Co myśli i czuje pies. Przygody ze zwierzęcą neuronauką - Gregory Berns - ebook

Co myśli i czuje pies. Przygody ze zwierzęcą neuronauką ebook

Gregory Berns

0,0
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czy psy przeżywają emocje tak samo jak my?

By poznać odpowiedź na to pytanie, naukowiec i bestsellerowy autor Gregory Berns wraz ze swoim zespołem zrobił to, czego nikt nigdy nie próbował: wytresowali psy tak, by całkowicie świadome mogły przejść badanie MRI. To umożliwiło badaczom zrozumienie, co czują i myśli ich podopieczni.

Ale psy to dopiero początek. W Co myśli i czuje pies Berns pokazuje nam mózgi i umysły dzikich zwierząt – lwów morskich, które mogą nauczyć się tańczyć, oraz delfinów, które widzą za pomocą dźwięku. W neuroarcheologicznym eksperymencie Berns rekonstruuje mózg jednego z najbardziej tajemniczych zwierząt w historii, wilkowora tasmańskiego, by wyjaśnić, czemu ten gatunek wymarł.

Przełomowe badania Bernsa pokazują, jak podobne są mózgi zwierząt i ludzi. Sam autor udowadnia, że zwierzęta - tak samo jak my – mają uczucia. To rzuca zupełnie nowe światło na kwestię praw zwierząt.

Pełna mądrości, humoru i empatii, Co myśli i czuje pies to książka o nowym świecie, w którym inteligentne istoty są wszędzie wokół. To nowy manifest wyzwolenia zwierząt w dwudziestym pierwszym wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 313

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wprowadzenie

Dopóki nie zabito Usamy Ibn Ladina, nie poświę­ca­łem wiele uwagi umy­słom zwie­rząt.

Moje zain­te­re­so­wa­nie wzbu­dził nie Ibn Ladin, lecz Cairo, pies bio­rący udział w tej misji. Cairo był psem woj­sko­wym i umiał robić nie­zwy­kłe rze­czy, na przy­kład ska­kać z heli­kop­tera. Jego wysoka odpor­ność psy­chiczna na hała­śliwe i cha­otyczne oto­cze­nie pod­su­nęła mi myśl, która dzi­siaj wydaje się tak oczy­wi­sta, że aż dziwne, iż nikt nie wpadł wcze­śniej na ten pomysł. Jeśli psa można wyszko­lić do sko­ków ze śmi­głowca, to z pew­no­ścią można go rów­nież nauczyć wcho­dze­nia do ska­nera MRI. A do czego mi to było potrzebne? Oczy­wi­ście do tego, żeby dowie­dzieć się, jak psy myślą.

To było nie­ocze­ki­wane olśnie­nie. Pra­co­wa­łem naukowo od trzy­dzie­stu lat, naj­pierw zdo­by­wa­jąc kwa­li­fi­ka­cje bio­in­ży­niera, potem zosta­łem leka­rzem, w końcu wyspe­cja­li­zo­wa­łem się w bada­niu mecha­ni­zmów podej­mo­wa­nia decy­zji za pomocą obra­zo­wa­nia metodą rezo­nansu magne­tycz­nego (MRI) ludz­kiego mózgu. Mój ulu­biony pies – mops imie­niem New­ton – zmarł rok wcze­śniej i wciąż gdzieś z tyłu głowy krą­żyły mi wąt­pli­wo­ści doty­czące rela­cji mię­dzy ludźmi a psami. Czy New­ton kochał mnie w taki sam spo­sób jak ja jego? Czy też były to tylko pozory, nie­winne kłam­stewko psa, który sta­rał się być miły i posłuszny w zamian za schro­nie­nie i pokarm?

Na miej­sce New­tona wzię­li­śmy suczkę, szczu­płego czar­nego mie­szańca teriera, którą nazwa­li­śmy Cal­lie. Zarówno pod wzglę­dem wyglądu, jak i spo­sobu bycia sta­no­wiła prze­ci­wień­stwo mopsa. Stale spięta i ner­wowa, rzu­cała się na dru­giego domo­wego psa, uro­czego gol­den retrie­vera, który zupeł­nie się nie bro­nił. Ale obok zadzior­no­ści Cal­lie miała cechę, jakiej nie dostrze­głem u żad­nego innego mojego psa – cie­ka­wość. Uwiel­biała uczyć się cze­goś nowego. Zwy­kłe psie sztuczki były dla niej bła­hostką i wkrótce odkryła w naszym życiu domo­wym różne inte­re­su­jące sprawy. Nauczyła się na przy­kład, jak dzia­łają klamki u drzwi. Dzięki temu nie musiała cze­kać na ludzi, żeby dostać się do spi­żarni. Cal­lie zorien­to­wała się, że jeśli sta­nie na tyl­nych łapach, przed­nimi będzie mogła pocią­gnąć klamkę w dół i popchnąć drzwi do przodu. Robiła to tak spraw­nie, jakby była kapu­cynką o prze­ciw­staw­nych kciu­kach. Za tę umie­jęt­ność nie­stety drogo zapła­ciła, lądu­jąc na pogo­to­wiu wete­ry­na­ryj­nym z żołąd­kiem wypeł­nio­nym do oporu nie wia­domo czym.

Musia­łem zna­leźć Cal­lie jakieś zaję­cie. Czy nie można użyć jej talen­tów do cze­goś bar­dziej pro­duk­tyw­nego niż sprytne poszu­ki­wa­nie spo­so­bów na pod­wę­dze­nie jedze­nia? Na przy­kład wyszko­lić ją tak, żeby dobro­wol­nie wcho­dziła do apa­ratu MRI i pozwa­lała mi zoba­czyć, co dzieje się w jej mózgu?

Popro­si­łem o pomoc Marka Spi­vaka, który pro­wa­dził miej­scową szkołę dla psów Com­pre­hen­sive Pet The­rapy. Mark chęt­nie zaan­ga­żo­wał się w moje przed­się­wzię­cie i zaczę­li­śmy w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach opra­co­wy­wać plan takiego wyszko­le­nia Cal­lie, aby umiała pozo­stać bez ruchu w rurze ska­nera MRI na tyle długo, żeby­śmy zba­dali pracę jej mózgu. Bada­nie pod nar­kozą było wyklu­czone z dwóch powo­dów. Cal­lie powinna być w pełni roz­bu­dzona, żeby­śmy mogli stwier­dzić, jak jej mózg reaguje na bodźce: zapa­chy, dźwięki, a przede wszyst­kim na kon­takt z wła­ści­cie­lem – czyli mną. A ponie­waż mie­li­śmy zamiar trak­to­wać ją tak samo, jak trak­to­wa­li­by­śmy czło­wieka bio­rą­cego udział w bada­niach MRI, powinna też móc wyjść ze ska­nera, jeśli tylko zechce. Podob­nie jak w wypadku ludzi, psi uczest­nik eks­pe­ry­mentu miał być ochot­ni­kiem. Ozna­czało to, że nie może być żad­nego przy­musu.

Zmaj­stro­wa­łem symu­la­tor urzą­dze­nia MRI, który umie­ści­łem w naszym salo­nie. Skon­stru­owa­li­śmy też namiastkę cewki odbior­czej, która wychwy­tuje w ska­ne­rze sygnały z mózgu, i szybko nauczy­li­śmy Cal­lie wsu­wać się do niej. Cho­ciaż odby­wało się to metodą prób i błę­dów i nabi­li­śmy sobie po dro­dze sporo guzów, oka­zało się, że nie jest to takie trudne, jak począt­kowo sądzi­li­śmy. Po zale­d­wie kilku mie­sią­cach szko­le­nia Cal­lie awan­so­wała z pozy­cji zde­kla­so­wa­nego psa ze schro­ni­ska na pozy­cję pierw­szego w histo­rii psa, który bez żad­nego przy­musu i bez usy­pia­nia pozwala ska­no­wać swój mózg.

Zachę­ceni tym powo­dze­niem zwró­ci­li­śmy się do oko­licz­nych wła­ści­cieli psów z ape­lem o przy­łą­cze­nie się do naszych prze­ło­mo­wych badań nad tajem­ni­cami psiego mózgu. Ku naszemu zasko­cze­niu nie mogli­śmy opę­dzić się od chęt­nych. Było ich tak wielu, że musie­li­śmy z Mar­kiem opra­co­wać spe­cjalną pro­ce­durę wstępną pozwa­la­jącą stwier­dzić, które zwie­rzęta będą naj­le­piej nada­wały się do naszych celów. W ciągu roku od pierw­szego ska­no­wa­nia Cal­lie nasz zespół powięk­szył się o bli­sko dwa­dzie­ścia psów. Żeby zado­wo­lić całą grupę, pro­wa­dzi­li­śmy prace z MRI w każde sobot­nie popo­łu­dnie, w dwóch gru­pach, na prze­mian z Zespo­łem A i Kom­pa­nią Bravo.

Zaczę­li­śmy od bar­dzo pro­stych doświad­czeń, żeby zoba­czyć, jak mózgi psów reagują na ruchy rąk zapo­wia­da­jące otrzy­ma­nie kąska. Wie­dzie­li­śmy już, że u ludzi bli­skość cze­goś przy­jem­nego, na przy­kład jedze­nia, pie­nię­dzy czy muzyki, wywo­łuje reak­cję jed­nej ze struk­tur mózgo­wych, tak zwa­nego jądra ogo­nia­stego. Kiedy więc stwier­dzi­li­śmy, że u psów jądro ogo­nia­ste reaguje podob­nie w odpo­wie­dzi na gesty sygna­li­zu­jące poczę­stu­nek, zro­zu­mie­li­śmy, że zbli­żamy się do cze­goś waż­nego1. Psy trak­to­wały te zabiegi jako coś natu­ral­nego, po pro­stu jesz­cze jedną zabawę ze swo­imi wła­ści­cie­lami. Ich mózgi w ocze­ki­wa­niu na przy­jem­ność zacho­wy­wały się bar­dzo podob­nie do ludz­kich. W miarę jak przy­wy­kały do apa­ratu MRI, mogli­śmy pro­po­no­wać im bar­dziej zło­żone zada­nia. Kiedy pod­su­wa­li­śmy im zapa­chy ludzi i innych zwie­rząt, odkry­li­śmy, że reak­cja ośrodka nagrody poja­wia się w ich mózgach tylko pod wpły­wem zapa­chu osób, z któ­rymi razem miesz­kają, ale nie zapa­chu innych psów. Ponie­waż zapa­chy te nie były bez­po­śred­nio zwią­zane z pokar­mem, był to pierw­szy twardy dowód, że pies może żywić do bli­skich sobie ludzi coś w rodzaju miło­ści.

