Złodziej dusz - Graham Masterton - ebook + audiobook + książka

Złodziej dusz ebook i audiobook

Graham Masterton,

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jim Rook, nauczyciel angielskiego w klasie specjalnej West Grove Community College w Los Angeles, obdarzony jest niezwykłym darem - widzi duchy i demony.

Kłopoty Jima zaczynają się w momencie, gdy cofając samochód niechcący przejeżdża własnego kota Tibblesa. Godzinę później nowy uczeń w klasie, koreański imigrant Kim Dong Wook wręcza mu w upominku koszyk - wewnątrz znajduje się całkiem żywy Tibbles. Kim twierdzi, że to prezent od Kwisin, koreańskiego demona płci żeńskiej - więcej nie chce powiedzieć. Od tej chwili przedziwne wydarzenia wokół nauczyciela zaczynają nabierać szalonego tempa: jedna z podopiecznych Rooka popełnia samobójstwo, rzucając się pod kosiarkę do trawy inna wiesza się na linie w sali gimnastycznej mieszkanie Jima nawiedza przerażająca zjawa, a jego całkiem nieszkodliwa sąsiadka dokonuje aktu samospalenia. Nad uczniami klasy specjalnej zawisa całkiem realna groźba okrutnej śmierci. Tylko Rook może ich ocalić...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 242

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 6 min

Lektor: Mikołaj Krawczyk

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału:

DEMON’S DOOR

Copyright © Graham Masterton 2010

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2025

Polish translation copyright © Jędrzej Ilukowicz 2011

Redakcja: Barbara Nowak

Projekt graficzny: Agnieszka Drabek / Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Ilustracje na okładce oraz 1 i 3 stronie: Freepik; Paollo Gallo/ Shutterstock

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

e-mail: [email protected]

wydawnictwoalbatros.com

ROZDZIAŁ 1

Starał się zamknąć drzwi wejściowe możliwie szybko, żeby Tibbles nie zdołała uciec na zewnątrz, lecz kotka – jak zwykle – niczym cień zwinnie przemknęła przez szczelinę.

Jim stanął na podeście i wyciągnął przed siebie ręce, zupełnie jakby próbował powstrzymać zbuntowanego nastoletniego syna przed wyjściem z domu. Na drugim końcu, między doniczkami z geranium, siedziała Tibbles i wbijała w niego pionowe źrenice.

– Dobra, debilko, co teraz? – zapytał. – Wiesz, jaki dziś mamy dzień, głąbie? Nie mówiłem ci kilkadziesiąt razy, że właśnie dzisiaj zaczyna się semestr zimowy? I że wychodzę na zajęcia, więc nie będzie mnie tu, żeby cię wpuścić do domu? A ty po kwadransie zrobisz się spragniona i głodna, co? Zaczniesz się oblizywać i marzyć o pysznej karmie z krewetek marki Instinctive Choice, której nie dojadłaś, i o spodeczku pysznego tłustego mleczka, które ledwie liznęłaś, a potem wskoczysz na parapet i zaczniesz błagać: „Miau, miau, prrrroszę, wpuść mnie, o wielki, czcigodny panie!”. I wiesz co?

Tibbles wyniośle odwróciła łepek, jakby dawała znać, że tak miernej próby ironia nie jest w stanie jej poruszyć. Żółty motyl przemknął nagle przed nią na tyle blisko, że złapałaby go, gdyby chciała, lecz tego ranka wyraźnie zachowywała dystans wobec rzeczywistości.

– Tibbles, ostatni raz powtarzam… Patrz, wkładam klucz do zamka… Otwieram ci drzwi. Jeżeli zaczniesz bardzo szybko przebierać łapami, to wrócisz do środka, zanim je zamknę.

Otworzył drzwi i czekał. Tibbles jednak nie ruszyła się z miejsca na drugim końcu podestu i ziewnęła.

– Liczę do trzech: raz, dwa, trzy. Trzy i pół. Trzy i trzy czwarte. Trzy i osiemdziesiąt siedem osiemdziesiątych ósmych.

Ułożyła się, wciągając łapki pod siebie.

– Dobra, jak sobie chcesz – oświadczył. – Jeśli masz zamiar spędzić cały dzień, snując się na dworze, wylizywać puste puszki po tuńczyku i pić wodę ze zraszaczy, to proszę bardzo! Jeszcze popamiętasz…

Jim zatrzasnął drzwi i ostentacyjnie przekręcił klucz dwa razy. Zupełnie jakby Tibbles była w stanie je otworzyć – gdyby w jakiś sposób zdobyła klucze.

– Ha! No to do zobaczenia o dziewiętnastej… A jeśli zwołają radę pedagogiczną lub gdy zechce mi się wpaść do Cat’n’Fiddle na drinka… albo i trzy, to może nawet później.

Podniósł z podłogi wyświechtaną brązową torbę z płótna i ruszył w dół po schodach. Zatrzymał się w ich połowie, spojrzał na Tibbles, podnosząc znacząco brwi, lecz kotka całkowicie go ignorowała.

Jezu święty, pomyślał Jim. Gdyby umiała chwycić nożyczki, zapewne odcięłaby sobie ten różowy nos tylko po to, by na złość wszystkim oszpecić sobie mordkę.

Gdy dotarł do podestu piętro niżej, otworzyły się drzwi do mieszkania numer dwa i wyszła z nich Summer – promienna, młodziutka blondynka o powalającej urodzie, ogromnych błękitnych oczach, małym nosku i naturalnie wydatnych wargach. Tego dnia miała na sobie króciutki różowy top bez ramiączek, bardzo obcisłe białe szorty oraz sandałki o szpiczastych noskach pod kolor bluzeczki. W nosie błyszczał kolczyk z brylantem, a na nadgarstkach – jak zwykle zresztą – pobrzękiwało kilka bransoletek. Pachniała jakimiś ciężkimi, piżmowymi perfumami, które przypominały JLo Glow.

– Jimmy! – zagruchała. – Dokąd to pędzisz tak wcześnie rano?

– Cześć, Summer. – Już dawno przestał nalegać, by mówiła mu Jim. Przynajmniej już nie wołała na niego „Jimmy Wimmy”, co robiła, gdy się wprowadził.

– Pierwszy dzień nowego semestru w college’u – wyjaśnił. – Kolejny rok i kolejnych piętnastu aspołecznych analfabetów.

– Ej, ja też zaczynam nową pracę. Dobrze płacą, a napiwki są ponoć niesamowite. Będę tańczyła na rurce w Le Pothole.

– W Le… co? Le Pothole?

– Tak! – Summer się uśmiechnęła. – To nowy klub, otworzyli go przy Cahuenga. Jest baaardzo efektowny. Musisz przyjść na mój pokaz. Załatwię ci wejściówkę.

Jim ściągnął brwi.

– Chyba czytałem jakiś artykuł o tym klubie, kilka tygodni temu… Le Poteau. Poteau to po francusku słupek, czyli rurka.

– Dobra, pothole-poteau… I tak musisz przyjść! Nigdy nie widziałeś, jak tańczę na rurze. Kiefer Sutherland powiedział na mój widok, że mam chyba stawy z gumy! No… przynajmniej wyglądał jak Kiefer Sutherland. Tańczyłam wtedy w VIP Club przy Xes.

– Nie wiedziałem, że tam tańczyłaś. Nic dziwnego, bo nigdy tam nie byłem.

– No tak! Ale Le Pothole ma większą klasę. Wiesz, grają tam niesamowitą muzę! I robią mrożoną margaritę z mango! Jest tak dobra, że czujesz się, jakby usta ci umarły i poszły do nieba. Musisz zobaczyć mój strój! To tylko maleńkie stringi z błyszczącego złotego materiału, ale mam też nakrycie głowy z wielkimi złotymi piórami. Odjechane! Wyglądam jak Wielki Ptak, ale całkiem nagi…

– Super – rzucił Jim. – Postaram się wpaść.

Oczami wyobraźni zobaczył, jak siedzi w przednim rzędzie klubu, szczerząc się niczym czyjś przygłupi wujek, podczas gdy Summer kręci mu tyłeczkiem przed twarzą. Zastanawiał się przez chwilę, czy istnieje jakiekolwiek moralne usprawiedliwienie dla wsunięcia dwudziestodolarowego banknotu za stringi sąsiadki.

– No dobra… to dokąd idziesz? – zapytał.

– Zrobić manikiur i pedikiur. Zaczynam pracę od jutrzejszego wieczoru. O ósmej… Och! I muszę wyglądać doskonale. Tak właśnie powiedział pan Subinski: „Summer, masz wyglądać doskonale”. – Nagle skrzywiła się, ujęła piersi w obie dłonie i zapytała: – Myślisz, że powinnam też zrobić sobie cycki? Może powiększyć je trochę…

Jim pokręcił głową.

