Zemsta manitou - Graham Masterton - ebook + książka

Zemsta manitou ebook

Graham Masterton,

4,4

Opis

Niepokonany Misquamacus powraca, by dokonać krwawej zemsty.

Nikt nie wierzy, gdy ośmioletni Toby mówi, że z szafy w jego pokoju wyłania się człowiek z drewna i że słyszy głosy. Wkrótce inne dzieci doświadczają podobnych koszmarów. Mimo to nikt nie chce dać im wiary. Tymczasem budzi się Misquamacus, siedemnastowieczny szaman, który pragnie wreszcie zemścić się na białych. Tym razem towarzyszą mu także duchy innych potężnych czarowników. Czoło mogą im stawić tylko ci, którym już raz udało się pokonać Misquamacusa. Czy jednak jasnowidz Harry Erskine i Śpiewająca Skała zdołają powtórzyć swój wyczyn…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 262

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (33 oceny)
21
6
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mariaifuss

Nie oderwiesz się od lektury

Mam wrażenie, że to było nawet lepsze od pierwszej części :)
00
Armatena1

Z braku laku…

Nie bardzo rozumiem, co to bylo...’
00
Gradzeski

Nie oderwiesz się od lektury

misquamacus👍💪
00
zkotemczytane

Nie oderwiesz się od lektury

Zemsta Manitou to druga część horroru, który pokazuje nam siłę magii rdzennych Amerykanów. To klasyka gatunku, nie tylko rewelacyjnie przedstawiająca nam jego konstrukcje, ale także zabierająca nas do świata zupełnie innej kultury. Pełna grozy, pełna napięcia legenda powieści grozy. Żądza zemsty Ośmioletni chłopiec widzi, jak z szafy wyłania się twarz człowieka z drewna. Nikt mu nie wierzy. Coraz częściej dzieci ze szkoły skarżą się na koszmary, przez które boją się iść spać. Dorośli szukają problemu w nauczycielach, a wciąż nie wierzą w ani jedno słowo własnych pociech. Siedemnastowieczny szaman jednak powraca, zaplanował zemstę i rzeź, którą strach sobie wyobrażać. Rodzina Fennerów powoli zaczyna dostrzegać podejrzane znaki, słyszeć głosy, a im bliżej są prawdy, tym są bardziej przekonani, że sobie nie poradzą. Harry Erskine i Śpiewająca Skała muszą powrócić i pomóc powstrzymać to, co dla wielu jest po prostu nieuniknione. Szaman zemści się na wszystkich białych ludziach według zasa...
00

Popularność




Mędrzec Wam­pa­no­agów, Misqu­ama­cus, stwier­dził, że ów Demon nosi imię Ossa­da­go­wah, co ozna­cza potomka Sado­go­wah, i jest tym samym Zło­wro­gim Duchem, który według star­szy­zny zstą­pił z Gwiazd. Wam­pa­no­ago­wie, Nan­seci i Nahri­gan­seci potra­fili spro­wa­dzić Go z Nie­bios, jed­nak ni­gdy tego nie czy­nili, a to z obawy przed wiel­kim Złem, jakie ze sobą ścią­gał.

H.P. Love­craft

ROZDZIAŁ 1

Obu­dził się w nocy. Był pewien, że ktoś jest w sypialni. Zamarł. Nie śmiał nawet oddy­chać. Wcze­piw­szy palce w koł­drę w bla­do­nie­bie­skie prążki, pod­cią­gnął ją pod sam nos. Wytę­ża­jąc słuch, wpa­try­wał się w ciem­no­ści, gotów wychwy­cić choćby naj­drob­niej­szy ruch, naj­cich­sze skrzyp­nię­cie pod­ło­go­wych desek. Serce jak osza­lałe trze­po­tało mu w piersi, bez­gło­śnie pom­pu­jąc prze­ra­że­nie do wszyst­kich żył i arte­rii ośmio­latka.

– Tato – wyszep­tał, ale tak cicho, że nikt nie mógł go usły­szeć.

Jego rodzice spali w prze­ciw­le­głej sypialni, więc od ratunku dzie­liło go dwoje drzwi i dzie­sięć metrów mrocz­nego kory­ta­rza, gdzie tykał stary zegar szaf­kowy i nawet za dnia odczu­wało się dziwną samot­ność i dła­wiący bez­ruch.

Teraz nabrał pew­no­ści, że sły­szy czy­jeś wes­tchnie­nia lub oddech. Ciche, stłu­mione wzdy­cha­nie jakby ze smutku lub bólu. Mógł to być jedy­nie sze­lest zasłon, któ­rymi poru­szał wiatr wpa­da­jący przez uchy­lone okno. Mogły to być szep­czące fale mor­skie obmy­wa­jące plażę odda­loną o nie­cały kilo­metr. Cze­kał i cze­kał, ale nic się nie działo. Minęło pięć minut. Dzie­sięć. Ode­rwał od poduszki głowę o blond lokach. Sze­roko otwar­tymi oczami rozej­rzał się po pokoju. Spoj­rzał w nogi łóżka, na rzeź­biony wspor­nik. Na drew­nianą szafę. Na pudło z zabaw­kami z nie­do­mknię­tym wie­kiem, które oparło się na upchnię­tych w nim dźwi­gach, czoł­gach i ręka­wi­cach do base­ballu. Na ubra­nie, dżinsy i koszulkę na opar­ciu krze­sła.

Pocze­kał jesz­cze chwilę, wytę­ża­jąc wzrok. Potem ostroż­nie wstał i pod­szedł do okna. Na zewnątrz sza­rzało niebo zasnute porwa­nymi wia­trem chmu­rami. Cza­pla wrza­snęła nie­spo­koj­nie, zwia­stu­jąc świt. Z upo­rem gdzieś stu­kały drzwi. Spoj­rzał w dół na zaśmie­cony ogró­dek i chy­lący się płot, który oddzie­lał dom Fen­ne­rów od poro­śnię­tych trawą wydm wybrzeża Sonomy. Nikogo nie zoba­czył.

Wró­cił do łóżka i nacią­gnął koł­drę na głowę. Wie­dział, że to głu­pie, bo tata tak mu powta­rzał. Dzi­siaj jed­nak było ina­czej, nie tak jak wtedy, kiedy bał się cieni albo za bar­dzo się prze­jął fil­mem o UFO. Tej nocy ktoś tu był. I ten ktoś wzdy­chał.

Leżał spięty pra­wie dwa­dzie­ścia minut. Drzwi na dwo­rze nie­ustan­nie stu­kały z upiorną regu­lar­no­ścią, ale poza tym niczego nie sły­szał. Po chwili oczy same zaczęły mu się zamy­kać. Raz jesz­cze się pode­rwał, ale potem znowu przy­mknął powieki i zasnął.