Pro­jekt Pies wkrótce wypeł­nił całe moje życie, prze­sła­nia­jąc labo­ra­to­ryjne bada­nia na ludziach. Ponie­waż mógł wpły­nąć na uspraw­nie­nie szko­le­nia psów woj­sko­wych, Biuro Badań Mary­narki wsparło nas finan­sowo, dzięki czemu zwięk­szy­li­śmy liczbę psów bio­rą­cych udział w bada­niach, a także roz­bu­do­wa­li­śmy zakres zadań wyko­ny­wa­nych przez nie w ska­ne­rze. Było to po pro­stu zaj­mu­jące, ale ponadto mia­łem poczu­cie, że jeste­śmy o krok od nowego wglądu w umy­sły naszych naj­lep­szych przy­ja­ciół.

Dowia­du­jąc się coraz wię­cej o psim mózgu, zaczą­łem docho­dzić do prze­ko­na­nia, że na naj­głęb­szym pozio­mie mamy z psami wiele wspól­nego. U jed­nego i dru­giego gatunku można zna­leźć te same pod­sta­wowe struk­tury odpo­wie­dzialne za emo­cje. Poza kwe­stią emo­cji poja­wiło się jed­nak także poważ­niej­sze pyta­nie, które wygod­niej mi było igno­ro­wać w pierw­szej fazie Pro­jektu Pies.

Wypły­nęło ono pod­czas kon­fe­ren­cji poświę­co­nej tema­tyce wegań­skiej. Mia­łem wąt­pli­wo­ści, czy przy­jąć zapro­sze­nie do wystą­pie­nia na tej kon­fe­ren­cji, ponie­waż sam nie jestem wega­ni­nem, ale orga­ni­za­to­rzy zapew­nili mnie, że chcą po pro­stu usły­szeć, czego dowie­dzie­li­śmy się o umy­sło­wo­ści psów, i że nie będzie mowy o oso­bi­stych nawy­kach żywie­nio­wych. Tak to było pla­no­wane, ale wyszło ina­czej. Po mojej pre­lek­cji poświę­co­nej Pro­jek­towi Pies inny pre­le­gent zarzu­cił mi „gatun­kizm”1, ponie­waż nadaję psom szcze­gólny sta­tus, posu­wa­jąc się nawet do kar­mie­nia ich cia­łami innych zwie­rząt w postaci hot dogów. To było bar­dzo nie­miłe i poczu­łem się oszu­kany przez orga­ni­za­to­rów imprezy.

Czy jestem gatun­ki­stą? Pew­nie tak.

Czy to źle? Nie wiem.

W czwar­tym roku badań nie dało się zaprze­czyć, że nasza praca dopro­wa­dziła do posta­wie­nia poważ­nego pyta­nia. Skoro mamy dowody, że psy doznają emo­cji w podobny spo­sób jak czło­wiek, to jak to jest z innymi gatun­kami zwie­rząt?

Ludzie zaczęli dopy­ty­wać się, czy nie dałoby się wyszko­lić do udziału w doświad­cze­niach z MRI także kotów, a nie­kiedy mówili nawet o tre­so­wa­niu w tym celu świń. Wie­dzia­łem, że to mało praw­do­po­dobne, a ska­no­wa­nie zwie­rzę­cia będą­cego pod wpły­wem środ­ków uspo­ka­ja­ją­cych byłoby nie­zbyt etyczne i można wąt­pić, czy dostar­czy­łoby war­to­ścio­wej infor­ma­cji o jego funk­cjach poznaw­czych. Zabrną­łem w ślepy zaułek: bada­nie w ten spo­sób innych zwie­rząt wyda­wało mi się czy­stą fan­ta­styką.

Zwrot akcji nastą­pił, gdy w naszym labo­ra­to­rium poja­wił się Peter Cook. Prze­niósł się do nas z Santa Cruz w Kali­for­nii, gdzie obro­nił pracę dok­tor­ską na temat pamięci lwów mor­skich. Jego pasją było docie­ka­nie, jak dzia­łają umy­sły zwie­rząt, zwłasz­cza w ich natu­ral­nym śro­do­wi­sku. W Kali­for­nii morze wyrzu­cało na brzeg wiele lwów mor­skich. Nie­które z nich można było reha­bi­li­to­wać, ale inne odno­siły tak poważne urazy, że trzeba je było usy­piać. Peter zała­twił nam dostęp do ich mózgów. Ni­gdy nie przy­pusz­cza­łem, że będę się zaj­mo­wał ska­no­wa­niem mar­twych mózgów, i byłem zasko­czony, jak wiele dowie­dzie­li­śmy się w ten spo­sób o ich daw­nych wła­ści­cie­lach. Przy­jem­nie myśleć, że nawet po śmierci mogą nam powie­dzieć coś o rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej żyły. Lwy mor­skie to był dopiero począ­tek. Z uży­ciem naj­now­szej tech­niki MRI zaczę­li­śmy prze­ła­my­wać kolejne gra­nice tego, co można ska­no­wać. Inne zwie­rzęta. Okazy zdjęte z pó­łek muze­al­nych. A nawet mózgi gatun­ków ucho­dzą­cych za wymarłe.

Co takiego mamy w mózgach, co czyni nas ludźmi, albo co muszą mieć w mózgach psy, żeby były psami? Przez wieki ana­to­mo­wie sku­piali się na roz­mia­rach. Więk­szy mózg ozna­czał więk­szy „mają­tek” neu­ro­nowy, a mil­czące zało­że­nie brzmiało, że więk­sze jest lep­sze. Zasadę tę sto­so­wano do mózgu jako cało­ści, czyli więk­szy mózg koja­rzono z wyż­szą inte­li­gen­cją. Ale sto­so­wano ją rów­nież do czę­ści mózgu – uwa­żano, że roz­miary poszcze­gól­nych struk­tur świad­czą o waż­no­ści funk­cji, jaką pełni dana struk­tura. Jest w tym tro­chę prawdy. Psy mają wielką opuszkę węchową, co wska­zuje na klu­czową rolę zapa­chów w psim świe­cie.

Ale sam roz­miar nie tłu­ma­czy dzia­ła­nia mózgu. Naprawdę liczy się to, w jaki spo­sób różne czę­ści mózgu są ze sobą powią­zane. Tak naro­dziła się nowa dzie­dzina badań: konek­to­mika2. Postęp tech­niki MRI pozwo­lił na bada­nie naj­drob­niej­szych szcze­gó­łów w sche­ma­cie połą­czeń ludz­kiego mózgu. Gdy­bym ja lub kto­kol­wiek inny miał kie­dyś w pełni zro­zu­mieć umy­sło­wość zwie­rzę­cia, to źró­dłem zro­zu­mie­nia byłaby ana­liza tych połą­czeń i spo­sobu koor­dy­na­cji ich aktyw­no­ści. To w nich rodzi się subiek­tywne doświad­cza­nie, w tym także emo­cje.

Nastały dobre czasy dla neu­ro­nauki, a Pro­jekt Pies dopiero się zaczy­nał. Im głę­biej wcho­dzi­łem w mózg psa, tym sil­niej­sze sta­wało się pra­gnie­nie zba­da­nia innych zwie­rząt. Gdy­by­śmy zro­zu­mieli ich wewnętrzne dozna­nia, to może lepiej byśmy się z nimi poro­zu­mie­wali. Jak by to było, gdyby pies mógł powie­dzieć nam dokład­nie, co czuje? Jaką opi­nię mogłaby wyra­zić świ­nia na temat rzeźni? Co myślą wie­lo­ryby o zamie­sza­niu, które wywo­łują w oce­anach statki i okręty pod­wodne? Nie­uchron­nym rezul­ta­tem tych badań byłoby nie tylko uświa­do­mie­nie sobie przez ludzi, że wewnętrzny świat zwie­rząt jest o wiele bogat­szy, niż sobie wyobra­żali, lecz także koniecz­ność zre­wi­do­wa­nia spo­sobu, w jaki je trak­tu­jemy.

Niniej­sza książka mówi o mózgach zwie­rząt oraz o ich umy­sło­wo­ści, która jest pochodną budowy mózgu. Naukowcy nazy­wają ten kie­ru­nek badań neu­ro­bio­lo­gią porów­naw­czą. Cała neu­ro­nauka jest do pew­nego stop­nia dys­cy­pliną porów­naw­czą, ale mało który z jej przed­sta­wi­cieli sięga głę­biej i sta­wia sobie pyta­nie, dla­czego mózgi zwie­rząt są ukształ­to­wane w taki, a nie inny spo­sób oraz jak to się ma do ich psy­chicz­nych doświad­czeń. To trudne pyta­nia. Się­gają do samego sedna tego, co czyni nas ludźmi, i pro­wa­dzą do kło­po­tli­wej dla nas hipo­tezy, iż być może nie odbie­gamy aż tak daleko od wielu innych istot, z któ­rymi dzie­limy naszą pla­netę.

