestu ośmiu godzin. Pożerał jak zgłodniały wilk. Pomyślałem, że spotkanie było opatrznościowe dla nieboraka. Przewodnik natomiast jadł mało; pił jeszcze mniej i nie mówił wcale, mimo że od początku naszej podróży okazał się nieporównanym gadułą. Obecność naszego gościa zdawała się go krępować; jakaś nieufność, z której przyczyn nie zdawałem sobie jasno sprawy, oddalała ich od siebie. Znikły już ostatnie kruszyny chleba i szynki; wypaliliśmy po drugim cygarze; kazałem przewodnikowi okulbaczyć konie i miałem się żegnać z nowym przyjacielem, kiedy ów spytał, gdzie zamierzam spędzić noc. Nim zdołałem spostrzec znak mego przewodnika, odpowiedziałem, że jadę do gospody Del Cuervo. 

- Lichy to nocleg dla osoby takiej jak pan... I ja tam jadę; jeśli pan pozwoli sobie towarzyszyć, odbędziemy drogę razem. 

- Bardzo chętnie - rzekłem dosiadając konia. 

Przewodnik, który mi trzymał strzemię, dał znowu znak oczami. Odpowiedziałem wzruszeniem ramion, jakby dla upewnienia go, że jestem zupełnie spokojny, i puściliśmy się w drogę. 

Tajemnicze znaki Antonia, jego niepokój, kilka słów, które wymknęły się nieznajomemu, zwłaszcza ów trzydziestomilowy kurs i mało prawdopodobne jego objaśnienie, ustaliły już moje pojęcie o towarzyszu podróży. Nie wątpiłem, że mam do czynienia z przemytnikiem, może złodziejem; cóż mi to szkodziło? Znałem na tyle Hiszpanów, aby być najpewniejszy, że nic mi nie grozi ze strony człowieka, który ze mną jadł i palił. Obecność jego była nawet dobrą rękojmią przeciw wszelkiemu niepożądanemu spotkaniu. Zresztą bardzo rad byłem dowiedzieć się, kto to jest rozbójnik. Nie widuje się ich co dzień i jest pewien urok w tym, aby się znaleźć w pobliżu istoty niebezpiecznej, zwłaszcza kiedy się czuje, że jest łagodna i oswojona. 

Spodziewałem się doprowadzić stopniowo nieznajomego do zwierzeń; mimo mrugań przewodnika ściągnąłem rozmowę na temat opryszków. Rozumie się samo przez się, że mówiłem o nich z szacunkiem. Był wówczas w Andaluzji słynny bandyta zwany José Maria, którego czyny były na ustach wszystkich. ˝Gdybym się tak znajdował strzemię w strzemię z Josém Marią?˝, mówiłem sobie... Opowiadałem znane mi ze słyszenia historie o tym bohaterze, wszystkie zresztą ku jego chwale, i wyrażałem głośno podziw dla jego męstwa i szlachetności. 

- José Maria jest zwykłym ladaco - rzekł zimno nieznajomy. 

˝Czy oddaje sobie sprawiedliwość, czy też to nadmiar skromności z jego strony?˝, pytałem siebie w myśli; w miarę bowiem jak przyglądałem się memu towarzyszowi, odnajdywałem w nim rysopis Joségo Marii, który czytałem obwieszczony na bramie niejednego miasta w Andaluzji. - Tak, tak, to on... Blond włosy, oczy niebieskie, duże usta, ładne zęby, małe ręce, koszula z cienkiego płótna, aksamitny kaftan ze srebrnymi guzami, białe skórzane kamasze, koń gniady... Nie ma wątpliwości! Ale szanujmy jego incognito. 