Przy­śnił mu się naj­gor­szy kosz­mar w życiu. Wyda­wało się, że to wcale nie był sen. Wstał z łóżka i obró­cił się w stronę szafy, poru­szał głową dziw­nie sztywno. Słoje drewna orze­cho­wego w drzwiach szafy zawsze go tro­chę nie­po­ko­iły, ponie­waż dopa­try­wał się w nich lisich pysków. A teraz się ich prze­stra­szył. Miał wra­że­nie, że w drew­nia­nej pły­cie ktoś jest i go woła, roz­pacz­li­wie pra­gnie mu coś powie­dzieć. Ktoś, kto został tam uwię­ziony, a jed­no­cze­śnie jest prze­ra­ża­jący.

Usły­szał czyjś głos, jakby ktoś mówił do niego zza gru­bej szyby.

– Allen… Allen… na miły Bóg, Allen… na miły Bóg, pomóż mi… Allen – wzy­wał.

Chło­piec pod­szedł do szafy, jedną rękę wycią­ga­jąc przed sie­bie, jakby zamie­rzał dotknąć drewna, aby odkryć, skąd docho­dzi głos. Nie­wy­raźna, ledwo widoczna, jedy­nie jako słaba poświata na lakie­rze, ryso­wała się szara twarz, któ­rej usta się poru­szały, bła­ga­jąc o litość, o pomoc w wydo­sta­niu się z nie­wy­obra­żal­nego pie­kła.

– Allen… – Głos mono­ton­nie powta­rzał bła­ga­nie. – Allen… na miły Bóg…

– Kto to jest Allen? – wyszep­tał chło­piec. – Jaki Allen? Jestem Toby. Toby Fen­ner. Kto to jest Allen?

Chło­piec obser­wo­wał, jak twarz znika. Jed­nak przez chwilę ogar­nął go lodo­waty strach nie do opi­sa­nia, jakby zawiał zimny wiatr sprzed wielu, wielu lat. Ode­brał wra­że­nie jakie­goś innego miej­sca… zna­nego i zna­jo­mego, a zara­zem prze­ra­ża­jąco obcego. To odczu­cie poja­wiło się i zni­kło tak szybko, że nie potra­fił go zde­fi­nio­wać.

– Kto to jest Allen? – zawo­łał, waląc dłońmi w szafę. – Kto to jest Allen?

Był coraz bar­dziej prze­ra­żony i krzy­czał z całych sił.

– Kto to jest Allen? Kto to jest Allen?

Drzwi sypialni otwo­rzyły się z trza­skiem.

– Toby? Toby, do dia­ska, co tu się dzieje? – zapy­tał tata.

Sie­dzieli przy kuchen­nym sosno­wym stole. Na śnia­da­nie były jajka na beko­nie i nale­śniki. Tata prze­żu­wał jedze­nie, popi­jał kawą, jed­no­cze­śnie uważ­nie przy­glą­da­jąc się synowi. Obok niego leżała zło­żona gazeta „San Fran­ci­sco Exa­mi­ner”. Toby, ubrany już do szkoły w dżinsy i let­nią błę­kitną koszulę, kon­cen­tro­wał uwagę na nale­śni­kach. Dzi­siaj widział w nich wyspy skar­bów w morzu syropu, które stop­niowo roz­ko­py­wał gigan­tyczny wide­lec.

Mama stała przy kuchence i sprzą­tała. Miała na sobie far­tu­szek w różową kratkę, blond włosy upięła w koń­ski ogon. Była szczu­pła i młoda. Przy­rzą­dziła bekon dokład­nie tak, jak Toby lubił. Tata miał ciem­niej­sze włosy, był spo­koj­niej­szy i mówił wol­niej, ale łączyło ich głę­bo­kie uczu­cie, które nie potrze­bo­wało zbyt wielu słów. Przez całe nie­dzielne popo­łu­dnie mogli pusz­czać latawce nad morzem albo łowić ryby z któ­rejś z łódek z warsz­tatu szkut­ni­czego i od obiadu po zmierzch zamie­nić naj­wy­żej pięć słów.

Za oknem kuchni jaśniało nie­bie­skie niebo z bia­łymi chmu­rami. Był cie­pły i wietrzny wrze­sień na pół­noc­nym wybrzeżu Kali­for­nii, pora, kiedy wiatr gna pia­sek przez szorstką trawę i targa pra­niem na sznu­rze.

– Chcesz jesz­cze kawy? – zapy­tała Susan Fen­ner. – Świeżo parzona.

Neil Fen­ner pod­su­nął kubek, nie spusz­cza­jąc wzroku z syna.

– Tak. Chęt­nie.

Susan, nale­wa­jąc kawy mężowi, zer­k­nęła na Toby’ego.

– Zjesz te nale­śniki czy nie? – zapy­tała nieco ostro.

Chło­piec pod­niósł wzrok.

– Jedz – pole­cił mu tata.

Toby posłu­chał. Wielki wide­lec zagłę­bił się w wyspę skar­bów, dźwi­gnął ją i wpro­wa­dził do gigan­tycz­nej kru­szarki.

– Jest coś cie­ka­wego w gaze­cie? – spy­tała Susan.

Neil zer­k­nął na gazetę i pokrę­cił głową.

– Nie będziesz czy­tał? – zdzi­wiła się, odsu­wa­jąc sobie krze­sło i sia­da­jąc z kub­kiem kawy. Sama ni­gdy nie jadła śnia­da­nia, jed­nak nie wypusz­czała z domu Neila ani Toby’ego bez porząd­nego, cie­płego posiłku. Wie­działa, że mąż prze­waż­nie zapo­mina o prze­rwie na lunch, a syn wymie­nia kanapki z masłem orze­cho­wym na pla­sti­kowe żoł­nie­rzyki albo gumę balo­nową.

– Nie – odpo­wie­dział Neil i podał jej gazetę.

Susan otwo­rzyła ją na dziale gospo­dar­stwa domo­wego.

– Uwie­rzył­byś? – ode­zwała się. – Piszą, że sprzęt marki Cuisiart wycho­dzi z mody, a ja na­dal nie mam żad­nego ich urzą­dze­nia.

– W takim razie zaosz­czę­dzi­li­śmy tro­chę pie­nię­dzy – odparł mąż, ale naj­wy­raź­niej nie był zain­te­re­so­wany tym tema­tem.

Susan spoj­rzała na niego i zmarsz­czyła brwi.

– Neil, coś się stało? – spy­tała.

Pokrę­cił głową i nagle chwy­cił syna za nad­gar­stek, a następny kęs nale­śnika zawisł nad tale­rzem.

– Tato? – zdzi­wił się Toby.

Neil bacz­nie przyj­rzał się synowi.

– Toby, wiesz, kto to jest Allen? – zapy­tał szorst­kim gło­sem.

Chło­piec popa­trzył na ojca, nic nie rozu­mie­jąc.

– Allen? – powtó­rzył.

– Wła­śnie. Powta­rza­łeś to imię w nocy, kiedy śniło ci się coś strasz­nego. Mówi­łeś: „Nie jestem Allen, jestem Toby”.

Toby zamru­gał. Za dnia nie pamię­tał zbyt dokład­nie noc­nego kosz­maru. Wyda­wało mu się, że miało to zwią­zek z drzwiami szafy, ale nie wie­dział, w czym rzecz. Przy­po­mniał sobie, że się bał. Pamię­tał, że tata poło­żył go z powro­tem do łóżka i szczel­nie otu­lił koł­drą. Jed­nak imię „Allen” nic mu nie mówiło.

– Wła­śnie to mówił? „Nie jestem Allen, jestem Toby”?

Neil ski­nął głową.

– Dzieci mówią prze­różne rze­czy przez sen – powie­działa Susan do męża. – Moja młod­sza sio­stra śpie­wała rymo­wanki.

– To nie to samo – odpo­wie­dział.

Susan spoj­rzała na syna i z powro­tem na męża.

– Nie rozu­miem, o co ci cho­dzi – dodała cicho.

Neil puścił nad­gar­stek Toby’ego. Popa­trzył na stół, na swój pusty już talerz.

– Mój brat miał na imię Allen – oznaj­mił. – Wszy­scy mówili do niego Jim, bo na dru­gie miał James. Ale na pierw­sze imię miał Allen.

– Prze­cież Toby o tym nie wie.

– No wła­śnie.

Zapa­dło nie­zręczne mil­cze­nie.

– Co chcesz przez to powie­dzieć? – ode­zwała się Susan. – Że Toby ma kosz­mary o twoim bra­cie?

– Nic nie chcę przez to powie­dzieć. To mnie po pro­stu zasko­czyło, to wszystko. Pokój Toby’ego kie­dyś nale­żał do Allena. To zna­czy Jima.

Susan odsta­wiła kubek z kawą. Spoj­rzała na Neila i zro­zu­miała, że z niej nie żar­tuje. Cza­sami to robił, a poczu­cie humoru miał miłe, cho­ciaż toporne, odzie­dzi­czone po matce Polce. Poczciwe, środ­ko­wo­eu­ro­pej­skie żarty. Dzi­siaj był jed­nak zde­ner­wo­wany i zanie­po­ko­jony, jakby prze­czu­wał nie­pewną przy­szłość.

– Myślisz, że to duch? – zapy­tała.

Neil na moment spo­waż­niał, a potem naj­wy­raź­niej zmie­szany uśmiech­nął się i wzru­szył ramio­nami.

– Duch? Sam nie wiem. Nie wie­rzę w duchy. To zna­czy nie wie­rzę w duchy, które cho­dzą po nocy.

– Tato – zapisz­czał Toby. – A duchy ist­nieją? Naprawdę?

– Nie, synu – odparł sta­now­czo Neil. – Nie ma żad­nych duchów. Są tylko w baj­kach i na tym koniec.

– W nocy sły­sza­łem jakieś głosy – dodał Toby. – Czy to był duch?

– Nie, dziecko. To tylko wiatr.

– Ale co powie­dzia­łeś o Alle­nie?

Neil spu­ścił głowę. Susan wzięła Toby’ego za rękę.

– Tatuś chciał powie­dzieć, że śniło ci się coś bar­dzo wyjąt­ko­wego – wyja­śniała spo­koj­nie. – To wszystko. Nie ma się czego bać. A teraz skończ nale­śnika, bo już pora do szkoły.

Neil zawiózł Toby’ego pick-upem do Bodega Bay i wysa­dził przed samą szkołą. Dzwo­nek zawo­dził płacz­li­wie, a więk­szość dzieci była już w środku. Toby wysiadł z samo­chodu, ale zamiast pobiec pro­sto do budynku, stał jesz­cze chwilę obok pick-upa, spo­glą­da­jąc na ojca. Wiatr od oce­anu roz­wie­wał mu blond grzywę.

– Tato? – ode­zwał się.

Neil spoj­rzał na syna.

– O co cho­dzi?

– Nie chcia­łem cię zde­ner­wo­wać.

Neil się zaśmiał.

– Zde­ner­wo­wać? Nie zde­ner­wo­wa­łeś mnie.

– Myśla­łem, że tak. Mama powie­działa, że nie wolno roz­ma­wiać o Jimie.

Neil nie odpo­wie­dział. Na­dal z tru­dem przy­cho­dziło mu myśle­nie o bra­cie. Już nie nawie­dzały go te straszne, wyra­zi­ste obrazy. Z cza­sem udało mu się je zama­zać w pamięci, zapo­mnieć o nich. Cią­gle jed­nak odczu­wał ten ból zapie­ra­jący dech w piersi, jakby wsko­czył do oce­anu w gru­dniowy dzień. Wciąż czuł się bez­radny i zroz­pa­czony.

– Lepiej już bie­gnij. Pani będzie się o cie­bie mar­twiła – powie­dział.

Toby się wahał.

– No, leć – pona­glił go Neil, a Toby wie­dział, że tata nie żar­tuje.

Zarzu­cił na ramię tor­ni­ster, wziął pudełko z dru­gim śnia­da­niem, po czym ruszył powoli sza­rym, zaku­rzo­nym dzie­dziń­cem. Neil obser­wo­wał, jak syn znika za poobi­ja­nymi, nie­bie­skimi drzwiami, które się za nim zamknęły. Wes­tchnął.

Wie­dział, że powi­nien być z Tobym szczery i powie­dzieć mu o Jimie. Ale nie potra­fił, dopóki sam się nie upora ze wspo­mnie­niami. Już paro­krot­nie zaczy­nał opo­wia­dać Toby’emu o tym, co się wyda­rzyło, ale trudno mu było zna­leźć wła­ściwe słowa. Bo jakimi sło­wami można opi­sać scenę, gdy samo­chód powoli miaż­dży two­jego brata, ponie­waż przez nie­uwagę zwol­ni­łeś pod­no­śnik? Jakie słowa mogły opi­sać wła­sną winę?

Nawet dzi­siaj miał przed oczami rękę Jima wycią­gniętą w jego stronę. Widział bła­ga­jącą, nabrzmiałą twarz brata, z krwią bucha­jącą ustami i nosem. Jak powie­dzieć o tym ośmio­lat­kowi?

Poje­chał do cen­trum Bodega Bay i zapar­ko­wał samo­chód przed restau­ra­cją. Potem ruszył sza­rym, drew­nia­nym pomo­stem do White Dove, żaglówki, którą napra­wiał dla klienta. Mewy koło­wały z trze­po­tem skrzy­deł na wie­trze, a takie­lu­nek jach­tów zacu­mo­wa­nych w zatoce pobrzę­ki­wał i trzesz­czał.

Miej­sco­wość leżała nad małą, płytką zatoką z pół­wy­spem, który przy­po­mi­nał zakrzy­wiony palec wysu­nięty z wybrzeża Sonomy. Plaże wokół niej były szare i zaśmie­cone popio­łem i pusz­kami po piwie, ale dalej cią­gnęły się zie­lone pagórki i ciche gospo­dar­stwa. Tury­ści już się poroz­jeż­dżali, a spo­wite mgłą wybrzeże uci­chło, sły­szało się jedy­nie krzyk mew i chlu­pot fal o pale kei.

Neil zesko­czył na wybie­lony solą pokład White Dove i prze­szedł na rufę. Wła­ści­ciel uży­wał łodzi przez całe lato, więc wyma­gała czysz­cze­nia, kon­ser­wa­cji i malo­wa­nia. Spoj­rzał na maszt i zoba­czył, że kilka lin wystrzę­piło się i zwi­sało luźno.

Miał wła­śnie zejść pod pokład i spraw­dzić, jakie naprawy są konieczne w małej kabi­nie, kiedy wydało mu się, że usły­szał czyjś głos. Pod­niósł wzrok, ale nikogo nie było w pobliżu poza sta­rym Dough­tym, mary­na­rzem z Bodega Bay, który sie­dział na koszu na homary jakieś dzie­sięć lub pięt­na­ście metrów od niego.

Neil znie­ru­cho­miał na kilka sekund, ale doszedł do wnio­sku, że musiał się prze­sły­szeć, znów pochy­lił głowę, aby wejść do kabiny.

– Allen – wyszep­tał czyjś głos.

Neil zamarł. Bez wyraź­nego powodu ogar­nął go strach, jakiego ni­gdy dotąd nie zaznał. Przez moment nie mógł się ruszyć, jakby ów szept cał­ko­wi­cie pozba­wił go sił. Po chwili zdo­łał się odwró­cić z sze­roko otwar­tymi oczami i pobla­dłą twa­rzą.

Nie było nic poza zamgloną zatoką, mrocz­nym, sza­rym oce­anem, kołu­ją­cymi mewami. Nie sły­szał żad­nego głosu oprócz skrzy­pie­nia lin i desek, gdy White Dove uno­siła się na falach.

Neil wziął głę­boki oddech i wszedł do kabiny. Były tu trzy wąskie koje ze zmiętą pościelą. Pośrodku stał lakie­ro­wany stół, zasta­wiony papie­ro­wymi kub­kami i pustymi butel­kami po bour­bo­nie, z bla­tem przy­pa­lo­nym papie­ro­sami. Neil poczuł nie­smak na myśl, że można tak trak­to­wać łódź. Nawet naj­zwy­klej­sza łódka chroni ludzi przed żywio­łem i dla­tego uwa­żał, że każda, choćby bar­dzo skromna, zasłu­guje na tro­skę i sza­cu­nek.

Rozej­rzał się, a potem odwró­cił do schod­ków i wtedy roz­legł się szept:

– Allen, pomóż mi… Allen, pro­szę, pomóż mi.

Obej­rzał się kom­plet­nie prze­ra­żony. To śmieszne, ale przez chwilę wyda­wało mu się, że przez zabru­dzony przedni bulaj ktoś zagląda do środka, lecz twarz natych­miast prze­obra­ziła się w zwoje lin i sze­kle.

Roz­trzę­siony wydo­stał się z kabiny na pokład. Nie wie­dział, co o tym myśleć. Może to sen Toby’ego zapadł mu w pamięć. Może był prze­pra­co­wany. Wziął kilka głę­bo­kich odde­chów i wró­cił na keję po narzę­dzia i puszki lakieru.

W szkole słońce kła­dło się uko­sem na ławki. Pani Novato, młoda bru­netka z wło­chatą myszką na policzku, gustu­jąca w zwiew­nych hin­du­skich sari, zapo­wie­działa dzie­ciom wycieczkę, która miała się odbyć za tydzień. Każde dziecko musiało zapła­cić za nią dolara i trzy­dzie­ści pięć cen­tów i zabrać ze sobą suchy pro­wiant. Pojadą nad jezioro Ber­ry­essa w górach Vaca na lek­cję przy­rody i może nawet tro­chę popły­wają.

Toby sie­dział razem z Petrą Del­gadą, poważną dziew­czynką, która ni­gdy dużo nie mówiła i w nie­dzielę zawsze cho­dziła do kościoła. Nauczy­cielka prze­sa­dziła go, ponie­waż za dużo roz­ma­wiał i śmiał się, gdy dzie­lił ławkę ze swoim naj­lep­szym kolegą, rudziel­cem Linu­sem Hoplan­dem. Linus sie­dział teraz w pierw­szym rzę­dzie, a jego włosy błysz­czały niczym świa­tło latarni mor­skiej na Point Arena.

– Jedziesz nad jezioro? – Toby szep­tem zapy­tał Petrę. – Rodzice ci pozwolą?

Petra wzru­szyła ramio­nami i z uda­waną skrom­no­ścią wydęła usta.

– Nie wiem. Od czte­rech dni jest mi nie­do­brze. Mama może mi nie pozwo­lić.

– Nie­do­brze? To zna­czy, że rzy­ga­łaś?

– Nie mówi się „rzy­gać”. To nie­ład­nie.

Toby się zaru­mie­nił. Nie chciał, aby Petra pomy­ślała, że nie jest duży i mądry. W końcu ona nie­długo skoń­czy dzie­więć lat i ma szansę zostać prze­wod­ni­czącą klasy.

– No to co ci jest? Masz odrę? – dopy­ty­wał się.

– Tak naprawdę to cier­pię na bez­sen­ność – wyja­śniła Petra.

– To zaraź­liwe?

– Pew­nie, że nie, głup­ta­sie. Bez­sen­ność to zna­czy, że nie możesz spać. Widzisz, jakie mam pod­krą­żone oczy? Mama mówi, że to przez napię­cie przed doj­rze­wa­niem.

Toby zmarsz­czył czoło. Nie chciał się przy­znać, że nie ma naj­mniej­szego poję­cia, o czym mówi Petra. Sły­szał coś o „doj­rze­wa­niu” i wie­dział, że ma to jakiś zwią­zek z wło­sami rosną­cymi na siu­siaku – dzia­dek zawsze tak to nazy­wał – ale na tym koń­czyła się jego wie­dza. Jak więk­szość dzieci, dla któ­rych naj­waż­niej­sze w życiu są desko­rolki, Aniołki Char­liego i Cap­tain Cosmic, zaraz zapo­mi­nał, co mu mówiono.

– Co robisz całą noc, jak nie możesz spać? – zapy­tał. – Cho­dzisz po domu?

– Och, tro­chę sypiam – wyja­śniła Petra. – Tylko że cią­gle mie­wam kosz­mary. Budzę się przez nie, a potem mija dużo czasu, zanim znowu uda mi się zasnąć.

– Kosz­mary? Wczo­raj mia­łem kosz­mar.

– E tam, ja na pewno mam gor­sze – odparła Petra. – Moje są po pro­stu straszne.

– Mnie się śniło, że ktoś utknął w mojej sza­fie – opo­wia­dał Toby. W sło­necz­nej sali zabrzmiało to dość słabo. Prze­raź­liwy strach na widok sza­rej twa­rzy w drzwiach szafy wypa­ro­wał w cie­ple dnia.

Petra zadarła nos.

– To nic takiego. W moich snach jest pełno krwi. Śnią mi się ludzie cali we krwi.

Toby był pod wra­że­niem.

– To naprawdę straszne – przy­znał. – Ludzie zalani krwią… to straszne.

– Mama mówi, że to takie stra­chy w okre­sie doj­rze­wa­nia – lekko dodała Petra. – Twier­dzi, że to strach kobiety przed jej natu­ralną funk­cją, a winni są męż­czyźni, bo nie rozu­mieją kobiet.

– Petra! – zawo­łała pani Novato. – Ty roz­ma­wiasz? To ci nie­spo­dzianka!

Dziew­czynka rzu­ciła Toby’emu ostre spoj­rze­nie.

– Prze­pra­szam – powie­działa do nauczy­cielki. – Chcia­łam mu coś wytłu­ma­czyć.

Dwa­dzie­ścioro dziew­cząt i chłop­ców w wieku od ośmiu do dzie­się­ciu lat odwró­ciło głowy w ich stronę.

– Jeżeli cze­goś nie rozu­miesz, Toby, zawsze możesz mnie zapy­tać – pouczyła go pani Novato. – Za to mi płacą. Poza tym w więk­szo­ści spraw jestem tro­chę lepiej poin­for­mo­wana niż Petra.

Linus Hopland szcze­rzył się do Toby’ego i stroił miny. Chło­piec z tru­dem hamo­wał śmiech, aż musiał ugryźć się w język, aby nie par­sk­nąć gło­śno.

– Wstań, Toby – pole­ciła nauczy­cielka. – Jeżeli chcesz o coś zapy­tać, cze­goś nie rozu­miesz, to podziel się z nami swoim pro­ble­mem. Po to są lek­cje.

Toby pod­niósł się nie­chęt­nie. Wzrok wbił w blat ławki.

– No, słu­cham – pona­glała pani Novato. – Czego tak bar­dzo chcia­łeś się dowie­dzieć?

Toby nie odpo­wia­dał.

– To było tak ważne, że musia­łeś oma­wiać to z Petrą w środku lek­cji przy­rody, a teraz nie możesz mi powie­dzieć, co to takiego?

– Cho­dziło o jej sny – odparł Toby cichym, zachryp­nię­tym gło­sem.

– Mów gło­śniej – pole­ciła nauczy­cielka. – Nic nie sły­szę.

– Cho­dziło o sny Petry. Ona ma kosz­mary, tak jak ja.

Pani Novato zamru­gała.

– Kosz­mary? Jakież to kosz­mary? – zapy­tała.

– Śnił mi się ktoś uwię­ziony w mojej sza­fie i wołał o pomoc. A Petrze śnią się ludzie cali we krwi.

Pani Novato powoli pode­szła do ich ławki. Naj­pierw spoj­rzała na Toby’ego, a potem na Petrę. Na tablicy za nią wid­niało napi­sane kredą zda­nie: „Drzewa w Ska­mie­nia­łym Lesie zostały zamie­nione w kamień przez mine­rały”.

– Powie­dzie­li­ście o tym rodzi­com? – spy­tała nauczy­cielka.

– Tak, pro­szę pani. – Dzieci ski­nęły gło­wami.

Pani Novato się uśmiech­nęła.

– W takim razie wszystko będzie dobrze. Może jedz­cie tro­chę mniej sera przed snem, a kosz­mary nie będą was męczyć. Teraz zapo­mnij­cie o złych snach i zaj­mij­cie się tym, co praw­dziwe: drze­wami w Ska­mie­nia­łym Lesie.

Toby usiadł. Petra, zła, że pani Novato ją zga­niła, uszczyp­nęła go w nogę z całej siły.

Pod­czas dużej prze­rwy na roz­grza­nym, zaku­rzo­nym boisku ogro­dzo­nym meta­lową siatką Toby usiadł na ławce z roz­łu­pa­nej kłody i jadł kanapki z masłem orze­cho­wym i dże­mem. Dzi­siaj, mimo że Ben Niche­lini usil­nie pro­sił o kanapkę w zamian za żywą jasz­czurkę na sznurku, Toby był głodny i zjadł całe dru­gie śnia­da­nie przy­go­to­wane przez mamę. Na sam koniec, prze­zor­nie, zacho­wał bato­nik cze­ko­la­dowy.

Andy Beaver, któ­remu zazdro­ściła cała klasa, bo wujek zabrał go do kina na Gwiezdne wojny, cał­kiem zno­śnie uda­wał teraz R2-D2, a Karen Doughty dyszała gło­śno, powta­rza­jąc: „Jestem Darth Vader! Jestem Darth Vader!”.

Daniel Soscol, jeden z naj­młod­szych chłop­ców w kla­sie, prze­ciął boisko i usiadł obok Toby’ego, z zain­te­re­so­wa­niem przy­glą­da­jąc się, jak ten pochła­nia kanapkę. Daniela nie­szcze­gól­nie lubiano, ponie­waż był mały i cichy. Miał wiel­kie, ciemne oczy, szczu­płe ręce i nogi. Jego tata był hydrau­li­kiem w Val­ley Ford, a mama zmarła w maju.

Toby nie prze­ry­wał jedze­nia. Kiedy skoń­czył, wycią­gnął kwa­dra­tową, papie­rową ser­wetkę, którą mama sta­ran­nie wło­żyła mu pod kanapki, i wytarł usta.

– Sły­sza­łem, co mówi­łeś o kosz­ma­rach – ode­zwał się Daniel.

Toby pod­niósł wzrok.

– No i? – rzu­cił, uda­jąc twar­dziela, ponie­waż Soscol był kla­so­wym popy­cha­dłem, więc nie chciał, aby Andy Beaver zoba­czył, że jest miły dla kogoś takiego, bo wtedy banda Andy’ego mogłaby zacząć trak­to­wać go podob­nie. Pod­kła­da­liby mu pinezki, cho­wali książki i robili inne podobne rze­czy.

– Mnie też śniły się kosz­mary – wyznał Daniel. – Naprawdę straszne. Śniło mi się, że idę przez las i nagle jakieś potwory spa­dają na mnie z drzew.

– I co w tym strasz­nego?

– A w tym, że ktoś ci sie­dzi w sza­fie?

– No, wtedy to było straszne – stwier­dził Toby.

– U mnie też.

Przez chwilę sie­dzieli w mil­cze­niu. Toby odwi­nął bato­nik i zaczął jeść. Chłodny powiew wia­tru z zachodu wzbił pył z boiska, a gdzieś w oddali zapiał kogut.

– Nie tylko nam śnią się kosz­mary – ode­zwał się Daniel. – Ben Niche­lini też miał złe sny. Śniło mu się, że bie­gnie i bie­gnie, a jacyś źli ludzie chcą go zła­pać.

– Wszy­scy mają takie sny – odparł Toby.

– Chyba tak – przy­znał Daniel. – Tylko to dziwne, że wszyst­kie dzieci mają kosz­mary.

Zbli­żył się do nich Andy Beaver, popi­sku­jąc i bul­go­cząc jak R2-D2. Daniel nie miał ochoty zostać w tym towa­rzy­stwie. Kiedy Andy był w nastroju do zabawy, to prze­waż­nie ozna­czało, że albo wytarga Daniela za włosy, albo ścią­gnie mu spodnie. Rzu­cił tylko „Cześć” Toby’emu i pobiegł przez boisko do klasy.

– Roz­ma­wia­łeś z tym lizu­sem? – zapy­tał Andy. Miał blond włosy i był skory do bitki, pew­nie jako doro­sły całe życie będzie oglą­dał mecze base­ballu i pił piwo.

Toby zmru­żył oczy przed słoń­cem.

– A jeżeli tak, to co z tego?

– Po pro­stu nie gadaj z tym lizu­sem. To cykor. I tyle.

– Mama nie­dawno mu umarła. Może też był­byś cykor, jakby ci mama umarła.

– Na pewno nie był­bym cyko­rem. O czym gada­li­ście?

Toby skoń­czył bato­nik i zmiął papie­rek.

– A co cię to obcho­dzi?

Andy zła­pał go za rękę i wygiął palce do tyłu. Chło­piec krzyk­nął z bólu, ale Andy był o wiele sil­niej­szy i Toby nie mógł się uwol­nić. Zbie­gło się kil­koro dzieci, woła­jąc: „Biją się! Biją się!”. Toby i Andy prze­wró­cili się w piach i zaczęli się tur­lać, wierz­gać, postę­ki­wać i zada­wać sobie nawza­jem ciosy.

W końcu Andy przy­gwoź­dził Toby’ego do ziemi i kola­nami przy­gniótł mu ręce. Obaj byli cali brudni, zaczer­wie­nieni i mieli łzy w oczach.

– Dobra… O czym gada­li­ście? Chcę wie­dzieć! – wysa­pał Andy.

Toby zakasz­lał.

– O tych kosz­ma­rach. I tak byś nie zro­zu­miał.

– Ach tak?

Toby zepchnął z sie­bie kolegę i dźwi­gnął się na nogi. Na ple­cach koszula mu wyszła ze spodni, które na doda­tek się podarły. Wycią­gnął chu­s­teczkę i wytarł twarz.

– Taki cwa­niak jesteś? Myślisz, że tylko ty mia­łeś kosz­mary? – spy­tał Andy.

– To kiedy ostat­nio śnił ci się kosz­mar? – zapy­tał Toby. – Pew­nie wtedy, jak twoja matka ugo­to­wała spa­ghetti.

– Nie­prawda! – zde­cy­do­wa­nie zapro­te­sto­wał Andy. – Wczo­raj w nocy mia­łem kosz­mar i przed­wczo­raj też.

– Śniły ci się kosz­mary? – nie dowie­rzał Toby.

– Tak.

– To nie oglą­daj Gwiezd­nych wojen – wtrą­cił Ben Niche­lini. – Za mały jesteś na to.

– Zamknij się, co? – rzu­cił Andy. – Śnili mi się ludzie, któ­rym wyry­wano włosy z głowy. Całe mnó­stwo ludzi. Wszy­scy zawo­dzili i krzy­czeli.

– Jejku, to straszne – ode­zwała się Deb­bie Spurr, chuda, zastra­szona dziew­czynka w sukience w brą­zową kratkę, z kokard­kami we wło­sach. – To gor­sze od mojego kosz­maru.

– A to co? – zapy­tał Andy. – To, że Toby, Petra i ja mamy kosz­mary, nie zna­czy, że wszy­scy inni też muszą je mieć.

– David też miał – dodał Toby. – To już jest nas czworo.

– Ja też – upie­rała się Deb­bie. – Wyda­wało mi się, że nie śpię, ale spa­łam. Usły­sza­łam, jak ktoś woła. To było naprawdę straszne. Ktoś wołał bez ustanku, a ja nie wie­dzia­łam, co zro­bić. To była kobieta, strasz­nie prze­ra­żona.

Toby spoj­rzał na Andy’ego i po raz pierw­szy w życiu patrzyli na sie­bie jak doro­śli, nie jak kole­dzy z klasy ani jak dzieci. Młode twa­rze wyglą­dały śmier­tel­nie poważ­nie, jakby obaj rozu­mieli, że to, co się dzieje, jest nie­zwy­kłe i nie­bez­pieczne. Andy to prze­rwał i uśmiech­nął się lekko.

– To nic w porów­na­niu z moim snem. To co, że jakaś kobieta krzy­czała? Pod­łożę pinezkę na krze­sło pani Novato i wtedy się prze­ko­na­cie, jak kobieta krzy­czy.

Ich nauczy­cielka sta­nęła w drzwiach szkoły i dmuch­nęła w gwiz­dek, ogła­sza­jąc koniec dłu­giej prze­rwy. Skoń­czyły się roz­mowy o kosz­ma­rach i wszy­scy powę­dro­wali do klasy, a Andy Beaver znowu zaczął uda­wać R2-D2, zde­rzał się z dziew­czę­tami i wyda­wał bul­go­czące dźwięki. Toby wszedł do szkoły jako ostatni. W drzwiach coś kazało mu się zatrzy­mać, odwró­cił się i spoj­rzał na szkolne boisko.

Na słońcu i wie­trze, metr za bramą stał wysoki męż­czy­zna. Ubrany był w stare, zno­szone i zaku­rzone rze­czy, a sze­ro­kie rondo brud­nego kape­lu­sza zasła­niało oczy. Toby miał wra­że­nie, że męż­czy­zna poru­sza ustami. Przy­siągłby, że sły­szy szept: „Allen…”.

Na oczach prze­ra­żo­nego chłopca męż­czy­zna zaczął blak­nąć w popo­łu­dnio­wym żarze jak stara foto­gra­fia. Po chwili znikł i nic nie było widać poza wzgó­rzami wokół Bodega Bay i roz­grzaną szosą pro­wa­dzącą na zachód ku plaży.

Toby się pode­rwał, sły­sząc za sobą jakieś szu­ra­nie. Pod­niósł głowę i zoba­czył panią Novato.

– Będzie pan łaskaw dołą­czyć do nas, panie Fen­ner? – zapy­tała z pro­tek­cjo­nalną cier­pli­wo­ścią. – Czy może spę­dzi pan resztę dnia na podzi­wia­niu kra­jo­brazu?

Chło­piec miał twarz pobla­dłą i zlaną potem. Pani Novato natych­miast poża­ło­wała swo­jego sar­ka­zmu.

– Nic ci nie jest? – zapy­tała.

Toby’emu wyda­wało się, że jego twarz wci­śnięto w poduszkę. Okrop­nie bra­ko­wało mu powie­trza, dusił się. Czuł, że ogar­nia go ciem­ność, która pochła­nia jego ciało, a na końcu umysł. Pani Novato schwy­ciła chłopca, zanim upadł bez świa­do­mo­ści.

Tego wie­czoru leżał w łóżku opa­tu­lony koł­drą. Mama przy­szła na górę z tale­rzem zupy i kra­ker­sami. Już czuł się o wiele lepiej, ale dok­tor Crow­der nale­gał, aby dobrze wypo­czął. Udało mu się dokoń­czyć puz­zle z bitwą mor­ską, potem zło­żył i rozło­żył model cadil­laca eldo­rado, a teraz czy­tał komiks o przy­go­dach Dok­tora Strange’a.

Mama usia­dła na brzegu łóżka i posta­wiła jedze­nie na noc­nym sto­liku. Za oknem zmierz­chało i niósł się zapach euka­lip­tusa od strony rzędu drzew odgra­dza­ją­cych ich działkę od pań­stwa Mac­Dean.

– Jak się czu­jesz, tygry­sku? – zapy­tała.

Toby się uśmiech­nął.

– Chyba już dobrze – odpo­wie­dział.

– Chcesz o tym poroz­ma­wiać? Nie chcia­łeś nic powie­dzieć leka­rzowi.

Toby odwró­cił głowę. Wie­dział, co by usły­szał, gdyby opo­wie­dział o męż­czyź­nie za szkol­nym pło­tem. Powie­dzie­liby, że dostał udaru sło­necz­nego albo zjadł za dużo kana­pek z masłem orze­cho­wym i dże­mem. Naj­wy­raź­niej za wszyst­kie dziwy, które się w życiu przy­tra­fiały, pono­siło winę jedze­nie. Mama cze­kała cier­pli­wie, ale on odwra­cał od niej głowę, ponie­waż wolał, żeby ode­szła, nie chciał powie­dzieć, co się wyda­rzyło.

W końcu mama wzięła go za rękę.

– Myślisz, że ci nie uwie­rzę? Tak?

Na­dal nie odwra­cał głowy, ale prze­łknął ślinę i odparł:

– Tro­chę.

– Wcale nie musisz mówić – powie­działa łagod­nie. – Masz prawo zacho­wać w tajem­nicy, co tylko zechcesz. Ale dzi­siaj w szkole naprawdę się roz­cho­ro­wa­łeś, a ponie­waż cię kocham i jesteś dla mnie ważny, chcia­ła­bym wie­dzieć, co się stało.

Toby zagryzł wargę. Potem spoj­rzał na mamę, a twarz miał tak smutną i nie­szczę­śliwą, że Susan do oczu nabie­gły łzy. Przy­cią­gnęła syna do sie­bie i mocno utu­liła. Chło­piec usiadł w łóżku pro­sto, a po jego twa­rzy dwoma stru­mie­niami spły­wały łzy.

– Jesteś głup­ta­sem – zga­niła go. – Wiesz, że możesz powie­dzieć mi o wszyst­kim. Abso­lut­nie o wszyst­kim.

Toby znowu prze­łknął ślinę i ski­nął głową.

– Wra­ca­łem do klasy po dłu­giej prze­rwie – zaczął. – Odwró­ci­łem się i zoba­czy­łem pana. Stał za ogro­dze­niem.

Susan zmarsz­czyła brwi.

– Jakiego pana? Co robił?

– Nic nie robił. Tylko tam stał.

Lekko pogła­dziła jego zmierz­wione włosy.

– Jesteś pewien? – zapy­tała. – Nie był na przy­kład nie­ubrany?

Toby pokrę­cił głową. Zapa­dła długa cisza, a mama gła­skała go po gło­wie i pró­bo­wała dojść, co mogło tak bar­dzo prze­stra­szyć jej synka.

– Jak ten pan wyglą­dał? – spy­tała w końcu. – Był prze­ra­ża­jący?

Toby zaci­snął powieki, zasta­na­wiał się. Po chwili odpo­wie­dział, powoli i bar­dzo sta­ran­nie:

– Nie był taki straszny jak potwór. Nie gonił mnie. Ale chciał, żebym mu pomógł, a ja nie wie­dzia­łem jak.

– Nie rozu­miem. Jak mia­łeś mu pomóc?

Toby spoj­rzał na mamę z nie­po­ko­jem.

– Nie mogłem mu pomóc – wyznał cicho. – Nie wie­dzia­łem, co robić. – Mil­czał przez chwilę, a potem dodał cicho: – Nie wiem.

Susan ści­snęła go za rękę. Może Toby prze­cho­dził wła­śnie okres zmy­śla­nia. Może to przez te wszyst­kie głu­poty, które ogląda w tele­wi­zji i w komik­sach. Wie­działa, że nie­które matki cen­zu­rują to, co ich dzieci oglą­dają i czy­tają, ale Neil zawsze się upie­rał, że kiedy sam był dziec­kiem, Super­man i Kapi­tan Marvel mu nie zaszko­dzili, pozwa­lali więc Toby’emu oglą­dać wszel­kie bzdury, na jakie miał ochotę. Jak się zresztą oka­zało, syn prze­waż­nie wybie­rał dobre pro­gramy i książki, ale może Dok­tor Strange i Hulk namie­szali mu w ośmio­let­niej gło­wie…

– On nie żył – dodał Toby.

– Co? – mruk­nęła Susan zajęta wła­snymi myślami.

– Ten pan, któ­rego widzia­łem. Nie żył.

– Ależ, Toby, powie­dzia­łeś, że stał przy pło­cie. Jak mógłby stać, gdyby nie żył?

Chło­piec spu­ścił oczy.

– Nie wiem. Ale on nie żył – wyszep­tał.

Susan się­gnęła po talerz z zupą i podała mu.

– Posłu­chaj – ode­zwała się spo­koj­nym i zde­cy­do­wa­nym gło­sem. – Po pro­stu zapo­mnij o tym, co dzi­siaj widzia­łeś. Nie ma się czym mar­twić. Zjedz zupę i kra­kersy, a za chwilę tatuś przyj­dzie ci poczy­tać. Potem się wyśpisz i rano nic a nic nie będziesz z tego pamię­tał.

Zosta­wiła drzwi uchy­lone i zeszła na par­ter. Neil wró­cił pół godziny temu i sie­dział w kuchni, popi­ja­jąc piwo. Kiedy żona weszła, pod­niósł głowę znad gazety.

– Jak on się czuje? – zapy­tał.

Susan pode­szła do kuchenki i zamie­szała zupę warzywną w wiel­kim, czar­nym garnku. Kuch­nię wypeł­niła woń świeżo ugo­to­wa­nej mar­chewki i porów.

– Tro­chę lepiej, ale mówi, że ten męż­czy­zna go prze­stra­szył.

Neil odło­żył gazetę.

– Męż­czy­zna? – zapy­tał. – Jaki męż­czy­zna?