– Ależ skąd. Myślę, że dobry Bóg był dla ciebie wystarczająco hojny. I to bardzo. – Wzniósł oczy ku sufitow. – Dzięki ci, Boże!

Summer wybuchła dziewczęcym chichotem i zamknęła drzwi na klucz. Po ostatnim odcinku schodów zeszli razem na stromy podjazd.

– Miłego dnia w college’u, Jimmy! – Posłała mu całusa.

– Oby. Bo, szczerze mówiąc, już się go boję. Może powinniśmy się zamienić? Nigdy nie robiłem sobie manikiuru.

– Zrobią mi też depilację brazylijską.

– Aha… To ja w takim razie wolę jechać do szkoły.

Summer wsiadła do jaskrawożółtego garbusa i złożyła dach. Jim poczekał, aż wycofa się z podjazdu na Briarcliff Road, a ona, odjeżdżając, zatrąbiła i pomachała. Otworzył drzwi starego mercury’ego marquisa, zielonego metalika, i wsunął się za kierownicę. Było zaledwie dwadzieścia pięć po ósmej, a i tak duszne wnętrze pojazdu zdążyło się już nieprzyjemnie nagrzać. Siedzenia z zielonego winylu sprawiały wrażenie lepkich. Jim uruchomił silnik i nastawił klimatyzację na „ciężkie odmrożenie twarzy”.

W samochodzie robiło się coraz chłodniej. Opuścił osłonę przeciwsłoneczną i przejrzał się w lusterku. Był przystojny w pewien niechlujny, trochę dziki sposób – miał dwudniowy zarost i brakowało mu guzika przy kołnierzyku. Wydawało mu się, że w ciągu ostatnich pięciu miesięcy starzał się w tempie wykładniczym. Co prawda po ostatnich – trzydziestych piątych – urodzinach czuł się wciąż młodzieniaszkiem, a przynajmniej młodo, teraz jednak wyraźnie wyglądał na wyczerpanego. Miał wory pod oczami, a w szarobrązowych włoskach zarostu można było dostrzec zdradzieckie lśnienie siwizny.

Może dlatego, że uczył już o rok za długo. Może powinien był wziąć urlop naukowy, wyjechać do Europy i powłóczyć się po British Museum w Londynie, Musée d’Orsay w Paryżu oraz Prado w Madrycie. Wejść na Akropol i spoglądać na ceglastopomarańczowe dachy Aten. Albo posiedzieć na placu Świętego Marka w Wenecji, z kieliszkiem barolo w dłoni słuchać, jak biją kościelne dzwony, i obserwować stada gwałtownie, niczym rozpryskujące się szrapnele, podrywających się do lotu gołębi.

Pomimo przemęczenia miał jednak przemożne wrażenie, że tego roku będzie potrzebny w West Grove College jak nigdy przedtem. Odczuwał to jak świńską grypę – wrażenie czegoś, co nadchodziło mimo braku jednoznacznych symptomów. W ciągu letnich wakacji nabrał przekonania, że otrzymuje jakieś sygnały, wskazówki i zaszyfrowane przekazy. Trudno to było wyjaśnić, ale wpadające mu w ucho przypadkowe fragmenty rozmów w barach, na ulicach i na plaży wydawały się częściami jednej i tej samej rozmowy.

Pewnego wieczoru, jakieś sześć tygodni temu, popijał ze znajomym, Nilsem Shapiro, w barze Blu Monkey Lounge i usłyszał, jak jakaś dziewczyna obok mówi: „…strzelił sobie w głowę jak brat Mii Farrow, kojarzysz? Jakby nie mógł już dalej żyć…”. Trzy dni później w 8 OZ Burger Bar jakiś nastolatek przy sąsiednim stoliku powiedział kumplowi, że „…znaleźli go w jeziorze, na dnie, kompletnie ubranego, wraz z butami! Miał kamienie w kieszeniach”. A ostatniego wieczoru, gdy robił zakupy w sklepie U Ralpha, pracownica pakująca mu produkty do siatki mówiła kasjerce: „…zszedł z chodnika i wlazł prosto pod autobus czterysta trzynaście. Kierowca dał ostro po hamulcach, ale koleś nie miał cienia szansy…”.

I jeszcze ten napis nabazgrany wściekle czerwoną farbą przy Hollywood Boulevard, na parkanie, za którym remontowano jakiś lokal pod nowe spa: SKOŃCZ Z TYM – TO NIE MA SENSU.

Jim zaczął się zastanawiać, czy to nie podświadome skłonności samobójcze sprawiają, że wyłapuje słowa o ludziach, którzy skoczyli w objęcia śmierci. Tak naprawdę nie miał ochoty umierać – po prostu czuł się bardzo zmęczony i znużony. Może powinien pójść jutro wieczorem do Le Poteau i zobaczyć, jak Summer tańczy na rurze. Byłoby to nieco żenujące, a może nawet bardzo. Niemniej oderwałby się od wieczorów spędzanych na beżowej, wygniecionej kanapie z Tibbles, popijania piwa Fat Tire prosto z butelki i podjadania precli podczas powtórki Mentalisty.

Tibbles pojawiła się na skraju schodów na pierwszym piętrze i zza żelaznej poręczy wbiła w Jima złowrogie spojrzenie. Miał ochotę wysiąść z wozu, złapać tę głupią kotę za kark i wrzucić ją z powrotem do mieszkania. Po chwili jednak uznał, że powinna dostać nauczkę – tak jak powinni ją dostać wszyscy uczniowie, których dziś pozna. Jeśli ktoś chce się rozwijać, to musi pocierpieć. Należy ponosić konsekwencje swych decyzji.

Włączył radio. W głośnikach rozbrzmiał Bruce Springsteen śpiewający Part Man, Part Monkey, więc Jim szybko zmienił stację. Springsteen przyprawiał go o wściekliznę. Gdyby przypadkiem spotkał go na ulicy, walnąłby go z bańki. „Cześć, Bruce!”. ŁUP!

Wrzucił wsteczny i spojrzał przez ramię, żeby wycofać samochód na ulicę. Nie zauważył, że Tibbles zbiegła po schodach.

Jim musiał przepuścić pick-upa ogrodnika. Pojazd wspinał się powoli ulicą, a jego silnik wył niczym chór płaczek na meksykańskim pogrzebie. Jim wreszcie wcisnął gaz i wyskoczył tyłem na jezdnię, ostro kręcąc kierownicą… i wtedy poczuł, że koła mercury’ego przejeżdżają po czymś z trzaskiem, po czymś, co bez wątpienia było żywe.

Zatrzymał wóz i zaciągnął hamulec ręczny. Pomyślał, że pewnie przejechał szopa, oposa albo susła. To ostatnie było najbardziej prawdopodobne, ponieważ nie tak dawno temu całe stado susłów zryło trawnik na tyłach jego domu, pozostawiając wielkie kopce ziemi. Nawet wizyta zezowatego deratyzatora z firmy Go-Fer Good! Inc. nic nie dała w kwestii przegonienia tych gryzoni.

Jim wysiadł i obszedł samochód dwa razy. Ani śladu susłów. Może przejechał zwierzaka nie dość mocno i ten uszedł z życiem? Postanowił upewnić się i uklęknął na jezdni, by zajrzeć pod spód. Wtedy dojrzał Tibbles. Kotka leżała na boku, wpatrując się w swego pana.

Jim nagle poczuł, że brakuje mu tchu.

– Tibbles! – wycharczał. – Ty cholerny, głupi zwierzaku!

Sięgnął pod podwozie, złapał ją za tylne łapy i wyciągnął spod samochodu. Ostrożnie położył kotkę na podjeździe, lecz była już martwa. Ciało zwierzaka zrobiło się płaskie niczym wyprasowana koszula. Tibbles miała zmiażdżone żebra i miednicę. Z wąsów zwisały krople krwi.

– Ty cholerny, głupi zwierzaku – powtórzył Jim. – Jasna cholera, kazałem ci zostać w domu? Nieee, ty oczywiście wiedziałaś lepiej, co? Zawsze ci się tak wydaje. Tym razem jednak okazało się, że jest inaczej. Zupełnie inaczej.

Podniósł bezwładne ciałko Tibbles i przytulił je do siebie. Kotka wciąż na niego patrzyła, nie poruszając powiekami. Wszystko pod jej futerkiem było jakby płynne. Jim słyszał zgrzyt pogruchotanych kości.

Stał tak jeszcze, gdy po frontowych schodach, szurając nogami, zeszła staruszka, pani LaFarge. Miała okrągły słomkowy kapelusz, przypominający latający talerz z filmów z lat pięćdziesiątych, i sukienkę z czerwonego lnu, wydymającą się na wietrze. Wielkie czarne okulary przeciwsłoneczne na szpiczastym nosie upodobniały ją do ogromnego owada. Jak zwykle była w sznurowanych zamszowych butach za kostkę, w lawendowym kolorze.

Staruszka zbliżyła się do Jima i spojrzała na niego, przechylając głowę.

– Ależ, Jii-im! – zaczęła z cajuńskim akcentem, lekko sepleniąc. – Ty rozpaczasz! A co to stało się z twoim petit chaton? Źle mi wygląda.

Jim ściągnął usta. Chciał wyjaśnić pani LaFarge, co się stało, ale gardło miał zbyt ściśnięte z żalu. Staruszka zbliżyła się i połaskotała łepek Tibbles szponiastym paznokciem. Na każdym palcu nosiła pierścienie, z czego jeden wyglądał niczym ludzka czaszka z rubinowymi oczami.

– Aaach! – westchnęła głośno. – Nie żyje! Il est mort! Jak to się stało?

Jim ruchem głowy wskazał samochód, który stał z otwartymi drzwiami i włączonym silnikiem.

– Nie… nie zauważyłem jej – wykrztusił wreszcie. – Nie wiem, dlaczego wybiegła na jezdnię. Nigdy się tak nie zachowywała.

Pani LaFarge zdjęła okulary. Miała wodnistoszare oczy, wyglądające niczym łupkowe dachówki tuż po ulewie. Zezowała lekko i jedno jej oko patrzyło ponad lewym ramieniem Jima. Zawsze odnosił wrażenie, że gdy rozmawia ze starą sąsiadką, ktoś za nim stoi.

– To nie twoja wina, Jim. Wszyscy myślą, że koty są mądre, ale tak naprawdę są równie głupie jak każde inne zwierzę, a w dodatku bardziej aroganckie. Niemniej c’est très triste, n’est-ce pas? To smutne. Musimy urządzić pogrzeb.

– Nie mogę w to uwierzyć… Cholera, przejechałem własną kotkę! – rzucił Jim. – To oznacza pecha, co?

– Dla twojej kotki? Oui, z pewnością, i to wielkiego. A co do ciebie? Któż to wie? Może to ostrzeżenie? Wiesz, co mówią w Luizjanie? Si vous tuez un chat, son esprit vous attendra toujours. Jeśli zabijesz kota, jego duch będzie zawsze na ciebie czekał.

Zdziwiony Jim zamrugał przez łzy.

– Co to znaczy? – zapytał.

– Wiesz co? – Pani LaFarge chwyciła go za rękę. – Sama tego nie wiem. Mój dziadek tak zawsze mawiał. To chyba znaczy, że nie unikniemy konsekwencji żadnego z naszych uczynków.

– Mam dziś zajęcia. Spóźnię się – powiedział Jim. – Zaniosę Tibbles do domu.

– Czy mam zorganizować pogrzeb? Albert, mój znajomy, pracuje w Parku Cmentarnym dla Zwierząt Miasta Los Angeles. Musisz sprawić jej pochówek.

– Violette, przecież to kot!

– Wiem o tym. Czy chcesz ją pochować, czy skremować? Jaką chciałbyś dla niej trumienkę?

– Violette, właśnie ją zabiłem. I nie jestem w nastroju.

– Rozumiem, Jim. Była przecież twoim przyjacielem.

– Tak. Tibbles była… interesująca, zabawna, miała intuicję. I chyba czasami nawet mnie trochę lubiła.

Pani LaFarge pogłaskała ją po uszach.

– W każdym razie… le pauvre. Należy jej się pogrzeb.

Jim już miał ochotę powiedzieć coś, czego z uprzejmości mówić nie chciał, lecz odetchnął tylko głęboko i rzucił:

– No dobrze. Porozmawiamy o tym wieczorem, gdy wrócę z college’u. Teraz nie czuję się na siłach rozmawiać z nikim o czymkolwiek.

Pani LaFarge pochyliła się i pocałowała Tibbles w nos.

– Au revoir, mon petit chaton. Bezpiecznej podróży. W niebie czeka na ciebie złoty koszyk.

Jim wrócił do budynku i otworzył drzwi do mieszkania. Przeszedł przez salon z Tibbles na rękach, otworzył przesuwne drzwi na balkon i położył ciałko na jednym z leżaków.

Stał tam przez chwilę, jakby łudząc się, że Tibbles zerwie się z miejsca, obdarzy go tym swoim pogardliwym spojrzeniem i zacznie wylizywać sobie futerko. Kotka leżała jednak nieruchomo, nie dając śladu życia. Jim musiał pogodzić się z jej śmiercią – w końcu przejechał ją dwutonowym samochodem. Z odbytu kota wypływała krew. Jej krople spadały na leżak.

– I po co to zrobiłaś, Tibbles? – zapytał. – Po co za mną poszłaś?

Obrócił się w miejscu i z frustracji walnął pięścią w ścianę, po czym krzyknął „O kurwa!” z bólu.

ROZDZIAŁ 2

Zajechał pod budynek West Grove Community College cały kwadrans po dzwonku. Idąc korytarzem i skrzypiąc tenisówkami na wypastowanej podłodze, słyszał drugą specjalną z dobrych trzydziestu metrów – krzyki, śmiechy, wiwaty i gangsta rap. Nagle przystanął na chwilę przy szafkach dla uczniów i pomyślał: Nie musisz tego robić. Możesz cofnąć się, wyjść ze szkoły i nigdy tu nie wrócić. Jutro o tej samej porze mógłbyś łowić pstrągi w rzece Umpqua w Oregonie.

W tym stanie zaskoczyła go Sheila Colefax, wychodząc z klasy, przy której drzwiach się zatrzymał. Sheila, mała brunetka w okularach – zawsze w długiej prostej spódnicy i staroświeckiej bluzce z broszką przy szyi – wyglądała, jakby udawała się na salę sądową. Jim wyobrażał sobie, że nosi pod spódnicą pończochy z podwiązkami i koronkowe majteczki – cały komplet w czerni. Puszczając wodze fantazji, wyobrażał sobie również, że po zdjęciu okularów i rozpuszczeniu włosów okazałaby się tygrysicą w łóżku.

– Och, Jim. Czy mógłbyś nieco uciszyć swoją klasę? Omawiam listę lektur z hiszpańskiego na ten semestr, a oni tak hałasują. To naprawdę nam przeszkadza.

– Jasne… przepraszam, Sheilo. Jak było na urlopie?

– Na urlopie?

– No tak. Jak było? Cała promieniujesz energią. Byłaś gdzieś w tropikach? Na Bali na przykład?

– W Sherman Oaks.

– Aha. Cóż, wakacje w domu to też wypoczynek, prawda?

– Niespecjalnie. Zajmowałam się matką. Ma alzheimera i całkowitą inkontynencję.

– O, to przykre. Eee, dobra, idę uspokoić drugą specjalną.

– Dziękuję, Jim. Byłabym wdzięczna.

Sheila Colefax wróciła do klasy i zamknęła za sobą drzwi, ale spoglądała na niego przez okrągłe okienko. Kiedy do niej mrugnął, już jej nie było.

Weź się w garść, pomyślał. Zejdź na ziemię. Pewnie nosi najgrubsze rajstopy i podciąga je aż pod pachy, a co wieczór idzie do łóżka z kubkiem gorącej czekolady i powieścią Mary Higgins Clark.

Podszedł do drzwi drugiej specjalnej i otworzył je. Żaden z uczniów nie siedział na miejscu. Kilku chłopaków rzucało do siebie piłką do koszykówki, parę dziewczyn siedziało na ławkach, polerując paznokcie. Reszta łaziła po klasie lub przepychała się ze sobą. Wysoki czarny młodzian w nakrapianej jedwabnej chuście na głowie i niemożliwie obwisłych dżinsach dźwigał na ramieniu boomboxa. Z głośników leciał kawałek G-Unit, a dzieciak z zamkniętymi oczami bezgłośnie poruszał ustami do słów piosenki. Jeszcze inny chłopak tańczył, podskakiwał i wirował na podłodze.

Młoda, wiesz, że chcę tę małą, dawaj w dół, pręż się w górę, znowu w dół, rusz to ciało, rozkręć mnie, spiesz się, młoda, dawaj radę…

Jim ruszył do biurka i położył na nim torbę, po czym szperał w niej tak długo, aż znalazł książkę, o którą mu chodziło. Następnie rozsiadł się za biurkiem i zaczął czytać – bez słowa ani nawet spojrzenia w stronę klasy.

Uczniowie stopniowo zauważali, że nauczyciel w końcu się zjawił. Jeden z chłopaków przechwycił piłkę i zatrzymał ją pod łokciem.

– Ej, człowieku, rzuć mi – odezwał się drugi, lecz jego kumpel pokręcił głową.

– Czekaj, dobra?

Wszystkie dziewczyny spełzły z ławek i usiadły – oprócz jednej czarnej z cienkimi warkoczykami, która malowała na fioletowo paznokcie wyciągniętej w górę nogi.

Chłopak z boomboxem dostrzegł Jima ostatni. Gdy śpiewał: Bez rozróżniania, czarne, Azjatki, a nawet białe, trzęsą tyłkami, wreszcie otworzył oczy i spostrzegł, że gapi się na niego cała klasa. Natychmiast wyłączył muzykę i skulił się na krześle, wyciągnąwszy na całe przejście między ławkami nogę w sportowych butach sygnowanych przez Kanye Westa.

Jim nawet na nich nie spojrzał, tylko czytał dalej, a uczniowie obserwowali go w milczeniu. Po dobrych trzech minutach zaczęli popatrywać na siebie, marszcząc brwi, i znów się wiercić. Chłopak od piłki rzucił kumplowi, a ten odrzucił ją z powrotem. Jim przewrócił stronę i pociągnął nosem.

Wreszcie jedna z dziewczyn podniosła rękę i zapytała:

– Psze pana, jest pan naszym wychowawcą?

Jim wsadził opakowanie po cukierkach Hot Tamales między kartki książki, podniósł wzrok na klasę i rozejrzał się.

– A chcecie, żebym nim był?

Niski czarny okularnik z wygoloną głową odparł:

– To nie od nas zależy, no nie? To pan jest albo nie jest nauczycielem, czy to nam się podoba, czy nie.

– Jak się nazywasz?

– Arthur, psze pana.

– Arthur… co?

– Tak, psze pana. Skond pan wie?

– Co wiem?

– No, moje nazwisko. Arthur Watt*.

Ten dzień robi się coraz bardziej nierealny, pomyślał Jim. Podniósł się z krzesła i stanął przed biurkiem.

– Wiecie co? – zaczął. – Dziś rano przejechałem swoją kotkę, jeszcze zanim przyjechałem do szkoły. Zabiłem ją. Leży teraz na leżaku u mnie na balkonie. Martwa.

– No i? – zapytał chłopak o czarnych kędzierzawych włosach i ziemistej twarzy z wydatnym kościstym nosem. Miał na sobie przymałą pomarańczową koszulkę z wizerunkiem żydowskiego artysty reggae, Matisyahu. – Ma nam być przykro?

– Nie – odparł Jim. – Dlaczego miałoby wam być przykro? Przecież jej nie znaliście. Za to mnie jest przykro i źle.

– A co to ma wspólnego z nami? – zapytał chłopak o ziemistej cerze.

– Wyjaśnię wam to. Trafiliście do tej klasy, bo macie problemy z komunikacją. Trudno wam wyrażać uczucia przed ludźmi, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, dlatego, że nie uważaliście na lekcjach z pisania i czytania w podstawówce. Uznaliście, że macie ciekawsze zajęcia, a nauka czytania i pisania była dla was stratą czasu. Po drugie, nigdy nie staraliście się znaleźć w czyjejś skórze.

– Za nic nie chciałbym być w skórze Mikeya – odezwał się ryży chłopak z ławki na końcu sali. – Bo gość się nie myje!

Jim zignorował go i wyprostował się.

– Wiecie, jak być wielkim mówcą? Takim jak Ronald Reagan lub Barack Obama? Otóż wielki mówca wie, co ludzie chcą usłyszeć, a także co powinni usłyszeć. Wyznałem wam, że przejechałem moją kotkę. A ty co powiedziałeś? – Zbliżył się do ławki chłopaka o ziemistej cerze i stanął tuż nad nim.

Chłopak odchylił się na krześle z nerwową miną.

– „Ma nam być przykro?” – Jim próbował naśladować jego ton. – To właśnie powiedziałeś. Więc wytłumacz mi teraz, czy mówiąc coś takiego, miałeś nadzieję, że cię polubię lub sprawisz na mnie wrażenie wyluzowanego kolesia? Bo według mnie wyszedłeś na bezmyślnego, bezdusznego i samolubnego idiotę.

– Ej! – odezwał się chłopak o ziemistej twarzy, nie panując nad piskiem w głosie. – Mnie pan nazywa idiotą?

– Nie wiem, czy ciebie. Jak się nazywasz, idioto?

– Leon. Leon Shulman. I jeśli pan uważa, że jestem idiotą, to nie jestem na tyle głupi, by rozjechać sobie kota i myśleć, że wszyscy będą mi współczuli.

– Nie rozumiesz, o co mi chodzi, Leon – odpowiedział Jim. – Nie chcę, byś mi współczuł. Chcę, żebyś wykazał trochę taktu, bym mógł pomyśleć: O, ten Leon Shulman jest miłym, rozsądnym i dobrze wychowanym młodzieńcem. Teraz będę zwracał na niego uwagę podczas zajęć, a wystawiając mu oceny, nie będę ich zaniżał. Na tym polega umiejętność komunikacji, idioto. Tego właśnie mam was uczyć. Ale tylko jeśli będziecie chcieli, jak już powiedziałem. Jeżeli nie chcecie, to możecie dalej grać w kosza, malować paznokcie, tańczyć po klasie, bić się, słuchać Chase Da Cat. Ja sobie poczytam książkę i po dzwonku pójdę do domu. Decyzja należy do was.

– Ej, skąd pan wie? – zapytał podejrzliwie chłopak z boomboxem.

– Co wiem?

– Skąd pan wie, że puszczałem Chase Da Cat?

Jim przymknął oczy, wyglądając przez chwilę na bardziej zmęczonego, niż był w rzeczywistości. Gdy je otworzył, zapytał z niezwykłym spokojem:

– Jak się nazywasz?

– Neville Brown, ale większość nazywa mnie Top Dime lub T.D.

– Dobra, T.D., posłuchaj. Uczę drugą specjalną dłużej, niż chciałbym o tym pamiętać. Uczniowie, którym angielski sprawia kłopoty, starają się wyrażać uczucia w inny sposób. Czasami robią to, zachowując się agresywnie… dlatego noszą noże lub pistolety. Inni wyrażają uczucia przez ubiór. Są też tacy, którzy zamykają się w sobie i w ogóle się nie odzywają. Tacy ludzie również bardzo często wyrażają uczucia poprzez muzykę, jak na przykład ty. Gdybym nie znał każdego hiphopowca i każdego kawałka gangsta rapu, to marny byłby ze mnie nauczyciel, prawda? Nie wiedziałbym, co moi uczniowie chcą mi przekazać. – Przerwał na chwilę, po czym dodał: – To, że puszczałeś Chase Da Cat akurat dziś, jest dość ironiczne.

– Co to znaczy „ironiczne”? – zapytał Top Dime.

Arthur wyrwał się z zapałem:

– Ja wiem! To znaczy, że coś jest zrobione z metalu… no wiesz, jak Iron Man.

* W języku angielskim słowo „co” (what) wymawia się prawie tak samo jak Watt.

ZAINTERESOWANI TYM, CO BĘDZIE DALEJ?

Pełna wersja książki do kupienia m.in. w księgarniach:

KSIĘGARNIE ŚWIAT KSIĄŻKI

EMPIK

Oraz w księgarniach internetowych:

swiatksiazki.pl

empik.com

bonito.pl

taniaksiazka.pl

Zamów z dostawą do domu lub do paczkomatu – wybierz taką opcję, jaka jest dla Ciebie najwygodniejsza!

Większość naszych książek dostępna jest również w formie e-booków. Znajdziecie je na najpopularniejszych platformach sprzedaży:

Virtualo

Publio

Nexto

Oraz w księgarniach internetowych.

Posłuchajcie również naszych audiobooków, zawsze czytanych przez najlepszych polskich lektorów.

Szukajcie ich na portalu Audioteka lub pozostałych, wyżej wymienionych platformach.

Zapraszamy do księgarń i na stronę wydawnictwoalbatros.com, gdzie prezentujemy wszystkie wydane tytuły i zapowiedzi.

Jeśli chcecie być na bieżąco z naszymi nowościami, śledźcie nas też na Facebooku i na Instagramie.