Układ książki odpo­wiada z grub­sza kolej­no­ści, w jakiej prze­cho­dzi­łem kolejno od ludzi do psów, a od psów do innych zwie­rząt, ale podo­bień­stwo mózgów jest osnową wią­żącą wszyst­kie te przy­gody w całość. Raz po raz odkry­wa­łem u zwie­rząt struk­tury mózgowe wyglą­da­jące tak samo i podob­nie zor­ga­ni­zo­wane jak odpo­wied­nie struk­tury naszych wła­snych mózgów. I czę­ści te nie tylko były podobne, ale rów­nież w ten sam spo­sób dzia­łały.

Zależ­ność pomię­dzy budową mózgu a jego funk­cjami poznaw­czymi jest skom­pli­ko­wana i czę­sto zależy od koor­dy­na­cji pracy róż­nych jego obsza­rów. Do nie­dawna spo­rzą­dze­nie szcze­gó­ło­wego opisu sieci połą­czeń w mózgu było zada­niem nie­wy­ko­nal­nym. Ale to się w ciągu paru ostat­nich lat zmie­niło. Postęp tech­niczny w dzie­dzi­nie obra­zo­wa­nia układu ner­wo­wego i nowe opro­gra­mo­wa­nie ana­li­zu­jące sieć połą­czeń mózgu posze­rzyły wgląd w dzia­ła­nie naszych umy­słów, a zatem nic nie stoi na prze­szko­dzie, by te same narzę­dzia zasto­so­wać do mózgów zwie­rząt.

Nowa tech­nika badaw­cza otwiera rów­nież drogę pro­wa­dzącą do zro­zu­mie­nia subiek­tyw­nych doświad­czeń zwie­rząt. Jeśli rela­cja mię­dzy struk­turą i jej funk­cją w mózgu zwie­rzę­cia przy­po­mina ana­lo­giczną rela­cję w mózgu czło­wieka, to praw­do­po­dob­nie zwie­rzę może dozna­wać podob­nych subiek­tyw­nych doświad­czeń jak my. Wie­rzę, że w ten spo­sób w końcu zro­zu­miemy, jak to jest być psem czy kotem, a poten­cjal­nie – dowol­nym innym zwie­rzęciem.

Część roz­dzia­łów książki poświę­cona jest głów­nie psom, ponie­waż wszy­scy czy­tel­nicy dobrze je znają, a także dla­tego że są one naj­lep­szymi part­ne­rami w bada­niach. Zanu­rzy­łem się jed­nak także w oce­anie, żeby zba­dać, jak wygląda umy­sło­wość naszych mor­skich kuzy­nów. Są więc roz­działy o mor­skich ssa­kach naj­bar­dziej zbli­żo­nych do psów – lwach mor­skich i fokach, oraz osobny roz­dział o naj­bar­dziej oso­bli­wym zwie­rzę­ciu na kuli ziem­skiej – del­fi­nie. Swoją wysoką inte­li­gen­cją i umie­jęt­no­ściami spo­łecz­nymi del­finy od dzie­się­cio­leci intry­gują zarówno uczo­nych, jak i laików. Długo jed­nak pozo­sta­wały zagadką. Dziś, dzięki nowym tech­ni­kom obra­zo­wa­nia, dowia­du­jemy się, jak są zbu­do­wane ich mózgi i jak to się ma do warun­ków życia pod wodą. Może nie­długo będziemy umieli się z nimi poro­zu­mieć.

I jest jesz­cze tasmań­ski wilk wor­ko­waty (wilk tasmań­ski, wil­ko­wór), mię­so­żerne zwie­rzę z nad­rzędu tor­ba­czy, ude­rza­jąco przy­po­mi­na­jące nie­wiel­kiego wilka. Uważa się go za gatu­nek wymarły od 1936 roku, kiedy ostatni znany osob­nik zmarł w ogro­dzie zoo­lo­gicz­nym w Hobart w Austra­lii. Donie­sie­nia o tym, że komuś udało się zoba­czyć tę tajem­ni­czą istotę, poja­wiają się jed­nak do dziś. Wsz­czą­łem poszu­ki­wa­nia nie­tknię­tego mózgu wilka wor­ko­wa­tego, by móc dowie­dzieć się cze­goś o jego życiu wewnętrz­nym, i w końcu odna­la­złem taki okaz w piw­nicy Insty­tutu Smi­th­sona – jeden z czte­rech zacho­wa­nych na świe­cie. Uzy­ska­łem zgodę na ska­no­wa­nie go z uży­ciem naj­now­szej tech­niki MRI. Ale był to tylko począ­tek ody­sei, która zapro­wa­dziła mnie do Austra­lii w poszu­ki­wa­niu kolej­nych mózgów i celem ska­no­wa­nia naj­bliż­szego żyją­cego krew­nego wilka wor­ko­wa­tego – dia­bła tasmań­skiego.

Książka koń­czy się tak, jak się zaczyna – na psach. Przy­znaję, że jestem nie­po­praw­nym gatun­ki­stą, ale dosze­dłem do tego, że widzę w psie nie tylko naj­lep­szego przy­ja­ciela czło­wieka, lecz rów­nież amba­sa­dora kró­le­stwa zwie­rząt. Pozo­stało w nim dosta­tecz­nie dużo z wilka, żeby jego mózg powie­dział nam coś o tym, jak to jest być dzi­kim zwie­rzę­ciem. Główne wyzwa­nie polega na stwo­rze­niu spo­so­bów komu­ni­ko­wa­nia się z psami. Uwa­żam, że w tym celu powin­ni­śmy poznać ich mózgi. Tak więc koń­cowe roz­działy trak­tują o pró­bach usta­le­nia, w jakim stop­niu pies może rozu­mieć ludzką mowę i co to ozna­cza dla praw należ­nych nie tylko psom, lecz rów­nież wszyst­kim zwie­rzę­tom.

Gatun­kizm (ang. spe­cie­ism) – neo­lo­gizm ozna­cza­jący przy­zna­wa­nie pew­nym gatun­kom zwie­rząt wyż­szo­ści i więk­szych praw niż innym (wszyst­kie przy­pisy dolne pocho­dzą od tłu­ma­cza). [wróć]

Od ang. con­nec­tion – połą­cze­nie. [wróć]

Roz­dział 1

Jak to jest być psem

Wcze­sną wio­sną 2014 roku grupa zapa­leń­ców oswa­jała swoje psy z atrapą apa­ratu MRI.

Jeden z cze­ka­ją­cych na swoją kolej, duży żółty pies imie­niem Zen, pod­biegł do mnie, trzy­ma­jąc głowę nisko przy ziemi, a zad wypi­na­jąc do góry. Machał ogo­nem, doma­ga­jąc się zabawy. Przy­ją­łem jego zapro­sze­nie i zaczą­łem się z nim tar­mo­sić. Po paru minu­tach takiej przy­ja­ciel­skiej kotło­wa­niny Zen miał już jed­nak dosyć i poka­zał, że traf­nie dobrano mu imię. Klap­nął tył­kiem na pod­łogę i bez szcze­gól­nego pośpie­chu pozwo­lił, by jego przed­nie łapy poje­chały do przodu. Obej­rzał się na mnie, nie­wzru­szony i enig­ma­tyczny niczym Sfinks.

Zasta­na­wia­łem się, jak to jest być takim Zenem.

Zen był krzy­żówką żół­tego labra­dora z gol­den retrie­ve­rem i jed­nym z wete­ra­nów Pro­jektu Pies. Gdy był szcze­nia­kiem, typo­wano go na psa służ­bo­wego, ale kiedy dorósł, jego tre­ne­rzy uznali, że za łatwo się roz­pra­sza, by mógł wypeł­niać takie obo­wiązki. Zre­zy­gno­wano ze szko­le­nia i oddano go na wycho­wa­nie jego opie­ku­nowi. Ist­nieje zwy­czaj, by wszyst­kim psom z jed­nego miotu nada­wać imiona zaczy­na­jące się na tę samą literę. Tak się zło­żyło, że Zenowi i jego rodzeń­stwu przy­pa­dła litera Z. Kto­kol­wiek nadał mu takie imię, nie mógł nic wie­dzieć o jego przy­szłej oso­bo­wo­ści. Być może psy dosto­so­wują się do swo­ich imion, ale w tym wypadku zgod­ność imie­nia z uspo­so­bie­niem wyda­wała się swo­istym wyro­kiem losu.

Zen (fot. Gre­gory Berns)

W sali ćwi­czeń kłę­biło się mnó­stwo naj­róż­niej­szych psów i ludzi. Zen i podobne do niego odrzuty z hodowli psów służ­bo­wych two­rzyły luźną grupę przy jed­nej ze ścian. Wśród jego kole­gów był Pearl, dobrze zbu­do­wany, pełen ener­gii gol­den retrie­ver, rów­nież zdys­kwa­li­fi­ko­wany za słabą kon­cen­tra­cję. Był też Edmond, zdrob­niale Eddie, kolejna krzy­żówka labra­dora z gol­denem, z wyglądu bliź­niak Zena, odrzu­cony z powodu pre­dys­po­zy­cji do dys­pla­zji stawu bio­dro­wego. Była Ohana, czy­sty gol­den retrie­ver, nieco mniej ruchliwa niż Pearl. Była Kady, uro­czy mie­sza­niec retrie­vera, zwol­niona ze służby za zbyt­nią nie­śmia­łość. I wresz­cie był Big Jack, star­szy już, fleg­ma­tyczny, pięć­dzie­się­cio­ki­lo­gra­mowy gol­den retrie­ver, pełen rado­ści życia pod warun­kiem sta­łego dostępu do hot dogów.

Po dru­giej stro­nie pomiesz­cze­nia Peter Cook, odby­wa­jący po dok­to­ra­cie staż w Santa Cruz, wcze­śniej badacz lwów mor­skich, lustro­wał drugą grupę psów, nie tak dobrze uło­żo­nych jak retrie­very. W tej żywio­ło­wej sfo­rze wyróż­niała się Libby, rudawy mie­sza­niec pit­bulla, która stała sztywno jak pomnik w spe­cjal­nym kagańcu wymy­ślo­nym przez nas, żeby pomóc psom w utrzy­my­wa­niu wła­ści­wej pozy­cji głowy przy ska­no­wa­niu. Jej wła­ści­cielka, Cla­ire Pearce, zna­la­zła Libby wałę­sa­jącą się na pobo­czu auto­strady w Kali­for­nii. Szczę­śli­wie Cla­ire jest doświad­czo­nym tre­ne­rem zwie­rząt, dzięki czemu sukę udało się wycho­wać na tyle, by mogła prze­by­wać w towa­rzy­stwie ludzi. Ale nie w towa­rzy­stwie innych psów. Ich obec­ność pobu­dzała ją do szcze­ka­nia i prób ataku. Cla­ire zajęła miej­sce w kącie, gdzie mogła zapa­no­wać nad Libby i gdzie Libby nie mogła pro­wo­ko­wać innych psów.

Wiele osób uczest­ni­czą­cych w Pro­jek­cie Pies nie lubiło Libby, ale mnie się ona podo­bała. Przy­po­mi­nała mi Cal­lie, czar­nego mie­szańca teriera, którą moja żona przy­gar­nęła ze schro­ni­ska. Cal­lie była wyco­fana emo­cjo­nal­nie, nie­pewna sie­bie i skłonna do wda­wa­nia się w bójki, ale uczyła się bar­dzo gor­li­wie. Była pierw­szym psem szko­lo­nym do testów z MRI i w toku eks­pe­ry­men­tów przy­wią­za­łem się do niej jak do żad­nego innego psa.

Zen i jego zgraja retrie­ve­rów to wspa­niałe zwie­rzęta, o jakich marzy każde dziecko, nato­miast Libby i Cal­lie są dzik­sze i mniej udo­mo­wione. Przy­po­mi­nają relikt z cza­sów ostat­niego zlo­do­wa­ce­nia, kiedy naszym pre­hi­sto­rycz­nym przod­kom udało się oswoić wilki i zamie­nić je w zwie­rzęta domowe. Życie z takimi psami wymaga pogo­dze­nia się z ich nie­prze­wi­dy­wal­no­ścią. Nikt nie umiał dotąd odpo­wie­dzieć na pyta­nie, czy te róż­nice oso­bo­wo­ści są uwa­run­ko­wane gene­tycz­nie, wyni­kają z innego prze­biegu socja­li­za­cji w wieku szcze­nię­cym, czy też są skut­kiem odmien­no­ści funk­cjo­no­wa­nia mózgu. Posta­wi­łem sobie za cel stwier­dze­nie, jakie zja­wi­ska zacho­dzące w mózgu Zena czy­nią go Zenem, tak róż­nym od Libby i innych psów.

Libby (fot. Gre­gory Berns)

Przed­się­wzię­cie to nie obyło się bez kon­tro­wer­sji. Wielu uczo­nych odrzu­cało myśl, że możemy poznać umysł zwie­rzę­cia, nawet za pomocą nowo­cze­snej tech­niki sto­so­wa­nej w neu­ro­nauce. Istotę pro­blemu sfor­mu­ło­wał filo­zof Tho­mas Nagel w gło­śnym eseju zaty­tu­ło­wa­nym What It Is Like to Be a Bat? (Jak to jest być nie­to­pe­rzem?)1. Neu­ro­nauka, pisał Nagel, ni­gdy nie będzie w sta­nie wytłu­ma­czyć subiek­tyw­nego dozna­nia pole­ga­ją­cego na posia­da­niu myśli i uczuć. Nawet jeśli dowiemy się, jak działa mózg nie­to­pe­rza, nie posu­nie to nas ani o krok w kie­runku zro­zu­mie­nia, jak to jest być nie­to­pe­rzem. Nie­to­pe­rze są bowiem zbyt odmienne od ludzi. Roz­ważmy choćby echo­lo­ka­cję. Ponie­waż ludzie nie mają takiego zmy­słu, ni­gdy nie zdo­łamy wyobra­zić sobie, jak się czuje nie­to­perz, kiedy z niego korzy­sta. Nie mówiąc już o lata­niu. Według Nagela nie znaj­dziemy w mózgu nie­to­pe­rza niczego, co powie­dzia­łoby nam, jak się zwie­rzę czuje pod­czas lotu.

Esej Nagela wywarł donio­sły wpływ na inter­pre­ta­cję wyni­ków neu­ro­nauki. Dzie­dzina ta zaj­muje się mie­rzal­nymi cechami mózgu, a subiek­tywne doświad­cze­nia nie dawały się wyra­żać licz­bowo. Nie ist­niały narzę­dzia pozwa­la­jące na pomiar doznań przy wącha­niu róży albo tego, co czuje pies, kiedy jego pan wraca do domu. Im usil­niej dąży­li­śmy do uchwy­ce­nia obiek­tyw­nych cech tych doświad­czeń, tym bar­dziej odda­la­li­śmy się od ich jed­nost­ko­wego, subiek­tywnego postrze­ga­nia. Bez moż­li­wo­ści ilo­ścio­wej oceny subiek­tyw­nych doznań nie mogło być mowy o poże­nie­niu ich z neu­ro­nauką. Według Nagela możemy dowol­nie głę­boko spe­ne­tro­wać mózg, ale bez zna­le­zie­nia powią­zań mię­dzy zja­wi­skami subiek­tyw­nymi i obiek­tyw­nymi ni­gdy nie zbli­żymy się do zro­zu­mie­nia, jak to jest być zwie­rzę­ciem. To samo odnosi się do ludzi. Cokol­wiek mówimy i czy­nimy, nie mamy spo­sobu, by w pełni dowie­dzieć się, co myśli i czuje inna osoba. Zgod­nie z tą logiką grze­ba­nie się w mózgu też nic nie pomoże.

Dwa przy­kłady Nagela, lata­nie i echo­lo­ka­cja, na pierw­szy rzut oka wydają się bar­dzo odle­głe od ludz­kiego doświad­cze­nia. Ale prze­cież dzi­siaj nie są niczym nie­zwy­kłym poszu­ki­wa­cze moc­nych wra­żeń, któ­rzy odziani w kom­bi­ne­zony typu wing­suit fru­wają niczym wiel­kie nie­to­pe­rze przez gór­skie kaniony. Ci, któ­rzy odwa­żyli się na taki lot, mogą nam opo­wie­dzieć, jakie to uczu­cie. Nawet argu­ment o echo­lo­ka­cji nie jest tak mocny, jak by się zda­wało. Wszy­scy mamy zalążki zmy­słu bada­nia prze­strzeni dźwię­kiem. Wystar­czy gło­śno coś powie­dzieć, by bez trudu odróż­nić roz­miary i układ łazienki od sali balo­wej czy kon­cer­to­wej.

Kiedy pytamy, jak to jest być nie­to­pe­rzem albo psem, idzie nam o wewnętrzne doświad­cze­nie zwie­rzę­cia. Nazwijmy to sta­nem umy­słu. Pyta­nie doty­czy róż­nicy mię­dzy punk­tem widze­nia zewnętrz­nym a wewnętrz­nym. Nagel dowo­dził, że nie można się dowie­dzieć, jak to jest być nie­to­pe­rzem (albo innym czło­wie­kiem), nie będąc nim, ponie­waż subiek­tywne doświad­cze­nie to kwe­stia wewnętrz­nego punktu widze­nia – tego, co czuje dany osob­nik – a to nie to samo, co jego rela­cja prze­ka­zana komuś innemu czy tym bar­dziej obser­wa­cja poczy­niona przez osobę postronną. Opis wła­snych doznań jest jakimś spo­so­bem podzie­le­nia się z innymi swo­imi prze­ży­ciami, ale – jak wska­zy­wał Nagel – będzie to dla nich co innego, niż gdyby doświad­czyli tego oso­bi­ście2.

Lecz z faktu, że nie możemy stać się inną osobą, nie wynika jesz­cze, byśmy nie mogli wyro­bić sobie cał­kiem dobrego wyobra­że­nia o tym, co ona czuje. Ważną rolę odgrywa tu mowa, pozwa­la­jąca nam komu­ni­ko­wać się i opi­sy­wać różne zja­wi­ska, lecz sama mowa mogłaby nie wystar­czyć do tego, żeby sku­tecz­nie dzie­lić się wra­że­niami. Jeśli możemy to uczy­nić, to przede wszyst­kim dla­tego, że wszy­scy ludzie mają te same cechy fizyczne i prze­by­wają w tym samym śro­do­wi­sku. Jeste­śmy do sie­bie bar­dzo podobni i mowa wyko­rzy­stuje te zbież­no­ści, budu­jąc sym­bo­liczną drogę na skróty.

Podo­bień­stwa te doty­czą jed­nak także innych zwie­rząt3. Z wie­loma gatun­kami łączą nas te same pro­cesy fizjo­lo­giczne pod­trzy­mu­jące życie, a w ramach gro­mady ssa­ków podo­bieństw jest jesz­cze wię­cej. Wszyst­kie ssaki oddy­chają powie­trzem. Wszyst­kie mają po cztery koń­czyny. Wszyst­kie potrze­bują snu i pokarmu. Wszyst­kie roz­mna­żają się płciowo, są żywo­rodne i muszą przez pewien czas opie­ko­wać się nowo naro­dzo­nym potom­stwem. Ponadto wiele gatun­ków ssa­ków to zwie­rzęta żyjące stad­nie. Przy takim podo­bieństwie fizycz­nym dziwne byłoby zało­że­nie, że struk­tura naszych wewnętrz­nych doznań jest cał­ko­wi­cie odmienna, a prze­cież czę­sto tak wła­śnie się twier­dzi.

Te czy­sto fizyczne zagad­nie­nia pod­su­wają spo­sób na dotar­cie do wewnętrz­nego doświad­cze­nia innych istot. Zamiast szu­kać odpo­wie­dzi na ogólne pyta­nie, jak to jest być psem, możemy sku­pić się na kon­kre­tach. W jaki spo­sób pies odczuwa radość? Albo jesz­cze bar­dziej kon­kret­nie: w jaki spo­sób odczuwa radość Zen? Albo jak się czuje Libby, gdy powstrzy­muje się od szcze­ka­nia na inne psy? Oczy­wi­stymi obsza­rami, w któ­rych możemy szu­kać odpo­wie­dzi na te pyta­nia, są postrze­ga­nie, emo­cje i ruchy. Docho­dzą do tego obszary nie­zbędne dla funk­cjo­no­wa­nia orga­ni­zmu, takie jak sen, pra­gnie­nie i głód. Wszystko to w sumie two­rzy doświad­cze­nie psy­chiczne4.

U ludzi wystę­puje jesz­cze kilka innych wymia­rów doświad­cza­nia, zwłasz­cza mowa i repre­zen­ta­cja sym­bo­liczna. Mowa służy do poro­zu­mie­wa­nia się z innymi, lecz umoż­li­wia nam także pro­wa­dze­nie wewnętrz­nego mono­logu. Domi­nuje nad pozo­sta­łymi obsza­rami i nadaje im nazwy. Nie możemy nic na to pora­dzić. Zda­niem nie­któ­rych język jest tak inte­gralną czę­ścią ludz­kiego doświad­cza­nia, że jego słowa wpły­wają na odbiór wszyst­kich innych doznań. Wil­liam James, ojciec ame­ry­kań­skiej psy­cho­lo­gii, pisał, że czło­wiek boi się niedź­wie­dzia, ponie­waż uświa­da­mia sobie, że przy spo­tka­niu z nim serce bije mu szyb­ciej i wtedy mówi sobie: „Jestem prze­ra­żony!”.

Ta domi­na­cja mowy to powód, dla któ­rego wielu bada­czy odrzu­cało moż­li­wość zro­zu­mie­nia, czego doświad­cza zwie­rzę. Pies nie może powie­dzieć sam do sie­bie: „Jestem prze­ra­żony”, więc nie­któ­rzy uczeni pró­bo­wali zre­de­fi­nio­wać naj­le­piej zba­daną zwie­rzęcą emo­cję – czyli lęk – przyj­mu­jąc, że jest to pro­gram beha­wio­ralny, który wytwo­rzył się u zwie­rząt celem uni­ka­nia bole­snych doznań5. To byłby krok w tył, w kie­runku kar­te­zjań­skiego postrze­ga­nia zwie­rząt jako auto­ma­tów.

Można by sądzić, że uczony powi­nien w tej spra­wie pozo­stać agno­sty­kiem, ale warto przy­po­mnieć, że taka sama postawa „pocze­kamy, zoba­czymy” domi­no­wała swo­jego czasu w deba­cie wokół zmian kli­matu. To prawda, że wielu jesz­cze rze­czy nie wiemy o mecha­ni­zmach rzą­dzą­cych kli­ma­tem, ale w pew­nym momen­cie nie można już igno­ro­wać rosną­cej liczby danych i dla każ­dego racjo­nal­nie myślą­cego czło­wieka staje się jasne, że nasza pla­neta roz­grzewa się za sprawą ludz­kiej dzia­łal­no­ści. To samo doty­czy umy­sło­wego życia zwie­rząt. Podob­nie jak w przy­padku kli­matu, nego­wa­nie go pocią­gało za sobą okre­ślone kon­se­kwen­cje. Dłu­go­trwały agno­sty­cyzm w kwe­stii tego, czy zwie­rzęta mają życie emo­cjo­nalne, a nie­które gatunki nawet pewien sto­pień świa­do­mo­ści, pozwa­lał ludziom krzyw­dzić je i eks­plo­ato­wać w naj­roz­ma­it­szy spo­sób. Ale to się zaczyna zmie­niać.

Zanim poja­wiły się nowo­cze­sne narzę­dzia neu­ro­nauki, jedyny spo­sób na pozna­nie stanu umy­słu innej istoty pole­gał na obser­wo­wa­niu jej zacho­wań, a u ludzi na wypy­ty­wa­niu, co dana osoba myśli lub czuje. Obie te metody są dale­kie od dosko­na­ło­ści. Obser­wa­cja zacho­wa­nia pozwala jedy­nie snuć domy­sły na temat wewnętrz­nych doznań osob­nika. Jest to dość sku­teczne w odnie­sie­niu do ludzi, gdyż mamy taką samą budowę ciała i ukształ­to­wała nas ta sama kul­tura, ale kiedy idzie o zwie­rzęta, dzieli nas od ich sta­nów wewnętrz­nych głę­boka prze­paść. A jeśli zwie­rzę pozo­staje bez­czynne? Skąd mamy wie­dzieć, co w tym momen­cie czuje i czy w ogóle coś czuje? Od tego rodzaju wąt­pli­wo­ści wycho­dził Nagel, dowo­dząc, że nie możemy dowie­dzieć się, jak to jest być zwie­rzęciem.

Uczeni twier­dzący, że zwie­rzęta nie doznają emo­cji, mogli też kie­ro­wać się oso­bi­stymi moty­wa­cjami. Cho­dziło o uspra­wie­dli­wie­nie prac badaw­czych wyma­ga­ją­cych okrut­nego trak­to­wa­nia zwie­rząt. Uwa­żam jed­nak, że takie racjo­na­li­za­cje są naiwne i ego­istyczne. Fakt, że zwie­rzę nie potrafi uze­wnętrz­nić swo­ich wewnętrz­nych sta­nów, nie ozna­cza, że nie czuje cze­goś zbli­żo­nego do tego, co mógłby czuć czło­wiek w podob­nej sytu­acji. Nie tylko ja kwe­stio­nuję sta­tus quo. Od eseju Nagela upły­nęło czter­dzie­ści lat cią­głego postępu badań i obec­nie waha­dło prze­chyla się na stronę neu­ro­nauki. Dwa nie­dawne osią­gnię­cia poka­zały, że bada­jąc mózg, naprawdę możemy dowie­dzieć się cze­goś o psy­chicz­nych dozna­niach jego wła­ści­ciela nawet przy braku odpo­wied­nich zacho­wań zewnętrz­nych.

W 2006 roku Adrian Owen, neu­ro­nau­ko­wiec z Cam­bridge, wyko­rzy­stał funk­cjo­nalny rezo­nans magne­tyczny (fMRI) do bada­nia mózgo­wych reak­cji dwu­dzie­sto­trzy­let­niej kobiety, która nie odzy­skała przy­tom­no­ści po wypadku dro­go­wym, a doznała pod­czas niego poważ­nego urazu mózgu6. Według wszel­kich kry­te­riów kli­nicz­nych pozo­sta­wała w sta­nie wege­ta­tyw­nym. Lecz kiedy Owen i jego współ­pra­cow­nicy mówili do niej, obser­wo­wali pod­wyż­szoną aktyw­ność lewej czę­ści kory czo­ło­wej, zwłasz­cza po wypo­wie­dziach nie­jed­no­znacz­nych. Co jesz­cze bar­dziej zna­mienne, kiedy pole­cano pacjentce, by wyobra­żała sobie, że gra w tenisa albo wcho­dzi do poszcze­gól­nych poko­jów w swoim domu, stwier­dzano zwięk­szoną aktyw­ność obsza­rów kory mózgo­wej zwią­za­nych z orien­ta­cją prze­strzenną. Wyniki Owena były nie­zwy­kle zna­czące. Dowo­dziły, że subiek­tywne, wewnętrzne dozna­nia mogą być ode­rwane od zacho­wań zewnętrz­nych, ale obra­zo­wa­nie mózgu może je ujaw­nić.

W 2008 roku Jack Gal­lant, psy­cho­log z Uni­wer­sy­tetu Kali­for­nij­skiego w Ber­ke­ley, prze­su­nął gra­nice pozna­nia mózgu jesz­cze dalej. Udo­wod­nił, że można stwier­dzić, na co dana osoba patrzy, mie­rząc aktyw­ność jej kory wzro­ko­wej. W ciągu następ­nych kilku lat Gal­lant sys­te­ma­tycz­nie udo­sko­na­lał swoją tech­nikę, aż w końcu potra­fił usta­lić nie tylko, na co badany patrzy, lecz rów­nież jaki to jest widok (osoba, przed­miot, scena), a nawet stwier­dzić, kiedy widok ten jest tylko przy­wo­ły­wany w pamięci7. Wyniki Gal­lanta udo­wod­niły ponad wszelką wąt­pli­wość, że fizyczne pomiary aktyw­no­ści mózgu można prze­ło­żyć na okre­ślone stany umy­słu – w tym wypadku wra­że­nia wzro­kowe. To była trium­falna reha­bi­li­ta­cja poglą­dów mate­ria­li­stycz­nych reduk­cjo­ni­stów. Obser­wu­jąc mózg, można odszy­fro­wać zja­wi­ska umy­słowe.

Skoro zaś tech­niki te spraw­dzają się w wypadku ludzi, to dla­czego nie mie­li­by­śmy ich użyć do bada­nia sta­nów umy­słu zwie­rząt? Zdo­by­cie wie­dzy o tym, jak to jest być nie­to­pe­rzem albo psem, wydaje się leżeć w zasięgu naszych moż­li­wo­ści.

Po roz­grzewce Cla­ire uwol­niła Libby z kagańca. Suka spo­strze­gła, że się jej przy­glą­dam, i uznała to za zapro­sze­nie do zabawy. Pró­bo­wała się roz­pę­dzić, ale nie miała dobrego opar­cia na śli­skiej pod­ło­dze. Na wpół bie­gnąc, na wpół jadąc, dopa­dła do mnie wielce pod­nie­cona. Pod­sko­czyła mi do twa­rzy. Prze­wi­dy­wa­łem to, więc uchy­li­łem się i Libby prze­le­ciała obok. Dopiero wtedy przy­klęk­ną­łem i pozwo­li­łem jej na zapal­czywe liza­nie.

Cla­ire pode­szła i wzięła Libby na smycz.

– Libby, dosyć!

Libby sia­dła, spo­glą­da­jąc na prze­mian to na mnie, to na Cla­ire. Z naj­więk­szym wysił­kiem powstrzy­my­wała się, by znowu nie zacząć na mnie ska­kać w pory­wie entu­zja­zmu. Gdyby jej ogon nie był taki wątły, zamio­tłaby nim całą pod­łogę.

– Włóż­cie ją do rury – powie­dział Peter. „Rura” to był pro­dukt firmy Sono­tube dłu­go­ści dwóch metrów, nor­mal­nie uży­wany jako sza­lu­nek przy wyle­wa­niu beto­no­wych słu­pów. Zasto­so­wa­łem go w roli symu­la­tora wnę­trza ska­nera MRI. Rura leżała poziomo na stole pośrodku pokoju ćwi­czeń. Wewnątrz umie­ści­li­śmy arkusz sklejki uda­ją­cej łoże dla pacjenta.

Cla­ire popro­wa­dziła Libby do prze­no­śnych schod­ków się­ga­ją­cych wylotu rury. Suka uczest­ni­czyła w Pro­jek­cie Pies od trzech lat, więc wie­działa, co ma robić. Wbie­gła po stop­niach i uło­żyła pysk na pod­pórce – bloku sty­ro­pianu wycię­tym tak, by paso­wał do pro­filu jej szczęki. Pod­pórka była umo­co­wana do imi­ta­cji cewki odbior­czej – czę­ści ska­nera, która wychwy­tuje sygnały z mózgu. Jej wer­sja prze­zna­czona dla ludzi przy­po­mina hełm sztur­mow­ców Impe­rium z Gwiezd­nych wojen, ale pod­czas pracy z psami uży­wamy tylko dol­nej czę­ści, która nor­mal­nie obej­muje kark.

Kiedy Libby już sku­liła się w rurze z głową w heł­mie, Cla­ire przy­stą­piła do kolej­nego eks­pe­ry­mentu. Wszyst­kie nasze wcze­śniej­sze bada­nia spro­wa­dzały się do testów pasyw­nych. Dostar­cza­li­śmy psom pew­nych bodź­ców, takich jak ruch ręki, obraz kom­pu­te­rowy, sma­ko­łyk lub zapach, a one miały tylko pozo­sta­wać bez ruchu pod­czas pomiaru ich reak­cji mózgo­wych. Wyniki były nad­zwy­czaj pomyślne. Prze­szko­li­li­śmy w ten spo­sób ponad dwa­dzie­ścia psów i opu­bli­ko­wa­li­śmy kilka arty­ku­łów oma­wia­ją­cych funk­cjo­no­wa­nie ośrodka nagrody w psim mózgu. Teraz Cla­ire i Libby miały spró­bo­wać cze­goś znacz­nie bar­dziej zło­żo­nego. Pra­co­wały nad aktyw­no­ścią fizyczną. Po raz pierw­szy Libby miała pod­czas praw­dzi­wego ska­no­wa­nia MRI prze­ja­wić jakieś zacho­wa­nie.

Bada­nie zacho­wań psa w toku ska­no­wa­nia było czymś cał­ko­wi­cie sprzecz­nym z nie­ru­cho­mo­ścią, któ­rej wyma­ga­li­śmy przy wcze­śniej­szych pra­cach, ale mogło sta­no­wić klucz do zro­zu­mie­nia, co spra­wia, że Libby to wła­śnie Libby, i jakie cechy jej mózgu powo­dują, że różni się od Zena. Ich widoczne zacho­wa­nia nie pozo­sta­wiały wąt­pli­wo­ści, że te dwa psy są bar­dzo odmienne, ale bada­nie ich reak­cji na ludzi i inne psy za pomocą MRI było kło­po­tliwe. Być może Zen z wła­ściwą mu pew­no­ścią sie­bie zacho­wałby spo­kój, ale było jasne, że Libby tego nie potrafi.

Zapo­ży­czy­li­śmy więc pomysł eks­pe­ry­mentu z obszaru psy­cho­lo­gii czło­wieka. Jest to coś, co potra­fią nawet małe dzieci. Nazywa się to zada­niem typu „rusz – nie rusz” (Go-NoGo).

Kiedy Libby zna­la­zla się w symu­la­to­rze, Cla­ire wydo­była gwiz­dek szko­le­niowy.

Spoj­rzała w głąb rury na Libby i gwizd­nęła.

Libby bez waha­nia trą­ciła pyskiem mały pla­sti­kowy przed­miot przy­kle­jony taśmą do pod­pórki cen­ty­metr od jej nosa. Cla­ire naci­snęła przy­cisk na miesz­czą­cym się w dłoni pudełku, które wydało gło­śne klik­nię­cie. Ono zasy­gna­li­zo­wało Libby, że zacho­wała się pra­wi­dłowo, i Cla­ire nagro­dziła ją sma­ko­ły­kiem.

Jak dotąd szło dobrze. Libby nauczyła się, co ozna­cza dźwięk gwizdka: Dotknij celu. Więk­szość psów uczyła się tego dosyć łatwo. Zaczy­na­li­śmy od umiesz­cze­nia celu na pod­ło­dze. Wska­zu­jąc go psom, dawa­li­śmy im do zro­zu­mie­nia, że jest to coś, co powinny zba­dać. Robiły to z przy­jem­no­ścią. Kolej­nym pro­stym kro­kiem było uży­cie gwizdka w chwili wska­zy­wa­nia celu. Kiedy pies dotknął celu, wła­ści­ciel nagra­dzał go jakimś kąskiem. Po krót­kim cza­sie można już było zre­zy­gno­wać z poka­zy­wa­nia.

Teraz przy­szła pora na trud­niej­szą część zada­nia. Nie wyj­mu­jąc gwizdka z ust, Cla­ire unio­sła ramiona i skrzy­żo­wała je na kształt litery X. To zna­czyło: Nie ruszaj się. Nawet jeśli usły­szysz gwiz­dek.

Ze skrzy­żo­wa­nymi ramio­nami Cla­ire cicho gwizd­nęła.

Libby patrzyła na nią bez­na­mięt­nie.

– Dobrze – powie­dział Peter. – Daj jej nagrodę.

Żeby się upew­nić, czy rezul­tat nie był przy­pad­kowy, Cla­ire opu­ściła ramiona i jesz­cze raz zagwiz­dała. Tym razem Libby dotknęła celu.

– Dobra dziew­czynka! – pochwa­liła ją Cla­ire, wrę­cza­jąc kolejny sma­ko­łyk.

Wyglą­dało na to, że Libby rozu­mie, iż gwiz­dek ozna­cza Go, a skrzy­żo­wane ramiona zna­czą NoGo i są waż­niej­sze od gwizdka.

– Wyszło dosko­nale – powie­dział Peter. – A teraz spró­bujmy gło­śniej.

Powta­rza­li­śmy ćwi­cze­nie ze skrzy­żo­wa­nymi ramio­nami i coraz sil­niej­szym dźwię­kiem gwizdka, a Libby wciąż leżała spo­koj­nie z głową na pod­pórce. Byłem zachwy­cony. To jest trudne nawet dla ludzi.

Zada­nie „rusz – nie rusz” było przez dzie­siątki lat jed­nym z pod­sta­wo­wych narzę­dzi psy­cho­lo­gów. My uży­wa­li­śmy gwizdka, by sygna­li­zo­wać Libby, że ma trą­cić cel nosem, w eks­pe­ry­men­tach z ludźmi cho­dzi o naci­śnię­cie kla­wi­sza. Ludzie rów­nież muszą wyka­zać się dobrym pozio­mem samo­kon­troli, by spro­stać temu zada­niu, i wcale nie każdy dobrze sobie z tym radzi. Małe dzieci, o słabo roz­wi­nię­tym pła­cie czo­ło­wym, w ogóle nie potra­fią tego wyko­nać. Mia­łem nadzieję, że podobne indy­wi­du­alne zróż­ni­co­wa­nie wystę­puje rów­nież wśród psów, ponie­waż otwo­rzy­łoby nam to drogę do bada­nia róż­nic pomię­dzy ich mózgami.

Pies nie ma zbyt wiel­kiego mózgu. Jest on w przy­bli­że­niu wiel­ko­ści cytryny, a jego płat czo­łowy jest w pro­por­cji do cało­ści o wiele mniej­szy niż u czło­wieka. Nic więc dziw­nego, że psy nie są mistrzami samo­kon­troli. Pew­nie, można je nauczyć róż­nych sztu­czek i nawet skło­nić do dłu­go­trwa­łego sie­dze­nia bez ruchu w ocze­ki­wa­niu na pana, który przy­nie­sie im coś smacz­nego. Ale moje psy domowe nie­ustan­nie się kręcą, pró­bu­jąc pod­wę­dzić jakiś zapo­mniany kęs jedze­nia lub czę­ści bie­li­zny. Cal­lie led­wie się­gała na blat kuchenny, ale bar­dzo zmyśl­nie umiała chwy­tać cząstki pokarmu, obra­ca­jąc głowę bokiem i wycią­ga­jąc daleko język niczym mrów­ko­jad. Albo nie potra­fiła się od tego powstrzy­mać, albo prze­ciw­nie, dosko­nale pano­wała nad sytu­acją i wie­działa, jak daleko może się posu­nąć, zanim ktoś z ludzi ją zwy­my­śla.

Brak samo­kon­troli czę­sto spra­wia, że psy lądują w schro­ni­skach. Gry­zie­nie, szcze­ka­nie, nisz­cze­nie sprzę­tów, odda­wa­nie moczu w domu to naj­pow­szech­niej­sze przy­czyny, dla któ­rych ludzie rezy­gnują z psa. Zba­da­nie, które obszary psiego mózgu odpo­wia­dają za pano­wa­nie nad impul­sami i jak te obszary funk­cjo­nują, stało się głów­nym celem Pro­jektu Pies. Gdy­by­śmy doko­nali istot­nego postępu w tej dzie­dzi­nie, mogli­by­śmy ogra­ni­czyć liczbę psów odda­wa­nych do schro­nisk i usy­pia­nych.

Zacho­wa­niem Libby byli­śmy skon­fun­do­wani. Słabo pano­wała nad impul­sami w kon­tak­tach z innymi psami, ale pod­czas prób z symu­la­to­rem MRI zacho­wy­wała się wzo­rowo. Nasza pro­sta kon­cep­cja mówiąca, że pies albo panuje nad sobą, albo nie, oka­zała się nie­kom­pletna. Jeśli Libby prze­ja­wia dosko­nałą samo­kon­trolę w jed­nej sytu­acji, a pod­daje się impul­som w innej, to zna­czy, że poziom samo­kon­troli jest zależny od kon­tek­stu. Chcie­li­śmy poznać tę zależ­ność.

Cho­ciaż inne psy nie pobu­dzały się tak łatwo jak Libby, to wiele z nich z tru­dem uczyło się wyko­ny­wa­nia zadań typu „rusz– nie rusz”. Nie­które potrze­bo­wały kilku mie­sięcy, by osią­gnąć bie­głość porów­ny­walną z Libby. Trudno je za to winić. Prze­cież wiele z nich uczest­ni­czyło w pró­bach z MRI od samego początku. Wie­działy, że kiedy mają na gło­wie praw­dziwy hełm lub jego imi­ta­cję, nie powinny się poru­szać. Zada­nie „rusz – nie rusz” stało w sprzecz­no­ści z całym ich dotych­cza­so­wym szko­le­niem. Libby dosto­so­wała się do nowych oko­licz­no­ści, ale inne, bar­dziej bierne psy naj­wy­raź­niej trzy­mały się sta­rych nawy­ków. Nie wie­dzia­łem, czy był to upór, czy dez­orien­ta­cja.

Typo­wym przy­kła­dem takiej umy­sło­wej bier­no­ści była Kady, podob­nie jak Zen mie­sza­niec gol­den retrie­vera i labra­dora. Miała gęstą, pra­wie śnież­no­białą sierść, z którą kon­tra­sto­wały wiel­kie oczy cze­ko­la­do­wej barwy. Była jed­nym z naj­słod­szych psów, z jakimi się zetkną­łem, ale muszę także przy­znać, że robiła wra­że­nie istoty bez­myśl­nej. Snuła się bez celu, dopóki jej wła­ści­cielka, Patri­cia King, nie powie­działa jej, co ma robić. Bez wąt­pie­nia było to w więk­szo­ści dzie­dzic­two gene­tyczne. Prze­wi­dziana na psa służ­bo­wego, Kady wywo­dziła się z dłu­giej linii psów hodo­wa­nych do wyko­ny­wa­nia na roz­kaz cze­goś, czego ludzie nie mogli zro­bić sami. Wyglą­dało to nie­mal tak, jakby Patri­cia była dla Kady dodat­ko­wym mózgiem. Nie jest jasne, czy tego rodzaju psy oddzie­lają wła­sne życze­nia od życzeń wła­ści­ciela i czy w ogóle widzą mię­dzy nimi istotną róż­nicę.

Samo zacho­wa­nie nie mogło nam nic powie­dzieć o tym, jak to jest być Kady, ponie­waż mogło wyni­kać z wielu moty­wa­cji. Dopiero odczy­tu­jąc stany jej mózgu, mogli­by­śmy uzy­skać wgląd w powody, dla któ­rych suka robi coś lub tego nie robi. Mając Libby i Kady na dwóch krań­cach spek­trum psiej ela­stycz­no­ści, zyska­li­by­śmy dosko­nałą oka­zję do zba­da­nia wewnętrz­nej gry mię­dzy tym, czego pies pra­gnie, a tym, na co mu się pozwala.

Ale naj­pierw musie­li­śmy spra­wić, by Kady zaan­ga­żo­wała się w nowy rodzaj ćwi­czeń.

Kady nie chciała doty­kać celu. To było dziwne, gdyż piłka sta­no­wiła jej ulu­bioną zabawkę. Sądzi­łem, że sztur­cha­nie pla­sti­ko­wego przed­miotu nosem jest czymś podob­nym do uga­nia­nia się za piłeczką. Obie te czyn­no­ści wyma­gają uży­cia nosa i pyska. Ale w ten spo­sób znowu wpa­dłem w pułapkę myśle­nia na ludzki, a nie psi spo­sób.

Kiedy Kady miała głowę w heł­mie, w ogóle się nie poru­szała, dzięki czemu była szcze­gól­nie przy­datna do naszego pro­jektu. Ska­no­wa­nie sta­wało się łatwi­zną. Odwrotna strona medalu pole­gała na tym, że gdy tylko zmie­ni­li­śmy kon­tekst zada­nia, Kady zamknęła się w sobie. Wyglą­dało na to, że zamiast pró­bo­wać zro­zu­mieć, czego od niej ocze­ku­jemy, woli nic nie robić i cze­kać na pole­ce­nia Patri­cii.

Szczę­śli­wie mogli­śmy wyko­rzy­stać wyjąt­kową zdol­ność psów do inter­pre­ta­cji gestu wska­zy­wa­nia. Brian Hare, antro­po­log ewo­lu­cyjny z Uni­wer­sy­tetu Duke’a, prze­ba­dał tę umie­jęt­ność u kilku gatun­ków, mię­dzy innymi u psów i naczel­nych. Jak stwier­dził, pies zdaje się rozu­mieć, że kiedy czło­wiek na coś wska­zuje ręką, to należy patrzeć w tym kie­runku. Ludziom wydaje się to oczy­wi­ste, ale inne naczelne opa­no­wują tę umie­jęt­ność dopiero po dłu­go­trwa­łym szko­le­niu, jeśli w ogóle są do tego zdolne. Małpa zwy­kle będzie po pro­stu patrzyła na wska­zu­jący palec. Bada­cze spie­rają się o to, czy umie­jęt­ność kie­ro­wa­nia się takim wska­za­niem jest wro­dzona, czy wyuczona. Moni­que Udell, badaczka zacho­wań pso­wa­tych z uni­wer­sy­tetu stanu Ore­gon, wyka­zała, że wilki wycho­wu­jące się od uro­dze­nia wśród ludzi radzą sobie z tym rów­nie dobrze jak psy. Dowo­dziła, że ręce czło­wieka mają szcze­gólne zna­cze­nie dla psów i oswo­jo­nych wil­ków, ponie­waż pso­wate szybko uczą się, że z tych rąk otrzy­muje się pokarm. Jej zda­niem natu­ral­nym roz­sze­rze­niem zna­cze­nia przy­wią­zy­wa­nego do ludz­kiej ręki jest zwra­ca­nie wzroku w stronę przez nią wska­zy­waną, zwłasz­cza jeśli sama ręka nie zawiera pokarmu. Hare nato­miast utrzy­muje, że zacho­wa­nie to jest wro­dzone i że roz­wi­jało się u psów w ciągu tysiąc­leci. Nie­za­leż­nie jed­nak od tego, czy psia umie­jęt­ność podą­ża­nia wzro­kiem za pal­cem wska­zu­jącym czło­wieka jest wro­dzona, czy wyuczona, wyko­rzy­sta­li­śmy ją, by nauczyć Kady, co ma robić.

Naj­pierw Patri­cia wska­zała pal­cem pla­sti­kowy cel leżący na pod­ło­dze. Kady pode­szła do niej i węszyła wokół palca, macha­jąc zadar­tym ogo­nem. Nie­wąt­pli­wie spo­dzie­wała się poczę­stunku. Krę­cąc się, nie­chcący potrą­ciła cel. O to wła­śnie cho­dziło, więc Patri­cia natych­miast zawo­łała: „Dobry pies!” i wrę­czyła suce sma­ko­łyk.

Kady nie rozu­miała jesz­cze w tym momen­cie, co się wła­ści­wie zda­rzyło, ale wie­działa, że spo­tkała ją przy­jem­ność.

Powta­rzały to ćwi­cze­nie wie­lo­krot­nie.

Wresz­cie po jakichś dwu­dzie­stu razach zagrało. Kiedy Patri­cia wska­zała cel, Kady pod­bie­gła do niego i z roz­my­słem szturch­nęła go nosem. Dopiero potem obej­rzała się na swoją panią, ocze­ku­jąc pochwały i nagrody. Nauczyła się, że poczę­stu­nek zależy od tego, czy dotknie celu.

Gdy Kady wie­działa już, że sztur­cha­nie nosem pla­sti­ko­wego przed­miotu to fajna zabawa, Patri­cia wpro­wa­dziła do gry gwiz­dek. Zamiast tylko wska­zy­wać cel, jed­no­cze­śnie gwiz­dała. Po kolej­nych dwu­dzie­stu powtó­rze­niach Kady prze­nio­sła sko­ja­rze­nie na dźwięk gwizdka i Patri­cia nie musiała już w ogóle wska­zy­wać niczego pal­cem.

Kady nauczyła się doty­kać nosem celu leżą­cego na pod­ło­dze, więc przy­szła pora na prze­nie­sie­nie go do hełmu. Żeby bowiem nasz eks­pe­ry­ment się powiódł, wszyst­kie psy, lękliwe czy nie, musiały sztur­chać cel nosem w trak­cie ska­no­wa­nia MRI. Psy są jed­nak zaska­ku­jąco wyczu­lone na kon­tekst sytu­acji. Cho­ciaż Kady umiała wyko­nać zada­nie, gdy cel leżał na pod­ło­dze, nie zna­czyło to by­naj­mniej, że zrobi to samo w heł­mie. Nie mie­li­śmy nawet gwa­ran­cji, że uzna, iż ma do czy­nie­nia z tym samym celem co poprzed­nio, cho­ciaż dla czło­wieka byłoby to oczy­wi­ste. Wciąż nie wie­dzie­li­śmy, jak to jest być Kady.

Gdy Kady miała już na gło­wie hełm z celem przy­cze­pio­nym taśmą do bocz­nej osłony, o cen­ty­metr od jej nosa, Patri­cia zagwiz­dała. Suka jedy­nie obej­rzała się w jej stronę. Jej oczy pozo­stały bez wyrazu.

Patri­cia powtó­rzyła próbę jesz­cze kilka razy i spoj­rzała na nas ziry­to­wana: „I co z tym poczniemy?”.

Odpo­wiedź brzmiała natu­ral­nie, że trzeba zro­bić to samo co poprzed­nio na pod­ło­dze. Wska­zy­wać cel, a w razie potrzeby go doty­kać, uży­wa­jąc gwizdka tak długo, aż Kady zro­zu­mie, czego od niej chcemy.

Z psami takimi jak Kady nie szło to szybko. Ina­czej niż Libby, po pro­stu nie miały ochoty poru­szać się w heł­mie. W końcu jed­nak wszyst­kie nauczyły się sztur­chać cel nosem na gwiz­dek, a także, choć w niejed­nakowym stop­niu, powstrzy­my­wać się od tego na widok skrzy­żo­wa­nych ramion. Nie­które potrze­bo­wały na to dwóch mie­sięcy, inne aż pół roku.

Teraz przy­szła pora na ska­ner. Przy odro­bi­nie szczę­ścia i wła­ści­wym usta­wie­niu eks­pe­ry­mentu mie­li­śmy się wkrótce dowie­dzieć, co się dzieje w mózgach tych psów.

Roz­dział 2

Test słodkiej pianki

Patri­cia chciała jak naj­wcze­śniej przejść do badań z MRI, więc przy­dzie­li­li­śmy jej pierw­szy ter­min – piękny kwiet­niowy dzień 2014 roku. Przy­je­cha­łem pół godziny wcze­śniej, żeby włą­czyć kom­pu­tery ste­ru­jące ska­ne­rem i przy­go­to­wać pomiesz­cze­nie dla psów. Uło­ży­łem świeże prze­ście­ra­dło na łożu pacjenta i usta­wi­łem obok schodki, żeby psy mogły wejść na nie samo­dziel­nie. Kilka minut póź­niej zja­wił się Peter i zaczął roz­sta­wiać swoje urzą­dze­nia. Pierw­szym było pudełko z przy­ci­skami słu­żące do mie­rze­nia czasu każ­dej próby. Miał naci­skać jeden przy­cisk w chwili, gdy Patri­cia dmuch­nie w gwiz­dek, a następny, kiedy Kady dotknie nosem celu. Potem Peter umo­co­wał wewnątrz rury ska­nera lusterko, w któ­rym miał obser­wo­wać ruchy psa. Wresz­cie za pomocą taśmy dwu­stron­nej przy­kleił pod­pórkę dla pyska wewnątrz hełmu i naci­śnię­ciem przy­cisku na ska­ne­rze wysłał całość do wnę­trza rury.

Kady wpa­dła do pomiesz­cze­nia kon­tro­l­nego, wywi­ja­jąc ogo­nem i całym zadem. Już dzie­siąty raz brała w tym udział. Żad­nego śladu nie­po­koju. Patri­cia dała jej kilka minut na uspo­ko­je­nie się, po czym powie­działa:

– Hełm!

Kady poko­nała kilka stopni, uło­żyła pysk na pod­pórce i pocze­kała, aż jej pani obej­dzie od tyłu ska­ner, żeby mogły patrzeć sobie w oczy. Pla­no­wa­li­śmy dla roz­grzewki powtó­rzyć dzie­sięć razy ćwi­cze­nie Go i dzie­sięć razy NoGo, zanim zaczniemy naprawdę ska­no­wać. Nie spo­dzie­wa­li­śmy się ide­al­nego wyko­na­nia, ale 80 pro­cent uda­nych prób każ­dego rodzaju w pełni by nas zado­wo­liło.

Lecz Kady wró­ciła do swo­jej zasady: w ska­ne­rze nie będę się ruszać. Żadne gwizdki nie zdo­łały skło­nić jej do dzia­ła­nia. Trzeba było coś z tym zro­bić. Mark zapro­po­no­wał, żeby­śmy wypu­ścili ją ze ska­nera i wró­cili do wcze­śniej­szych zabaw.

– Wolna! – powie­działa Patri­cia.

Kady wyco­fała się z rury i zeszła ze schod­ków z taką miną, jakby wszystko było w porządku. Roz­ło­ży­li­śmy kilka pla­sti­ko­wych przed­mio­tów na pod­ło­dze, tak jak na początku szko­le­nia. Cho­ciaż w zasa­dzie chcie­li­śmy, żeby psy zacho­wy­wały się spo­koj­nie, tym razem posta­no­wi­łem odwo­łać się do oso­bo­wo­ści Kady i zaczą­łem ją tar­mo­sić, żeby się oży­wiła i była chętna do zabawy. Patri­cia gwizd­nęła i wska­zała cel. Kady pobie­gła do niej, potrą­ca­jąc po dro­dze zabawki. Wszy­scy ją dopin­go­wali.

Po dzie­się­ciu minu­tach takiej zabawy Kady wyda­wała się gotowa do kolej­nej próby w ska­ne­rze. Tym razem się powio­dło. Choć nie wyko­nała zada­nia per­fek­cyj­nie, to na bli­sko 75 pro­cent gwizd­nięć reago­wała dotknię­ciem celu. Mogli­śmy zaczy­nać.

MRI to cudowne narzę­dzie. Jak dotąd naj­do­sko­nal­sza tech­nika pozwa­la­jąca zaj­rzeć w głąb ciała. Nie wymaga pro­mieni X ani innej formy pro­mieniowania joni­zu­ją­cego, potrzebny jest tylko wyjąt­kowo silny magnes i bar­dzo wyra­fi­no­wane opro­gra­mo­wa­nie słu­żące do two­rze­nia obra­zów. A ponie­waż nie ma radia­cji, MRI jest nie­szko­dliwe dla pacjen­tów.

Ska­nery MRI mie­wają jed­nak kaprysy. Zda­rza się, że nie­które pod­ze­społy zawo­dzą i na ekra­nie kon­tro­l­nym poja­wiają się nie­zro­zu­miałe komu­ni­katy o błę­dach, wyma­ga­jące inter­wen­cji taj­nego zakonu tech­ni­ków, zna­nego jako obsługa ser­wi­sowa. Głów­nym źró­dłem zamie­sza­nia jest koniecz­ność utrzy­my­wa­nia magnesu w niskiej tem­pe­ra­tu­rze. Żeby urzą­dze­nie dzia­łało, musi być w nim wytwo­rzone pole magne­tyczne 60 tysięcy razy sil­niej­sze od natu­ral­nego pola Ziemi. Jedyny spo­sób, by to osią­gnąć, polega na owi­nię­ciu rury ska­nera kilo­me­trami prze­wo­dów i prze­pusz­cze­niu przez nie prądu elek­trycz­nego. Wła­śnie ten prąd gene­ruje wewnątrz rury pole magne­tyczne. Cho­dzi o to, że aby to pole było wystar­cza­jąco silne, natę­że­nie prądu musi być tak wyso­kie, iż sto­pi­łoby każdy prze­wód wyko­nany z mie­dzi. Dopiero w latach sie­dem­dzie­sią­tych XX wieku roz­wią­zano ten pro­blem dzięki odkry­ciu spe­cjal­nych mate­ria­łów zwa­nych nad­prze­wod­ni­kami. W ska­ne­rze MRI używa się prze­wo­dów zro­bio­nych z niobu i tytanu. Kiedy te egzo­tyczne metale schło­dzi się do skraj­nie niskiej tem­pe­ra­tury, tracą cał­ko­wi­cie opor­ność elek­tryczną i mogą prze­wo­dzić dowol­nie silne prądy. Z powodu braku oporu prze­wody nie nagrze­wają się i nie ma utraty ener­gii. Raz uru­cho­miony magnes nad­prze­wod­ni­kowy działa już bez prze­szkód.

Super­ni­skie tem­pe­ra­tury można osią­gnąć jedy­nie przy wyko­rzy­sta­niu cie­kłego helu. W nor­mal­nych warun­kach hel jest gazem lżej­szym od powie­trza. Jeśli go jed­nak odpo­wied­nio schło­dzić, prze­cho­dzi z fazy gazo­wej w cie­kłą. Docho­dzi do tego w tem­pe­ra­tu­rze –269°C (–452°F). Pozo­sta­wiony samemu sobie, cie­kły hel po pro­stu wypa­ruje z powro­tem w prze­strzeń. Trzeba więc trzy­mać go w zamknię­tym naczy­niu, rodzaju garnka ciśnie­nio­wego. Nawet wtedy jed­nak, zgod­nie z pra­wami ter­mo­dy­na­miki, hel stop­niowo przej­dzie w stan gazowy. Używa się więc pompy wytwa­rza­ją­cej ciśnie­nie utrzy­mu­jące go moż­li­wie długo w fazie cie­kłej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki