Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
To najdziwniejsze i najbardziej przerażające śledztwo, w jakim Hubert Meyer brał udział
W podziemiach zabytkowej willi na poznańskim Sołaczu policja odkrywa zwłoki kobiety i trójki dzieci. Osobliwy sposób pochówku wskazuje na mord rytualny. Mieszkańcy tego domu od lat uznawani byli za zaginionych (tytułowy cold case). Śledczy wszczynają poszukiwania ojca zamordowanej rodziny – Gustawa Garbarczyka, który, jak wynika z nieoficjalnych informacji, był członkiem sekty. Hubert Meyer po strzelaninie w Narwi nie ma spokojnego sumienia. By zagłuszyć poczucie winy ucieka w pracę. Pionierski Wydział Wsparcia Dochodzeń, który doświadczony profiler ma za zadanie stworzyć, przyciąga najzdolniejszych detektywów z całego kraju. Jeden z nich – aspirant Grzegorz Kaczmarek – jest zaangażowany osobiście w sprawę zaginięcia Garbarczyków. Znał Gustawa i nie wierzy w jego winę. Prosi Huberta o pomoc w rozwikłaniu zagadki masakry na Sołaczu. Kiedy profilerzy przyjeżdżają do Poznania, okazuje się, że to dopiero wierzchołek góry tajemnic. Siostra poszukiwanego Gustawa Garbarczyka otrzymuje przesyłkę z odciętymi dłońmi. Tajemnicze zgromadzenie religijne, które łączy wszystkie ofiary, okazuje się być zarazem rodzajem syndykatu. Meyer z Kaczmarkiem napotykają mur milczenia, a kolejni przesłuchiwani giną w rytualnych kokonach.
Czy profiler jest w stanie doprowadzić tę sprawę do końca, skoro świadkowie wolą śmierć niż ujawnienie prawdy?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 374
Data ważności licencji: 5/5/2026
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
SERIA KRYMINALNA Z HUBERTEM MEYEREM
Sprawa Niny Frank
Tylko martwi nie kłamią
Florystka
Nikt nie musi wiedzieć
Klatka dla niewinnych
Balwierz
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Redaktor prowadzący: Mariola Hajnus
Redakcja: Irma Iwaszko
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Monika Łobodzińska-Pietruś, Beata Kozieł
Fotografie na okładce:
© Yupa Watchanakit/Dreamstime.com
© Evgeniya Litovchenko/Shutterstock
© by Katarzyna BondaAll rights reserved
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2022
ISBN 978-83-287-2027-5
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2022
Aby określić, co jest prawdopodobne, należy wiedzieć, co jest prawdą.
J.P. SARTRE, Problem bytu i nicości. Egzystencjalizm jest humanizmem, przeł. M. Kowalska, J. Krajewski, Warszawa 2001
Cold case – niewyjaśniony przypadek morderstwa. W Polsce w takiej sytuacji w aktach sprawy pojawia się adnotacja: sprawa niewyjaśniona-zakończona.
Dla Wolfa-Motyla
oraz wszystkich wielbicieli kotów
28 września wieczorem (wtorek) BERLIN
Klara wjechała do garażu, wygasiła silnik i jeszcze długo siedziała w samochodzie, by zastanowić się, czy jej plan zadziała. Izaak, jej były mąż, skutecznie potrafił wyprowadzić ją z równowagi – choćby sam nie pojawił się w sądzie, a jego adwokat udawał najmilszego człowieka na świecie. Tym razem nie chodziło o naprzemienną opiekę nad córkami ani nawet używanie języka polskiego podczas widzeń w Jugendamtach. Klara dawno zrozumiała, że Izaakowi nie zależy na dzieciach, lecz na gnębieniu jej. No i pieniądzach.
Dlaczego kiedy ludzie zakochują się w sobie, obiecują różne rzeczy, idą na ustępstwa i wychodzą ze skóry, by ta druga osoba była szczęśliwa, a gdy dochodzi do rozwodu, wszystko rozbija się o majątek ruchomy i nieruchomy? – myślała.
Dotknęła naszyjnika z trzech zawieszonych na złotym łańcuszku szlifowanych karneoli wielkości ziarnek grochu i od razu poczuła się lepiej. Sięgnęła do skrytki po owsiany batonik. Zjadła go w dwóch kęsach, choć właściwie nie czuła smaku. Poprawiła podwójnym knoppersem i dopiero po przyjęciu dawki cukru spakowała torbę z zakupami. Pozbierała dokumenty, włożyła je do aktówki. Wysiadła z auta, nie trudząc się zamykaniem go.
Izaak miał obsesję bezpieczeństwa. Wiedziała, że garaż jest monitorowany i może nawet teraz były mąż ogląda nagranie. Spojrzała w oko kamery, uśmiechnęła się. Nie wiesz, czego dziś dokonałam, zwróciła się do niego w myślach. Zrobiłam cię na szaro, ale dowiesz się we właściwym czasie. Kiedy ja zdecyduję.
Zamarzyła o lemoniadzie, którą miała w lodówce, i ciastkach z mango, kupionych na taką właśnie okoliczność. Ruszyła po schodach do domu.
Szpilki zostawiła przy drzwiach. Płaszcz rzuciła na fotel biedermeier. A potem stąpając na bosaka, weszła do gabinetu, by włożyć do segregatora umowę przedwstępną sprzedaży domu po rodzicach na poznańskim Sołaczu. Otworzyła szafę, wyjęła właściwą przegródkę i już czuła w ustach smak lemoniady oraz mango, kiedy między książkami zobaczyła coś, czego rano, zanim wyszła z domu, z pewnością tutaj nie było.
Podeszła bliżej, nie dowierzając, że to, co widzi, jest realne. Zbierało jej się na wymioty, gardło wyschło momentalnie. Nie miała odwagi sięgnąć po zdjęcie, które siedem lat temu oddawała do zakładu pogrzebowego, by zrobili odbitkę na porcelanie. Tata był na nim jak żywy: z sumiastym wąsem i szerokim uśmiechem bohatera domu. Obok leżało to coś.
Gdzieś w głębi serca liczyła, że to atrapa – po prostu córki zrobiły jej psikusa. Ale śmierdziało, wyglądało ohydnie. Brunatna ciecz skapywała po książkach, a Klara wiedziała, że jej dziewczynki nie są zdolne do takiej maskarady. Pomyślała, że to sprawka Izaaka. Wkurzyła się. Zapałała gniewem. Znów sięgnęła do naszyjnika. Tym razem bezskutecznie. Zdawało się jej jedynie, że miejsce, w którym karneol dotykał jej skóry, pali żywym ogniem. Zerwała ozdobę z szyi, schowała do kieszeni. Wtedy spostrzegła błysk rodowego sygnetu. Ten herb rozpoznałaby na końcu świata. Na karku poczuła mrowienie przerażenia i aż podskoczyła, kiedy dobiegł ją głos Ewy, najstarszej córki:
– Mamo, znów nie ma tostowego!
Drzwi otworzyły się z impetem i do gabinetu wpadła zagniewana nastolatka. Włosy miała ufarbowane na niebiesko, choć Klara mogłaby przysiąc, że jeszcze wczoraj były fioletowe. Z uszu zwisały jej trupie czaszki, a oba łuki brwiowe zasłaniał metal. Ale nawet kółko w nosie nie było w stanie oszpecić dziewczyny, która była jak skórę zdjąć z niej samej za młodu. Matce na widok Ewy nieodmiennie zapierało dech w piersiach, bo zdawało się jej, że przegląda się w zwierciadle przeszłości. Ach, ileż to razy modliła się, by Ewa miała więcej rozumu niż ona sama w tym wieku. Na szczęście dziewczyna spotykała się z równolatkiem.
– Roksana i Ulke zrobiły z niego kule! – pokrzykiwała. – Chleb wala się po całym domu, a Bora szaleje na ganku z jakąś padliną w pysku. Dłużej tego nie wytrzymam! Musisz je rozdzielić! Ja zajmuję pokój taty – zakończyła.
– Dobrze. – Klara nie wiedziała, skąd w jej głosie pojawił się spokój.
Starała się nie mrugać, kiedy podchodziła do półki, by nakryć makabryczne znalezisko chustą, którą zerwała z szyi. A potem odwróciła się, dodatkowo zasłaniając widok swoim ciałem, i dodała najłagodniej:
– Kupiłam więcej pieczywa. Chipsy dla maluchów, monstery i piwo imbirowe dla ciebie. – Objęła Ewę ramieniem i pocałowała w sam czubek kobaltowej głowy. – Zaraz wszystko ogarniemy.
Przerwał jej krzyk najmłodszej, Roksany, a potem synchronicznie rozlegały się głosy pozostałych pięciu dziewcząt. Klara nie zastanawiała się dłużej. Chwyciła najstarszą córkę za ramię, siłą wyciągnęła z pomieszczenia. Zatrzasnęła drzwi. Przekręciła klucz pod klamką i wcisnęła go do kieszeni płaszcza. Wybiegły na zapuszczony trawnik przed posesją. Dziewczynki stały w szeregu nieme, jakby z nagła zgłuszone. W słusznym oddaleniu przyglądały się zabawie ich czekoladowej labradorki, która hasała po trawie, podrzucając i łapiąc kawał nadgniłego mięsa.
Klara zbliżyła się do psa, by wyjąć mu zdobycz z pyska, ale zamarła w bezruchu, a potem bojaźliwie cofnęła się aż na podjazd. Rozwarła ramiona jak do lotu i oplotła nimi wszystkie córki, jakby instynktownie pragnęła je ochronić, niczym kura pisklęta, gdy do kurnika zagląda lis.
Wokół ogrodzenia zaczęli przystawać zaciekawieni przechodnie.
– Pomóc, pani Haselhof? – krzyknął sąsiad z naprzeciwka i już trzasnął furtą, by wesprzeć Klarę w ujarzmianiu brytana. – Co ta Bora dziś upolowała?
– To chyba ludzka ręka – szepnęła kobieta. – Pan wezwie policję, panie Jakubik. W gabinecie jest druga.
Z trudem hamowała się przed rozciągnięciem ust w triumfalnym uśmiechu.
– Chyba wiem, do kogo mógł należeć ten komplet.
* * *
Dzień wcześniej, 27 września (poniedziałek) WARSZAWA
Tym, którzy przetrwali, nieuchronnie towarzyszy poczucie winy. Nie ulgi, nie wdzięczności. Z całą pewnością nie spokój. Pytają siebie: dlaczego przeżyłem? Dlaczego tamci zginęli, a mnie ocalono? W przypadku Huberta Meyera dochodził ciężar odpowiedzialności za to, że do strzelaniny w Narwi doszło. To profiler uciszył niewygodnego świadka w procesie Sroki, a potem zawarł pakt z Kołomyjskim. Osobiście i z rozmysłem preparował dokumenty, by chronić przyjaciela, i to jego powinien dosięgnąć odwet bandytów. Ale za uczynki Huberta zapłaciła prokurator Weronika Rudy. Cenę najwyższą. To tak, jakby sam wymierzył do niej z broni i nacisnął spust. Wera nie żyje przez niego.
Uważali tak wszyscy, włącznie z nim samym.
Jej mężowi, ministrowi Czajkowskiemu, wylewnie okazywano współczucie. Meyera omijano na korytarzach bez słowa. Kiedy pojawiał się w biurze, ludzie zniżali głos lub ostentacyjnie wychodzili. Starczył byle pretekst, a czasem i on nie był konieczny. Nikt nie pojmował, jakim cudem skompromitowany Ślązak otrzymał nominację na lukratywne stanowisko szefa pionierskiego Wydziału Wsparcia Dochodzeń.
Meyer radził sobie, jak umiał: pogrążając się w pracy. Przychodził do biura pierwszy, wychodził ostatni. W wynajmowanym mieszkaniu nic na niego nie czekało. Od śmierci Wery nie wziął alkoholu do ust. Przez kilka dni próbował nie palić, ale brak nikotyny doprowadzał go do furii, więc kiedy kupił sobie paczkę, opróżnił ją w ciągu jednego wieczoru. Nie spał, nie jadł. Papierosy zastępowały mu pożywienie, bo przez kilka pierwszych tygodni po śmierci Werki nie był w stanie przełknąć niczego w postaci stałej. Schudł tak bardzo, że wyglądał jak ofiara obozu koncentracyjnego albo człowiek w ostatnim stadium nowotworu, więc asystentka na polecenie ministra zamówiła mu dietę pudełkową i pilnowała, czy Hubert opróżnia przynajmniej pojemnik z obiadem. Początkowo oszukiwał ją – jadł, a potem wymiotował, ale wkrótce zauważył, że w parku naprzeciwko mieszkają bezpańskie koty. Wychodził tam palić i karmił je paellą albo naleśnikami z awokado, myśląc przy tym, że tak naprawdę nie pragnie odkupienia, lecz śmierci.
Dzisiejsza noc była wyjątkowo łaskawa. Zdrzemnął się całe cztery godziny. Ze snu jak zwykle wyrwał go ten sam koszmar: konająca mu na rękach Wera i wszechobecny zapach mięty. Tak, wrócił mu węch. Anosmia, którą szczycił się do niedawna, tak przydatna w pracy kryminalnego, nie była już jego udziałem. A skoro został ponownie powołany do służby, będzie czuł na miejscach zdarzeń to samo, co każdy funkcjonariusz. A pewnie nawet więcej. Otaczające zapachy drażniły go i zwykle wieczorem kończyło się atakiem migreny. Słyszał każdy szmer. Bolało go wręcz fizycznie, kiedy ludzie zanadto się do niego zbliżali. Jakby brak snu, niedożywienie, stres i poczucie winy wyostrzyły jego zmysły niczym u gończego psa. Poza wzrokiem, bo ten zaczął szwankować. Któregoś razu przebudził się jak zwykle w środku nocy i spostrzegł, że cyferblat budzika na nocnej szafce jest niewyraźny. Wyciągnął dłoń i podsunął zegar pod sam nos, by odczytać godzinę. Okulista potwierdził, że to zdarza się po traumie, a Hubert przypomniał sobie, jak Wera żartowała z jego zarostu i polecała szylkretowe okulary, by wypełnić stereotyp psychologa. Tego samego dnia wracając z pracy, zamówił okrągłe czarne oksy i teraz się z nimi nie rozstawał.
Świtało, kiedy wchodził do zabytkowego budynku na Krakowskim Przedmieściu, gdzie ulokowano wciąż tajny Wydział Wsparcia Dochodzeń. Recepcja była nieczynna, a Meyer nie chciał budzić woźnego, więc sam sięgnął po kluczyk do gabinetu. Zauważył, że na tablicy nie ma klucza do sali konferencyjnej, gdzie przydzieleni mu policjanci mieli tymczasowe biurka. Wbiegł po schodach na górę. Był ciekaw, kto poza nim nie może spać po nocach i ślęczy nad aktami, by wprowadzić dane do autorskiego systemu śladów behawioralnych Meyera, który roboczo nazwano WERA. Weryfikacja, Eliminacja, Rozkład, Analiza.
* * *
– Szefie?
Starszy aspirant Grzegorz Kaczmarek poderwał się na widok Huberta i jednocześnie nerwowo przesunął stertę akt służbowych na leżące przed nim papiery, które wcześniej zawzięcie studiował. Nie uszło to uwagi profilera. Rzucił okiem na puste kubki po kawie, brudną miseczkę z opakowaniem zupki chińskiej oraz kilka skórek od bananów na podłodze.
– Nie wychodziłeś od wczoraj? – Hubert zmarszczył czoło.
Młody funkcjonariusz wyzbierał śmieci i uporządkował stół, nim się odezwał.
– Nic nie zabrudziłem. Wiem, że nie wolno jeść przy aktach – wyjaśnił. Po czym dodał na jednym oddechu: – Udało mi się wprowadzić do WERY siedemnastu sprawców, którzy wiążą ofiary sznurkiem. Zacząłem też wstępną analizę spraw gwałcicieli używających reprezentantów, ale poległem przy kanibalach z Hrubieszowa. Nie wiem, jak ich zakwalifikować. Modus operandi jest tożsamy, tylko ciał nie znaleziono. Opieramy się przecież na wyjaśnieniach tego, który został uniewinniony.
Hubert podniósł dłoń. Kaczmarek umilkł.
– Spokojnie, Grzesiu. Po pierwsze, nie jestem z sanepidu, a po drugie, nigdy się nie tłumacz. Nigdy. Chyba że jesteś winny, ale wtedy też lepiej milcz. – Spojrzał na zegarek. – Służbę zaczynasz za dwie godziny. O kanibalach pogadamy na odprawie. Inni też chcą się wykazać.
Kaczmarek otworzył usta i je zamknął, a potem westchnął ciężko. Mierzyli się chwilę spojrzeniem.
– Co tam masz?
Meyer sięgnął po odręczne notatki młodego profilera, a spod sterty służbowych akt wylosował kserokopię protokołu. Pieczęć oraz sygnatury wskazywały na poznańską komendę. Stara, nierozwiązana i zamknięta w 2014 roku „zimna sprawa”.
– Chałtura?
Kaczmarek gwałtownie zaprzeczył.
– Przecież nie wyrzucę cię za dodatkowe zlecenie. – Meyer przemawiał łagodnie. – Tylko na przyszłość nie rób tego w biurze. Jeszcze ktoś ze świętych przyuważy i mielibyśmy kłopot jako wydział. Za kilka dni nas ujawniają. Spodziewam się wianuszka odwiedzających. Potem się uspokoi, ale na początku będziemy na widelcu. – Zawahał się. Na jego twarzy zagościł cień uśmiechu. – Akurat ciebie nie chciałbym tak głupio stracić. Pracujesz efektywniej niż szóstka z moich siedmiu wspaniałych razem wziętych.
Młody policjant na przemian bladł i się rumienił.
– Dzięki, szefie. Więcej się nie powtórzy – zapewnił. – Myślałem, że zdążę. Nikt poza panem nie pojawia się w biurze przed szóstą.
– Mów mi Hubert – wszedł mu w słowo Meyer. – Chyba że obraża cię fraternizowanie się z kimś takim jak ja i wolisz pozostać w stosunkach służbowych z innych przyczyn. – Urwał. Zdjął okulary. Przetarł je brzegiem golfa, jakby obawiał się, co chłopak na to odpowie.
– Czytałeś w ogóle podania o przyjęcie? – żachnął się Kaczmarek. – Zabiegałem o to stanowisko. Być w twoim zespole to moje marzenie od szkoły oficerskiej.
Hubert założył ponownie okulary.
– Rozszerzone samobójstwo i uprowadzenie dziecka – odczytał z pierwszego dokumentu z brzegu. Przeleciał wzrokiem resztę akt i znów spojrzał na aspiranta. – Dla kogo ta opinia? Prokuratura czy sąd? A może rodzina sprawcy cię zatrudniła? Nie będzie raportu, ale wolałbym to wiedzieć, zanim zrobi się gęsto. Nie pytam, na ile ich skasowałeś. Po prostu martwię się, co będzie, jeśli polegniesz, wrzucisz ich na lewe sanki albo ci się znudzi. Wkurwieni zleceniodawcy ujawnią to mediom. I rozumiesz, że mówię to jako twój wredny szef, lecz przede wszystkim jako człowiek, który wiele razy popełniał ten sam błąd. Bo wydawało mi się, że jestem niepodległy – zaznaczył. – Moim zadaniem jest przede wszystkim chronić wydział. Przez taki wybryk zanim powstaniemy, już nas zamkną. Nie po to się trudzimy. Więc?
– To moja osobista inicjatywa. – Kaczmarek hardo uniósł podbródek. – Nie wziąłem ani grosza. Nikt nie wie, że przy tym dłubię. Gucio to był mój taki jakby starszy kolega.
– Taki jakby? – Meyer się wykrzywił. – Kiedyś, gdy nie chciałem być łączony z jakąś panną, z którą sypiałem na boku, nazywałem ją „taką jakby koleżanką”. Znaczyło mniej niż nieznajoma z pociągu.
Kaczmarek wpatrywał się w Meyera rozszerzonymi ze zdziwienia oczyma.
– Chodziliśmy razem na strzelnicę – wydukał. – Nasze kobiety się znały.
– Zaginiony i potencjalny sprawca? – sprecyzował Hubert. Odczytał nazwisko z akt: – Gustaw Garbarczyk?
Odłożył dokumenty w miejsce, z którego je wziął, i przyjrzał się młodemu funkcjonariuszowi. Nie popędzał go. Dał mu czas.
– Gucio z rodziną zniknęli z pola widzenia pierwszego września siedem lat temu – zaczął Grzesiek. – Anita, moja ówczesna dziewczyna, przyjaźniła się z jego żoną. Jej ciocia Iryna była ich gosposią. Karmiliśmy ich koty, kiedy wyjeżdżali, a podróżowali często, bo Gustaw robił interesy w całym kraju i za granicą. Nigdy ich nie zabierali. Po zaginięciu policja wchodziła do ich domu sześć razy. Byłem wtedy w Szczytnie. Wziąłem przepustkę, przyjechałem pomóc i raz pozwolili mi zajrzeć do środka. Obejrzałem każdy centymetr posesji Garbarczyków. Nie było żadnych śladów krwi, włókien. Nic, zupełnie. Jakby ktoś zamówił ekipę sprzątającą. Iryna obejrzała swoją półkę z detergentami i przekonywała, że ktoś w niej grzebał. Nie było połowy wybielacza i żadnej szmaty do mycia podłóg. Miejsce na worek do odkurzacza było puste, a wiadro od mopa zniknęło. Wszystkie rolety antywłamaniowe w oknach zasunięto, jakby gospodarze wybierali się na dłuższą wyprawę. Dobytku jednak nie zabrali. W mieszkaniu zostało wszystko: meble, przedmioty osobiste, pieniądze, pamiątki. Czułem już wtedy, że z Garbarczykami stało się coś złego. Ale lokalna policja nam nie dowierzała. – Odchrząknął. – Koty też zniknęły. Mieli trzy sfinksy kanadyjskie. Takie bez futra, jakby gołe. W tamtym czasie rzadko spotykana rasa. Bardzo droga. I to już właściwie koniec mojej wiedzy na ten temat. Od pierwszego września dwa tysiące czternastego roku na Sołaczu nikt nie widział Gustawa, jego żony ani czwórki ich dzieciaków. Jakby zapadli się pod ziemię. Zniknęli.
Kaczmarek zatrzymał się, zawahał, po czym dodał:
– A wczoraj na Sołaczu nieoczekiwanie pojawiła się siostra Garbarczyka. Nie utrzymywali kontaktów od lat, kiedy Klara wyszła za mąż za niejakiego Izaaka Haselhofa, drobnego przedsiębiorcę i zresztą oszusta. Ludzie gadali, że facet mienił się guru niewielkiej organizacji new age. Gucio uważał, że siostra była jedną z jego ofiar. Haselhof zrobił pieniądze na praniu mózgów swoim wyznawcom i tworzeniu piramidy finansowej. Chyba krótko za to siedział. Jeśli szczerze, Gucio rzadko wspominał o siostrze. Ze szwagrem byli skłóceni. A teraz nagle okazało się, że ten dom, z którego zniknęli Garbarczyki, należał do Klary i właśnie teraz, po latach, postanowiła go sprzedać. Wystawiła go na holenderskiej aukcji internetowej. Przyszła tylko po to, żeby przygotować budynek do przekazania właścicielom.
– Na aukcji? To w ogóle możliwe?
Grzesiek wzruszył ramionami.
– Ten wątek jest dla mnie niejasny. Wiem tyle, ile powiedziała mi Anita, a ona opiera się na plotkach z Poznania. Domyślasz się, że tam na miejscu jest istna burza.
– Czyli tak naprawdę nic nie wiemy – podsumował Hubert.
Kaczmarek niechętnie potwierdził.
– Sąsiedzi mówią, że Klara nalegała na wyważenie drzwi. Nie miała klucza. Weszła do lokalu z policją. Nasi zajrzeli pod taras i wykopali ciała wszystkich. Wszystkich poza Gustawem i najstarszą córką Garbarczyków, Wiką – podkreślił i umilkł.
W pomieszczeniu zapanowała głucha cisza. Słychać było tykanie zegara wiszącego nad drzwiami i pierwsze głosy urzędników, którzy powoli schodzili się do swoich gabinetów.
– I co chcesz osiągnąć, siedząc tutaj po nocach? – Meyer zajął miejsce obok Kaczmarka. Przewertował dokumenty. – Znaleźć go przed wszystkimi?
– Nie od tego jesteśmy? – rzucił wojowniczo Grzesiek. – Znaleźć go. Zamknąć. Doprowadzić do procesu. Skoro Gucio zabił rodzinę, powinien pójść siedzieć. A jeśli został uprowadzony, trzeba go ratować. Jego i jedyną córkę, która została przy życiu.
Sięgnął po swój telefon, obudził z uśpienia. Kliknął w wiadomości, ale ich Meyerowi nie pokazał, jakby te działania miały uwiarygodnić jedynie jego słowa.
– W tej chwili na Sołaczu zbierają ekipę na oględziny. Po południu wypuszczają za Guciem list gończy. Czerwoną notę. Sprawa zacznie być publiczna.
– Dlaczego dopiero po południu? – zdziwił się Hubert. Zamknął akta. – Przecież obstawiają, że to Garbarczyk jest sprawcą.
Kaczmarek wzruszył ramionami.
– Szef kryminalnych z Poznania tylko tyle mi chlapnął. Więcej przez telefon nie powie.
– Jasne – zgodził się Meyer. Wpatrywał się w Kaczmarka w milczeniu.
– Skoro otwierają nas za kilka dni – zaczął nieśmiało młody oficer – moglibyśmy pokazać się na arenie z przytupem. Ta sprawa to będzie bomba medialna. Totalna eksplozja! W Poznaniu budziła wielkie emocje. Garbarczyków szukały wszystkie jednostki.
– Zgadzasz się z prowadzącym dochodzenie, że to rozszerzone samobójstwo i uprowadzenie? – Hubert wskazał notatki Grzegorza.
– Nie mam pojęcia. Ale jeśli Gucio żyje i to zrobił, jest niebezpieczny. Pamiętam go jako świetnego strzelca, łebskiego stratega. Może nie znałem go zbyt dobrze, ale wiem, że niełatwo godzi się z porażką. – Urwał. – To fajter. Prowadził wiele spółek. Wygrywał. I niejeden raz ryzykował wszystko. Z tej przyczyny został bankrutem. Zaraz potem Maria, on i dzieciaki zniknęli.
Spojrzał na Meyera z nadzieją. Hubert dostrzegł w jego oczach coś, co kiedyś sam posiadał.
– Zawsze to dobry pretekst, by wyrwać się z biura – dorzucił Grzesiek.
Profiler wstał. Zapatrzył się w okno.
– Przygotuj się do odprawy i posprzątaj ten bajzel – polecił. – Przejrzyj internety, podzwoń, gdzie się da. Nikomu nic nie mów, bo obietnicy nie składam. Trzeba to dobrze przenicować, zanim poprosimy ministra, by włączył nas do sprawy przed premierą WERY.
* * *
Kwadrans po ósmej biuro tętniło już życiem. Słychać było śmiechy, włączone radia i ściszone rozmowy telefoniczne.
Hubert minął zatłoczoną kuchnię, gdzie wszyscy pracownicy urzędu przygotowywali sobie kawę. Zajął miejsce przy stole konferencyjnym. Otworzył laptop, przejrzał portale. Informacja o wydobyciu ciał hulała już w sieci na głównych stronach. Na miejscu byli dziennikarze ogólnopolskich stacji. Kliknął stand up jednego z nich.
„Masakra na poznańskim Sołaczu. Z podziemi zabytkowej willi wydobyto cztery ciała rodziny G. – relacjonował reporter. – Policja apeluje o zgłaszanie się, jeśli ktoś był świadkiem podejrzanych zachowań w okolicy. W tej chwili śledczy nie ujawniają, czyje ciała odkryto w piwnicznym grobowcu. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że poszukiwany jest ojciec rodziny Gustaw G. Może być uzbrojony”.
Zdążył wyciszyć dźwięk, gdy do pomieszczenia wmaszerował Kaczmarek. Twarz miał rozświetloną ekscytacją, oczy bystre, świdrujące, jakby zamiast nocy spędzonej w biurze ładował baterie w ramionach zachwyconej nim kochanki. Pod pachą dźwigał stertę dokumentów. Ustawił swój kubek z kawą na podkładce, którą przyniósł ze sobą. Obok ułożył skórzany piórnik, notes Moleskine i kolorowe samoprzylepne zakładki. Przepisowo wyciszył telefon. Dołożył go do swojego warsztatu.
– Czekają na nas z otwartymi ramionami – zapewnił Meyera szeptem. – Komendant cię pamięta. Ponoć pomogłeś im już w kilku sprawach.
Hubert skinął głową, choć nie sądził, by akurat ten zwierzchnik wspominał go czule, ale nie powiedział tego na głos. Rzucił okiem na zegar i zatrzymał spojrzenie na otwartych drzwiach. Sala konferencyjna świeciła pustkami.
– Siedem minut spóźnienia – stwierdził. – Za godzinę wizytuje nas Czajkowski. To jakiś strajk przed próbą generalną?
Grzegorz oblał się niezdrowym rumieńcem.
– Pogonię ich. – Zerwał się z krzesła, ruszył do wyjścia.
– Nie. – Hubert podniósł dłoń. – Zaczynamy.
Podszedł do drzwi i zamknął je z trzaskiem. Kątem oka widział zaśmiewających się do rozpuku sześciu młodych funkcjonariuszy, których osobiście wybrał z grona setek kandydatów. Udawali, że nie zwracają na zwierzchnika uwagi. Meyer wiedział, że powinien podejść, zagaić coś żartem, wkupić się w ich łaski, motywować do pracy. Ale mu się nie chciało. Wera miała rację. Nie nadawał się na szefa. To, że został na posterunku sam z Grześkiem, w zupełności mu wystarczało. I wprost marzył, by wyrwać się z tego urzędu na wolność.
Zajął swoje miejsce, włączył projektor. Wyświetlił się pierwszy slajd z prezentacją WERY, ale Hubert nie sięgnął po wskaźnik, nie ustawił się przy tablicy. Położył nogi na stole, wyłuskał z kieszeni zmiętą paczkę z papierosami.
– Ty pewnie nie masz nałogów? – zagaił.
Młody policjant pokazał iqosa. Uśmiechnął się, ale zaraz zmarkotniał. Wpatrywał się w zamknięte drzwi, do których nikt nie podchodził.
– Nie krępuj się – oświadczył Hubert, jakby bunt pracowników go nie dotyczył.
Stanął przy oknie i w kilku zaciągnięciach spalił całą fajkę.
– Za ile mógłbyś być gotowy do wyjazdu? – spytał, gasząc peta o ścianę budynku.
– Tyle, ile zajmie pójście po kurtkę do mojego pokoju.
– Poza nielicznymi wyjątkami nigdy nie pracowałem w duecie – ostrzegł go Hubert. – To może być dotkliwe. Dla ciebie.
– Wiem.
– Zgłoś sekretarce Czajkowskiego, żeby wypisała nam delegacje do Poznania. Pobierz broń i kup zapas tych swoich słomek. Spotykamy się na dole za dwadzieścia minut. Jedziemy moim autem. Dowiedz się, jaki jest dokładny adres willi Garbarczyków i kto będzie robił sekcję. – Odchrząknął. – Zadbaj, żeby to był Boziłow. Ściągnij go spod ziemi, nastrasz ministrem. Jak nie pomoże, zadzwoń do jego żony. Numer masz na fiszce nad moim komputerem. Powiedz, że chodzi o zbrodnię rodzinną sprzed lat. Jadzia go przekona. Skoro dopiero ich wyjmują, nie spóźnimy się tak bardzo.
– A co z naradą? – przeraził się Grzegorz. – Minister wścieknie się, jak odwołasz spotkanie. Od tego, czy dobrze nam dziś pójdzie, zależy nasze ujawnienie. No i nie ma polecenia służbowego. Chyba go potrzebujemy, by złożyć wnioski o delegację?
Meyer stał już przy drzwiach.
– A kto mówi, że narada się nie odbędzie? – Podniósł brew, a w oczach błysnęła szelma. – Nigdy nie byłeś na wagarach?
* * *
Podszedł do swojej ekipy i suchym tonem rozdzielił zadania. Dryblasowi, który był najbardziej pewny siebie, wręczył służbowy laptop i poklepał go po ramieniu.
– Szczecinek, dowodzisz na czas mojej nieobecności. Od tej chwili nadaję ci numer jeden.
– Ale szefie – zaoponował niemrawo młody profiler i natychmiast odstawił kubek z kawą.
Reszta zrobiła to samo. Ludzie zaczęli przeciskać się do wyjścia z kuchni.
– Prezentacja jest gotowa – kontynuował Meyer. – WERA wymaga jeszcze testów, ale jest już co pokazać politykom. Oni i tak nie słuchają. Chcą dobrego przedstawienia i je od was dostaną.
– Od nas? – rozlegały się głosy oburzenia. – Mamy zrobić to sami?
Hubert uciszył ich gestem.
– Gdyby Czajkowski się czepiał, brońcie naszych flanek do ostatniej kropli krwi. Zmyślajcie, popisujcie się wiedzą. Złóżcie wnioski o ujawnienie meldunków informacyjnych do spraw, które powinniśmy zarchiwizować. Tłumaczcie, że zanim zaczniemy, musimy uszczelnić system. Róbcie cokolwiek, byle odwlec otwarcie wydziału. – Westchnął ciężko. – Podzielcie się regionami, z których pochodzicie, i uzupełnijcie dane według własnego uznania. Na wydrukach. Jak wrócę, sprawdzę, czy symulacje pracują prawidłowo i czy zostajecie w wydziale.
Sześciu policjantów wpatrywało się w Meyera we wrogim milczeniu. Widział w ich oczach gniew, nienawiść, złość. I lęk. W tej chwili wszystkie te emocje zlały się w jedną miksturę, która w bajkach miałaby moc natychmiastowego unicestwiania. Dorzucił więc, by ich upewnić, że nie żartuje:
– W dniu waszego powołania nie wyraziłem się jasno. Papierki możecie przekładać gdziekolwiek. Nie potrzebuję niewolników grzejących dupy przy biurkach. I nie życzę sobie, by ktokolwiek kiedykolwiek był w WWD za karę.
Męczącą pauzę przerwał Szczecinek.
– Kiedy wracasz?
– Jak skończę.
– Mam trzymiesięczną odprawę, a powołuje mnie i odwołuje komendant główny, nie ty! – syknął młody policjant. – Myślisz, że jesteś jakimś pieprzonym Profesorem? Uważasz WWD za swój folwark? A może sam wymyśliłeś ten wydział?
– Nie inaczej – odparł z satysfakcją Meyer. – I WERĘ też.
Był już znudzony użeraniem się z nimi. Najchętniej wyszedłby i nie wracał. Wiedział jednak, że to jedyny sposób na odzyskanie autorytetu lub całkowite pogrążenie. I miał na to kurewską ochotę.
– Rzecz w tym, Szczecinku, że to ja składam na biurko komendanta wniosek o zaniedbanie obowiązków albo i zwolnienie dla dobra służby. Możesz dobrze pracować i wiem, że potrafisz. Sam wybrałem z tysiąca podań twoje jako jedno z pierwszych. – Kolejno kierował palec na każdego z pozostałych. – To samo z wami. Nie chcecie napierdalać po mojemu? Szukajcie sobie przeniesienia. – Sięgnął po kubek Szczecinka. Upił łyk jego kawy. – Słodka, z mlekiem. Ohyda! – Splunął do zlewu. – Spojrzał jeszcze raz po wszystkich. – Zapomniałbym. Tylko ja jestem tu w ramach pokuty, więc nie wkurwiajcie mnie, bo i bez tego jestem wystarczająco podły. Do przyjazdu ministra zostało wam trzydzieści siedem minut. Szczecinek dowodzi, Białystok robi audyt słupków, a Kraków nawija teorię. Reszta wam pomaga. Pracujemy nad WERĄ siedem miesięcy. Nie możecie tego zjebać. Jakieś pytania?
Nie padło żadne.
* * *
– Oni odejdą – odezwał się Grzesiek, kiedy zbliżali się do rogatek Poznania. – Tak nie zarządza się ludźmi.
– Wiem.
– Dzisiejsze spotkanie to będzie porażka. Zamkną nas. Trafię do drogówki albo jakiejś innej chujni. Będę się cieszył, jeśli wezmą mnie na magazyniera dowodów.
– Nie marudź – uciszył go Hubert, rzucając peta za okno. – Ci odejdą, przyjmiemy nowych. Rotacja w wydziale testowym to rzecz normalna.
– Fama zaraz się rozniesie i nikt nie będzie chciał z tobą pracować.
– Nikt nigdy nie chciał. Żadna nowość.
– Ja chciałem – przypomniał Grzesiek. – Masz to na piśmie.
– Wiesz co, wnerwia mnie już to twoje podlizywanie – zbiesił się nagle Meyer. – Jak masz zamiar mi czapkować, to lepiej odgryź sobie język. Nie wziąłem cię po to, żebyś mi robił loda. Uznałem, że jesteś łebski. Nie odpuszczasz. Widzę, że się, kurwa, pomyliłem.
Kaczmarek zacisnął usta w wąską kreskę.
– Na twoim miejscu załatwiłbym to inaczej – odezwał się po dłuższej pauzie.
– No dawaj! Oświeć mnie. Bo widzę, że nie zdzierżysz kwadransa bez wazeliny.
– Tak jak trenuje się psy. Smakołykami.
Hubert wybuchnął chrapliwym śmiechem. Początkowo gorzkim, a potem jednak oczyszczającym. Złapał się na tym, że nie pamięta, kiedy ostatnio ktoś go rozbawił.
– Mam rozdzielać kasę z budżetu na zajęcia przygotowawcze? Ci chłopcy niczego jeszcze nie dokonali! Przeszli kurs podstawowy, na brudno wykonali parę analiz spraw dawno wykrytych. To wprawki! A oni już się stawiają.
– Podzieliłeś ich regionami i to było dobre. Ja jestem Poznań, Wielkopolska, więc odpowiadam za ten teren. Znam jego specyfikę, ludzi, mentalność, bo stamtąd pochodzę. Pozostali też powinni dostać swoje skrzydło. Trzymać nad nim kontrolę, a potem być z tego rozliczani.
– Taki był plan. Sądzisz, że wybierałem was losowo?
– Nikt z nas o tym nie wie. Rozkazu nie było. Kazałeś nam wstukiwać dane do systemu i czytać akta. Każdy wybierał sobie kategorię i nie wiedział, dokąd zmierza. Gdyby Szczecinek od początku wiedział, za co odpowiada, ucieszyłby się z bycia twoim p.o. Pękałby z dumy za Jedynkę, a nie paszczył i podjudzał innych. Spieprzyłeś to menedżersko.
Hubert zacisnął szczęki. Chciał coś odpysknąć, ale nagle zrezygnował, bo młody miał rację. Wydostał kolejnego papierosa z paczki, zapalił.
– To ma sens. Bylibyśmy taką komendą główną w pigułce – perorował Kaczmarek. – A ty wciąż byłbyś szefem i rozliczał ludzi z wyników.
– W profilowaniu liczy się nie teren, lecz zdolności dedukcyjne i doświadczenie. Tego ostatniego ci chłopcy nie mają. A ślady behawioralne nie zmieniają się terytorialnie.
– Teren ma znaczenie. Powtarzasz to od lat.
Hubert rzucił niedopałek za okno i skręcił na stację benzynową.
– Wezmę paliwo. Chcesz jakąś kawę, hot doga?
Kaczmarek pokręcił głową.
– Na twoim miejscu napisałbym im to szczegółowo w mejlu – rzucił przez zęby. – Polecenie służbowe. Data powinna być dzisiejsza, a kopia iść do Czajkowskiego. Ojcu chrzestnemu WERY spodoba się systematyzacja. Jak chcesz, mogę przygotować taki list na brudno. Z tabelką.
– Czy ty przypadkiem nie czaisz się na moje miejsce, Grzesiu? – burknął Hubert, ale pokiwał głową. – Okay. Niech ci będzie. Zrób tabelę z wykresami na kolorowo. To zawsze cieszy włodarzy, a przy okazji utrudnia im rozeznanie się w temacie. Nie potrzebujemy, by się wpieprzali w nasze podwórko, kiedy będziemy na gościnnych występach.
Kaczmarek natychmiast wyciągnął z torby laptop i go uruchomił.
– Piję czarną. Bez cukru – wyburczał. – Zadzwonię, że dojeżdżamy, coby nie było obsuwy z wejściem na oględziny.
* * *
POZNAŃ
Imponujące wille zbudowane w dolinie Bogdanki witały Meyera i Kaczmarka majestatycznym spokojem oraz feerią zieleni. Już na pierwszy rzut oka widać było, że Sołacz to nie tylko zabytkowe budynki i urbanistyczny popis pragmatyzmu Josepha Stübbena, lecz pojęcie mentalne. Jakby mieszkańcy tych wspaniałych, choć często zaniedbanych domów komunikowali głośno, że przynależą do świata innego od sąsiednich. Miliony za piętro, ale nie za stiuki, zdobienia, dekoracje i funkcjonalność. Tak naprawdę płaciło się za jedno bezcenne udogodnienie: spokój bezczasu. Tym Sołacz był w rzeczywistości i dlatego rozgościło się tu towarzystwo uważające samo siebie za elitę miasta.
– Gorzej niż na wsi – skwitował Hubert, rozglądając się. – Niczego nie da się ukryć. Co znaczy w praktyce cholernie dobrze zamaskowaną prawdę.
– Chyba że jesteś stąd – wszedł mu w słowo Grzesiek. – Na przykład od trzech pokoleń, jak Gustaw Garbarczyk. Jego dziadek był jubilerem, ojciec inwestował w złoto, a Gucio handlował wszystkim, co się dało: kontenerami do segregacji śmieci albo lampkami do selfie. – Wskazał zieleń po jednej stronie wozu. – Park Sołecki, Wielki Staw. – A potem odwrócił się i pokazał listowie odbijające się w tylnej szybie. – Park Wodziczki. Nocą przyjeżdżaliśmy tam na schadzki z dziewczynami. Nikt nigdy nas nie złapał. Zasadniczo adwokaci, lekarze, potomkowie jubilerów i uznani artyści nie wystają w oknach. Mają w cholerę swoich spraw i z pewnością nie szukają z nikim zwady. Teraz wszędzie jest tutaj monitoring.
– Nie to miałem na myśli – sprostował Hubert. – Tutaj jest gorzej niż na wsi, bo oni mają forsę, a więc wiele do stracenia. Nic nie powiedzą. To tak, jakbyśmy mieli prowadzić dochodzenie w Zamku Królewskim, kiedy jeszcze żył tam król. – Zawahał się. – Albo w więzieniu. Przerąbane.
– W więzieniu? – Grzesiek spojrzał na Meyera zdziwiony. – Jaki to ma związek z zamkiem?
Profiler nie zdążył rozwinąć myśli, bo gdy tylko skręcili w ulicę Kujawską, znaleźli się w medialnym kotle. Reporterzy ustawieni wzdłuż wymuskanych ogrodzeń i płotów nagrywali relacje, przepytywali przechodniów. Halną, przy której mieściła się willa Garbarczyków, zablokowano dwoma radiowozami stojącymi w poprzek jezdni. Każdego z pieszych legitymowano oraz dokładnie sprawdzano, czy rzeczywiście tu mieszka.
– Masz wygodne obuwie? – Meyer wyłączył silnik. – Dalej nie pojedziemy.
Nie zdążyli pozbierać swoich rzeczy, a do ich okna pukał już nachmurzony sierżant. Profilerzy, jak na komendę, wyciągnęli odznaki. Funkcjonariusz z respektem odsunął się od samochodu.
– Czekają na was – oświadczył, salutując. – Będę asekurował, inspektorze Meyer i starszy aspirancie Kaczmarek.
Hubert wymienił spojrzenia z Grzegorzem.
– Masz dar przekonywania – wymruczał przez zęby.
Grzesiek tylko wzruszył ramionami.
– Gdybym na wiosnę nie przeszedł do ciebie, byłbym teraz przynajmniej sztabowym, a może i komisarzem, co dawałoby mi szansę na drugiego w poznańskich kryminalnych. Po dzisiejszej odprawie nie jestem pewien, czy mi się opłacało.
– Zależy, w jakiej walucie liczysz – wyburczał Hubert, marszcząc brwi w jedną kreskę. – Drugim w wieku trzydziestu jeden lat? Dlaczego nie pierwszym?
– Bo obecny pierwszy to najlepszy śledczy jakiego znam. Zaraz po tobie, oczywiście – dodał z przekąsem Grzegorz. – Ale Matuszak nigdy tego nie usłyszy. Nie cierpi lodów jeszcze bardziej niż ty.
Hubert lekko się uśmiechnął.
– Wszyscy się dziwili, na co mi to profilowanie – ciągnął młody policjant. – A najbardziej Bodzio, znaczy się Matuszak. Zaraz się poznacie. Szukaj łysego z długimi włosami. I błagam, nie mów do niego po imieniu. Nie znosi zdrobnień, więc jak się domyślasz, imię nadkomisarza znane jest w półświatku od Wałcza aż po Berlin.
Hubert wybuchnął niekontrolowanym śmiechem.
– A myślałem, że tylko mnie rodzice naznaczyli – wymruczał, ale myślał tylko o tym, że jeśli Grzesiek kiedykolwiek wróci do Poznania, to wyłącznie jako pierwszy komendant jednostki. Nie wydziału.
– Matuszak. Bogdan – powtórzył, kiedy już się uspokoił. – Chyba coś o nim słyszałem. Rozwiązał sprawę Szaszłyka w wieku dwudziestu siedmiu lat? Nie miał nawet aspiranta.
– Był kapralem – potwierdził Kaczmarek. – Od razu przeskoczył o dwa stopnie. Specjalizuje się w sprawach zamkniętych-niewyjaśnionych. Zakładał tutejsze Archiwum X i przez lata pracował w duecie z żoną. Liliana zaginęła po akcji poszukiwawczej zbiegłej z więzienia dzieciobójczyni. Matuszak uważa, że z jego winy. Nigdy nie wyłowiono ciała Lilki z Warty. Pod żadnym pozorem nie podejmuj sam tego tematu.
Hubert zbielał na twarzy i milczał długą chwilę. Grzesiek nie był pewien, czy nie przeholował.
– Już go kojarzę – oświadczył Meyer. – Odmówił terapii i deklaruje, że nie wierzy w psychologię. A jednak sam działa jak książkowy Sherlock. Myślę, że się dogadamy.
* * *
Mimo że dzień był słoneczny, posesję Garbarczyków doświetlono tak, że można było liczyć źdźbła trawy. Wydobyte spod tarasu trzy ciała leżały obok siebie na foliowych płachtach niczym monstrualne kokony. Wokół każdego z nich pracowała ekipa techników. Pozostali funkcjonariusze trudzili się w podpiwniczeniu z wydostaniem ostatnich, najmniejszych zwłok.
– Zapakował ich w kołdry. Owinął folią i zabezpieczył taśmą.
Podszedł do nich czterdziestolatek w kraciastej koszuli i dżinsach. Twarz miał kanciastą, rasową, a orzechowe, hipnotyzujące oczy godne wielkiego kota, szeroko rozstawione jak u żaby. Gdyby nie fryzura łysola z kucykiem, Meyer zakwalifikowałby go do wybitnie przystojnych. Facet niewątpliwie się za takiego uważał. Pewność siebie biła z każdego jego gestu. Odrzucił na bok swój mysi ogonek i wyciągnął dłoń.
– Matuszak. Dowodzę tym bajzlem.
– Meyer – przedstawił się Hubert, z trudem hamując mdłości, jakby był pierwszy raz na oględzinach. Skupiał się głównie na tym, by nie rzucić pawia przy nadkomisarzu. Strasznie go to wkurzało. – Miło poznać guru Kaczmarka. W kółko o tobie gada.
Matuszak próbował przywdziać na twarz coś na kształt uśmiechu, ale tylko zmarszczył się z obrzydzeniem. Hubert poczuł się jak idiota, widząc gniew Kaczmarka, ale przynajmniej na chwilę zapomniał o trupim fetorze.
– Siema, Grzegorz. – Matuszak rzucił chłodno do byłego protegowanego.
– Dzień dobry, szefie. – Młody profiler skinął głową. Był już czerwony jak burak. – Mam nadzieję, że na coś się przydamy.
– Zamkniemy gnoja. Inaczej tego nie widzę. – Prowadzący dochodzenie uśmiechnął się smutno. – Miałem żal, Grzesiu, że rzucasz mnie jak byle pannę. Teraz przynajmniej wiem dla kogo. Inspektor Meyer, żelazne ramię ministra Czajkowskiego. Winszuję. – Spojrzał w oczy Hubertowi. – To nie kpina. Chcę współpracować.
Meyer mu wierzył.
– Inaczej tego nie widzę – zapewnił.
Odeszli pod ogrodzenie, gdzie Matuszak trzymał zawieszoną na szpikulcu wyświechtaną kurtkę motocyklową. Wyjął z niej papierosy. Zapalili.
– Każdej z ofiar pod pierwszą warstwę folii włożył krzyżyk i obrazek z wizerunkiem Jezusa. Jak do komunii – kontynuował bez dalszych ceregieli nadkomisarz. – Ciała żony i dzieci zakopał metr pod ziemią. Specjalnie w tym celu naruszył fundamenty domu. Oba koty zakleił razem. Też były otulone kocem. Dorzucił im jakiś sznur korali, ale nie różaniec. Dałem dziewczynom z wydziału zdjęcie, by rozkminiły, co to za artefakt. Koty były pod tamtym drzewem. – Pokazał. – Wykopaliśmy je jako pierwsze.
Dopiero teraz Hubert spostrzegł najmniejszą płachtę. Nie była obstawiona ekipą do zbierania śladów.
– Gdzie siostra poszukiwanego? – spytał. – To ona odkryła ciała?
Matuszak pokręcił głową, a potem potwierdził, jakby chował w rękawie atutowego asa. Hubert zapamiętał jego zawahanie. Nie skomentował.
– W domu, z dziećmi – padło w odpowiedzi. – Klara Haselhof mieszka w Berlinie. W każdej chwili możemy ją wezwać. Nie widziała ciał. Interesowała ją tylko domowa kasa pancerna Garbarczyków. Stała ponoć w zejściu do piwnicy. Ponieważ zniknęła, zaczęliśmy przeszukanie. Jak technicy skończą, zobaczycie. Od tego się właściwie zaczęło. Kiedy kobieta stwierdziła jej brak, zawinęła się i wróciła do siebie. Sprawdziliśmy, że faktycznie ma jutro rozprawę w sądzie rodzinnym. Nie było podstaw do zatrzymania.
– Ty prowadziłeś tę sprawę siedem lat temu? – upewnił się Hubert, choć wiedział od Grześka, że tak właśnie było.
Matuszak zacisnął szczęki, wrzucił peta do słoika w tym celu ustawionego pod ogrodzeniem. Podał Meyerowi i Kaczmarkowi, by dorzucili swoje niedopałki. Dokładnie zakręcił. Ruszyli do ogrodu, gdzie wciąż pracowali technicy.
– W tej hacjendzie byłem osobiście sześć razy – zapewnił. – Nic nie znalazłem. Przesłuchałem przyjaciela Garbarczyka z dzieciństwa, obecnie lokalnego proboszcza, Irynę, ciebie Grzesiu, twoją Anitę, wtedy jeszcze narzeczoną, i chyba cały Sołacz postawiłem na nogi. Nada, null, zero. Ani jednego włókna do badań, nawet kropelki krwi. Gdyby nie te listy, ogłoszenie na drzwiach i twoja upierdliwość, Grzesiek, zamknąłbym to dochodzenie znacznie wcześniej. Tak! – Podniósł głowę, jakby się kajał. – Nie wierzyłem, że doszło do tragedii. Sądziłem, że Gucio spierdolił z kraju z powodu długów. Tyle.
– Jakie listy? – Meyer zmarszczył brwi i spojrzał na swojego ucznia z wyrzutem, ale Grzegorz zasznurował usta. Był na niego obrażony za przytyk z guru.
– Normalne, papierowe. Nie żadne mejle czy coś. Były adresowane do przyjaciół, wierzycieli i kontrahentów – podjął wątek Matuszak. – Zresztą ty opowiedz, Grzesiu, bo namiętnie je analizowałeś. Przyznaję ci dzisiaj rację: bagatelizowanie tego wątku to był błąd, ale sam wiesz, jak było. Mieliśmy na warsztacie zabójczynię dzieci i to nas z żoną pochłaniało. – Zawahał się, spuścił wzrok. – Dziś już nie staję na palcach po awanse. Znudziło mi się. Robota nie zając, zawsze cię znajdzie.
– Co było w tej korespondencji? – wtrącił się Meyer.
Wiedział, jak boli mówienie o stracie ukochanej kobiety, kiedy czujesz się winny. Matuszak podziękował mu spojrzeniem.
– Listy były dziwne. – Kaczmarek zdecydował się zabrać głos. – Pisane jak pożegnania, a jednak brakowało w nich spójności. Nadawca skupiał się na szkalowaniu Gucia. Że to oszust, malwersant, współpracuje z Mosadem, innymi wywiadami i grupą przestępczą na Kreuzbergu. To zależało, do kogo list adresowano. Język się zmieniał. Raz był bogaty, stylizowany. Innym razem pełen wulgaryzmów i bez składu, jakby żywcem tłumaczony z niemieckiego przez wujka gugla. Zastanawiałem się, czy Gucio sam ich nie produkował, żeby odciągnąć pogoń.
– Co w nich dokładnie było?
– Żeby go nie szukać, unikać, bo to człowiek groźny. Ustosunkowany. Przestępca z kontaktami. Niemal boss ośmiornicy.
– Ostatecznie uznaliśmy, że pisał je lokalny pieniacz. Garbarczyk był tutaj popularny, więc rzecz jasna miał wielu wrogów – zakończył Matuszak. – Miał długi. Mnóstwo osób groziło mu, jeśli nie odda wierzytelności.
– Śmiercią?
– A jakże – potwierdził Matuszak. – Poćwiartowaniem, kulką w łeb albo i cementowymi nogami w Warcie. Standardowe fantazje sfrustrowanych biznesmenów. Sprawdzaliśmy kontrahentów Garbarczyka dobre pięć miesięcy. Bez wyników.
– Gdzie są te kwity?
– W aktach. Dostaniecie wszystko.
– A ogłoszenie?
– Zwyczajna kartka: „Jesteśmy na urlopie. Rachunki, prenumeratę prasy – zostawiać na poczcie”. I numer komórki. Nikt nigdy jej nie odebrał. Aparatu nie namierzono. To były trochę inne czasy. Dziś pewnie poszłoby nam łatwiej.
– Co prenumerowali?
– Wszystko. Prasę regionalną, biuletyny giełdowe, damskie piśmidła – wymieniał Kaczmarek. – Rok po zaginięciu Garbarczyków na ten adres wciąż przychodziły stosy religijnej bibuły. O końcu świata, ufoludkach albo kometach uderzających w Ziemię. Trochę prasy new age: joga, masaż tantryczny.
– Trochę? – parsknął Matuszak. – Ze dwa kilo tygodniowo. Ktoś w tym domu intensywnie rozwijał się duchowo. I nie sądzę, żeby był to ojciec. Gutek klął, pił, palił. Regularnie łaził na strzelnicę. Świadkowie mówili wprost: kawał był z niego skurwysyna.
– Musisz wiedzieć, że Garbarczykowie nie używali internetu – dorzucił Kaczmarek.
– Dlaczego?
– Z jakichś powodów ideowych. – Młody profiler wzruszył ramionami. – Szpiegowanie, inwigilacja? Nigdy tego nie rozumiałem. Naśmiewaliśmy się, a Gucia to nie ruszało.
– Jak robił interesy bez mejla?
– Na gębę. Praktycznie nie rozstawał się z telefonem. W kółko rozmawiał i gdzieś jeździł. Dziewczyna w spedycji i od logistyki obsługiwała system już w sieci. Mieli kilka sklepów internetowych. I hurtownię. Guciowi chodziło o to, żeby jego samego nikt nie mógł namierzyć.
– Czego się bał?
– Podatki, prokuratura? – zasugerował Kaczmarek, a Matuszak tylko wzruszył ramionami.
– To był niezły oryginał, a z czasem mu się pogorszyło. Zachowywał się jak wariat. I chyba naprawdę nie był stabilny. Ale tutaj na Sołaczu był lubiany. Jak każdy charyzmatyczny facet, który może sobie pozwolić na ekscentryzm, póki jest zamożny. Kiedy zbankrutował, wszystko się zmieniło.
– Dziwaczna rodzina – zauważył Hubert.
Pozostali się z nim zgodzili.
– Wiele pamiętasz – pochwalił Grzegorza Matuszak.
– Wszystko pamiętam, szefie – zapewnił Kaczmarek. – Gucio to był bardziej kolega Anity. Mąż jej najlepszej przyjaciółki, bo mieszkała na Sołaczu od dziecka, ale ponieważ byliśmy razem, planowaliśmy zakładanie rodziny, naturalnie się zaangażowałem. Wtedy uważałem, że Gustaw w coś się wplątał i trzeba go ratować. Nie dopuszczałem myśli, że mógłby kogokolwiek skrzywdzić. Miałem go za takiego tatę kwokę. Familia była dla niego wszystkim. Dla niej pracował, zarabiał. Żył dla tej ferajny. Gucio, Marysia i ich dzieciaki: Wika, Jurek, Brajan i Nela byli moim ideałem rodziny. Czasami zdawało mi się, że nie potrzebują nikogo z zewnątrz. Tak byli zgrani.
Meyer przyglądał się Kaczmarkowi i zrozumiał już, dlaczego chłopak spędził dzisiejszą noc na studiowaniu akt.
– Dlaczego to zrobił? Jak sądzisz?
– Myślę, że sobie nie poradził. Narobił długów, a lubił uchodzić za przywódcę stada. Przed sobą, rodziną i sąsiadami. Musiałby przyznać, że skrewił. Że trzeba będzie sprzedać dom, zamknąć firmy, pójść siedzieć albo uciekać. W sumie wszystko było w tych listach. I nie mieliśmy wtedy pojęcia, że dom nie był jego, tylko siostry. Wychodziło na to, że Gutek nie miał zupełnie nic. Żadnego kapitału.
– Co było w szafie pancernej, której szukała siostra? – zainteresował się Meyer, ale nie otrzymał odpowiedzi, bo do Matuszaka podeszła funkcjonariuszka z ekipy kryminalistycznej.
Odeszli na bok, pomówili chwilę. Kiedy nadkomisarz wrócił, odstawił słoik z petami pod ogrodzenie, a potem przyłożył dłoń do czoła, by osłonić wzrok przed słońcem.
– Udało się wydostać ostatnie ciało – oświadczył. – To co, odwijamy ich?
– Chcecie tutaj do nich zaglądać? – zapytał zaskoczony Hubert. – Stan może być tragiczny. Siedem lat w fundamentach? W najlepszym razie są w postaci płynnej. Albo i strupieszczali, jeśli w betonie było wystarczająco sucho.
– Jakie siedem lat? – Matuszak zmarszczył się zniecierpliwiony. – Nikt wam nie powiedział?
Meyer z Kaczmarkiem spojrzeli po sobie.
– Te kokony to świeżynki – wyjaśnił. – Nawet koty nie leżały w ogródku dłużej niż tydzień. W jednej z kołder jest paragon. Sprawca robił zakupy w Meblach za Grosze i płacił kartą. Posłałem wywiadowców do sklepu. Płatność ustalamy. Jeśli to jest dzień zabójstwa, ci nieszczęśnicy zginęli dwudziestego września. Patolog określi to dokładniej. Zgodnie z życzeniem wezwałem waszego eksperta. Boziłow dojechał przed wami i czeka w instytucie. Zanim przewiozą ciała, możecie zapoznać się ze starymi aktami.
* * *
– Trucizna. Najprawdopodobniej worek foliowy. W żołądku matki znaczne ilości alkoholu. Nawet najmniejsza dziewczynka została upojona etanolem. Jedyna pociecha, że praktycznie nie cierpieli. Śmierć bolesna, lecz szybka – oświadczył Boziłow i urwał, jakby się zastanawiał. – Wygląda na to, że mamy do czynienia z czterema samobójstwami. Bardzo dziwnymi, przyznaję, ale nie widzę tutaj udziału osób trzecich. Za parę godzin powiem więcej.
Zanim śledczy podeszli, by przyjrzeć się zwłokom, anatomopatolog dał znak trzem pomocnikom, którzy asystowali mu podczas wystąpienia. Przykryli ciała ofiar i błyskawicznie schowali je do lodówek.
– Trzeba je schłodzić. Potem obejrzycie sobie wszystko dokładniej – przeprosił zebranych. – Musimy się przygotować do właściwych oględzin.
– Po co trutka, skoro zamierzali się udusić? – Hubert spojrzał na Grześka, a potem zawiesił wzrok na prowadzącym dochodzenie. – Coś tu nie gra. Czy tylko ja zgłupiałem?
– Nie jestem mądrzejszy od ciebie – zgodził się Matuszak. – Ale jak to nie ma udziału, szefie? – Spojrzał wyzywająco na anatomopatologa. – Znasz samobójcę, który po śmierci idzie do sklepu po kołdrę, kupuje ją, owija się nią jak kokonem, a na to wszystko daje folię elastyczną? Dalej krzyżyki, różańce i chuj wie co! Na koniec zalewa się betonem i przysypuje ziemią. Samobójstwo, kurwa, doskonałe.
– Zapominasz, że za towar na kokony zapłacono kartą – mruknął Meyer.
Boziłow zdjął rękawiczki, odłożył. Wskazał korytarzyk, który prowadził na taras.
Wszyscy bez słowa ruszyli w tamtym kierunku.
– Kto zadbał o ich pochówek, nie wiem – odezwał się lekarz, kiedy już palili. – Mówię wam tylko to, co zdołałem zauważyć po szybkim otwarciu i pod przymusem – podkreślił z wyrzutem. I jak dzieci przeganiał ich do wyjścia. – Nie znoszę, Meyer, kiedy mnie popędzasz. Wiesz o tym. Dlatego muszę was chwilowo wyprosić. Wybaczcie.
Ale Hubert nie dał się zdominować. Zawrócił prosto do sali. Za nim podążyli Matuszak i Kaczmarek. Zrezygnowany Boziłow dreptał kilka kroków za nimi.
– Ten zwyrodnialec, autor poczwórnego samobójstwa swojej rodziny, jest na wolności. Czas nas goni, Mario! – Meyer podniósł głos. – Liczyłem na coś więcej, skoro wszyscy zadaliśmy sobie trud, by odwiedzić piękne miasto Poznań.
– Nie ma innych obrażeń – upierał się doktor. – Podbiegnięć, krwiaków, postrzałów, zadzierzgnięć. Nic. Dlatego obstawiam, że uduszenie nastąpiło po założeniu worków foliowych na głowy. Stara, dobra technika. Niestety, skuteczna.
– Nela też sama to sobie zrobiła? – odezwał się pierwszy raz Kaczmarek. – Nie wierzę.
Kręcił głową i rozciągał sobie twarz, jakby chciał ją zedrzeć z czaszki.
– Byli ubrani odświętnie – przypomniał lekarz. – Zauważyliście? Jakby przygotowani do trumny. A te kokony w postaci kołder i folii były rodzajem całunu. Możesz sobie drwić, Meyer, ale wszystko wskazuje na to, że sprawca jakimś sposobem przekonał ich do wypicia trucizny i dobrowolnego założenia reklamówki. To mogę powiedzieć już teraz. Zrobili to sami.
– Ślady walki u dzieciaków? – dopytał z nadzieją Meyer.
Boziłow bezradnie kręcił głową.
– W połączeniu z alkoholem ten rodzaj trucizny działa zaskakująco szybko. Potwierdzę wam to po sekcji. Czekam tylko na prokuratora. A jeszcze muszę coś zjeść, bo potem nie będę w stanie. Zlituj się, człowieku, daj mi pracować – zakończył błagalnie.
Ale Meyer nie słuchał.
– Czym ich naszpikował?
– Na tę chwilę obstawiam toksynę botulinową – westchnął lekarz. – Dokładnie ta sama substancja, która wygładza zmarszczki. Przy podaniu dożylnym wystarczy około dwóch nanogramów na kilogram masy ciała. Przy inhalacji do śmierci doprowadzi trzynaście nanogramów, a przy podaniu doustnym – jeden mikrogram. Zatrucia botuliną są bardzo poważne. Objawy pojawiają się już w ciągu osiemnastu godzin od spożycia z jedzeniem. Do trzydziestu sześciu godzin następuje zgon. Ponieważ byli upojeni etanolem, mogli nie cierpieć tak bardzo. Jedyna nadzieja w tym, że w momencie śmierci byli nieprzytomni.
– Dobry Boże! – Matuszak zwiesił głowę i szybko się przeżegnał. – A więc pogrzebał ich żywcem! Potwór!
– Dla dzieci tego alkoholu nie potrzeba było wiele – zaoponował Boziłow. – Starczyło pół dużej szklanki. Kobieta oczywiście wypiła więcej. Butelkę?
– Jakim cudem ktoś zdołał zmusić jedenastoletnie dziecko do wypicia czystego spirytusu? – drążył Kaczmarek.
– Jedenastoletnie? – zdziwił się Boziłow. – Zdaje mi się, że to czterolatka. Ciało najmłodszej ofiary mierzy w porywach do metra. Choćby miała jakiś defekt, orientacyjny wzrost jedenastolatki to sto trzydzieści centymetrów, a może i dochodzić do stu sześćdziesięciu.
Wyjął telefon. Pokazał zdjęcie.
Wpatrywali się w falbaniastą sukienkę dziewczynki, jej zielonkawą twarz i idealnie zamknięte oczy. Usta miała rozchylone, jakby się lekko uśmiechała. Rączki złożone w małdrzyk. Mocno zaciśnięte.
– Coś tu się nie zgadza – powtórzył Meyer. Rzucił niedopałek do popielniczki i ruszył z powrotem do lodówek, nie zważając, że Boziłow próbuje go zatrzymać.
– Otwieraj! – krzyknął do uwijającego się przy stołach preparatora. – Już! Po kolei.
Po chwili przy szufladach ze zwłokami stali już Matuszak z Boziłowem.
– Położył jej monety na powiekach – pokazał Hubert. – Zobaczcie na te kółka. To możliwe?
Odwrócił się do Boziłowa. Lekarz niechętnie potwierdził skinieniem głowy.
– Sprawdzimy to – obiecał drżącym głosem. – Możecie już iść i nam nie przeszkadzać? Przysięgam, Meyer, nie wezmę więcej żadnego twojego zlecenia. Nie zmusisz mnie formalnie, a i Jadzia niewiele wskóra, bo nie dajesz mi pracować i się we wszystko wpieprzasz.
– Przepraszam. – Hubert karnie pochylił głowę, ale zaraz dodał: – Masz rację, to nie jest jedenastolatka. Ona nie ma pięciu lat. Chodziła najwyżej do przedszkola.
W tym momencie do stołu podszedł milczący Kaczmarek. Odepchnął Matuszaka i Meyera, jak rozsuwa się zasłony w ciemnym pokoju po ciężkiej nocy. Jednym stanowczym ruchem.
– Ona nie ma jedenastu lat – powiedział dobitnie.
W pomieszczeniu na chwilę zapanowała grobowa cisza.
– A powinna tyle mieć – dorzucił Matuszak. – Skoro przez siedem lat żyła i została zabita dopiero przed tygodniem. Wszyscy powinni być starsi o te siedem lat, kiedy ich nie było.
– Nie – oświadczył Grzegorz, jakby wydawał wyrok. – Nie powinni. Bo to nie jest Nela Garbarczyk.
Rzucił się do pozostałych lodówek i rozsuwał zamki w workach, w których leżeli zmarli. Kiedy odsłonił ciało matki, wychrypiał:
– A to nie jest Marysia. Ci dwaj nieszczęśnicy nie są jej synami. W aktach macie ich zdjęcia z tamtego okresu. Nie są nawet podobni do Jurka i Brajana.
– No i brakuje jednego kota – zauważył Meyer. – Mówiłeś, że Garbarczykowie mieli trzy sfinksy. Wykopaliście dwa.
Odpowiedziało mu milczenie zebranych.
– Więc kto to jest? – zapytał zszokowany Boziłow.
– Nie mam zielonego pojęcia – wyszeptał Grzesiek.
* * *
– Sprawca z jakiejś przyczyny pominął surogatów Gustawa i najstarszej córki – Wiktorii. Dlaczego? – zapytał Meyer, kiedy siedzieli już w komendzie i przeglądali zgromadzone do sprawy dokumenty.
– Ty mi powiedz – prychnął Matuszak.
Postawił papierowe kubki z kawą przed profilerami i zajął miejsce przy swoim biurku.
– Wiem jedno – podsumował. – Ten skurwysyn się z nami bawi.
– Z nami? Wątpię – odezwał się cicho Grzegorz. – Wykonał pochówek ofiar z pełnym ceremoniałem. Boziłow ma rację: zadbał o każdy detal misterium śmierci. Gdyby nie wizyta siostry Gucia, nigdy byśmy ich nie znaleźli.
– Kiedyś zbrodnia wyszłaby na jaw – zaoponował Matuszak. – Dom został sprzedany. Zacząłby się remont. Ciała w końcu by wydobyto. – Zawahał się. – A może to nie przypadek, że Klara Haselhof akurat teraz pojawiła się na Sołaczu? Chyba nikt w tym pokoju nie wierzy, że oni zrobili to sobie sami.
– Nie. Nie zrobili. – Hubert podniósł głowę. Przyjrzał się nadkomisarzowi. – Mówiłeś, że Klara nie przekroczyła progu rezydencji. Zadzwoniła na policję i zażądała asysty, by otworzyć kasę. Czego szukała? Znaleźliście ten sejf?
– Jeszcze nie. Ale powiem wam, że nie podoba mi się, jak zareagowała, gdy okazało się, że zamiast kasy jest dziura w ścianie, a my zaczęliśmy czynności przeszukania lokalu. Dziś rano dostałem raport z tej interwencji. Awanturowała się. Była agresywna werbalnie.
Podał Meyerowi zapisaną maszynowo kartkę. Hubert przeleciał ją wzrokiem, przekazał Kaczmarkowi.
– Ciekawa rodzinka – skwitował.
– Przeklinała brata, że całe życie jej utrudnia i nigdy nie sprzeda tej chałupy – ciągnął Matuszak. – Patrol gonił ją przez miasto z włączonym kogutem. Kiedy ją zatrzymali, pokazała wezwanie do sądu w Berlinie. Spisaliśmy ją, ale musieliśmy puścić.
Meyer podniósł brew.
– Nie przesłuchaliście jej?
– Kiedy, człowieku? – wzburzył się Matuszak. – Zadzwoniła do mecenasa. Groził nam grzywną w euro i tak dalej. Sprawdziliśmy, czy wjechała na autostradę. Przekroczyła wszystkie bramki. Osobiście sprawdzałem.
– Jaką masz pewność, że dojechała do Berlina? I skąd wiesz, że stawi się na przesłuchanie? Ta kobieta to nasza główna podejrzana.
– Świadek – upierał się Matuszak.
– Który być może przygotowuje właśnie strategię ze swoim papugą, jak nim pozostać i storpedować śledztwo – wyburczał Hubert.