Przybyliśmy do gospody. Była taka, jak mi ją odmalował, to znaczy jedna z najnędzniejszych, jakie dotąd spotkałem. Duża izba służyła za kuchnię, jadalnię i sypialnię. Ogień zapalało się na płaskim kamieniu na środku izby, a dym wychodził przez dziurę w dachu, lub raczej nie wychodził, tworząc chmurę o kilka stóp nad ziemią. Pod ścianą leżało na ziemi kilka starych derek mulich: były to łóżka dla podróżnych. O dwadzieścia kroków od domu, lub raczej od tej jedynej izby, wznosiła się szopa, służąca za stajnię. W uroczym tym przybytku nie było istoty ludzkiej - przynajmniej na tę chwilę - prócz starej kobiety i małej dziesięcio lub dwunastoletniej dziewczynki; obie były koloru sadzy, odziane w okropne łachmany. ˝Oto wszystko co zostało, pomyślałem, z ludności starożytnej Munda Boetica! O Cezarze! O Sekscie Pompejuszu! Jakże bylibyście zdumieni, gdybyście wrócili na świat˝. Na widok mego towarzysza starej wyrwał się okrzyk zdumienia. 

- Och! don Jos ! - wykrzyknęła. 

Don Jos zmarszczył brwi i uczynił rozkazujący gest, który natychmiast opamiętał staruszkę. Obróciłem się w stronę przewodnika i nieznacznym ruchem dałem mu do zrozumienia, że zdaję sobie doskonale sprawę, kim jest człowiek, z którym mam spędzić noc. Wieczerza była lepsza, niż się spodziewałem. Podano nam, na małym stoliczku wysokim na nogę, starego koguta ugotowanego z ryżem i z obfitością tureckiego pieprzu, następnie turecki pieprz z oliwą, wreszcie gaspacho, rodzaj sałaty z pieprzu tureckiego. Trzy dania tak korzenne kazały nam często zaglądać do bukłaczka z winem, które okazało się wyborowe. Skorośmy podjedli, wówczas widząc na ścianie mandolinę - w Hiszpanii są wszędzie mandoliny - spytałem dziewczynkę, która nam usługiwała, czy umie grać. 

- Nie - odparła - ale don Jośe gra tak pięknie! 

- Bądź pan tak uprzejmy - rzekłem - zaśpiewaj mi coś; przepadam za waszą narodową muzyką. 

- Nie mogę niczego odmówić grzecznemu panu, który mi daje tak wyborne cygara - wykrzyknął don Jośe, jak gdyby siląc się na wesołość. Kazał podać mandolinę i zaczął śpiewać pobrząkując. Głos jego był surowy, ale miły, nuta melancholijna i oryginalna; co się tyczy treści, nie zrozumiałem ani słowa. 

- Jeśli się nie mylę - rzekłem - to nie jest melodia hiszpańska. To przypomina zorzicos z ziemi Basków i słowa muszą być też w tym języku. 

- Tak - odparł don Jos z posępną twarzą. 

Położył mandolinę i zaplótłszy ręce patrzył w gasnący ogień z wyrazem szczególnego smutku. Oświecona lampką stojącą na stoliku, twarz jego, szlachetna zarazem i dzika, przypominała mi Miltonowego szatana. Może, jak ów szatan, towarzysz mój myślał o siedzibie, którą opuścił, o wygnaniu, które na siebie ściągnął przez jeden błąd. Próbowałem nawiązać przerwaną rozmowę, ale nie odpowiadał, wciąż zatopiony w smutnych myślach. Stara ułożyła się tymczasem w kącie, odgrodzona dziurawą derką wiszącą na sznurku; dziewczynka wsunęła się za nią w to ustronie przeznaczone dla płci pięknej. Wówczas przewodnik mój wstał i poprosił mnie, abym się udał za nim do stajni; ale na to don Jos , jak gdyby budząc się nagle, spytał go szorstko, dokąd idzie. 

- Do stajni - odpowiedział przewodnik. 

- Po co? Konie mają co jeść. Połóż się tutaj, pan ci pozwoli. 

- Boję się, że koń mego pana zachorował; chciałbym, żeby go pan zobaczył; może będzie wiedział, czego mu trzeba. 

Widoczne było, że Antonio chce mówić ze mną na osobności; ale ja nie miałem żadnej ochoty ściągać podejrzeń don Jos go; zdawało mi się, że w danej sytuacji najwłaściwszą drogą jest okazać mu nieograniczone zaufanie. Odpowiedziałem tedy, że nie rozumiem się na koniach i że mam ochotę spać. Don Jos poszedł za Antoniem do stajni, skąd niebawem wrócił sam. Oznajmił mi, że koniowi nic nie jest, ale że mój przewodnik uważa go za tak cenne zwierzę, iż wyciera go kamizelką, aby mu się dać wypocić, i zamierza spędzić całą noc na tym miłym zajęciu. Wśród tego ja wyciągnąłem się na derkach, starannie owinięty w płaszcz, aby ich nie dotykać. Przeprosiwszy mnie za tę śmiałość, że kładzie się przy mnie, don Jos wyciągnął się pod drzwiami, nie zaniechawszy podsypać skałki u swojej flinty, którą ostrożnie umieścił pod sakwą służącą mu za poduszkę. W pięć minut później, powiedziawszy sobie wzajem dobranoc, usnęliśmy obaj głęboko. Sądziłem, że jestem dość zmęczony, aby móc usnąć na podobnym legowisku; ale po jakiej godzinie przykre swędzenie wyrwało mnie z pierwszego snu. Z chwilą gdy zrozumiałem przyczynę, wstałem, przeświadczony, że lepiej spędzić resztę nocy pod gołym niebem niż pod tym niegościnnym dachem. Stąpając na palcach, dotarłem do drzwi, okraczyłem don Jos go, który spał snem sprawiedliwych, i zdołałem się wydostać z izby nie zbudziwszy go. Koło drzwi znajdowała się szeroka drewniana ława; wyciągnąłem się na niej, układając się, jak mogłem, aby tam spędzić resztę nocy. Miałem zamknąć oczy po raz drugi, kiedy mi się zdało, że przesuwa się koło mnie cień człowieka i cień konia, oba kroczące bez szelestu. Podniosłem się na wpół i poznałem jak gdyby Antonia. Zdumiony, iż widzę go na dworze o tej godzinie, wstałem i podszedłem ku niemu. Spostrzegłszy mnie, przystanął. 

- Gdzie on jest? - spytał Antonio szeptem. 

- W izbie, śpi; nie boi się pluskiew. Po cóż ty wyprowadzasz tego konia? 

Zauważyłem wówczas, iż aby nie robić hałasu, Antonio owinął kopyta zwierzęcia strzępami starej derki. 

- Mów pan ciszej - rzekł Antonio - na imię nieba! Pan nie wie, kto jest ten człowiek. To Jos Navarro, najgroźniejszy bandyta w całej Andaluzji. Cały dzień dawałem panu znaki, których pan nie chciał zrozumieć. 

- Bandyta, nie bandyta, co mnie to obchodzi? - odparłem. - Nas nie okradł i założyłbym się, że nie ma tego zamiaru. 

- Niech i tak będzie; ale naznaczono dwieście dukatów nagrody dla tego, kto go wyda. Wiem o posterunku lansjerów o półtorej mili stąd i, nim się zrobi dzień, sprowadzę tu paru tęgich zuchów. Byłbym wziął jego konia, ale jest tak zły, że nikt prócz Navarra nie może się doń zbliżyć. 

- Niechże cię kaduk porwie! - rzekłem. - Cóż ci złego uczynił ten nieborak, aby go wydawać? Zresztą, czyś pewien, że to jest ten bandyta? 

- Zupełnie pewien; przed chwilą udał się ze mną do stajni i rzekł: ˝Masz minę, jakbyś mnie znał; otóż, jeśli powiesz temu dobremu panu, kto jestem, strzelę ci w łeb˝. Zostań pan, zostań pan przy nim; nie ma się pan czego obawiać. Póki będzie wiedział, że pan jest tutaj, niczego nie będzie podejrzewał. 

Tak rozmawiając, oddaliliśmy się od gospody na tyle, aby nie można było już dosłyszeć podków. Antonio w mgnieniu oka odwiązał łachy, którymi owinął nogi koniowi, i gotował się wskoczyć na siodło. Próbowałem prośby i groźby, aby go zatrzymać. 

- Ja jestem biedak, panie - odpowiedział - dwieście dukatów, takiej gratki się nie przepuszcza, zwłaszcza gdy chodzi o oczyszczenie kraju z podobnego ścierwa. Ale niech pan uważa; jeśli Navarro się zbudzi, chwyci za rusznicę, i wówczas baczność! Ja już zaszedłem za daleko, aby się cofnąć; niech pan sobie daje radę, jak pan umie. Ladaco był już na siodle; spiął konia, niebawem straciłem go z oczu w ciemności. Byłem oburzony na mego przewodnika i dość niespokojny. Po chwili namysłu powziąłem postanowienie i wróciłem do izby. Don Jos spał jeszcze, wynagradzając sobie niewątpliwie trudy i bezsenność wielu burzliwych dni. Musiałem silnie nim potrząsnąć, aby go zbudzić. Nigdy nie zapomnę jego strasznego spojrzenia oraz gestu, jakim sięgnął po rusznicę, którą przez ostrożność umieściłem w pewnym oddaleniu. 

- Panie - rzekłem - przepraszam, że pana budzę, ale chcę panu zadać jedno niedorzeczne pytanie: czy pan byłby rad spotkać tutaj jakie pół tuzina lansjerów? 

Skoczył na równe nogi i rzekł grzmiącym głosem: 

- Kto panu to powiedział? 

- Mniejsza skąd pochodzi przestroga, byle była dobra. 

- Pański przewodnik mnie zdradził, ale mi to zapłaci. Gdzie on jest? 

- Nie wiem... Sądzę, że w stajni... ale ktoś mi powiedział... 

- Kto panu powiedział?... Przecież nie ta stara... 

- Ktoś, kogo nie znam... nie tracąc słów, czy ma pan powody, aby nie czekać tu na tych żołnierzy? Jeżeli tak, niech pan nie traci czasu; w przeciwnym razie dobranoc, i przepraszam, że zakłóciłem pański sen. 

- Och! ten przewodnik! ten przewodnik! Od razu mi się nie podobał... ale dostanie mi się w ręce!... Żegnam pana. Niech panu Bóg odpłaci przysługę, którą mi pan oddał. Ja nie jestem tak bardzo zły, jak pan sądzi... tak, jest we mnie jeszcze coś, co zasługuje na współczucie zacnego człowieka... Żegnam pana... Jednego mi tylko żal, że nie mogę się panu wypłacić. 

- Jako cenę usługi, którą panu oddałem, przyrzeknij mi, don Jos , nie podejrzewać nikogo, nie myśleć o zemście. Ot masz pan parę cygar na drogę; szczęśliwej podróży! 

I podałem mu rękę. 

Ścisnął ją bez słowa, wziął rusznicę i sakwę i rzuciwszy kilka słów starej w narzeczu, którego nie zrozumiałem, pobiegł do szopy. W chwilę później usłyszałem jego galop w szczerym polu. 

Co do mnie, ułożyłem się z powrotem na ławce, ale nie zasnąłem. Pytałem sam siebie, czy miałem prawo ocalić od szubienicy złodzieja, może mordercę, jedynie dlatego, że jadłem z nim szynkę i ryż la valentienne. Czyż nie zdradziłem mego przewodnika, który bronił społeczeństwa; czy nie naraziłem go na zemstę zbrodniarza? Ale obowiązki gościnności!... 

˝Przesąd dzikich, mówiłem sobie; stanę się odpowiedzialny za wszystkie zbrodnie, których ten bandyta się dopuści...˝ Mimo to, czy przesądem jest ów głos sumienia, opierający się wszelkiemu rozumowaniu? Być może w drażliwym położeniu, w którym się znalazłem, nie mogłem się zeń wyplątać bez wyrzutów. Tonąłem jeszcze w największej niepewności co do moralnej strony mego postępku, kiedy ujrzałem jakieś pół tuzina jeźdźców wraz z Antoniem, trzymającym się przezornie z tyłu. Wyszedłem naprzeciw i uprzedziłem, że bandyta umknął już od dwóch godzin. Stara, wzięta na spytki przez kaprala, odparła, że zna Navarra, ale że żyjąc na tym odludziu, nie ośmieliłaby się nigdy narażać swego życia, wydając go. Dodała, iż obyczajem jego, ilekroć zajechał do niej, było zawsze wyjeżdżać o północy. Co do mnie, trzeba mi było udać się o kilka mil, aby pokazać paszport i podpisać oświadczenie w obliczu alkada, po czym pozwolono mi prowadzić dalej moje archeologiczne poszukiwania. Antonio dąsał się na mnie, podejrzewając, że to ja mu przeszkodziłem w zarobieniu dwustu dukatów. Mimo to rozstaliśmy się w Kordowie w dobrej zgodzie. Na pożegnanie dałem mu napiwek tak hojny, jak tylko pozwalał na to stan mojej sakiewki. 

2.

Spędziłem kilka dni w Kordowie. Powiedziano mi o jednym rękopisie w bibliotece dominikanów, w którym będę mógł znaleźć zajmujące wskazówki co do starożytnej Munda. Gościnnie przyjęty przez znanych ojców, trawiłem dni w ich klasztorze, a wieczór przechadzałem się po mieście. W Kordowie o zachodzie słońca mnóstwo próżniaków wystaje na wybrzeżu ciągnącym się wzdłuż prawego brzegu Gwadalkiwiru. Wdycha się tam wyziewy garbarni, która podtrzymuje starożytną sławę tego miasta głośnego wyprawą skór, ale w zamian zażywa się widowiska, które warte jest uwagi. Na kilka minut przed ˝Anioł Pański˝ mnogość kobiet zbiera się nad rzeką, poniżej wybrzeża, które jest dość wyniosłe. Żaden mężczyzna nie ośmieliłby się wmieszać w tę gromadkę. Skoro tylko oddzwonią ˝Anioł Pański˝, znaczy to, że jest noc. Z ostatnim uderzeniem dzwonu kobiety rozbierają się i wchodzą do wody. Dopieroż krzyki, śmiechy, piekielny zgiełk! Z wysokiego brzegu mężczyźni przyglądają się kąpiącym, wypatrując oczy, i niewiele mogą dojrzeć. Bądź co bądź, te białe i mgliste kształty, rysujące się na ciemnym lazurze rzeki, nastrajają poetycznie; przy odrobinie wyobraźni nietrudno odtworzyć sobie Dianę i jej nimfy, nie narażając się na smutny los Akteona. Opowiadano mi, że paru urwisów złożyło się jednego dnia, aby przekupić dzwonnika i skłonić go, aby oddzwonił ˝Anioł Pański˝ na dwadzieścia minut przed legalną godziną. Mimo że był jeszcze jasny dzień, nimfy Gwadalkiwiru nie zawahały się i, bardziej wierząc w ˝Anioł Pański˝ niż w słońce, ukazały się z czystym sumieniem w toalecie kąpielowej, która jest zawsze nad wyraz prosta. Nie było mnie przy tym. Za mego pobytu dzwonnik był niesprzedajny, zmierzch dość ciemny, i chyba kot mógłby odróżnić najstarszą przekupkę pomarańcz od najładniejszej gryzetki kordowiańskiej. Jednego wieczora, o godzinie, kiedy nie widać już nic, paliłem oparty o parapet, gdy jakaś kobieta, wstępując po schodach wiodących od rzeki, przysiadła koło mnie. Miała we włosach duży bukiet jaśminu, którego płatki wydają wieczorem upajający zapach. Była skromnie, może nawet ubogo odziana, całkiem czarno, jak większość gryzetek wieczorem. Kobiety przyzwoite noszą kolor czarny jedynie rano; wieczorem ubierają się francesa. Zbliżając się do mnie, amatorka kąpieli spuściła na ramiona mantylkę okrywającą jej głowę: ˝przy mrocznej jasności, która spływa z gwiazd˝, ujrzałem że jest mała, zgrabna i że ma bardzo duże oczy. Natychmiast rzuciłem cygaro. Zrozumiała ten akt na wskroś francuskiej grzeczności i pospieszyła mnie zapewnić, że bardzo lubi zapach tytoniu, a nawet sama pali, o ile ma pod ręką lekkie papelitos. Szczęściem miałem właśnie takie; poczęstowałem ją skwapliwie. Raczyła przyjąć jeden i zapaliła go od płonącego sznurka, który chłopak podał nam za cenę jednego solda. Zanurzeni w kłębie dymu, gawędziliśmy z piękną nieznajomą tak długo, aż zostaliśmy prawie sami na wybrzeżu. Sądziłem, że nie będę zbyt śmiały, zapraszając ją na lody do neveria (kawiarnia opatrzona lodownią lub raczej zbiornikiem śniegu. Nie ma w Hiszpanii wioski, która by nie miała swojej neveria). Po skromnym wahaniu przyjęła; ale nim się zdecydowała, spytała o godzinę. Nacisnąłem sprężynę zegarka, który zadzwonił; mechanizm ten uderzył ją wielce. 

- Co u was są za wynalazki, panowie cudzoziemcy! Z jakiego pan kraju? Z pewnością Anglik? (W Hiszpanii, każdy podróżny, który nie nosi ze sobą próbek perkalu lub jedwabiu, uchodzi za Anglika, Inglesito. To samo na Wschodzie. W Chalcis dostąpiłem tego zaszczytu, iż oznajmiano mnie jako milordos frantsevos). 

- Francuz, do usług. A panienka - czy pani - zapewne z Kordowy? 

- Nie. 

- W każdym razie z Andaluzji. Poznaję po miękkiej wymowie. 

- Skoro pan jest tak biegły w rozróżnianiu akcentu, powinien pan odgadnąć, kto jestem. 

- Sądzę, że pani jest z kraju Jezusa, o dwa kroki od raju. (Przenośni tej, która oznacza Andaluzję, nauczyłem się od mego przyjaciela Francisco Sevilla, głośnego pikadora). 

- Ba! raj... tutejsi ludzie powiadają, że nie jest stworzony dla nas. 

- Byłażby więc pani Mauretanką albo... (zatrzymałem się, nie śmiejąc powiedzieć: Żydówką). 

- No! no! Widzi pan przecież, że jestem Cyganką; chce pan, abym mu powróżyła? Słyszał pan kiedy imię Carmencita? To ja. 

Byłem wówczas (jakieś piętnaście lat temu) takim niedowiarkiem, że nie cofnąłem się ze zgrozą, dowiadując się, że stoję obok czarownicy. ˝Dobryś, pomyślałem sobie, zeszłego tygodnia wieczerzałem z bandytą, chodźmyż dziś na lody ze służebnicą szatana. W podróży trzeba wszystkiego skosztować˝. Miałem jeszcze inny powód, aby nawiązać tę znajomość. Po wyjściu z gimnazjum, wyznaję to ze wstydem, straciłem jakiś czas na studiowaniu nauk tajemnych, kilka razy nawet próbowałem zaklinać ducha ciemności. Uleczony od dawna z namiętności do podobnych dociekań, zachowałem, mimo to, źdźbło ciekawości dla wszystkich przesądów i ucieszyłem się ze sposobności poznania, jak daleko sięga sztuka magiczna u Cyganów. Wciąż rozmawiając weszliśmy do neveria i siedliśmy przy stoliku oświetlonym świecą w szklanym kloszu. Mogłem wówczas przyjrzeć się swobodnie mojej gitanie, podczas gdy przyzwoici ludzie spożywający swoje lody wytrzeszczali oczy ze zdumieniem, widząc mnie w tak zacnym towarzystwie. 

Wątpię, aby panna Carmen była czystej rasy; przynajmniej była nieskończenie ładniejsza od wszystkich jej krajanek, które kiedykolwiek spotkałem. Aby kobieta była ładna, powiadają Hiszpanie, trzeba, aby jednoczyła trzydzieści si lub, jeśli kto woli, aby można ją było określić za pomocą dziesięciu przymiotników, z których każdy odnosi się do trzech szczegółów jej osoby. Na przykład ma mieć trzy rzeczy czarne: oczy, powieki, brwi; trzy cienkie: palce, usta, włosy etc. Resztę znajdziecie w Brantomie. Moja Cyganka nie mogła sobie rościć praw do tylu doskonałości. Skóra jej, bardzo zresztą gładka, zbliżała się barwą do tonu miedzi. Oczy były skośne, ale prześlicznie wykrojone; wargi nieco grube, ale dobrze zarysowane, odsłaniały zęby bielsze niż migdał obrany ze skóry. Włosy, może za mało jedwabiste, były czarne z odcieniem niebieskim, jak skrzydło kruka; przy tym długie i lśniące. Aby nie nużyć rozwlekłym opisem, powiem ogólnie, że z każdą wadą łączy się przymiot, uwydatniony jeszcze silniej przez kontrast. Była to piękność oryginalna i dzika, twarz, która zdumiewała w pierwszej chwili, ale której nie można było zapomnieć. Oczy jej zwłaszcza miały wyraz zmysłowy i okrutny, którego nie spotkałem później u żadnej ludzkiej istoty. ˝Cygańskie oko, wilcze oko˝ - jest takie przysłowie hiszpańskie, świadczące o spostrzegawczości. Jeśli nie macie czasu iść do ogrodu botanicznego, aby studiować spojrzenie wilka, przyjrzyjcie się swemu kotu, kiedy czai się na wróble. 

Każdy rozumie, że śmieszne byłoby dać sobie wróżyć w kawiarni, toteż poprosiłem piękną czarownicę, aby mi pozwoliła towarzyszyć sobie do domu. Zgodziła się bez trudu, ale znowuż chciała wiedzieć godzinę i poprosiła mnie, abym jeszcze raz zadzwonił w zegarek. 

- Czy to naprawdę złote? - rzekła, przyglądając się z nadzwyczajną uwagą. Kiedyśmy się puścili w drogę, była ciemna noc; sklepy były przeważnie zamknięte, ulice niemal puste. Przebyliśmy most na Gwadalkiwirze i, już na krańcu miasta, zatrzymaliśmy się pod domem, który bynajmniej nie miał pozorów pałacu. Otworzyło nam dziecko; Cyganka rzekła kilka słów w języku mi nie znanym; dowiedziałem się później, że to był rommani albo chipe kali, narzecze gitanos. Natychmiast dziecko znikło, zostawiając nas w dość obszernym pokoju, którego umeblowanie stanowił stolik, dwa krzesełka i kufer. A, prawda: zapomniałem o garnku z wodą, stercie pomarańcz i wiązce cebuli. Skorośmy zostali sami, Cyganka dobyła z kufra karty, widocznie mocno wysłużone, magnes, zasuszonego kameleona i parę innych przedmiotów właściwych jej sztuce. Następnie kazała mi uczynić w lewej dłoni znak krzyża monetą, i zaczęły się ceremonie magiczne. Zbyteczne byłoby przytaczać jej przepowiednie, co zaś do sposobu, w jaki brała się do rzeczy, widać było, że z niej czarownica całą gębą. 

Na nieszczęście przeszkodzono nam niebawem. Drzwi otworzyły się gwałtownie i mężczyzna, zawinięty aż po oczy w brunatny płaszcz, wszedł, zwracając się do Cyganki w sposób niezbyt uprzejmy. Nie rozumiałem, co mówi, ale ton świadczył, że jest w bardzo złym humorze. Na jego widok gitana nie okazała zdumienia ani gniewu, ale podbiegła i z nadzwyczajną płynnością wymowy rzekła doń kilka zdań w tajemnym narzeczu, którym posługiwała się już wobec mnie. Słowo payllo, często powtarzane, było jedyne, które zrozumiałem. Wiedziałem, że Cyganie nazywają tak każdego człowieka nie ich rasy. Przypuszczając, że chodzi o mnie, spodziewałem się drażliwych wyjaśnień; już ujmowałem krzesełko i siliłem się wyczuć moment, w którym wypadnie rzucić je na głowę natrętowi. Ten odepchnął szorstko Cygankę i postąpił ku mnie; po czym, cofając się o krok, wykrzyknął: 

- Ach! To pan! 

Spojrzałem ja z kolei i poznałem mego przyjaciela don Jos go. W tej chwili żałowałem nieco, żem go nie pozwolił powiesić. 

- A, to ty, mój zuchu - wykrzyknąłem, śmiejąc się najmniej kwaśno, jak mogłem - przerwałeś panience w chwili, gdy przepowiadała mi nader ciekawe rzeczy. 

- Zawsze ta sama! Ale to się skończy - rzucił przez zęby, zwracając na nią posępne spojrzenie. Tymczasem Cyganka mówiła doń dalej w swoim języku. Stopniowo rozgrzewała się. Oko jej nabiegło krwią i stawało się straszne, rysy ściągnęły się, tupała nogą. Zdawało mi się, że nagli go żywo, aby zrobił coś, co się spotkało u niego z wahaniem. Co to było, zdawało mi się, że rozumiem aż nadto, widząc ją, jak przeciąga szybko swoją drobną rączką pod brodą. Byłem skłonny mniemać, że chodzi o poderżnięcie gardła, i miałem niejakie podejrzenie, że to szło o moje gardło. 

Na ten potok wymowy don Jos odpowiedział jedynie paroma słowy, wyrzeczonymi zwięzłym tonem. Wówczas Cyganka obrzuciła go spojrzeniem pełnym głębokiej wzgardy; następnie, siadłszy po turecku w kącie, wybrała pomarańczę, obrała ją i zaczęła jeść. Don Jos wziął mnie za ramię, otworzył drzwi i wyprowadził na ulicę. Przeszliśmy jakieś dwieście kroków w najgłębszym milczeniu. Następnie, wyciągając rękę, rzekł: 

- Wciąż prosto, a dojdzie pan do mostu. 

Odwrócił się i oddalił szybko. 

Wróciłem do gospody nieco markotny i w dość lichym humorze. Najgorsze było, iż, rozbierając się, spostrzegłem brak zegarka. Rozmaite względy nie pozwoliły mi dochodzić tego nazajutrz lub też upraszać pana koregidora, aby go kazał poszukać. Ukończyłem pracę nad rękopisem oo. dominikanów i wyjechałem do Sewilli. Po wielu miesiącach wędrówek po Andaluzji miałem wracać do Madrytu i trzeba mi było przejeżdżać przez Kordowę. Nie miałem zamiaru zabawić tam długo; nabrałem odrazy do tego pięknego miasta i do kąpiących się w Gwadalkiwirze. Mimo to odwiedziny przyjaciół, parę sprawunków do załatwienia, wszystko to miało mnie zatrzymać co najmniej trzy lub cztery dni w dawnej stolicy władców muzułmańskich. Skorom się pojawił w klasztorze, jeden z ojców, który okazywał zawsze zainteresowanie mymi pracami dotyczącymi położenia Mundy, przyjął mnie z otwartymi ramionami wołając: 

- Pochwalone niech będzie imię Pana! Witajże nam, drogi przyjacielu. Mieliśmy cię wszyscy za nieboszczyka, i ja, jak mnie tu widzisz, odmówiłem niejedno pater i ave - których nie żałuję! - za zbawienie twojej duszy. Zatem nie zamordowano cię? Bo że cię okradziono, to wiemy. 

- Jak to? - spytałem nieco zaskoczony. 

- No, tak, wie pan przecie, ten piękny zegarek, w który dzwoniłeś w bibliotece, kiedyśmy panu mówili, że czas na chór. Otóż znalazł się, oddadzą go panu. 

- To jest... - przerwałem nieco zakłopotany - właściwie zgubiłem... 

- Hultaj jest pod kluczem, że zaś wiadomo było, że on zdolny jest wygarnąć z fuzji do człowieka, aby mu zabrać jednego srebrnika, umieraliśmy z obawy, że pana uśmiercił. Pójdę 

z panem do koregidora i odbierze pan swój piękny zegarek. I niech pan potem opowiada w kraju, że policja niedobrze funkcjonuje w Hiszpanii! 

- Wyznaję - rzekłem - że wolałbym raczej stracić zegarek, niż musieć świadczyć przed sądem po to, aby wyprawić na szubienicę biednego nieboraka, zwłaszcza że... zwłaszcza... 

- Och, niech pan się tym nie kłopocze; ma już swoją porcję, a nie mogą go powiesić dwa razy. To jest mylę się, kiedy mówię: powiesić. Ten pański złodziej to hidalgo; uduszą go tedy pojutrze bez ochyby. Widzi pan, że jedna kradzież mniej albo więcej nie zmieni nic w jego sprawie. Dałby Bóg, aby on tylko kradł! Ale on popełnił wiele morderstw, jedno okropniejsze od drugiego. 

- Jak się nazywa? 

- Znają go