Balwierz - Katarzyna Bonda - ebook + audiobook + książka

Balwierz ebook i audiobook

Katarzyna Bonda

4,4
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 409

Data ważności licencji: 4/1/2026

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 9 min

Lektor: Adam Bauman

Data ważności licencji: 12/31/2026

Oceny
4,4 (2676 ocen)
1583
751
264
66
12
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewafraczyk

Całkiem niezła

Trzy pierwsze części cyklu z profilerem Meyerem porwały mnie i zachwyciły. Trzy kolejne, pojawiające sie po długiej przerwie niestety nie bardzo. Gdzieś po drodze rozminęłyśmy się z Panią Katarzyną. Albo to moje upodobania się zmieniły, albo Pani Bonda pisze dziś inaczej niż 10 lat temu. Nie wiem. Chyba obie opcje są prawdopodobne. Nie napiszę, że jest to zła powieść choć intryga nieco przekombinowana. Dla mnie trochę zbyt rozciągnięta, przez co akcja traci impet, gdzieś się rozmywa napięcie. Odrobinę za wiele dyskusji, dreptania w miejscu, nieco za mało rzeczywistej, dynamicznej akcji. Momentami nudnawo. Reasumując po prostu brakuje jakiejś iskry.
41
notisz

Z braku laku…

Nie polecam. Kolejne części, im bardziej nawiązują do poprzednich, tym bardziej wątki wydają się wydumane i niekonsekwentne. Relacje Meyera i Rudy w tym przodują. Uczucia tej pary względem siebie od czasu "Tylko martwi nie kłamią" są tak infantylne i nieżyciowe, że zupełnie nie poruszają czytelnika, mimo że autorka chyba na to liczy. Z każdą częścią, coraz bardziej szkoda czasu na lekturę.
21
mateuszp111

Nie oderwiesz się od lektury

super 😁
00
gard_leg

Dobrze spędzony czas

wciągająca
00
WiolaN

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00



SERIA KRYMINALNA Z HUBERTEM MEYEREM

Sprawa Niny Frank

Tylko martwi nie kłamią

Florystka

Nikt nie musi wiedzieć

Klatka dla niewinnych

Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Redaktor prowadzący: Mariola Hajnus

Redakcja: Irma Iwaszko

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Barbara Przybylska, Lena Marciniak-Cąkała/Słowne Babki, Lingventa

Fotografia na okładce:

© 2021 iStockphoto LP/miflippo

© by Katarzyna Bonda

All rights reserved

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021

ISBN 978-83-287-1954-5

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2021

Mojemu Łukaszowi

(Let it grow)

Mądrość wyklucza złudzenia,

spolegliwość wyklucza troski,

odwaga wyklucza strach.

KONFUCJUSZ, Dialogi, Warszawa 2008, rozdz. IX, wiersz 28

Chyba nie można zaangażować się w śledztwo bez poświęcenia życia osobistego.

PAUL BRITTON, Profil mordercy, przeł. Przemysław Kiliński, Kraków 2018

Część 1Ostatni odstrzał

Kiedy zaparkował przy łowisku, las zdawał mu się plamą czerni na białej tafli poszycia. Wypakował sztucer i dubeltówkę, załadował amunicję, a na lunetę założył nowiutką nakładkę noktowizyjną, której nie miał okazji jeszcze wypróbować. Podszedł do tablicy. Wpisał swoje nazwisko. Spojrzał na zegarek, by zanotować godzinę rozpoczęcia polowania. Brakowało dwudziestu minut do piątej. Wkroczył w głuszę, starając się zachowywać jak najciszej.

Polanę pokrywał świeży śnieg. Żadnych tropów. Księżyc wciąż wisiał na nieboskłonie. Widoczność była genialna. Wahał się, czy wspiąć się na ambonę, ale rwa kulszowa ostro dawała mu się ostatnio we znaki, więc postanowił polować zza siatki. Ustawił się za krzakiem i pod wiatr. Dokładnie w miejscu, gdzie kościelny kilka dni temu widział zachwycającego dwudziestaka. Odstrzał jeleni skończył się trzy dni temu, ale on wciąż nie wykorzystał swojego pozwolenia. Był honorowym prezesem koła, więc gdyby poszczęściło mu się z tym bykiem, załatwi to z kolegami.

Las szumiał. Słychać było trzask gałęzi i nawoływanie żerujących ptaków. Siedząc tak bez ruchu, czuł, że zaczyna marznąć. W bagażniku miał kuchenkę i mógł zagotować herbatę, ale zamiast tego wysupłał z kieszeni piersiówkę i upił łyk rumu. Wolał go od dżinu czy wódki, bo nie nastrajał melancholijnie.

Naraz zerwały się ptaki, a na polanę wbiegło stado jeleni prowadzone przez dorodną łanię. Nie mógł uwierzyć we własny fart. Było ich sto pięćdziesiąt, może dwieście sztuk. Wśród nich wspaniały samiec, o którym mówił kościelny. Policzył wyrostki na tykach i widział już, jak wraca do domu z tym właśnie trofeum. Ustawił się, przymierzył. Poczuł skok adrenaliny. Ciało się naprężyło. Nie istniało nic poza tą chwilą. Przez lunetę widział oczy byka tak wyraźnie, jakby stał na wyciągnięcie dłoni. Czujny, hardy. Godny przeciwnik. Ale to on będzie dziś tym lepszym, powiedział sobie. Położył palec na spuście, wstrzymał oddech, zacisnął pośladki. W tym momencie w kieszeni poczuł wibrowanie. Telefon obijał się o kluczyki od samochodu. Odgłos był ledwie słyszalny i nie ustawał. Było to trudne do zniesienia. Walczył z ochotą naciśnięcia spustu mimo wszystko, choć miał świadomość, że strzeli w próżnię. Patrzył, jak stado rozpierzcha się i kryje w gąszczu drzew. Ledwie sekunda, dwie i polana znów była pusta. Siedział z rozdziawioną gębą, oniemiały i niezdolny, by wyjąć komórkę i sprawdzić, kto spłoszył mu tak pięknego jelenia, gdy nagle z lasu wynurzył się samotny wilk.

Zwierzę zatrzymało się, powęszyło i zamarło na chwilę. Myśliwy tak dokładnie widział jego głowę w swojej lunecie, że mógłby policzyć każdy włosek i robaki na jego futrze.

Nie wahał się ani chwili. Strzelił go dokładnie za ucho. Drapieżnik padł jak rażony piorunem. Łapy zadrgały konwulsyjnie. Na śniegu rosła ciemna plama.

Myśliwy odetchnął z ulgą, uśmiechnął się usatysfakcjonowany niespodzianką. Nie śpieszył się. Wyjął piersiówkę, golnął z niej jeszcze kilka łyków i dopiero tak pokrzepiony ruszył po upolowanego basiora.

Był to znakomity okaz. Wielki, o niemal białym umaszczeniu. Żółte ślepia długo nie mętniały, błagalnie wpatrując się w niebo. Jeszcze tliło się w nim życie. Myśliwy ściągnął rękawice, pogładził go czule po pysku i sprawnie skręcił mu kark, by się nie męczył. Znów włożył rękawice, broń zarzucił na ramię. Wilka pociągnął za tylne łapy do auta. Idąc, zastanawiał się, co z nim zrobi. Obetnie ten imponujący łeb, wypcha, zawiesi w gabinecie. Skórę położy przed kominkiem i będzie na niej brał swoją kobietę, rozmarzył się. Aż nagle wrócił rozum. Przecież wilk może mieć czip! Położył zwierzę na ziemi i czekał, aż oświetli je pierwszy brzask. Wyjął swój nieszczęsny telefon. Rzut oka starczył, by stwierdzić, że to Dobrawa. Dzwoniła z nieujawnionego numeru, ale wiedział, że to ona. Na ekranie świeciło się powiadomienie o jedenastu połączeniach. Nie wysłała jednak żadnej wiadomości. Zdziwił się, bo Dobra nie wstawała przed dziewiątą, a dziś była w delegacji. Upiła się, jest w hotelu i chce się pojednać? Czy znów zapragnęła mu wyznać, że nie miała sił odeprzeć amorów tego dupka, jego byłego przyjaciela, u którego załatwił jej pracę? Nie miał teraz głowy do babskich spraw. Czuł się silny, niezwyciężony i chciał, by to poczucie trwało jak najdłużej. Wykonał szereg fotografii wilka w różnych pozach. Podniósł truchło do twarzy i zrobił sobie selfie, dbając, by paszcza basiora zdawała się bardziej przerażająca, niż była w rzeczywistości. Zwłoki wilka wrzucił na pakę jak worek śmieci. Poświecił latarką. Wydłubał nożem kulę. Schował ją do wewnętrznej kieszonki w kurtce.

To był dobry strzał, myślał, kiedy kręcił się jeepem po leśnych dróżkach, starając się nie zbliżać do głównych traktów. Przejeżdżał małe rzeczki i bagniska, tak jak mógł biec lupus, aż dotarł do torów. Znów sprawdził godzinę. Zgodnie z rozkładem miał jeszcze kilka minut, nim nadjedzie towarowy. Wysiadł z wozu, nie trudząc się zamykaniem drzwi, i z żalem, lecz i całkowitą pewnością ułożył basiora głową na torach. Ostatni raz go sfotografował i szybkim krokiem ruszył do auta, skąd planował obserwować przejazd pociągu – nie chciał, by maszynista dostrzegł człowieka i zaczął hamować. Wiedział jednak, że zaraz potem musi wrócić do szałasu w lesie.

Odruchowo spojrzał do góry, na korony drzew. Czterysta metrów dalej stała ambona. Przemknęło mu przez głowę, czy aby żaden z kolegów z koła nie postanowił dziś zapolować i czy go nie rozpozna, ale był poniedziałek. Przeciągali się w domu przed kawą, szykując się do pracy.

Nagle poczuł ukłucie, jakby za uchem wbił mu się hacelek, taki jak te, którymi jako dzieciak strzelał w kolegów na lekcjach. Głowa mu eksplodowała i padł w konwulsjach na ziemię. Mózg wypływał na zaśnieżoną ścieżkę, na której skrzyło się iście wiosenne słońce, więc nie mógł usłyszeć, że jego komórka znów wibruje oraz że nadjeżdża pociąg. Po głowie wilka lokomotywa przejechała jak po maśle, a kiedy za nią podążyły dwa ciężkie wagony z węglem, z głowy drapieżnika pozostała miazga.

Można powiedzieć, że zarówno myśliwy, jak i jego ofiara nieoczekiwanie znaleźli się w tej samej sytuacji. Było jeden–jeden.

Dzień pierwszy 15 lutego 2021 (poniedziałek)

– Tu będziesz bezpieczny – mruknął Doman i zaciągnął hamulec ręczny, kiedy zatrzymali się przed bramą dawnej leśniczówki. Podał Meyerowi zardzewiałe klucze. – Zadekujesz się na tydzień, dwa, a potem się wyprostuje. Jeśli nie, znajdziemy inne rozwiązanie.

– Nie będę się krył jak tchórz – burknął Hubert.

Oczy miał podkrążone, twarz ziemistą. Na kanciastym podbródku pojawił się zarost, co nie przydawało mu uroku jak kiedyś, gdy był młodszy. Kożuch Domana i jego czapka uszanka nie pomagały. Niepokojąco upodabniały go do leśnego dziada. Ale Meyerowi było wszystko jedno.

– Musisz! – Przyjaciel poklepał profilera po ramieniu. – To nie tylko twoja decyzja.

– A czyja? Wasza? – Meyer przekrzywił głowę. – Pójdziecie za mnie siedzieć?

– Nawet tak nie żartuj!

Doman chciał odpysknąć, że trzeba było myśleć wcześniej i zamiast przyjeżdżać do Białegostoku, budzić w nocy jego dzieciaki – zgłosić się na policję, do odsiadki. Ale nic podobnego nie wyszło z jego ust. Nie wiedział, co sam by zrobił w podobnej sytuacji. Pewnie upiłby się do nieprzytomności i tak by go znaleźli. Hubert miał tyle zimnej krwi, by wsiąść do auta i przejechać kilkaset kilometrów, zanim zaczną go szukać. To cud, że nikt go nie zatrzymał. Kiedy psycholog stanął w drzwiach mieszkania Domańskich, wciąż zionął dżinem.

– Poszedłbym, gdyby to coś dało – zapewnił Doman całkiem serio. – I nie defetyzuj. Poczekajmy, co się wydarzy. Wera i Waldek wrócą z danymi, zrobimy naradę. Na razie będziesz koczował tutaj.

Wskazał swój żeglarski worek z rzeczami, które przygotowali, żeby Meyer mógł przetrwać w chacie bez prądu i wody. Była tam też butelka wódki, lecz Hubert oddał ją koledze z ciężkim westchnieniem.

– Chcę być trzeźwy.

Ściągnął czapkę, a potem ponownie ją włożył i wysiadł z wozu. Zarzucił mandżur Domana na plecy. Zapalił i oparł się o maskę łady nivy. Wtedy z oddali dosłyszał syreny radiowozów.

– Tak cicho, jak mówiłeś, to w tej głuszy nie jest. – Przyłożył dłoń do czoła i wytężył wzrok. Wskazał czerwono-niebieskie koguty prześwitujące między drzewami. – Chyba że za tym zagajnikiem macie dziś zlot dyskotek.

– Ki chuj?

Doman wdrapał się z powrotem do łazika. Włączył radiostację. Znalazł właściwy kanał, wywołał. Podał swoje współrzędne.

– Synek, jestem w dziadkowej szopie. Co tu tak gorąco?

– Postrzał z odległości – padło w odpowiedzi. – Spodziewamy się wierchuszki z Białegostoku. Lepiej się stamtąd nie ruszaj.

– Dzięki, bez odbioru – odparł Doman.

A potem stanął obok Meyera i przyjrzał mu się kpiąco.

– Kłopoty cię lubią, co?

– Spierdalaj.

– Wiozę cię do kryjówki, a psiarnia jak nic depcze nam po piętach. – Doman się skrzywił. – Cały trud na darmo. Mają ciało.

Hubert dopalił i spojrzał krytycznie na domek. Włożył klucz do bramki, ale okazało się to zbędne. Nie była zamknięta.

– No, będę niewidoczny jak świeczka na torcie – prychnął. – Skoro są zwłoki, zaczną się rozpytania. Z pewnością ich zaciekawi, co przybysz ze Śląska robi o tej porze roku w dzikiej chatce. Ryby sobie łowię?

– To się przygotujmy. – Doman poklepał się po udach. – Właź.

Obejście było zagracone żelastwem. Dalej stały nieczynna łódka i zardzewiały kolos wyglądający na przedpotopowy odpowiednik kombajnu.

– Dziadek Lilki miał spłachetek ziemi, ale żył z rybołówstwa. I kłusował w lesie. W lodówce masz kilka sztuk broni. Nasza prowizoryczna szafa pancerna jest warta więcej niż cały ten teren – wyjaśnił. – Amunicji w razie oblężenia też ci nie zbraknie. Ale lepiej tego nie używaj.

– Poważnie? – Meyer podniósł brew w niedowierzaniu. – Masz to na legalu?

– Należę do tutejszego koła łowieckiego – odparł całkiem serio były policjant. – Mój syn jest skarbnikiem. Dzięki nam nazywa się Pelikan. Kondor brzmiało zbyt szpiegowsko.

Wręczył Meyerowi starego samsunga.

– Dziś kupię ci kartę i przywiozę żarcie.

– Nie jestem głodny.

– Ale będziesz. Musisz jeść. Na samych fajkach długo nie pociągniesz. Masło, domowy serek, pasztetowa… Chyba że wolisz wątrobiankę?

Hubert skrzywił się z obrzydzeniem.

– No to kilka pęt kiełbasy i gulasz z bobra. Dałem we wiosce zlecenie i szykują już dla ciebie wałówkę. Po kaszankę Marcysi Cyganek przyjeżdżają z samej Warszawy. Zamówiłem ci dwa kilo. Wstawisz do spiżarni. Nic ci się nie popsuje.

– Przecież nie będę tu siedział do wiosny! – zaprotestował Hubert, ale Doman nie słuchał.

– To jedyna zaleta przednówka w tej chacie – gadał niestrudzenie, a Hubert wiedział, że to z nerwów. Przyjaciel lepiej się czuł, kiedy trajkotał.

Psycholog słuchał go więc jednym uchem i kiwał głową, by nie robić Domanowi przykrości.

Obejrzał przedpotopową komórkę. Wsadził do kieszeni.

– Moje auto dobrze schowałeś?

– Stoi w garażu na miejscu mojego. Lepszego nie znajdę. Nawet żona nie ma klucza. Telefon wyłączyłeś?

– Jest w bocznych drzwiach. Ale i tak mogą ustalić lokalizację.

– Z tego, co wiem, nikt cię na razie nie szuka – zaoponował Doman. – Poczekajmy na następny ruch Kołomyjskiego.

– Wpierdoli mnie w to. Jestem pewien. Na szklankach są moje ślady, odciski na butelce. A na skrzynce Englotowej list do mnie z zaproszeniem i adresem.

– Przecież jej nie odpowiedziałeś.

– No nie.

– I nie zadzwoniłeś. Nie uprzedziłeś, że będziesz.

– Racja. Ale dojdą do tego i wtedy dobrze by było, żebym wiedział, co robić…

– Więc uspokój się, opracuj strategię. My w tym czasie dowiemy się, na czym stoisz. I nie trzęś tak portkami, bo nie ty jeden siedzisz w tym gnoju. Nie damy cię zamknąć. Pociągnąłbyś za sobą wszystkich. Nawet Czajkowski nas nie uratuje.

– Ktoś z sąsiadów mógł mnie widzieć – kwękał dalej Hubert. – Kołomyjski o tym wie. Nie będzie lepszej okazji, żeby mnie w to wjebać. I problem największy, jaki widzę: że nigdy, przenigdy nie zapłaci za swoje czyny. Nie na taki scenariusz się pisałem, kiedy jechałem do Warszawy.

– Musiałeś rozwalać mu twarz?

– Gdybym miał broń, strzeliłbym – zapewnił Hubert. – Niestety, miałem tylko gołe pięści. I dobre obuwie. – Pokazał poranione kostki na dłoniach i zniszczone buty trekkingowe.

– Przeżyje? – upewnił się Doman.

– Z pewnością. Ale nigdy tego pierwszego ciosu nie zapomni. Żałuję, że nie wypchnąłem go za barierkę. Może mniej bym się bał.

– A może bardziej. Wygląda na to, że zyskałeś śmiertelnego wroga.

– I wzajemnie – mruknął Hubert. – Nie mogę się doczekać dnia odpłaty.

– Wciąż chcesz go dopaść?

– Chcę mu to wszystko udowodnić. I zrobię to. Wcześniej czy później pójdzie siedzieć. Doprowadzę do tego, choćbym miał zająć celę obok.

Odwrócił się do okna, ale nie rozchylał zasłon. W pomieszczeniu panował mrok. Złapał się na refleksji, że to miejsce dobrze oddaje stan jego umysłu.

– Jedź już do rodziny. Chcę zostać sam. Zastanowić się, co dalej…

Doman przyglądał się przyjacielowi z niepokojem. Czuł jego napięcie, choć Hubert starannie pozorował opanowanie. Nie szalał, nie awanturował się. Z jego twarzy nie dało się nic wyczytać. Dyskretnie wyglądał przez szparę między storami niczym żołnierz w każdej chwili spodziewający się ataku.

– Jakbyś chciał się zdrzemnąć, masz tam koce i śpiwory. – Doman wskazał starą, zabytkową szafę. – Nie ma pościeli. To nie tego rodzaju hotel.

– Nie będę spał.

Doman postawił na lodówce wódkę, którą wcześniej Hubert wzgardził, a potem dołożył z kieszeni jeszcze dwie mniejsze butelki bimbru.

– Zostawiam medykamenty. Na czarną godzinę.

Hubert apatycznie skinął głową, jakby ta sprawa go nie dotyczyła.

– Lodówka nie działa – kontynuował Doman. – Odłączyli linię. Trzymam w niej broń – powtórzył.

Meyer otworzył ją i zajrzał do środka. Poza strzelbami i pudełkami z amunicją na półkach leżały sprzęt wędkarski oraz zestaw zardzewiałych wnyków.

– Nie będę ci tu grzebał. Mam wszystko, czego mi trzeba. Jedź już.

Doman stał jeszcze chwilę, przestępując z nogi na nogę. Wreszcie skinął głową i wyszedł.

Profiler został sam.

* * *

Nabrał powietrza nosem, zatrzymał w płucach. Policzył do dziesięciu, wypuścił. Przymknął oczy, powtórzył czynność kilka razy. Wsłuchiwał się w ciszę panującą w pomieszczeniu, przyjrzał się zaczernionym od sadzy ścianom i dopiero do niego dotarło, że nie słychać silnika łady. Doman wciąż nie odjeżdżał.

Przyczaił się za drzwiami, uchylił je nieznacznie i w szczelinie dostrzegł przyjaciela rozmawiającego z młodym mundurowym, który pojawił się cicho jak kot. Najwyraźniej przyjechał na biegówkach, bo stał na nartach i opierał się o kijki, ledwie łapiąc dech. W innych okolicznościach psycholog uśmiechnąłby się, bo przypomniał sobie komisarza Kulę oraz jego ludzi z rejonu Mielnika nad Bugiem i jedną z pierwszych spraw, przy których pomagał na tym terenie. Kula nawet w największe mrozy jeździł na interwencje na motorynce. Meyer nie znał nikogo, kto z taką gracją wpadałby w kontrolowane poślizgi i omijał hałdy śniegu leżące na poboczu.

– Nic z tego! Zrywaj się stąd, synek – przeganiał funkcjonariusza Doman. – I to zostaje między nami. Żonie nic nie gadaj. Zaraz poleci do matki, a tego nie chcemy.

Hubert zmarszczył brwi. Wyglądało na to, że ci dwaj dobrze się znają, a co gorsza, Doman darzy młodego szczególną atencją. Chłopak miał podobny do Domana charakter choleryka, bo kiedy mówił, machał nieproporcjonalnie długimi ramionami, jakby był drzewem, którym ciska burza. Hubert widział po minie przyjaciela, że jeszcze słowo, a stary policjant wybuchnie. Wahał się, czy nie wyjść z chałupy, i powstrzymywał się tylko resztką rozsądku. Nie czuł się na siłach dyskutować z lokalnym posterunkiem i miał cichą nadzieję, że Doman załatwi to szybko. Awantura wisiała jednak w powietrzu.

Odsunął się od drzwi, bo nagle poczuł się bardzo słaby. Najchętniej by się położył, choć wiedział, że nie zaśnie. Potrzebował zanurzyć się w kompletnej ciszy, ochłonąć. Klapnął na fotel przed piecem, przymknął powieki i rozłożył ramiona jak do lotu, wsłuchując się w swój oddech. Zza drzwi dobiegały go słowa kłócących się mężczyzn i wwiercały się w mózg, nie pozwalając na relaks: „ciało, postrzał, wojewódzka, profiler, synu…”. Nie zdzierżył. Wstał, otworzył drzwi.

Doman na jego widok jęknął rozdzierająco.

– Matka nie kłamała! – triumfował młody funkcjonariusz. Sprawnie odpiął biegówki i ruszył w kierunku Meyera. – Byłem pewny, że go tutaj przywieziesz, tato. Nie wiem, wujku, czy mnie pamiętasz – zwrócił się do Huberta. Wyciągnął dłoń. – Podkomisarz Tomasz Domański junior, ale wszyscy mówią na mnie Doman, jak na starego.

Hubert dopiero teraz zauważył podobieństwo. Z postury chłopak był klonem ojca o ujmującej twarzy Liliany i jej złotym spojrzeniu. Psycholog nie mógł się nie uśmiechnąć.

– Ostatni raz widziałem cię w szortach – rzekł zmuszony do podniesienia głowy, bo młody funkcjonariusz przerastał go wzrostem. – To tutejsza żywność czy powietrze?

– Genetyka – zaśmiał się syn Domana. – Potrzebujemy cię, szefie. Kiedy dowiedziałem się od matki, że wpadłeś z wizytą, zaraz przybiegłem.

Hubert wskazał narty.

– Szybko i bezszelestnie.

– Mój komisariat jest w Narewce. Codziennie robię sobie kilkunastokilometrową przebieżkę, więc ledwie się rozgrzałem. Tutaj, w Narwi, przyjmuję interesantów w domu kultury, we wtorki między dziesiątą a dwunastą. Roboty jest w chuj – wałęsające się psy, rozmowy z mieszkańcami dotyczące przedmiotu zagrożenia, wzmożone kontrole własne, represjonowanie sprawców wykroczeń. Większość zagrożeń zdiagnozowaliśmy na podstawie sygnałów mieszkańców okolicznych miejscowości oraz własnego rozpoznania.

– Nieodrodny syn swojego ojca.

– Nie powiedziałbym – zaprotestował młody policjant. – Jedna żona, zero dzieci i jestem abstynentem. Matka wciąż mędzi, kiedy wnuki. Ale my czasu nie mamy, bo Ela też pracuje w firmie. Na etacie cywilnym. W finansach.

– Dobrze mieć kogoś z dostępem do kluczowych danych.

– Pełna zgoda. – Młody Doman się uśmiechnął, a potem nagle spoważniał. – Szkoda czasu na pogaduszki, wujku. Mamy ciało po postrzale. Patolog właśnie je obrabia.

– To oficjalne wezwanie czy żart? – Hubert nie był przekonany.

Syn Domana wskazał kożuch leżący na podłodze.

– Włóż to lepiej, wujku, i zabierz sprzęt, jeśli go potrzebujesz. Może się trochę zejść na oględzinach, a zimno jak skurwysyn. Już na ciebie czekają…

Hubert spojrzał na Domana ojca, ten jednak odwrócił wzrok.

– To któryś z maluchów musiał wypaplać – zaczął się tłumaczyć i urwał.

– Matka – sprostował Tomek. – Już wszyscy w okolicy wiedzą, że jest u nas profiler, choć żadne radio tego nie podało. A nim się całkiem rozwidni, będzie pełno telewizorów. Wolałbym, żebyś zaczął działać, zanim reporterzy się zorientują. Mój szef liczy, że dołączysz do zespołu. Co ci zależy, powiedz, skoro i tak odwiedziłeś przyjaciela emeryta? – Zaśmiał się nerwowo.

Hubert spojrzał na starego Domana potępiająco, ale zwrócił się do jego syna:

– Kto zginął od postrzału, skoro to taka sensacja?

– Tutejszy kapelan – odparł Tomek. – Honorowy prezes Koła Łowczych Pelikan i była figura Lasów Państwowych. Najsłynniejszy duszpasterz myśliwych w tym kraju.

– Donat Giza nie żyje? – Do rozmowy włączył się ojciec. – Co ty mówisz, synu?

Doman junior potwierdził.

– Sam się postrzelił?

– Bynajmniej. Obstawiamy, że snajper zaczaił się na niego przy torach.

Zapadła cisza.

– Znasz tego faceta? – Hubert odwrócił się do Domana.

– Jak zły szeląg. Czarny przez lata rozdawał karty w Pelikanie. Jeśli pytasz mnie o jego kompetencje myśliwskie, to jeden z lepszych strzelców, jakich znam. Choć mięsiarz.

Młody Doman odchrząknął.

– Ale nie tylko o księdza Donata idzie, wujku. I zachowajcie to dla siebie, bo ustaliłem z szefostwem, że mediom na razie na ten temat milczymy.

Twarze Meyera i ojca zwróciły w jego stronę.

– Jak tata wie, od roku był konflikt z łowczym koła o kapliczkę świętego Huberta, którą ksiądz Giza postawił w głuszy. W tym roku miał ją wyświęcić.

– To już chyba nie zdąży – mruknął Doman i przyjrzał się baczniej synowi, który nabrał powietrza, jakby wahał się, jak wyrazić słowami to, co naprawdę chciał rzec.

– Na ołtarzu ktoś złożył dziecko w ofierze. Sprawca spuścił z ciała krew do ostatniej kropli i przykrył je myśliwskim ornatem księdza Gizy. Uważamy, że te sprawy mogą być powiązane.

* * *

– Zanim pójdziemy, jedna uwaga – zastrzegł Hubert, kiedy podjechali na miejsce oględzin.

Odwrócił się do młodego policjanta, który przyglądał mu się w takim skupieniu, jakby czekał na rozkaz rozpoczęcia manewrów wojennych. Minę miał nietęgą. Hubert wiedział, o co mu chodzi: młody obawiał się, że psycholog się wycofa, a zapowiedział już wstępnie szefostwu, że ekspert włączy się do działań. Liczył na pochwałę i na to, że przydzielą go do tego samego zespołu, w którym będzie pracował Meyer.

– Tak, wujku?

Hubert skrzywił się, jakby dostał w brzuch.

– Wiesz, że cię kocham jak swojego – kontynuował łagodnie, choć brzmiało to jak wstęp do ostrego opierdolu.

Doman ojciec wpatrywał się w lusterko wsteczne i nie mógł się nadziwić, że jego niesubordynowany syn potrafi tak karnie milczeć. W aucie słychać było tylko jednostajną pracę silnika i trzask radiostacji.

– Zwłaszcza że mój jeden zajmował się jazzem, a drugi łączy i sprzedaje jakieś spółki – ciągnął Hubert. – Jesteś mi bliski, bo twój stary i ja przyjaźnimy się od wieków. Zawsze możesz na mnie liczyć. Cokolwiek by się działo, Tomku.

– Wiem, wujku.

– Właśnie o to mi chodzi – westchnął Hubert. – Nie nazywaj mnie tak przy ludziach! A najlepiej wcale.

Wyciągnął dłoń przy akompaniamencie gromkiego rechotu Domana ojca, któremu najwyraźniej ulżyło.

– Hubert.

– Doman – odparł syn Domana i Hubert poczuł żelazny uścisk, znacznie silniejszy niż ojca. Uśmiechnął się.

– To do boju, Doman.

– Mów mi Tomek – poprawił się młody.

A potem wyprężył się i wskazał łysego, niskiego mężczyznę z fajką w kąciku ust, wokół którego tokowała parada mundurowych.

– Nie pamiętam, żeby inspektor kiedykolwiek ruszył swój tyłek zza biurka. A już tym bardziej w poniedziałek nad ranem, przed odprawą i po cywilu. Takiego święta jeszcze nie było. To sam szef z wojewódzkiej – podkreślił.

Hubert przyjrzał się drobnemu policjantowi, który najwyraźniej miał w domu nadmiar kraciastych koców, a żona uszyła mu z nich wszystkie elementy garderoby. Mimo to wcale nie przypominał Sherlocka Holmesa.

– Kto by pomyślał, że kolega Czupryna tak wysoko zajdzie… – mruknął profiler.

– Znacie się? – zdziwił się Tomek.

– Niestety.

Hubert otworzył drzwi i wysiadł z auta. To wystarczyło, by ich zauważono.

Już po chwili obległa ich grupka funkcjonariuszy ze świty komendanta, którzy przeszukali ich, a potem poprowadzili przed oblicze inspektora Czupryny.

– Gdzie wykałaczka? – zakpił Hubert zamiast powitania.

– Tam, gdzie twój mundur – odrzekł bez uśmiechu komendant i wyciągnął dłoń. Zwrócił się do zebranych: – Wpiszcie do protokołu, że na miejscu zdarzenia stawił się psycholog śledczy. Dacie mu ochraniacze, rękawiczki i umożliwicie zebranie danych. Bo rozumiem, że pomożesz złapać tego zboka? – spytał Huberta, jakby rzucał mu wyzwanie.

– Ty go złapiesz – odparł z przekonaniem Meyer. – Ale postaram ci się to ułatwić. Gdyby sprawca okazał się dewiantem, byłoby znacznie łatwiej. Jeśli to zlecenie, grupa może być jedno­rodna – dodał. – Wtedy na wiele się nie przydam.

Tak jak się spodziewał, zebrani przemilczeli uwagę, ponieważ komendant powstrzymał się od komentarza.

Podbiegła policjantka z dokumentami na podkładce. Podsunęła Hubertowi plik papierów do podpisu.

– Informacja covidowa – wyliczała, przekładając kolejno kartki i wskazując miejsca, które Hubert mechanicznie parafował. – Zlecenie, oświadczenie prawdziwości danych, zgoda komendanta na powołanie do sprawy cywila w okolicznościach nadzwyczajnych, wyciąg z listy biegłych. I stawka godzinowa. – Spojrzała na zegarek. – Siódma czterdzieści trzy. Czas start wpisujemy na ósmą. No i rachunek. Tutaj proszę podać numer konta. Może mi pan go wysłać mejlem. Uzupełnimy.

Hubert się zawahał.

– Wystawiam fakturę – sprostował. – Po robocie.

Kobieta skinęła głową i oddaliła się bez słowa. Meyer zwrócił się do Czupryny z szacunkiem:

– W życiu nie widziałem lepszej organizacji, inspektorze.

– Trochę się pozmieniało. Przerobiliśmy kilku psycho­logów przez te lata i wiem już, że myliłem się co do ciebie. Wszyscy, którzy tu nastali po tobie, szkoleni byli na katowic­kich kursach. Od peanów na twój temat rzygać mi się chciało.

– Nie mogłeś się doczekać, kiedy przybędę?

– Dobrze się złożyło – zakończył temat Czupryna. – Od czego chcesz zacząć?

– Opcje?

– Wilk, dziecko albo ksiądz bez głowy.

– Taka była kolejność działania sprawcy?

– Ty mi powiedz.

– Pójdźmy najpierw do kapliczki – zdecydował Hubert. – O ile technicy już skończyli.

– Czekają na ciebie – odparł Czupryna. – Ale jeśli dalej będziesz uprawiał konwersacje, przeklną cię. Nie zapowiada się, by skończyli do wieczora. Ponieważ teren jest rozległy, obstawiłem go ciasno ludźmi ze wsi. Ale jak to rolnicy, przygarną każdy złocisz… W tej fortecy do południa bankowo pojawią się dziury. A przez nie przełażą nie tylko reporterzy – westchnął. – Staraliśmy się utajnić, ile się da, ale pismaki zwęszyły już trop. Rób, co do ciebie należy, póki ich nie ma.

W tym momencie pod taśmy policyjne podjechał wóz transmisyjny ogólnopolskiej stacji.

– O wilku mowa. – Czupryna zagryzł cybuch i dał znak młodemu Domanowi. – Podkomisarzu, nie odstępuj Meyera na krok. Linia bezpośrednia ze mną. Melduj, czego by inspektor potrzebował, i podejmuj rozumne decyzje. Daję ci moje błogosławieństwo do zarządzania tym ekspertem. Z nieba mi go ściągnąłeś, chłopcze.

Poklepał Tomka Domańskiego po plecach. Hubert zrozumiał, że młody Doman to jego pupil. Jeśli wziąć po uwagę, że z ojcem się nienawidzili, wydało mu się to osobliwe. Ale nie skomentował. Był w szoku, że w dawnym wrogu nieoczekiwanie zyskał sojusznika. To mogło znaczyć tylko jedno: komendant potrzebował dupokrytki. Jak i on sam.

– Czuję się jak w areszcie – rzucił, ale Czupryna nawet nie poruszył powieką.

– Zobacz małego, a ja zajmę się ogarnianiem miejscowych – odrzekł nie bez satysfakcji.

Poprawił kaszkiet i ruszył naprzeciw dziennikarce uzbrojonej w mikrofon, która uśmiechała się przymilnie, lecz z jej oczu wyzierał spryt drapieżnika. Operator idący w ślad za nią rejestrował wszystko, co się dało, i dopiero kiedy funkcjonariusze zaczęli go szarpać, wyłączył kamerę.

* * *

Figurka imiennika Huberta wyglądała niepozornie i sięgała psychologowi ledwie do brody. Postument, na którym ją postawiono, przypominał przypadkowy zbiór sztachet z rozpadającej się chatki przodków Domana. Powiedziano Meyerowi, że to dzieło tutejszego artysty, a koło łowieckie zapłaciło za ten ołtarzyk tak słoną cenę, że nie starczyło na coroczną wystawę trofeów i żarcie dla saren.

Dziecko wciśnięto w pozycji embrionalnej między ledwie ostrugane żerdzie. Nie przypominało wcale człowieka. Białe, pozbawione krwi ciało nasuwało na myśl woskową lalkę. Jasne włosy rozwiewał wiatr, a pomiędzy nimi Hubert dostrzegł nacięcia, które rozchylały się jak szlufki od paska. Rozejrzał się, lecz nigdzie nie dostrzegł ubrania ofiary. Tylko nieco dalej, przy kupie chrustu, zapakowany w torbę na dowody leżał ornat księdza Donata Gizy. Był oznaczony numerem 5.

– Sześć lat. Płeć męska.

Podeszła do niego kobieta w identycznym kożuchu, jaki miał na sobie. Zamiast uszanki nosiła dwie ręcznie robione i mocno zmechacone czapki włożone jedna na drugą. Obie we wściekłych kolorach. Chyba tylko po to, by dziennikarze widzieli ją z daleka, pomyślał Hubert.

– Przywiózł go martwego? – zastanowił się na głos.

– Już pan wie, że to on?

– Mówię o sprawcy. Ogólnie – uciął i przyjrzał się kobiecie.

Spłoszyła się, pochyliła głowę. Dostrzegł, że oczy ma zaczerwienione, a usta drżą jej ze zdenerwowania.

– Zmarł najdalej trzy godziny temu. – Wyciągnęła dłoń. – Sandra Sowula. Tutejszy anatomopatolog. Ale wszyscy mówią na mnie Swieta, więc się nie krępuj.

– Hubert Meyer. Po prostu Meyer.

Uścisnęli sobie dłonie bez zdejmowania rękawiczek.

– Skąd wiesz, że chłopiec ma sześć lat? – zapytał. – I że to chłopiec. Jest zwinięty jak szczenię w brzuchu matki.

– Od razu go poznałam. – Swieta zamrugała nerwowo, jakby za wszelką cenę starała się nie rozpłakać. – To Tymek Wątły, synek mojej koleżanki. Chodził do zerówki. Dobrawa wyjechała na kilka dni w delegację do Suwałk. Zostawiła dziecko pod opieką znajomego. Paweł twierdzi, że spał. Nie zauważył, kiedy mały wymknął się z domu.

– A wymknął się?

Lekarka wzruszyła ramionami.

– Puchacz ocknął się o trzeciej i dopiero zauważył, że chłopaka nie ma. Ten facet to najlepszy kumpel zabitego księdza. Robili razem interesy. I polowali. Dobrawa też należy do Pelikana. W ubiegłym roku była królową strzelców. Pierwsza kobieta w historii koła – dodała i umilkła, jakby dopiero kiedy to wypowiedziała na głos, zrozumiała, że uwagi są nie na miejscu. Odchrząknęła. – Nie wiem, kto ją zawiadomi. Na pewno nie ja. – Znów urwała. – Przerasta mnie, że muszę tutaj być i badać ciało Tymka. Znałam chłopca bardzo dobrze. Czasami, kiedy Dobra wyjeżdżała, zostawał ze mną. Wczoraj miałam randkę i tylko dlatego odmówiłam jej pomocy. W biurze jest nas tylko dwoje, a mój zmiennik ma koronę. Musiałam dziś przyjechać – dukała.

Hubert zamyślił się. Zarejestrował ciasny krąg znajomych.

– Skąd wiadomo, że Tymek w nocy wyszedł samowolnie z domu? Może ktoś go uprowadził?

– Czupryna posłał ludzi do Pawła Puchacza. Nie ma śladów włamania. Dom był otwarty. Zresztą… – Zawahała się. – Puchacz szukał dziecka po znajomych. Do mnie też zadzwonił. Nie odebrałam. Oddzwoniłam dopiero, jak dostałam wezwanie, by przyjechać tutaj. Chwilę pogadaliśmy. Jest zrozpaczony… Musisz wiedzieć, że to nie pierwszy raz, kiedy chłopiec od niego uciekł. Dlatego Dobra wolała, żeby zostawał ze mną. Wczoraj naprawdę nie mogłam… – powtórzyła, jakby czuła się współwinna śmierci dziecka.

– Uciekał? Znajomy? – Hubert zmarszczył czoło. – I mimo wszystko matka go z nim zostawiała?

– Tutejsi mówią, że Paweł mógł być ojcem Tymka.

– A był?

Kobieta nie odpowiedziała.

– Nie nosił jego nazwiska – zauważył Meyer.

Lekarka pokręciła głową. Zamrugała, przetarła twarz rękawem. Ale się nie rozpłakała.

– Nie – zapewniła stanowczo. – I nie sądzę, by był ojcem.

– Nie sądzisz czy nie wiesz? – dopytał.

Czekał chwilę, ale lekarka uparcie milczała. Kiedy wznowiła wywód, dotyczył poprzedniego wątku:

– Wieczorem Puchacz miał gości. Przyszli ze swoimi dziećmi. Chłopcy bawili się do późna.

– Był alkohol?

Kobieta pokiwała głową. A potem nagle wzruszyła ramionami.

– Możliwe. Nie było mnie tam. Nie mam dzieci.

Zabrzmiało to jak wyrzut. Hubert uznał, że później pomówi z lekarką o lokalnych plotkach i relacjach.

– Powiesz mi więcej o obrażeniach?

– Sprawca spuścił z niego krew. – Wskazała nacięcia na przegubach, szyi i głowie. – To nie musiało trwać długo.

– Ile?

– Dwie godziny wystarczą, żeby pozbawić krwi dwudziestokilowego dzieciaka.

– Nie zrobił tego tutaj. – Hubert rozejrzał się. – Ale gdzieś w pobliżu. Inaczej ciało by zastygło i nie byłby w stanie wpasować go w te sztachety.

– To kapliczka – sprostowała. – Robił ją mój znajomy, znany twórca neoikon.

– Nie skrępował dziecka. Nie ma śladów pobicia, dręczenia?

– Jest trochę starych obrażeń – odparła kobieta. – Szczegółowy spis będziesz miał w opinii. – Zawahała się, jakby chciała coś dodać, ale zmieniła zdanie. – Umył go. Nie znalazłam nawet jednego włókna. Jest czyściutki jak za przeproszeniem lalka. Jakby wiózł go w jakiejś folii albo sterylnym pudełku.

– Może tak zrobił? Masz dla mnie jeszcze coś, zanim go rozwiniesz?

Spojrzała na niego, jakby był monstrum nie mniej wstrętnym od sprawcy. Nie spodobało jej się, że nie okazuje ofierze współczucia, ale Hubert w ten sposób bronił się przed rozsypaniem.

– Tak – rzekła. – W ustach miał to.

Pomachała torebką na dowody.

– Co to takiego? – Hubert zbliżył się i przyjrzał znalezisku.

Wyglądało jak smoczek z przymocowanym fragmentem cętkowanego futra.

– Nie mam zielonego pojęcia. Pierwszy raz pracuję nad tak dziwną sprawą. Wiesz, u nas wcale nie zdarzają się takie zabójstwa.

– Chodźmy obejrzeć postrzał – zadecydował Meyer, by Swieta trochę ochłonęła.

* * *

– Strzał z dużej odległości. Oddany celnie. Najprawdopodobniej karabinek snajperski. Więcej powie balistyk – oświadczyła, gdy zakończyła oględziny ciała księdza Donata Gizy. Tym razem była profesjonalnie spokojna, a głos jej drżał, tylko kiedy zwracała głowę w kierunku kapliczki Hubertusa. – Możecie go zabierać.

Meyer dał znak, by jeszcze zaczekali.

– Mogę? – zwrócił się do Swiety, a potem do syna Domana. – Chciałbym zostać z nim sam na sam.

Spojrzeli po sobie, ale wycofali się na odległość kilku kroków. Wiedział, że będą mu się przyglądać. Czuł ich spojrzenia na plecach, kiedy stanął w miejscu, w którym strzelec trafił ofiarę, a potem ruszył do torów.

Wilk wciąż tam leżał. Głowę miał zmiażdżoną, górna część tułowia zbryzgana była krwią, dolna wyglądała na nienaruszoną. Hubert dotknął ciała zwierzęcia, pogładził jego białe futro, a potem podniósł głowę i poszukał wzrokiem miejsca, w którym mógł się ukrywać napastnik. Śledczy obstawiali ambonę, która znajdowała się kilkaset metrów stąd, ale jeśli była ulokowana w lesie, to skierowana raczej na polanę, i Hubert wątpił, by ktokolwiek mógł z niej dostrzec działania ofiary w okolicy dzikiego przejazdu kolejowego.

Gdzie siedziałeś? Skąd go obserwowałeś? Czy to, co zrobił z wilkiem, tak cię wkurzyło?

Podniósł się. Zawołał Tomka.

– Zabezpieczyliście to? – spytał.

Młody Doman się zastanawiał. W końcu włączył krótkofalówkę i upewnił się, że nikomu nie przyszło do głowy łączyć wilka ze sprawą. Powiedział o tym profilerowi.

– Nikt go nie ruszał? – dopytał Meyer.

Tym razem Tomek stanowczo zaprzeczył.

– Bardzo dobrze. Niech technik zrobi zdjęcia. I film. Będę zobowiązany.

Następnie zaczął liczyć kroki, chodzić tam i z powrotem: od wilka do księdza, a potem do kapliczki, w której znaleziono ciało dziecka.

– Gdzie jest wóz księdza Gizy? – krzyknął, kiedy nikt już nie zwracał na niego uwagi.

– Przestawiliśmy go – pośpieszył z wyjaśnieniem młody Doman. – Była tam nabita broń. Jeśli szczerze, cały arsenał. Trzeba to było zabezpieczyć.

– Jest dokumentacja? Gdzie dokładnie zaparkowała ofiara? Jak ulokowano ambony? Masz mapę? – Hubert zarzucił Tomka pytaniami.

Młody policjant nie znał większości odpowiedzi.

Wreszcie Meyer sam dopadł jeepa księdza.

– Ślady, mówisz, zebraliście? – upewnił się.

Poderwał plandekę i spomiędzy kanistrów, pledów i pudeł z kuchenką turystyczną oraz sprzętem do polowań wydobył torbę termiczną do transportu krwi.

Tomek patrzył na Meyera jak na wariata. Profilerowi spadła czapka, z wysiłku na policzki wystąpiły mu czerwone plamy. Kożuch Domana był na niego za duży, więc Hubert go rozpiął. Poły podrygiwały w rytm jego myszkowania na półciężarówce.

– Zebraliście czy nie? – warknął Hubert.

– Podobno oględziny wozu zostały zakończone.

– Wnikliwe czy pobieżne?

– Chyba jednak pobieżne – jąkał się młody policjant.

Obejrzał się po posiłki. Powoli wokół nich gromadzili się tłumnie funkcjonariusze. Hubert widział, że Czupryna pośpiesznie kończy udzielanie wywiadu i marszowym krokiem zmierza w ich stronę. Meyer zeskoczył z paki, otrzepał ręce o spodnie i postawił na ziemi znalezioną torbę na krew.

– Weźcie to do badania. I przenicować każdy włosek na tym wozie – zarządził komendant.

A potem wywołał Swietę z tylnego rzędu.

– Masz testy paskowe?

Pobiegła truchtem do swojej walizki.

– Sprawdź od razu – polecił jej, nie kryjąc ekscytacji. A potem przeżegnał się i dodał, nie patrząc na zebranych: – Słodki Jezu, spraw, żeby Meyer się mylił.

Kobieta pochyliła się, delikatnie odkręciła zakrętkę. Z wewnątrz buchnęła para. Ciecz wciąż była ciepła. Pobrała na pipetę kroplę i kapnęła na plastikowy test do złudzenia przypominający test ciążowy. Na chwilę zapanowała cisza. W oddali słychać było tylko krzyki dziennikarzy awanturujących się z mundurowymi pilnującymi taśm.

– Nie pomylił się – wyszeptała Swieta. – Cztery litry ludzkiej krwi. Więcej będę mogła powiedzieć po badaniach w laboratorium.

Hubert patrzył, jak co poniektórzy robią znak krzyża. Część żegnała się trzema palcami, reszta po katolicku, całą dłonią.

– Tymek nie miał w sobie więcej niż półtora litra krwi. Do dwóch maksymalnie – orzekł. – To znaczy, że wkrótce znajdziemy kolejne dziecko. Jest tutaj więcej takich kapliczek?

* * *

Mężczyzna siedział z twarzą ukrytą w dłoniach. Był w rozchełstanej koszuli, spodniach od piżamy i brudnych góralskich kapciach.

– Paweł, musisz jechać z nami – powtórzył łagodnie młody Doman.

Na wzorzystą wersalkę, na której wciąż leżała rozgrzebana pościel, rzucił odzież, którą na chybił trafił wydobył z szafy gospodarza.

– Wiesz, że tak trzeba.

– Ale Dobrawa? Muszę na nią czekać. Bardzo się przestraszy, że dom jest pusty… – Puchacz podniósł głowę i Hubert zobaczył, że oczy ma przekrwione jak królik. – Obudziłem się, a jego nie było – powtarzał płaczliwie. – Drzwi były otwarte. Psa znalazłem przywiązanego do płotu. Szczekał jak opętany.

– Ubieraj się – powtórzył ostrzej zniecierpliwiony Doman i spojrzał na profilera, a potem na komendanta, który właśnie wszedł do pomieszczenia. – Bo cię wyprowadzimy.

Komendant skinął głową i mundurowi chwycili Puchacza pod ramiona. Szarpał się jeszcze chwilę, aż wreszcie się poddał, zwiesił rozczochrany łeb. Kiedy zakładali mu na przeguby kajdanki, już nie protestował.

– Od trzech tygodni kibluję w domu bez sił. Może mam powikłania po koronawirusie? Nie możecie mnie zabrać bez badań. Pozarażam was wszystkich!

– Możemy i zabieramy. – Czupryna wystukał popiół z fajki do doniczki z aloesem. – A chory jesteś z przepicia. Nie cwaniakuj!

Mundurowi pomagali mężczyźnie się ubierać. Trzęśli się nad nim jak nad jajkiem. Hubert zastanawiał się, dlaczego nie traktują go jak zwykłego świadka. Jaką tutaj jest figurą?

– Ktoś w nocy wszedł i go wywabił – rzucił w próżnię Puchacz. Właśnie rozkuli go, by się ubrał. Bez skrępowania ściągał piżamę i przy wszystkich wkładał spodnie na goły tyłek bez bielizny. Swieta stojąca w tylnym rzędzie taktownie się odwróciła. – Nie mam z tym nic wspólnego.

– Kto wszedł? – Hubert przysunął krzesło bliżej i usiadł naprzeciwko podejrzanego. – Zna pan tego kogoś?

Mężczyzna milczał przez chwilę. Wciągnął bluzę, nasunął na głowę kaptur.

– Ja… – zaczął. – Mnie się zdawało, że to sen.

– Sen?

– Wczoraj przed południem wpadł do mnie sąsiad z bratem. Wypiliśmy ledwie dwa litry. Dopiero tydzień temu pokonałem koronę. Powinienem zachować kwarantannę, a Dobra podrzuciła mi dzieciaka… Moja rekonwalescencja jeszcze się nie skończyła. Dlatego jak popiliśmy, padłem jak betka. Tymek cały czas był u siebie. Myślałem, że śpi. A potem przebudził mnie w nocy, pochylił się, coś gadał. Kiedy się ocknąłem, w dłoni miałem jego medalik.

Rozwinął dłoń.

– To nosił od chrztu.

Hubert przyjrzał się wizerunkowi Matki Boskiej. Łańcuszek był porwany.

– Musiał mi to włożyć do ręki, zanim wyszedł. – Mężczyzna się rozpłakał. – Tymek znał porywacza! To ktoś z tutejszych. Obłaskawił mojego psa… A przecież ostry rottweiler nie dałby się przywiązać byle komu!

– To był dorosły czy dziecko? – przerwał mu Hubert.

– Nie wiem, nie wiem… Jak się Dobra dowie, zabije mnie. To moja wina, że Tymek zginął.

– Tak – potwierdził profiler zniecierpliwiony. – Niewykluczone, że chłopiec zginął przez ciebie.

W pomieszczeniu rozległ się potępiający szmer.

– Ale może też sprawca wiedział, że się nawalisz i łatwo mu będzie chłopca stąd zabrać. Z tym brzemieniem będziesz musiał żyć. Módl się, żeby twoi kumple od kieliszka potwierdzili swoją obecność u ciebie wieczorem i żebyś nie miał sprawy o zabójstwo.

– Co ty pierdolisz? – Puchacz się wściekł. – Nie mam nic wspólnego z uprowadzeniem chłopca!

– To nie uprowadzenie! Tymek nie żyje – odparł wrogo profiler. – A twoi sąsiedzi są nieuchwytni. Ich matka twierdzi, że nie było ich wczoraj u ciebie. Bawili się w białostockim burdelu.

– To kłamstwo! – krzyknął Puchacz. – Co ty możesz wiedzieć, przybłędo?! Kim ty w ogóle jesteś?! Nie znam cię!

Zerwał się i rzucił z pięściami na Huberta. Mundurowi złapali go na czas, nim Meyer zdołał wyprowadzić cios.

– To nasz człowiek, Puchu. – Do sprzeczki nieoczekiwanie wmieszał się sam Czupryna. – Daj na wstrzymanie… – Poklepał Puchacza wspierająco po plecach. A potem zwrócił się do profilera, zniżając głos do szeptu: – Zostaw go nam. Weźmiemy go, bo tak trzeba. Nie musisz mu grozić. Kilka lat temu Paweł był naszym najlepszym operacyjnym. Ta taktyka nic nie da.

Hubert otrzepał swój kożuch, jakby pozbywał się brudu pozostawionego przez dłonie byłego funkcjonariusza. Zerknął podejrzliwie na zgromadzonych, a potem na komendanta. Zauważył, że syn Domana wycofał się aż pod ścianę i ewidentnie unikał jego spojrzenia.

– Masz pozwolenie na tę broń? – Hubert wskazał strzelbę opartą o witrynę z kryształami. – Jako były policjant powinieneś wiedzieć, jak należy zabezpieczyć sprzęt. Gdzie masz szafę pancerną?

– Strzelba jest popsuta. Dzieciak się nią bawił. A resztę giwer trzymam w swojej strzelnicy.

Hubert westchnął ciężko.

– Weźcie go, bo za siebie nie ręczę.

Kiedy mundurowi wyprowadzali Puchacza, Czupryna rzekł do profilera:

– Kiedyś był z niego najlepszy strzelec w regionie. Nawet naprany nie chybiał.

– Trafiłby księdza z odległości?

– Bez problemu – potwierdził komendant. – Gdyby chciał go zabić… Ale z tego, co wiem, to byli najlepsi kumple.

– Byli? – upewnił się psycholog.

– Dobrawa, matka zamordowanego chłopca, pracowała kiedyś jako gosposia księdza Donata. Kiedy kapelan poszedł do Lasów Państwowych, załatwił jej robotę w firmie Pawła. Ludzie gadali, że Dobra ostro zawróciła Puchowi w głowie. Od tamtej pory mogło się pozmieniać.

Hubert wpatrywał się w komendanta w oczekiwaniu. Nie odzywał się.

– Co może poróżnić przyjaciół? – Czupryna wzruszył ramionami i kontynuował: – Kobieta, pieniądze i władza. Donat Giza zdeklasował Pawła w każdej z tych dziedzin.

– Matka zamordowanego chłopca była tylko gosposią księdza Gizy? – dopytał Hubert. – Czy łączyło ich coś więcej?

Odpowiedzi nie otrzymał i to mu wystarczyło za zapewnienie.

– Niech wasz człowiek wytrzeźwieje i zbierze myśli na dołku – zaproponował. – Na warsztat weźmiemy go po południu. W tym czasie dowiedzmy się jak najwięcej o innych przyjaciołach księdza Gizy i matki chłopca.

Czupryna skinął głową, pyknął z fajki i pociągnął profilera na stronę.

– Uważasz, że obu zbrodni dokonał ten sam człowiek?

Hubert nie odpowiedział od razu. Nie chciał przedstawiać jeszcze żadnych hipotez. Wiedział, że jedna z nich nie spodoba się mocno zżytej społeczności. Jeśli szczerze, żadna im się nie spodoba.

– Na razie, przynajmniej oficjalnie, rozdzieliłbym te sprawy – zaczął ostrożnie. – Na twoim miejscu wybrałbym czujnie ekipę, która będzie przy nich pracowała. Choć nie jestem przekonany, czy to jeden klient, pochodzi z waszego terenu – zaznaczył. – To nie jest nikt przyjezdny. Bywa tutaj, ma bliskie powiązania rodzinne i towarzyskie. Najprawdopodobniej znasz go, a twoi ludzie już go rozpytywali.

Czupryna wyjął fajkę z ust, zapatrzył się w okno.

– Tego się obawiałem – przyznał. – Obcy nie wślizgnąłby się w łaski kapelana, a dzieciak nie poszedłby z nim po nocy.

– Jeśli chodzi o dziecko, to może być ona – zauważył Hubert i pochylił głowę. – O której dostarczycie matkę na posterunek?

Czupryna przyjrzał się Hubertowi i profiler dostrzegł w jego oczach grozę.

– Naprawdę uważasz, że Dobra mogłaby…? – zaczął i urwał.

– Na razie nic nie uważam, bo niewiele wiem – uspokoił go psycholog, choć zastanawiało go, dlaczego komendant nazwał matkę ofiary tak familiarnie. Czyżby znali się bliżej? – Ty wiesz o swoich ludziach najwięcej.

– To teren młodego Domana – zaoponował komendant. – Jestem w Narwi pierwszy raz w życiu.

– Nikogo nie możesz wykluczyć – stwierdził profiler. – Zwłaszcza z grona bliskich zabitego chłopca… Były już takie wypadki w niewielkich społecznościach. Róbmy sumiennie każdy swoją robotę.

– Sprawdzimy alibi Puchacza na tę noc minuta po minucie – zapewnił Czupryna.

– W tej sprawie każde przesłuchanie może być kluczowe – dodał Hubert i się zawahał. – Jeśli chciałbyś znać moją opinię, na tym etapie nie potrzebujesz profilu, lecz proaktywnych taktyk działania. Powinniśmy wypłoszyć go z kryjówki.

– Masz ode mnie zielone światło – powiedział stanowczo komendant, lecz zastrzegł: – Informuj mnie o każdym pomyś­le na bieżąco.

Hubert podziękował skinieniem głowy, a potem odwrócił się i zawołał młodego Domana.

– Zróbcie dokumentację zbliżeń gapiów – polecił. – Chcę mieć na zdjęciu każdego, kto się tutaj kręcił. Czy to wasz sąsiad, kuzynka, dziennikarz, czy stary przyjaciel z komendy… – A potem pochylił się i szepnął Tomkowi do ucha: – Funkcyjnych i oficjeli też. Sam się tym zajmij. Byle dyskretnie.

* * *

„Kup Atlas do siłki (we ślubnym prezencie) – JEST TAKIE DUŻE POMIESZCZENIE, A TRZEBA SIEDZIEĆ tak czy owak. Bez zmian: zdrowa”.

Dobrawa Wątła przeczytała wiadomość kilka razy. A choć ze wszystkich sił starała się wyrzucić ją z głowy, nie była w stanie. Wspomnienie powracało jak upiorny koszmar. Jakby jej siostra miała nad nią niewidzialną władzę. Razem ze zmarłą matką, której obiecała, że po jej śmierci zajmie się Romką. I słowa dotrzymała. Ksiądz Donat pomógł jej tanio przejąć mieszkanie w stolicy, za które co miesiąc Dobra regulowała czynsz. Płaciła też wszystkie świadczenia: za światło, telefon i wodę. Utrzymanie siostry w Warszawie kosztowało ją drożej niż siebie z dzieckiem w Narwi. Ale sądziła, że w ten sposób uchroni Romkę przed totalnym stoczeniem się i wypełni przysięgę daną zmarłej. Jakaż była głupia… Romka nigdy nie zmądrzeje, nie da się jej uratować. Szła po równi pochyłej i choćby nie wiem jak Dobra ją zawracała, wciąż zmierzała do dna. Rok temu zawarły niepisany układ. Dobra przestała spełniać zachcianki siostry i wysłuchiwać jej narzekań. Dalej opłacała czynsz i media, ale nie odpowiadała na wiadomości. Nie odbierała od niej połączeń. Czuła, że grzeszy, że Bóg ją za to pokarze, ale miała dość. Romka była samolubna, okrutna i nie miała sumienia. Wykorzystywała Dobrą. I odzywała się, tylko kiedy wpadła w kłopoty. Narkotyki, pijaństwo, burdy z koleżkami od kieliszka… Dobra spojrzała na migającą wiadomość. Miała siostrę wpisaną w telefon pod kodem liczbowym. Było to stare hasło do banku ich matki. Odetchnęła głęboko i zdecydowała się zmierzyć z nowym niebezpieczeństwem. Odczytała:

„Marcysia Cyganek dzwoniła z Wywiadem. Spółdzielnia Hamowo Znów Zkrewiła – tym razem idę na 3,5 r. Będę APELOWAŁA MOŻLIWE, ŻE ZDEJMĄ ZE PÓŁ ROKU”.

Dobra rzuciła komórkę i schowała się pod kołdrę. Nie wolno jej odpisać, choć serce krwawiło. Chciałaby dodać Romce otuchy, zapewnić, że kocha, że nie jest sama, ale wiedziała, że to tylko pogorszy sprawę. Romka od razu się tego chwyci i Dobra będzie musiała zadłużyć się na adwokatów. A siostra była winna. Zaatakowała sąsiada i chciała go zabić. Gdyby jego żona na czas nie wezwała pogotowia, Romka od dawna by siedziała… Co najbardziej wstrząsające, kochanek nie tylko przeżył cztery ciosy w serce, lecz także Romce wybaczył. Kiedy tylko się ocknął, zeznał, że wciąż ją kocha i nie ma żalu, bo to jego żona sprowokowała kłótnię. Romka liczyła, że po takiej deklaracji się wywinie, ale jednak wyglądało na to, że pójdzie wyrok odsiedzieć. Trafiła na upartego oskarżyciela – kobietę, która podczas pierwszego przesłuchania przyrzekła, że Romkę pogrąży. Wtedy to siostrę bawiło, ale dziś, jak widać, wcale nie jest jej do śmiechu. Dobra czuła się tak, jakby słoń usiadł jej na piersi. Ledwie mogła oddychać.

Leżała jeszcze jakiś czas, zbierając siły. Wreszcie zerwała się i ruszyła pod prysznic. Dziś nareszcie wraca do domu. Na przekór wszystkiemu postanowiła wypindrzyć się i ufryzować. Puściła wodę, wyregulowała temperaturę. Przygotowała błękitną sukienkę, namydliła włosy i już miała zamknąć drzwi do łazienki, kiedy wybrzmiał dzwonek specjalny: Shallow z filmu Narodziny gwiazdy. To dzwoniła Swieta, jej najlepsza przyjaciółka. Dobra przywdziała uśmiech na twarz i postanowiła: nie dam się zagonić w pułapkę. Niech siostra sama sobie radzi i pije piwo, jakiego nawarzyła.

– No i jak tam wczoraj z Francuzem? Sprawił się? – zaświergotała do Swiety, dumna z siebie, że nawet w najtrudniejszej sytuacji potrafi zachować zimną krew.

Po drugiej stronie panowała cisza. Dobra odsunęła telefon od ucha, przyjrzała się ekranowi. Połączenie wciąż trwało. Na wyświetlaczu migotało wspólne zdjęcie z przyjaciółką z Egiptu. Kiedy usłyszała chrząknięcie, pojęła skonfundowana, że po drugiej stronie jest mężczyzna.

– Pani Dobrawa Wątła?

Zimny dreszcz poszedł jej wzdłuż kręgosłupa. Myślała szybko. Tymek jest u Pawła, a z aparatu Swiety dzwoni jakiś urzędnik. Głos brzmiał oficjalnie, choć jakby znajomo. Czuła podskórnie, że wieści nie będą krzepiące. Czyżby mały znów uciekł? Z Romką miała dość stresów. Nie potrzebowała kontroli opieki społecznej.

– Kto mówi?

– Czy pani Wątła? – powtórzył mężczyzna i odchrząknął.

– To ja – potwierdziła. Kojarzyła jego głos, ale byłoby to zbyt nieprawdopodobne… – Z kim mam przyjemność?

– Podkomisarz Tomasz Domański z policji w Narwi – przedstawił się wreszcie.

– Tomek? – zdziwiła się. – Dlaczego mówisz tak oficjalnie? To jakiś żart? – Urwała, bo rozmówca w dalszym ciągu zwracał się do niej jak do obcej osoby:

– Paweł Puchacz zeznał, że zakwaterowano panią w hostelu Bocian Apartamenty w Suwałkach. Za chwilę podjedzie po panią radiowóz.

– O co chodzi, Tomeczku?

– Wiemy, że miała pani jechać autobusem o piętnastej, ale nie możemy tyle czekać – odparł tym samym tonem. – Doszło do zdarzenia kryminalnego. Czekamy na panią.

– Co się stało?! – podniosła głos. – Musisz mi powiedzieć! Czy Tymek coś zbroił? On jest niewinny. To z pewnością pomyłka!

Po drugiej stronie znów zapadła cisza.

– Dobra, Dobreńka… – Teraz kobieta usłyszała głos przyjaciółki. Swieta mówiła cicho, głos jej się łamał. – Tak mi przykro. Naprawdę. Do końca życia sobie nie daruję, że wczoraj nie mogłam ci pomóc.

A potem się rozpłakała.

– Swietko, powiedz, co zaszło. Powiedz mi… – powtarzała nieprzytomna ze zdenerwowania Dobra. – Jest tam Donat albo Paweł? Nie możesz mnie tak zostawić, nie wytrzymam tej drogi…

Ale nikt jej nie słuchał. Z drugiej strony docierały do niej strzępy ściszonej sprzeczki. Ktoś obsztorcował Swietę basem, że nie pomaga śledczym. Wreszcie słuchawkę przekazano kolejnej osobie.

– Dzień dobry, pani Dobrawo.

Ten głos również należał do mężczyzny. Niski, chropawy, lecz ciepły w barwie. Dobra czuła, że ten człowiek przekaże jej wiadomość, która poprzednikom nie przeszła przez gardło. Zatrzymała powietrze w płucach. Spróbowała uzbroić się we wszystkie moce. W myślach powtarzała fragmenty znanych modlitw.

– Nazywam się Hubert Meyer. Jestem psychologiem śledczym. Pomagam tutejszym detektywom w sprawie podwójnego zabójstwa. Proszę przyjechać jak najszybciej. Pani synek nie żyje.

Dobra ku swojemu zdziwieniu nie ryknęła płaczem. Zupełnie nic nie poczuła. Jakby to, co mówił ten facet, jej nie dotyczyło. Nie przyjmowała tych danych. Nie chciała nic więcej wiedzieć.

– Kto jest drugą ofiarą? – Dopiero kiedy usłyszała swój głos, dotarło do niej, że zadała to pytanie.

– Ksiądz Donat Giza. Został zastrzelony podczas polowania.

– Wiedziałam, że to się tak skończy – westchnęła i wcisnęła czerwoną słuchawkę.

* * *

– Co to miało znaczyć?

Młody Doman spojrzał na Meyera, ale ten tylko wzruszył ramionami i opuścił pokój.

– Hej, wujku! – zawołał za nim młody policjant i zaraz się poprawił: – Hubercie!

Profiler odwrócił się i kiwnął na zapłakaną Swietę.

– Masz ochotę na spacer po lesie?

– Przed sekcją? – zdziwiła się i wytarła twarz rękawem. Sięgnęła po swój kożuch oraz obie włóczkowe czapki. – Pełno tam dziennikarzy. I gapiów.

Hubert coś sobie przypomniał.

– Zrobiłeś? – zwrócił się do Domana.

Tomek sięgnął do kieszeni i podał mu małego olympusa. Hubert przestraszył się, że aparat wymaga błon fotograficznych.

– To było nowoczesne, kiedy rodził się mój syn – skrzywił się. – Nie masz telefonu?

– Sprzęt służbowy – przyznał niechętnie Tomek. – Inaczej nie moglibyśmy włączyć tych zdjęć do akt.

Psycholog uruchomił aparat i przejrzał materiały. Na małym ekraniku trudno było powiększyć obraz. Hubertowi zdawało się, że ładowanie plików trwa całe wieki.

– Masz do tego kabel?

Tomek pogrzebał w szufladzie.

– Może w labie mają. – Ruszył do drzwi.

– Znasz tutaj wszystkich? – Meyer zwrócił się do lekarki i pomachał aparacikiem. – Mieszkasz w Białymstoku, ale pochodzisz z Narwi, prawda?

Speszyła się.

– Jak odgadłeś?

– Dobrawa Wątła to twoja przyjaciółka z dzieciństwa.

– Można tak określić, choć dla mnie jest raczej jak młodsza siostra – przyznała bardzo powoli. – Chrzcili ją, kiedy szłam do liceum. Nasze domy sąsiadowały ze sobą. Chowała się u nas, kiedy ojciec szalał.

– Patologia?

– Ojciec pił. Matka trzymała się w pionie dzięki głębokiej wierze. Zadbała, by Dobra nie zasmakowała przemocy. Oddała młodszą córkę do szkoły u zakonnic. Miała jeszcze jedną córkę. Romanę…

– To u zakonnic Dobra poznała księdza myśliwych?

– Zauważył ją na końcowej akademii. W trzeciej klasie praktycznie u niego mieszkała. – Swieta przerwała i dorzuciła pośpiesznie: – Prała mu, gotowała. Trzymała w domu porządek.

Hubert podniósł brew. Takich historii słyszał już bardzo wiele. Wciąż jednak nie mieściło mu się w głowie, że złożona nieletniej propozycja, by zamieszkała na plebanii, nie wzbudziła lokalnego skandalu. Pewnie uznali to za gest miłosierdzia.

– Jej siostrą też się zaopiekował?

– Romka wtedy szlajała się już po kraju. Jest starsza o pięć lat. Kiedy ksiądz przygarnął Dobrą, Romana była pełnoletnia.

Hubert wpatrywał się w lekarkę. Była zaczerwieniona z gorąca. Pot spływał strugami po jej pucołowatych policzkach. Mimo lekkiej nadwagi było w niej coś sensualnego. Zastanawiał się, czy ma męża. Bo że była bezdzietna, już wiedział. Wyciągnął ramię, objął ją. A potem poprowadził do wyjścia.

– Opowiedz mi o tej rodzinie – rzekł, kiedy opuszczali posterunek.

Swieta ruszyła miarowym krokiem, pewna, że zmierzają na parking, by pojechać ponownie na miejsce zdarzenia, lecz przed zakrętem Hubert zatrzymał się i przeszedł przez dziurę w siatce. Spojrzała na niego zaskoczona.

– No chodź – zachęcił ją. – Nad rzeką lepiej się myśli. A za godzinę lub dwie, kiedy przywiozą matkę Tymka, oboje będziemy musieli być skoncentrowani.

* * *

Teren był piękny. Gdyby nie okoliczności, w jakich Meyer się tutaj znalazł, mógłby się poczuć jak na wakacjach. Rozlewiska pokrywała gruba warstwa śniegu, a na brzegach rzeki stały kry. Środkiem jednak woda płynęła wartko. W oddali Hubert dostrzegł człowieka na tratwie. Miał na sobie kamizelkę odblaskową, rybackie wodery i właśnie przystawiał lornetkę do oczu, udając, że obserwuje ptactwo, choć tak naprawdę przyglądał się spacerującym Hubertowi i Swiecie.

– Rozumiem, że to jakiś tutejszy miłośnik ornitologii – mruknął profiler.

– Nawet więcej… Guru naszych zielonych – zameldowała Swieta, uprzedzając kolejne pytanie. – Maniek Kolecki organizuje pikniki ekologiczne, ratuje bociany, działa w otwartych klatkach i oblewa farbą ludzi noszących futra. Jest w komisji krajowej fundacji Bez Krwi – Narew. Nie wiem, czy słyszałeś, że to oni doprowadzili do zakazu udziału dzieci w polowaniach. Jeszcze trzy lata temu chłopiec taki jak Tymek mógł iść z innymi w nagance. I zresztą to robił. – Swieta zawahała się, umilkła. A potem wskazała podbródkiem ekologa na tratwie. – Kolecki to weganin, promotor zdrowej żywności. Jego religia to matka natura.

– Nie lubi myśliwych – dodał dla formalności Hubert.

– Nie lubi? Prowadzi z nimi świętą wojnę! – żachnęła się lekarka. – Odkąd pamiętam, blokuje polowania i organizuje protesty. Ma swoją małą bojówkę. Wziąłeś mnie nad rzeczkę, żebym ci naplotkowała o tutejszych?

– A mają coś do ukrycia?

– Każdy ma swoje sekrety – odparła. – Choć nie sądzę, by moje cię zainteresowały.

Meyer nie odpowiedział. Zatrzymał się. Przyglądał się ekologowi. Nawet z tej odległości widać było, że kawał z niego przystojniachy. Czerstwy, dobrze zbudowany, ogorzały od słońca. Spod rastafariańskiej czapy wystawały długie dredy. Był też silny i zmyślny. Jakimś cudem zatrzymał tratwę i udało mu się ją zawrócić. Hubert musiał przyznać, że poszło mu to wyjątkowo sprawnie.

– Bardzo się męczy, żeby ominąć te kry – zauważył. – Albo to nas nie chce spotkać…

– Przybiegnie na posterunek, jak tylko się przerzedzi. – Swieta uśmiechnęła się kpiąco. – Śmierć myśliwego na polowaniu to dla niego gratka. Grzeje to już w mediach społecznościowych swoich organizacji. Założę się, że poumawiał się z zaprzyjaźnionymi dziennikarzami.

– Nie lubisz go?

– Na ostatnim roku studiów zaliczyłam z nim trzymiesięczny romans. To prehistoria, ale kurowałam się po nim kilka lat – wyjaśniła bez ogródek. – Przyjechałam do domu na wakacje i upiłam się charyzmą Mańka. Brałam udział we wszystkich jego bitwach o naturę. Wiem, do czego jest zdolny.

– Do czego? – zainteresował się.

– Do wszystkiego. – Przyjrzała się ekologowi, jakby przyszedł właśnie dzień odpłaty. – Zapewniam cię, że nie mówię tego, bo mnie rzucił, a potem zwodził kolejne lata. Sądziłam wtenczas, że jest miłością mojego życia. – Skrzywiła się, jakby zjadła coś nieświeżego. – W tym czasie bzykał licealistki i doktorantki, które przyjeżdżały tutaj robić badania.

– Co to znaczy do wszystkiego? – drążył profiler.

Spojrzała w niebo. A potem syknęła:

– Sprawdź, z jakiego karabinka zastrzelono Donata, a potem zdobądź nakaz przeszukania fundacji Bez Krwi – Narew. Zanim Maniek został zapalonym ekologiem, strzelał sportowo i zdobywał medale. Z tego, co wiem, miał kiedyś kilka sztuk broni. Puchacz chciał je odkupić, kiedy zakładał strzelnicę, ale Maniek się nie zgodził. Oświadczył, że pogardza dawną pasją, ale jak go znam, pewnie zostawił kilka karabinków na pamiątkę… Nie zdziwiłabym się, gdyby naboje któregoś z nich pasowały do kuli, którą wyjęłam z księdza myśliwych.

Hubert ważył jej słowa. Był pewien, że podała te dane nieprzypadkowo.

– Bez krwi? – powtórzył, a Swieta wzdrygnęła się i przyłożyła dłoń do ust.

– Słodki Jezu! – szepnęła, jakby dopiero teraz pojęła znaczenie tych słów. – Nie pomyślałam… Ta fundacja działa od dziesięciu lat. Tak wrosłam w to miejsce, że nie dostrzegłam koincydencji!

Hubert nie dał się zagadać.

– Sugerujesz, że ekolog i przeciwnik przemocy wobec zwierząt mógłby osobiście odstrzelić honorowego prezesa tutejszego koła łowieckiego?

– Szczerze? Jeśli chodzi o Donata Gizę, połowa tutejszej ludności będzie dziś świętować. Myślę, że ci, którzy lizali mu dupę i chodzili wokół niego na palcach, też odetchnęli z ulgą. Większość robiła to ze strachu. Był z niego kawał łajdaka. Bardzo zresztą skutecznego… I nie mówię tak, ponieważ pochodzę z rodziny prawosławnej, ani dlatego, że był myśliwym. To był okrutny krętacz. I bardzo źle traktował Dobrą… – Urwała.

– Byli kochankami?

Swieta pokręciła bezradnie głową.

– Musisz sam ją o to zapytać. Mnie nigdy się nie przyznała, a zagadywałam ją o to wiele razy. Nigdy nie usłyszałam od niej ani „tak”, ani „nie”.

– Nie byłyście najlepszymi przyjaciółkami?

– Nadal jesteśmy – oburzyła się. – Nic się nie zmieniło.