– On sam nie wie. To nie było żadne napa­sto­wa­nie ani nic w tym rodzaju. Męż­czy­zna stał tylko przy pło­cie, a Toby prze­stra­szył się go z jakie­goś powodu. Czło­wiek potrze­bo­wał pomocy, a on nie wie­dział, jak mu pomóc.

– Pomocy? Jakiej pomocy?

Susan pokrę­ciła głową.

– Nie mam poję­cia. To mnie mar­twi. Mam nadzieję, że się nie roz­cho­ro­wał. Jakoś tak mówi, jakby miał gorączkę.

– Dok­tor Crow­der zmie­rzył mu tem­pe­ra­turę?

– Oczy­wi­ście. Jest w nor­mie. Powie­dział, że nic mu nie jest.

Neil podra­pał się po bro­dzie. Z jakie­goś powodu wra­cał myślą do chwili na żaglówce, kiedy usły­szał wyszep­tane imię Allen. Wstał i pod­szedł do okna. Na dwo­rze było ciemno i w szy­bie zoba­czył wła­sne upiorne odbi­cie.

– Toby się upie­rał, że on nie żył – cią­gnęła Susan.

– Kto?

– Ten czło­wiek pod szkołą. Toby powie­dział, że on nie żył.

Neil odwró­cił się do żony.

– Wyja­śnił, co przez to rozu­mie?

Susan wzru­szyła ramio­nami.

– Chyba że to był duch – odpo­wie­działa.

Zre­zy­gno­wany Neil wes­tchnął prze­cią­gle.

– Duch – powtó­rzył. – Więc to moja wina. Wszystko przez tę roz­mowę o duchach przy śnia­da­niu.

– Hm, bar­dzo moż­liwe – odparła Susan. – Może powi­nie­neś zadzwo­nić do pani Novato i zapy­tać, czy pod szkołą nie kręcą się jacyś włó­czę­dzy, jak sądzisz?

Neil ski­nął głową.

– Naj­pierw poroz­ma­wiam z Tobym – zde­cy­do­wał.

Wspiął się wąskimi scho­dami na pię­tro, gdzie kory­tarz wyło­żony był boaze­rią. Wszedł do pokoju syna. Toby pra­wie skoń­czył zupę i kra­kersy. Teraz jego policzki nabrały koloru. Neil przy­cią­gnął krze­sło z gię­tego drewna i usiadł na nim okra­kiem, czule spo­glą­da­jąc na chłopca.

– Cześć – przy­wi­tał się łagod­nie.

– Cześć.

– Jak ci sma­ko­wało? – zapy­tał.

Toby odsta­wił pusty talerz na sto­lik.

– Dobre. Teraz czuję się lepiej. Mogę wstać i pooglą­dać lata­ją­cego robota?

– A może pole­żysz w łóżku i odpocz­niesz?

– Tato, nie jestem chory. Naprawdę. Tylko tro­chę zemdla­łem.

Neil się uśmiech­nął.

– Tro­chę zemdleć to już za dużo.

Toby poka­zał tacie skła­da­nego cadil­laca.

– Świetny, nie? Wcale nie trzeba kleju.

Neil przyj­rzał się z podzi­wem.

– Kiedy byłem mały, sam musia­łem wyci­nać ele­menty z drewna balsa – powie­dział. – Trzeba było je wypo­le­ro­wać na gładko papie­rem ścier­nym i poskle­jać, wszystko od zera.

– To chyba było trudne – współ­czu­jąco zauwa­żył Toby.

Neil znowu się uśmiech­nął i zmie­nił temat.

– Toby, ten pan, któ­rego widzia­łeś… Możesz powie­dzieć, jak wyglą­dał?

Chło­piec spu­ścił wzrok.

– To dość ważne – nale­gał Neil. – Cho­dzi o to, że jeżeli naprawdę jakiś męż­czy­zna krę­cił się wokół szkoły, to należy zawia­do­mić poli­cję.

Toby mil­czał. Neil wziął go za rękę.

– Toby – powie­dział. – Opo­wiedz mi, jak wyglą­dał ten pan. To nie zabawa. To jest bar­dzo ważne.

Toby prze­łknął ślinę.

– Był wysoki i miał kow­boj­ski kape­lusz, a do tego taki długi, biały płaszcz, jaki nosili kow­boje.

– Masz na myśli pro­cho­wiec.

Chło­piec ski­nął głową.

– Chyba miał brodę. Jasną. To wszystko.

– Mam mówiła, że według cie­bie on nie żył.

– Bo nie żył.

– Dla­czego tak sądzisz?

– Po pro­stu nie żył. Wiem, że nie żył.

– Czy to był duch?

Toby znowu spu­ścił oczy. Zaczął się bawić pal­cami, a jego policzki bar­dziej się zaru­mie­niły. Nic nie mówił, ale też nie wie­dział, co powie­dzieć. Pan pod szkołą nie był duchem takim, jak ludzie sobie wyobra­żają. Nie przy­szedł tam stra­szyć. Zja­wił się, żeby pro­sić o pomoc w jakiejś strasz­li­wej spra­wie, któ­rej Toby nawet nie pró­bo­wał pojąć. Paląca potrzeba, która ema­no­wała od niego, była tak silna, że Toby, zanim zemdlał, poczuł, iż ten czło­wiek jest praw­dziwy, a on sam należy do świata duchów, jest zale­d­wie cie­niem dziecka.

– Chyba pora spać, nie sądzisz? – ode­zwał się Neil. – Gdy obu­dzisz się rano, zapo­mnisz o tym wszyst­kim.

– On już nie wróci, prawda? Bo nie wiem, co mam zro­bić, jak się zjawi. Nie wiem, jak mu pomóc.

– Już nie przyj­dzie. Przy­naj­mniej ja tak uwa­żam.

Toby zwi­nął się w łóżku, a Neil otu­lił go koł­drą. Wziął pusty talerz i postał chwilę, spo­glą­da­jąc na czu­prynę syna wypło­wiałą od słońca, powieki zaci­śnięte w moc­nym posta­no­wie­niu zaśnię­cia, na policzki jesz­cze pulchne i mięk­kie. Przy­klęk­nął przy łóżku i dotknął czoła chłopca.

– Jeśli znowu zoba­czysz tego czło­wieka, zawo­łaj mnie, sły­szysz? Zawo­łaj mnie gło­śno, a ja przy­bie­gnę.

Toby otwo­rzył jedno oko.

– Dobrze, tato – zamru­czał i zaczął zapa­dać w długi, ciemny sen.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Revenge of the Mani­tou

Copy­ri­ght © Gra­ham Master­ton, 1979

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2020

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion by Wie­sław Mar­cy­siak 2012

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor tego wyda­nia: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii: Iza­bella Mar­ci­now­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Krzysz­tof Rych­ter

Ilu­stra­cja na okładce: Fer­nando Cor­tes/Shut­ter­stock

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Zemsta mani­tou, wyd. III popra­wione, Poznań 2022)

ISBN 978-83-8188-936-0

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer