Zdrada ciała. Psychologia lęku i rozpaczy - Alexander Lowen - ebook

Zdrada ciała. Psychologia lęku i rozpaczy ebook

Alexander Lowen

4,5

Opis

W swojej kolejnej książce Alexander Lowen przedstawia tezę, iż praprzyczyną schizoidalnego zaburzenia osobowości jest utrata przez pacjenta kontaktu z własnym ciałem, czyli wyparcie bądź zanegowanie płynących z ciała wrażeń i uczuć. Jest to mechanizm obronny wykształcający się zwykle we wczesnym dzieciństwie jako reakcja na świadomie lub nieświadomie okazywane przez rodziców niechęć i wrogość. Utrwala się on w postaci chronicznych napięć mięśniowych i blokuje wyrażanie uczuć u osoby dorosłej, a także powoduje trudności w relacjach z innymi czy kłopoty ze snem.

Autor twierdzi, że zaburzenia tego nie można leczyć wyłącznie za pomocą psychoterapii analitycznej i że niezbędna jest również praca z ciałem. Przedstawia opracowane przez siebie techniki: pozycje i ruchy terapeutyczne oraz ćwiczenia oddechowe, dzięki którym pacjent może uwolnić tłumione dotąd uczucia.

Wiele miejsca poświęca również na omówienie symptomatologii zaburzenia schizoidalnego, które przejawia się nie tylko w zachowaniu pacjenta, lecz również w powierzchowności, wyrazie twarzy, a nawet ogólnej strukturze ciała i fizjologii organizmu. Swoje tezy ilustruje opisem licznych przypadków pacjentów klinicznych, z którymi miał do czynienia w pracy.

Alexander Lowen (1910–2008) – wybitny amerykański psychiatra i psychoterapeuta. W młodości studiował ekonomię i prawo; w tej drugiej dziedzinie uzyskał tytuł magistra, a następnie doktora. Później jednak zainteresował się związkami między zdrowiem fizycznym i psychicznym. Uczęszczał na kursy prowadzone przez głośnego psychoanalityka Wilhelma Reicha, u niego też odbył własną psychoterapię, po której rozpoczął samodzielną praktykę. W 1951 roku ukończył studia medyczne na uniwersytecie w Genewie. Wspólnie z Johnem Pierrakosem rozwinął własne podejście terapeutyczne, tak zwaną analizę bioenergetyczną, opierające się na założeniu, że problemy psychologiczne mają znaczący wpływ na stan fizyczny organizmu i vice versa. W terapii łączył interwencje psychologiczne ze specjalnym systemem ćwiczeń fizycznych. Napisał szereg książek z tej dziedziny, z których znaczna część została opublikowana w polskim przekładzie, m.in. Język ciała, Zdrada ciała, Depresja i ciało, Bioenergetyka, Lęk przed życiem, Narcyzm, Duchowość ciała. Był twórcą Międzynarodowego Instytutu Analizy Bioenergetycznej, założonego w 1956 roku w Nowym Jorku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 353

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (15 ocen)
8
7
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lenka1903

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała
00
hankamaj

Nie oderwiesz się od lektury

skomplikowane to bardziej niż myślimy...
00
MariaWojtkowiak

Dobrze spędzony czas

Trudna książka. Język przystępny,ale tematyka nie zawsze jasna. Trudno wyobrazić sobie abstrakty.
00

Popularność




roz­dział 1

Kwe­stia toż­sa­mo­ści

Ludzie zwy­kle nie zadają sobie pyta­nia: „Kim jestem?”. Uwa­żamy, że toż­sa­mość mamy daną raz na zawsze. Każdy nosi w port­felu doku­menty pozwa­la­jące go ziden­ty­fi­ko­wać. Ma świa­do­mość, kim jest. Ale na głęb­szym pozio­mie pro­blem toż­sa­mo­ści ist­nieje. Gdzieś na pogra­ni­czu świa­do­mo­ści prze­śla­dują czło­wieka brak satys­fak­cji, trud­ność w podej­mo­wa­niu decy­zji, uczu­cie, że „zmar­no­wał życie”. Jest w kon­flik­cie ze sobą, nie­pewny wła­snych uczuć, i ta nie­pew­ność sta­nowi odbi­cie pro­blemu toż­sa­mo­ści. Dopiero kiedy nie­za­do­wo­le­nie z sie­bie zamie­nia się w roz­pacz, a brak poczu­cia bez­pie­czeń­stwa gra­ni­czy z paniką, może sobie zadać pyta­nie: „Kim jestem?”. Świad­czy to o kru­sze­niu się fasady, na któ­rej chciał budo­wać swoją toż­sa­mość. Two­rze­nie fasady czy też przyj­mo­wa­nie okre­ślo­nej roli jako śro­dek budo­wa­nia toż­sa­mo­ści wska­zuje na roz­łam mię­dzy ego a cia­łem. Defi­niuję ten roz­łam jako zabu­rze­nie schi­zo­idalne, które jest pod­ło­żem każ­dego pro­blemu toż­sa­mo­ściowego.

Przy­cho­dzi na przy­kład do mojego gabi­netu gło­śny arty­sta i mówi: „Jestem w roz­pa­czy i nic nie rozu­miem. Nie wiem, kim jestem. Idę ulicą i pytam samego sie­bie: kim ty jesteś?”.

Nie mia­łoby sensu tłu­ma­czyć mu: „Jest pan sław­nym mala­rzem, któ­rego prace wiszą w wielu muze­ach”. On to wie. Skarży się na utratę poczu­cia wła­snego Ja, utratę kon­taktu z pew­nymi waż­nymi aspek­tami egzy­sten­cji, które nadają życiu zna­cze­nie. Tym bra­ku­ją­cym ele­men­tem jest iden­ty­fi­ka­cja z cia­łem, fun­da­ment, na któ­rym wznosi się oso­bo­wość czło­wieka. Mojemu pacjen­towi uświa­do­miło to pewne dra­ma­tyczne prze­ży­cie. Opo­wia­dał o nim tak:

Tam­tego dnia spoj­rza­łem w lustro i prze­ra­zi­łem się, kiedy zro­zu­mia­łem, że taki jestem. To wła­śnie widzą ludzie, kiedy na mnie patrzą – pomy­śla­łem.

To był obraz kogoś obcego. Twarz i ciało w lustrze spra­wiały wra­że­nie, jakby nie nale­żały do mnie… Mia­łem poczu­cie nie­rze­czy­wi­sto­ści.

Takie dozna­nie, na które skła­dają się utrata odczuć w ciele oraz wra­że­nie obco­ści i nie­rze­czy­wi­sto­ści, jest znane jako deper­so­na­li­za­cja. Wska­zuje na ode­rwa­nie od rze­czy­wi­sto­ści i poja­wia się w pierw­szej fazie epi­zodu psy­chozy. Jeśli się prze­ciąga, czło­wiek nie tylko traci poczu­cie toż­sa­mo­ści, lecz także prze­staje ją świa­do­mie postrze­gać. Szczę­śli­wie u mojego pacjenta nie potrwało to długo. Zdo­łał odzy­skać w pew­nym stop­niu kon­takt z wła­snym cia­łem, więc uczu­cie nie­rze­czy­wi­sto­ści zni­kło. Wciąż jed­nak w zni­ko­mym stop­niu iden­ty­fi­ko­wał się z cia­łem i pro­blem toż­sa­mo­ści drę­czył go na­dal.

Poczu­cie toż­sa­mo­ści rodzi się z poczu­cia kon­taktu z cia­łem. Żeby czło­wiek wie­dział, kim jest, musi być świa­domy tego, co czuje. Powi­nien wie­dzieć, jaki jest wyraz jego twa­rzy, jaką postawę przyj­muje, w jaki spo­sób się poru­sza. Bez świa­do­mo­ści odczuć i postaw swo­jego ciała będzie tylko bez­cie­le­snym duchem. Wrócę jesz­cze do tego arty­sty.

Kiedy usiadł naprze­ciwko mnie, widzia­łem jego ścią­gniętą twarz, puste oczy, zaci­śnięte szczęki i zmro­żone ciało. W jego nie­ru­cho­mo­ści i płyt­kim odde­chu wyczu­wało się lęk, a nawet panikę. On sam jed­nak nie zda­wał sobie sprawy, jak posępna jest jego twarz, jak pozba­wione wyrazu oczy, jak sztywne szczęki i całe ciało. Nie czuł lęku ani paniki. Nie mając kon­taktu z cia­łem, czuł tylko zmie­sza­nie i roz­pacz.

Cał­ko­wita utrata kon­taktu z cia­łem to cha­rak­te­ry­styczna cecha schi­zo­fre­nii. Mówiąc naj­ogól­niej, schi­zo­fre­nik nie wie, kim jest, i tak bar­dzo jest ode­rwany od rze­czy­wi­sto­ści, że nie potrafi nawet posta­wić sobie tego pyta­nia. Nato­miast osob­nik schi­zo­idalny wie, że ma ciało, więc orien­tuje się w cza­sie i prze­strzeni. Ponie­waż jed­nak jego ego nie utoż­sa­mia się z cia­łem i nie postrzega jego żywo­ści, nie czuje więzi ze świa­tem i innymi ludźmi. I podob­nie jego świa­dome poczu­cie toż­sa­mo­ści nie ma związku z tym, jak się czuje ze sobą. Kon­flikt ten jest obcy oso­bie zdro­wej, któ­rej ego iden­ty­fi­kuje się z cia­łem i któ­rej świa­do­mość wła­snej toż­sa­mo­ści wyra­sta z odczuć cie­le­snych.

Nie­pew­ność wła­snej toż­sa­mo­ści to cecha więk­szo­ści przed­sta­wi­cieli naszej kul­tury. Wielu ludzi zmaga się z nie­ja­snym poczu­ciem nie­rze­czy­wi­sto­ści swo­jej osoby i swo­jego życia. Pogrą­żają się w roz­pa­czy, kiedy obraz ego, który sobie wytwo­rzyli, oka­zuje się pusty i pozba­wiony zna­cze­nia. Kiedy przy­jęta przez nich życiowa rola chwieje się, mają poczu­cie zagro­że­nia i wpa­dają w złość. Wcze­śniej czy póź­niej prze­ko­nują się, że toż­sa­mość oparta na obra­zach i rolach nie daje speł­nie­nia. Przy­gnę­bieni i znie­chę­ceni zwra­cają się do psy­chia­try. Ich pro­ble­mem, jak wska­zuje Rollo May, jest zabu­rze­nie schi­zo­idalne.

Wielu tera­peu­tów zauwa­żyło, że coraz więk­sza liczba pacjen­tów prze­ja­wia cechy schi­zo­idalne i „typo­wym” scho­rze­niem psy­chicz­nym nie jest w naszych cza­sach histe­ria, jak to było za Freuda, lecz zabu­rze­nie schi­zo­idalne – czyli stan wyco­fa­nia, odosob­nie­nia i defi­cytu afek­tyw­nego, w któ­rym jed­nostka skła­nia się ku deper­so­na­li­za­cji, zagłu­sza­jąc swoje pro­blemy inte­lek­tu­ali­zo­wa­niem i roz­wa­ża­niami tech­nicz­nymi. (…)

Mamy rów­nież liczne dowody na to, że w naszych cza­sach uczu­cie alie­na­cji i odizo­lo­wa­nia od świata dotyka nie tylko osoby w sta­nie pato­lo­gicz­nym, lecz także nie­zli­czo­nych ludzi „nor­mal­nych”1.

Alie­na­cja we współ­cze­snym świe­cie – wyob­co­wa­nie czło­wieka z jego pracy, odizo­lo­wa­nie od innych ludzi i sie­bie samego – była opi­sy­wana przez wielu auto­rów i sta­no­wiła cen­tralne zagad­nie­nie prac Eri­cha Fromma. Miłość wyalie­no­wa­nej jed­nostki jest wyide­ali­zo­wana, jej seks kom­pul­sywny, praca czy­sto mecha­niczna, jej osią­gnię­cia służą jedy­nie wspie­ra­niu ego. W wyalie­no­wa­nej spo­łecz­no­ści dzia­ła­nia te tracą dla czło­wieka oso­bi­ste zna­cze­nie. Tę stratę rekom­pen­suje mu obraz.

Obraz a rze­czy­wi­stość

Kon­se­kwen­cją zabu­rze­nia schi­zo­idal­nego jest oddzie­le­nie obrazu od rze­czy­wi­sto­ści. Ter­min „obraz” odnosi się tu do sym­boli i wizji umy­sło­wych, w prze­ciw­sta­wie­niu do realiów fizycz­nego doświad­cze­nia. Nie chcę przez to powie­dzieć, że obrazy są czymś nie­re­al­nym, lecz że należą one do innego porządku rze­czy­wi­sto­ści niż zja­wi­ska cie­le­sne. Rze­czy­wi­stość obrazu odrywa się od związku z uczu­ciami czy wra­że­niami. Kiedy doj­dzie do takiego zerwa­nia, obraz staje się abs­trak­cją. Roz­bież­ność mię­dzy obra­zem a rze­czy­wi­sto­ścią jest naj­le­piej czy­telna w delu­zjach schi­zo­fre­ni­ków. Kla­syczny przy­kład to chora umy­słowo osoba, która wyobraża sobie, że jest Jezu­sem Chry­stu­sem albo Napo­le­onem. Z kolei okre­śle­nie „zdro­wie psy­chiczne” odnosi się do sytu­acji, w któ­rej obraz i rze­czy­wi­stość są ze sobą zgodne. Zdrowy czło­wiek ma obraz wła­snej osoby odpo­wia­da­jący temu, jak jego ciało się pre­zen­tuje i jakie są jego dozna­nia.

W kon­tek­ście spo­łecz­nym obraz może mieć zarówno pozy­tywne, jak i nega­tywne aspekty. Nie byłoby moż­liwe zwal­cza­nie zbio­ro­wych nie­szczęść czy nie­do­stat­ków bez mobi­li­zo­wa­nia spo­łecz­no­ści do dzia­ła­nia za pomocą odpo­wied­nich wizji. Wszyst­kie wiel­kie akcje huma­ni­tarne osią­gają swoje cele dzięki prze­ma­wia­ją­cym do wyobraźni obra­zom. Lecz obraz może być też użyty do złych celów – roz­bu­dza­nia nie­na­wi­ści i sia­nia znisz­czeń. Kiedy poli­cjant jest przed­sta­wiany jako sym­bol opre­syj­nej wła­dzy, zaczyna wzbu­dzać nie­uf­ność i nie­chęć. Kiedy chiń­scy komu­ni­ści czy­nią z Ame­ry­ka­nina okrut­nego cie­mię­ży­ciela pro­stego ludu, staje się on potwo­rem zasłu­gu­ją­cym na uni­ce­stwie­nie. Obraz prze­sła­nia indy­wi­du­alne czło­wie­czeń­stwo jed­nostki, redu­kuje ją do abs­trak­cji. Jeśli istotę ludzką widzimy tylko jako obraz, nie­trudno zdo­być się na jej zabi­cie.

Obraz jest nie­bez­pieczny na grun­cie spo­łecz­nym, na któ­rym jego funk­cja nie jest skry­wana, ale jesz­cze bar­dziej kata­stro­falny, bo zdra­dziecki wpływ wywiera na indy­wi­du­alne sto­sunki mię­dzy­ludz­kie. Można to zaob­ser­wo­wać w rodzi­nie, w któ­rej męż­czy­zna stara się reali­zo­wać swoją wizję ojco­stwa, nie zwa­ża­jąc na potrzeby dzieci. Samego sie­bie postrzega w kate­go­riach tego obrazu i podob­nie w dziecku widzi pewien obraz, a nie osobę mającą wła­sne uczu­cia i pra­gnie­nia. W takiej sytu­acji wycho­wy­wa­nie polega na dopa­so­wy­wa­niu dziecka do obrazu, który czę­sto jest pro­jek­cją wyzna­wa­nego nie­świa­do­mie wła­snego obrazu ojca. Dosto­so­wu­jąc się z koniecz­no­ści do tego rodzi­ciel­skiego obrazu, dziecko traci poczu­cie wła­snego Ja, swo­jej toż­sa­mo­ści i kon­taktu z rze­czy­wi­sto­ścią.

Utrata poczu­cia toż­sa­mo­ści ma korze­nie w sytu­acji rodzin­nej. Czło­wiek wycho­wany w kul­cie obra­zów suk­cesu, popu­lar­no­ści, atrak­cyj­no­ści sek­su­al­nej, sno­bi­zmu inte­lek­tu­al­nego i kul­tu­ral­nego, wyso­kiego sta­tusu, ofiar­no­ści i tak dalej widzi w innych tylko obrazy, zamiast patrzeć na nich jako ludzi. Oto­czony przez same obrazy, czuje się osa­mot­niony. Reagu­jąc na obrazy, nie ma poczu­cia więzi. Usi­łu­jąc zre­ali­zo­wać wła­sny obraz, doznaje fru­stra­cji, a emo­cjo­nalna satys­fak­cja mu umyka. Obraz jest abs­trak­cją, ide­ałem, boż­kiem, który żąda ofiary z oso­bi­stych uczuć. Obraz to twór umy­słowy, który narzuca się fizycz­nej isto­cie czło­wieka, redu­ku­jąc cie­le­sną egzy­sten­cję do roli pomoc­ni­czej. Ciało staje się narzę­dziem woli w służ­bie obrazu. Jed­nostka odrywa się od rze­czy­wi­sto­ści swo­jego ciała. A wyalie­no­wane jed­nostki two­rzą wyalie­no­waną spo­łecz­ność.

Rze­czy­wi­stość a ciało

Czło­wiek ma kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią świata tylko poprzez swoje ciało. Oto­cze­nie wywiera na niego wpływ dla­tego, że oddzia­łuje na jego ciało i drażni jego zmy­sły. On z kolei reaguje na te bodźce, oddzia­łu­jąc na śro­do­wi­sko. Jeśli w ciele jest względ­nie mało życia, to dozna­wane wra­że­nia i reak­cje na nie są ogra­ni­czone. Im bar­dziej oży­wione jest ciało, tym bar­dziej wyra­zi­ście jed­nostka postrzega rze­czy­wi­stość i tym aktyw­niej na nią reaguje. Każdy z nas z pew­no­ścią zauwa­żył, że kiedy czuje się dobrze i rześko, ostrzej widzi ota­cza­jący go świat. W depre­sji świat wydaje się nam bez­barwny.

Oży­wie­nie ciała to miara jego zdol­no­ści do odczu­wa­nia. Przy braku uczuć ciało jest „mar­twe”, przy­naj­mniej jeśli idzie o moż­li­wość postrze­ga­nia jakiejś sytu­acji i reago­wa­nia na nią. Osoba mar­twa emo­cjo­nal­nie zwraca się do wewnątrz: myśli i fan­ta­zje zastę­pują jej uczu­cia i dzia­ła­nia; obrazy kom­pen­sują utratę poczu­cia rze­czy­wi­sto­ści. Gorącz­kowa aktyw­ność umy­słowa zaj­muje miej­sce kon­taktu ze świa­tem rze­czy­wi­stym i może wytwo­rzyć fał­szywe wra­że­nie oży­wie­nia. Pomimo tej aktyw­no­ści emo­cjo­nalny bez­wład mani­fe­stuje się fizycz­nie. Ciało takiej osoby spra­wia wra­że­nie „mar­twego”, pozba­wio­nego życia.

Przy­wią­zy­wa­nie prze­sad­nej wagi do obra­zów czyni nas śle­pymi na rze­czy­wi­stość ciała i jego uczuć. A prze­cież to ciało roz­ta­pia się w miło­ści, kamie­nieje ze stra­chu, trzę­sie się ze zło­ści, sięga po cie­pło i kon­takt. W ode­rwa­niu od ciała wszyst­kie te słowa są tylko poetycz­nymi obra­zami. Dopiero jako doświad­cze­nia cie­le­sne stają się rze­czy­wi­sto­ścią nada­jącą zna­cze­nie naszej egzy­sten­cji. Toż­sa­mość jest czymś sub­stan­cjal­nym i mają­cym struk­turę dopiero wtedy, gdy opiera się na dozna­niach ciała. Ode­rwana od tej rze­czy­wi­sto­ści pozo­staje jedy­nie spo­łecz­nym arte­fak­tem, szkie­le­tem bez tka­nek.

Liczne eks­pe­ry­menty wyka­zały, że kiedy inte­rak­cja mię­dzy cia­łem a śro­do­wi­skiem zosta­nie rady­kal­nie ogra­ni­czona, czło­wiek traci poczu­cie rze­czy­wi­sto­ści2. Jeśli pozba­wimy kogoś na dłuż­szy czas sty­mu­la­cji zmy­sło­wej, to zacznie dozna­wać halu­cy­na­cji. To samo dzieje się z oso­bami pozba­wio­nymi moż­li­wo­ści ruchu. W obu sytu­acjach osła­bie­nie wra­żeń cie­le­snych za sprawą braku zewnętrz­nej sty­mu­la­cji lub wła­snej aktyw­no­ści moto­rycz­nej zmniej­sza odczu­wa­nie ciała. Kiedy ktoś traci kon­takt z wła­snym cia­łem, rze­czy­wi­stość zacho­dzi dla niego mgłą.

Oży­wie­nie ciała to funk­cja meta­bo­li­zmu i ruchli­wo­ści. Meta­bo­lizm dostar­cza ener­gii umoż­li­wia­ją­cej ruchy. Kiedy więc słab­nie, zmniej­sza się oczy­wi­ście ruchli­wość ciała. Ale ta zależ­ność działa także w prze­ciw­nym kie­runku. Każde zmniej­sze­nie ruchli­wo­ści ma wpływ na meta­bo­lizm. Dzieje się tak dla­tego, że ruchli­wość bez­po­śred­nio wpływa na oddy­cha­nie. Jest ogólną zasadą, że im inten­syw­niej ktoś się poru­sza, tym głę­biej oddy­cha. Kiedy ruchli­wość słab­nie, zmniej­sza się ilość przy­swa­ja­nego tlenu i ognie meta­bo­li­zmu przy­ga­sają. Aktywne ciało cechuje spon­ta­nicz­ność oraz pełne i swo­bodne oddy­cha­nie. W następ­nym roz­dziale pokażę, że w ciele osoby schi­zo­idal­nej oddy­cha­nie i ruchli­wość są poważ­nie ogra­ni­czone. W rezul­ta­cie niski jest też poziom wytwa­rza­nej w nim ener­gii.

Bli­ski zwią­zek oddy­cha­nia, ruchu i odczu­wa­nia jest dobrze znany dzie­ciom, nato­miast doro­śli zwy­kle go igno­rują. Dziecko uczy się, że wstrzy­my­wa­nie odde­chu uśmie­rza nie­przy­jemne dozna­nia i uczu­cia. Wciąga brzuch i unie­ru­cha­mia prze­ponę, by wyzbyć się nie­po­koju. Leży bez ruchu, by nie czuć lęku. „Zagłu­sza” ciało, żeby nie czuć bólu. Ina­czej mówiąc, kiedy rze­czy­wi­stość staje się nie do znie­sie­nia, dziecko wyco­fuje się w świat obra­zów, w któ­rym jego ego utratę uczuć z ciała kom­pen­suje sobie fan­ta­zjami. Nato­miast doro­sły, któ­rego zacho­wa­nie deter­mi­nuje obraz, wypiera z pamięci doświad­cze­nia, które zmu­siły go do „zagłu­sze­nia” ciała i odrzu­ce­nia rze­czy­wi­sto­ści.

W nor­mal­nej sytu­acji obraz jest odbi­ciem rze­czy­wi­sto­ści, umy­słową kon­struk­cją, która pomaga czło­wie­kowi ste­ro­wać swo­imi ruchami i spraw­niej dzia­łać. Ina­czej mówiąc, obraz odzwier­cie­dla ciało. Kiedy jed­nak ciało nie jest aktywne, obraz staje się jego sub­sty­tu­tem i jego roz­miary rosną, w miarę jak słab­nie świa­do­mość ciała. Fabu­larny film Sekretne życie Wal­tera Mitty w wyra­zi­sty spo­sób uka­zuje, w jaki spo­sób obrazy mogą kom­pen­so­wać fak­tyczną rze­czy­wi­stą bier­ność jed­nostki.

Two­rze­nie obra­zów to funk­cja ego. Jak powia­dał Zyg­munt Freud, ego jest przede wszyst­kim i nade wszystko aspek­tem ciała. Kiedy się jed­nak roz­wija, staje się siłą prze­ciw­stawną do ciała – to zna­czy usta­na­wia war­to­ści będące w pozor­nej sprzecz­no­ści z war­to­ściami ciała. Na pozio­mie cie­le­snym czło­wiek jest zwie­rzę­ciem sku­pio­nym na sobie, dążą­cym do przy­jem­no­ści i zaspo­ko­je­nia wła­snych potrzeb. Na pozio­mie ego jest nato­miast istotą racjo­nalną i twór­czą, któ­rej dzia­ła­nia są nasta­wione na zdo­by­wa­nie wła­dzy i prze­kształ­ca­nie swo­jego śro­do­wi­ska. Nor­mal­nie ego i ciało są bli­skimi współ­pra­cow­ni­kami. Ego osoby zdro­wej pra­cuje nad reali­za­cją cie­le­snej zasady przy­jem­no­ści. Nato­miast ego osoby zabu­rzo­nej domi­nuje nad cia­łem i żąda, by jego zasady miały pierw­szeń­stwo przed zasa­dami ciała. W kon­se­kwen­cji nastę­puje roz­pad jed­no­ści orga­ni­zmu i współ­praca zamie­nia się w otwarty kon­flikt.

Ego a ciało

Kon­flikt mię­dzy ego a cia­łem może mieć prze­bieg łagodny albo ostry: neu­ro­tyczne ego domi­nuje nad cia­łem, schi­zo­idalne ego je igno­ruje, schi­zo­fre­niczne ego oddziela się od niego. Ego neu­ro­tyczne, lęka­jąc się nie­ra­cjo­nal­nej natury ciała, usi­łuje po pro­stu pod­po­rząd­ko­wać je sobie. Kiedy jed­nak lęk przed cia­łem nara­sta do roz­mia­rów paniki, ego zaczyna nego­wać jego obec­ność, by prze­trwać. A kiedy ten lęk zamie­nia się w skrajne prze­ra­że­nie, ego bie­rze roz­brat z cia­łem, dopro­wa­dza­jąc do roz­padu oso­bo­wo­ści i stwa­rza­jąc sytu­ację schi­zo­fre­niczną. Dosko­nałą ilu­stra­cją tych róż­nic jest spo­sób, w jaki ludzie o róż­nych typach oso­bo­wo­ści reagują na pożą­da­nie sek­su­alne. Dla zdro­wego ego seks jest wyra­zem miło­ści. Neu­ro­tyczne ego trak­tuje seks jako narzę­dzie pod­bo­jów i pod­wyż­sza­nia wła­snej war­to­ści. Dla ego schi­zo­idalnego seks to szansa na fizyczną bli­skość i cie­pło, od czego zależy prze­ży­cie. Wresz­cie ego schi­zo­fre­niczne, ode­rwane od ciała, nie znaj­duje w akcie sek­su­al­nym żad­nego zna­cze­nia.

Kon­flikt mię­dzy ego a cia­łem pro­wa­dzi do roz­łamu oso­bo­wo­ści, który wywiera wpływ na wszyst­kie aspekty ist­nie­nia i zacho­wa­nia jed­nostki. W tym roz­dziale zba­damy podzie­lone i sprzeczne wewnętrz­nie toż­sa­mo­ści osób schi­zo­idal­nych i neu­ro­tycz­nych. W dal­szych roz­dzia­łach zaj­miemy się innymi prze­ja­wami roz­łamu oso­bo­wo­ści. Czę­ścią tego stu­dium będzie roz­wa­ża­nie, w jaki spo­sób docho­dzi do roz­łamu, jakie czyn­niki mu sprzy­jają i jakie metody postę­po­wa­nia mogą go łago­dzić. W tym miej­scu powinno już być jasne, że nie można się z nim upo­rać bez poprawy stanu ciała. Jeśli ciało ma się oży­wić, żeby jego rze­czy­wi­stość zaczęła rzą­dzić obra­zem ego, należy pogłę­bić oddy­cha­nie, zwięk­szyć ruchli­wość i uak­tyw­nić uczu­cia.

W podzie­lo­nej oso­bo­wo­ści funk­cjo­nują dwie sprzeczne ze sobą toż­sa­mo­ści. Jedna opiera się na obra­zie ego, druga na ciele. Dys­po­nu­jemy kil­koma tech­ni­kami pozwa­la­ją­cymi rzu­cić świa­tło na owe toż­sa­mo­ści. Histo­ria życia pacjenta i sens jego dzia­łań mówią nam co nieco o toż­sa­mo­ści ego. Wygląd ciała i jakość jego ruchów ujaw­niają z kolei toż­sa­mość cie­le­sną. Rysunki postaci i inne tech­niki pro­jek­cyjne dostar­czają waż­nych infor­ma­cji o pacjen­cie. Na koniec myśli i uczu­cia pacjenta zdra­dzają jego prze­ciw­stawne wyobra­że­nia o wła­snej oso­bie.

Aby zilu­stro­wać powyż­sze kon­cep­cje, przed­sta­wię dwa kon­kretne przy­padki. Pierw­szy z nich doty­czy mło­dej kobiety, która dekla­ro­wała, że jej pro­ble­mem jest ano­mia. Zaczerp­nęła ten ter­min z lek­tury arty­kułu w cza­so­pi­śmie „Esqu­ire” oraz książki Betty Frie­dan The Femi­nine Mysti­que (Kobieca mistyka). Frie­dan defi­niuje ano­mię jako „nie­ja­sne, upo­rczywe uczu­cie bez­ce­lo­wo­ści, pustej egzy­sten­cji, braku zain­te­re­so­wa­nia świa­tem, co można nazwać ano­mią, utratą toż­sa­mo­ści lub po pro­stu postrze­gać to jako bez­i­mienny, lecz dokucz­liwy pro­blem”3. W socjo­lo­gii ano­mia ozna­cza stan braku norm albo – jak wolę ja – braku form. Moja pacjentka, którą będę nazy­wał Bar­barą, opi­sy­wała swoją sytu­ację nastę­pu­jąco:

Mam uczu­cie dez­orien­ta­cji i pustki, zupeł­nej jało­wo­ści życia. Nie widzę powodu, by coś robić. Nie mam moty­wa­cji do jakie­go­kol­wiek dzia­ła­nia. Wła­ści­wie dopiero nie­dawno zaczę­łam zda­wać sobie z tego sprawę. Ude­rzyło mnie to, kiedy skoń­czyły się waka­cje. Latem czu­łam się odpo­wie­dzialna za dzieci i dom, ale teraz te obo­wiązki prze­jęła gospo­sia. Czu­łam, że to, co robię w domu, to rodzaj ner­wo­wych tików – wie pan, taka zupeł­nie nie­po­trzebna aktyw­ność.

Bar­bara była trzy­dzie­sto­pię­cio­let­nią zamężną kobietą, matką czworga dzieci. Jej aktyw­ność w domu trudno byłoby nazwać nie­po­trzebną. Cho­ciaż zatrud­niała gospo­się, przez cały dzień zaprzą­tały ją różne ważne sprawy. Gospo­sia pra­co­wała kiep­sko i to spra­wiało Bar­ba­rze stały kło­pot. Chcia­łaby ją zwol­nić, ale nie mogła się na to zdo­być. Przez całe życie nie potra­fiła mówić „nie” innym ludziom, przez co czuła, że nie staje na wyso­ko­ści zada­nia. Kiedy kon­flikt się zaogniał, jak to było z gospo­sią, zała­my­wała się i wyco­fy­wała. W rezul­ta­cie tra­ciła poczu­cie wła­snego Ja i czuła się pusta wewnętrz­nie. Wie­działa o tym wszyst­kim dzięki wcze­śniej­szej psy­cho­ana­li­zie. Wie­działa nawet, że źró­dłem jej trud­no­ści są rela­cje z rodzi­cami w dzie­ciń­stwie. Czego nato­miast nie wie­działa, to tego, że pod wpły­wem rosną­cego stresu zapada się w sobie rów­nież fizycz­nie. To spra­wiało, że czuła się bez­radna.

Co powo­do­wało tę fizyczną zapaść? Była kobietą śred­niej wagi, o małej gło­wie i sub­tel­nych, regu­lar­nych rysach twa­rzy. Jej spoj­rze­nie było mięk­kie, wyra­ża­jące nie­po­kój. W gło­sie czuć było waha­nie, czę­sto robiła prze­rwy mię­dzy poszcze­gól­nymi fra­zami. Szyję miała cienką i sztywną, co w czę­ści tłu­ma­czyło zaha­mo­wa­nia w mowie. Ramiona trzy­mała unie­sione, jakby w stra­chu. Ciału bra­ko­wało jędr­no­ści, powierzch­niowe mię­śnie były skraj­nie zwiot­czałe. Nato­miast mię­śnie w głębi ciała, roz­miesz­czone wzdłuż krę­go­słupa, wokół obrę­czy bar­ko­wej, w szyi i klatce pier­sio­wej miała sil­nie napięte. Jej oddech był zupeł­nie płytki, co jesz­cze bar­dziej utrud­niało mówie­nie i odpo­wia­dało za bla­dość skóry. Jeśli pró­bo­wała oddy­chać głę­biej, wysiłki te trwały nie dłu­żej niż minutę, potem górna część jej ciała pochy­lała się do przodu, stwa­rza­jąc zała­ma­nie w talii. Fizyczne funk­cje jej ciała były upo­śle­dzone: nie miała ape­tytu, nie odczu­wała popędu sek­su­al­nego, z tru­dem zasy­piała. Widać było wyraź­nie, dla­czego ma poczu­cie pustki i braku życia.

Bar­bara nie potra­fiła dostrzec żad­nego związku mię­dzy swoim sta­nem fizycz­nym a nasta­wie­niem psy­chicz­nym. Kiedy wska­zy­wa­łem jej na ten zwią­zek, odpo­wia­dała tylko: „No cóż, skoro pan tak mówi…”. Wyja­śniała, że nie ma wyboru i musi zaak­cep­to­wać moją ana­lizę swo­ich pro­ble­mów. Nie lubiła swo­jego ciała i nie­świa­do­mie je nego­wała. Na pew­nym pozio­mie czuła jed­nak z nim zwią­zek, skoro pod­czas zabie­gów fizycz­nych zdo­była się na głęb­sze oddy­cha­nie i wpra­wie­nie mię­śni w ruch. Kiedy ten wysi­łek stał się dla niej bole­sny, na chwilę zapła­kała, choć miała przed tym opory. Oświad­czyła, że zbyt wiele bólu doznała w życiu i nie widzi powodu, by miała to znowu prze­ży­wać. Zda­wała sobie jed­nak rów­nież sprawę z tego, że wsty­dzi się oka­zy­wać uczu­cia i kon­se­kwent­nie z nimi wal­czy. Uświa­do­miła sobie, że płacz popra­wia jej nastrój, gdyż czuje się wtedy bar­dziej oży­wiona. Stop­niowo dopusz­czała do sie­bie coraz wię­cej wra­żeń cie­le­snych i uczuć. Pró­bo­wała nawet gło­śno wyra­zić swój sprze­ciw, woła­jąc: „Nie, nie chcę!”.

Stan Bar­bary powoli się popra­wiał. Potra­fiła już dłu­żej prze­ja­wiać aktyw­ność i swo­bod­niej oddy­chała. Skłon­ność do zamy­ka­nia się w sobie osła­bła. Wymó­wiła pracę gosposi. Jej oczy w spo­sób widoczny roz­ja­śniły się i uśmie­chała się do mnie. Nie skar­żyła się już na ano­mię. Zro­zu­miała, że aby odzy­skać poczu­cie wła­snego Ja i toż­sa­mo­ści, musi przede wszyst­kim oży­wić uczu­cia w ciele. Te zmiany na lep­sze zawdzię­czała po czę­ści poczu­ciu, że zna­la­zła kogoś, kto może jej pomóc, kto zdaje się rozu­mieć jej pro­blemy. Nale­żało jed­nak zakła­dać, że poprawa będzie tylko cza­sowa. Dotknę­li­śmy kon­flik­tów, które zro­dziły jej zabu­rze­nie, ale ich nie roz­wią­za­li­śmy. Pewne wyobra­że­nie o isto­cie tych kon­flik­tów można zyskać dzięki wyko­ny­wa­nym przez nią rysun­kom postaci i jej komen­ta­rzom.

Rysunki 1 i 2 to dwa kolejne wyobra­że­nia kobiety. O pierw­szym z nich Bar­bara powie­działa: „Wygląda głu­pio. Jest za sze­roka w ramio­nach. Wygląda skrom­nie, ale w dia­bo­liczny spo­sób”. Rysu­nek 2 ude­rzył ją jako „pozba­wiony życia mane­kin ze śmier­telną maską zamiast twa­rzy”. Rysu­nek 3, przed­sta­wia­jący męż­czy­znę, zwraca uwagę dia­bo­licznym czy też demo­nicz­nym cha­rak­te­rem. Pomię­dzy rysun­kami 1 i 3 widać pewne pokre­wień­stwo, co wska­zuje na to, że Bar­bara iden­ty­fi­ko­wała się z męż­czy­zną.

Wzmoc­niony zarys ciała na rysunku 2 należy inter­pre­to­wać jako ujaw­nie­nie braku lub sła­bo­ści per­cep­cji pery­fe­ryj­nych czę­ści ciała. Jest to próba nada­nia kształtu temu, co w odczu­ciu pacjentki jest bez­kształtne. Zwiot­cza­łość mię­śni nada­wała ciału Bar­bary amor­ficzny cha­rak­ter, co kom­pen­so­wała sobie, rysu­jąc ciało gru­bymi liniami.

Kim była Bar­bara? Czy tą posta­cią z rysunku 2, przy­po­mi­na­jącą figurę woskową, czy też dia­bo­licz­nie skrom­nym dziew­czę­ciem z rysunku 1?

Przy­glą­da­jąc się Bar­ba­rze, trudno byłoby wykryć per­wer­syjną stronę jej natury. Pre­zen­to­wała się jako osoba skromna, nie­śmiała, pełna roz­te­rek. Ale dostrze­gała w swo­jej oso­bo­wo­ści aspekt demo­niczny i otwar­cie to przy­zna­wała.

Czuję w sobie naj­wię­cej życia wtedy, gdy czuję się prze­wrotna. W col­lege’u sypia­nie z chło­pa­kami miało posmak zaka­za­nego owocu. Prze­spa­łam się z chłop­cem mojej przy­ja­ciółki i byłam z tego dumna. Prze­chwa­la­łam się, że zro­bi­łam coś prze­wrot­nego. Innym razem spa­łam ze szpet­nym i gru­bym face­tem za pie­nią­dze i też czu­łam z tego powodu dumę. Mia­łam wtedy poczu­cie, że potra­fię coś zro­bić ina­czej niż wszy­scy.

Myśląc o swoim ciele, zwiot­cza­łym i bez­kształt­nym, Bar­bara widziała samą sie­bie jako przed­miot (nie­żywy mane­kin) skła­dany w ofie­rze demo­nicz­nym żądzom męż­czy­zny. Nato­miast z punktu widze­nia ego iden­ty­fi­ko­wała się z demo­nem, który żąda tej ofiary, i ze swego poni­że­nia czer­pała dziwną satys­fak­cję.

Matka Bar­bary rów­nież uwa­żała się za ofiarę lub męczen­niczkę i jej ciało było podob­nie bez­kształtne. Na pozio­mie ciała Bar­bara nie­wąt­pli­wie iden­ty­fi­ko­wała się z matką, pod­czas gdy na pozio­mie ego ciało matki było dla niej odpy­cha­jące, a jej rolę obiektu sek­su­al­nego odbie­rała jako upo­ko­rze­nie. Aby wła­snemu życiu nadać pozy­tyw­niej­szy sens, ode­rwała się od swo­jej kobie­co­ści i zaczęła iden­ty­fi­ko­wać się z ojcem.

Przy­swo­je­nie sobie przez kobietę męskiego ego daje w efek­cie wiedźmę. Kul­ty­wuje ona męski pogląd, że kobiece ciało jest przed­mio­tem do wyko­rzy­sta­nia sek­su­al­nego. Wiedźma zwraca się zatem prze­ciwko wła­snemu ciału i z satys­fak­cją składa je w ofie­rze, ponie­waż repre­zen­tuje ono mniej war­to­ściowy aspekt jej oso­bo­wo­ści. Jed­no­cze­śnie kom­pen­suje sobie to poni­że­nie, wyno­sząc swój obraz ego na wyżyny non­kon­for­mi­sty, który nie dba o starą moral­ność.

Ten demo­niczny popęd każe rów­nież wiedź­mie dążyć do znisz­cze­nia męskiego ego. Wystę­pu­jąc prze­ciwko wła­snej kobie­co­ści, neguje rolę miło­ści w sek­sie i drwi z męż­czy­zny, który jej poszu­kuje. Sek­su­alna ule­głość Bar­bary to odbi­cie jej pogardy dla męż­czyzn. Mówi w ten spo­sób: „Jestem niczym, a ty jesteś głup­cem, jeśli mnie pra­gniesz”.

Męż­czy­zna, który owład­nie takim zde­pre­cjo­no­wa­nym obiek­tem, odnosi pyr­ru­sowe zwy­cię­stwo. Degra­duje go to w oczach kobiety. Bar­bara mściła się więc w ten spo­sób na ojcu za jego udział w poni­ża­niu kobie­co­ści.

Kiedy Bar­bara w dzie­ciń­stwie nie­świa­do­mie dosto­so­wy­wała się do swo­jej sytu­acji życio­wej, nie mogła prze­wi­dzieć, że godna wiedźmy zemsta na męsko­ści odbie­rze jej wszyst­kie uczu­cia ani że oddzie­la­jąc się od swo­jej kobie­co­ści, ugrzęź­nie w „mar­twym” ciele, nie­zdolna odpo­wie­dzieć na czy­jąś miłość. Utra­ciła wła­sne Ja, gdyż jej ciało nale­żało do matki, a jej ego do ojca. Jako osoba doro­sła uświa­do­miła sobie, że została oszu­kana, ale nie mogła wyzbyć się obli­cza wiedźmy, dopóki nie­świa­do­mie akcep­to­wała war­to­ści ego, a odrzu­cała ciało.

Bar­bara była jed­no­cze­śnie wiedźmą i ofiarą, skła­dało się na nią zarówno demo­niczne ego żąda­jące ofiary z kobie­cego ciała, jak i ule­głe ciało prze­ra­żone tą swoją rolą. Taki podział impli­kuje obec­ność dwóch sprzecz­nych ze sobą toż­sa­mo­ści. Roz­dar­cie w oso­bo­wo­ści Bar­bary można postrze­gać w kate­go­riach życia i śmierci. Aby oca­lić swoje ego, nie miała innego wyboru, jak pod­dać ciało. Pod­po­rząd­ko­wa­nie się war­to­ściom rodzi­ców wyma­gało zwró­ce­nia się prze­ciwko ciału, ale dzięki temu manew­rowi zapew­niła sobie prze­ży­cie i zdro­wie psy­chiczne. Jako dziecko musiała spoj­rzeć na kobie­cość oczami swego ojca (a matka zga­dzała się z tą wizją) i wyobra­żać sobie, że w takim wro­gim życiu nasta­wie­niu kryje się jakiś wysu­bli­mo­wany sens.

Poświę­ce­nie ciała jest dla oso­bo­wo­ści schi­zo­idal­nej aktem sym­bo­licz­nym – acz­kol­wiek wiele tych nie­szczę­snych istot poświęca je dosłow­nie, popeł­nia­jąc samo­bój­stwo. U Bar­bary poświę­ce­nie pole­gało na odrzu­ce­niu ciała, wyco­fa­niu z niego uczuć, zane­go­wa­niu jego zna­cze­nia jako środka auto­ek­spre­sji. Ale jej wewnętrzny kon­flikt nie wygasł, ponie­waż ciało na­dal żyło wła­snym życiem i godziło się na sym­bo­liczne poświę­ce­nie tylko pod przy­mu­sem. W tej walce ciało miało sojusz­nika w racjo­nal­nej czę­ści umy­słu, która była wpraw­dzie nie­zdolna do prze­ła­ma­nia demo­nicz­nej siły ego, ale wystar­cza­jąco silna, by zacią­gnąć pacjentkę na tera­pię.

Drugi przy­kład ilu­struje roz­łam toż­sa­mo­ści u czło­wieka, któ­rego oso­bo­wość nie była tak sil­nie wypa­czona jak u Bar­bary. Henry był po pięć­dzie­siątce, jego kariera dobrze się roz­wi­jała. Zwró­cił się do mnie o radę, ponie­waż nie znaj­do­wał w życiu przy­jem­no­ści ani satys­fak­cji. Pra­co­wał dużo i z powo­dze­niem, ale cze­goś mu bra­ko­wało. „Pie­nią­dze to nie pro­blem” – stwier­dził, kiedy była mowa o hono­ra­rium, ale pie­nią­dze nie mogły mu pomóc. Suk­cesy zawo­dowe przy­nio­sły mu tylko depre­sję, zaczątki wrzodu żołądka i silne pra­gnie­nie „rzu­ce­nia tego wszyst­kiego”. Myślał już tylko o tej chwili, kiedy odej­dzie z biz­nesu, ale prze­czu­wał, że to nie będzie roz­wią­za­nie. Wciąż sta­wał wobec pro­blemów, z któ­rymi – jak mówił – poje­dyn­czo dałby sobie radę, ale wszyst­kie naraz go prze­ra­stały.

Opi­su­jąc swoją mło­dość, zwie­rzył się, że w rodzi­nie uwa­żano go za czarną owcę i nie spo­dzie­wano się po nim wiele. Pew­nego dnia posta­no­wił udo­wod­nić, że stać go na suk­ces. Udało mu się to, ale suk­ces pocią­gnął za sobą nowe wyzwa­nia i więk­szą odpo­wie­dzial­ność. Zre­zy­gno­wać byłoby trudno. Co miałby czło­wiek robić, gdyby wszystko porzu­cił? Cho­ciaż Henry skar­żył się na swoje kło­poty, jed­no­cze­śnie eks­cy­to­wały go wyzwa­nia z nimi zwią­zane. Gdy raz zain­we­sto­wał w suk­ces, musiał cią­gnąć dalej. Jest to cięż­kie brze­mię, gdyż droga suk­cesu nie pozwala się wylu­zo­wać i odpu­ścić sobie, chyba że poprzez porażkę.

Dzięki pod­ję­ciu tera­pii ana­li­tycz­nej brze­mię zelżało. Część cię­żaru prze­szła na tera­peutę, a Henry poczuł się lepiej i swo­bod­niej. Kiedy zwró­ci­łem mu uwagę, jak bar­dzo zanie­dbał swoje ciało, był poru­szony. Posta­no­wił sobie, że będzie poświę­cać ciału wię­cej uwagi, i na jakiś czas mu to pomo­gło. Miał szczerą inten­cję i dość siły woli, by pod­jąć wysi­łek zmiany nawy­ków, ale nie potra­fił przy tym wytrwać. W grun­cie rze­czy tera­pię postrze­gał jako kolejne wyzwa­nie i pod­cho­dził do niej z typową dla sie­bie deter­mi­na­cją. Tak więc sama tera­pia stała się kolej­nym cię­ża­rem.

Pew­nego dnia, kiedy sie­dział w moim gabi­ne­cie i roz­ma­wia­li­śmy o jego pro­ble­mach, odpu­ścił sobie bar­dziej niż zwy­kle. Głowa opa­dała mu na bok, twarz miał obwi­słą, wyglą­dał na bar­dzo zmę­czo­nego, patrzył na mnie jak zbity pies. Spra­wiał wra­że­nie czło­wieka poko­na­nego, choć sam jesz­cze o tym nie wie­dział.

Henry pie­lę­gno­wał swój obraz czło­wieka nie­zwy­cię­żo­nego, co prze­czyło wewnętrz­nej rze­czy­wi­sto­ści jego uczuć. Nie o to cho­dzi, by sądził, że zawsze będzie wygry­wał. Po pro­stu był zde­ter­mi­no­wany, żeby nie prze­gry­wać i nie dać się pobić. Lecz fizycz­nie był czło­wie­kiem poko­na­nym, który nie chce zaak­cep­to­wać swo­jej klę­ski. Poniósł porażkę, usi­łu­jąc w suk­ce­sie finan­so­wym zna­leźć oso­bi­ste zna­cze­nie. Nie­zdol­ność do odczu­wa­nia w życiu przy­jem­no­ści wpra­wiała go w roz­pacz. Przy­szedł na tera­pię, by wyzbyć się uczuć klę­ski i roz­pa­czy, ale musiał je zaak­cep­to­wać, żeby odna­leźć samego sie­bie.

W ciele Henry’ego było wię­cej życia niż u Bar­bary. Umię­śnie­nie miał lepiej roz­wi­nięte, jego skóra była cie­pła i miała wyraźną barwę. Silne napię­cia mię­śniowe wygi­nały mu plecy w łuk, więc cho­dził nachy­lony do przodu i musiał podej­mo­wać świa­domy wysi­łek, żeby się wypro­sto­wać. Bar­dzo napięte miał rów­nież mię­śnie szyi, która była jakby skró­cona. W chwili stresu oddy­chał z wysił­kiem. Trud­no­ści z respi­ra­cją prze­ja­wiały się sapa­niem przy wyde­chu. Dużo też palił. Napię­cia w musku­la­tu­rze ciała były tak silne, że pętały go niczym łań­cu­chy. Zma­gał się z wewnętrz­nymi ogra­ni­cze­niami, któ­rych był nieświa­domy, ale całą swą ener­gię anga­żo­wał w walkę o suk­ces w świe­cie zewnętrz­nym. Był więc roze­rwany pomię­dzy obra­zem ego a rze­czy­wi­sto­ścią ciała, pomię­dzy zewnętrz­nymi suk­cesami i osią­gnię­ciami a wewnętrz­nym poczu­ciem klę­ski i fru­stra­cji.

Pro­blem Henry’ego można by powierz­chow­nie zro­zu­mieć, odwo­łu­jąc się do jego neu­ro­tycz­nego pra­gnie­nia suk­cesu. Dla jego nie­świa­do­mego umy­słu ciało było potwo­rem, któ­rego należy zaprząc do reali­za­cji żądań ego. Ciało odbie­rało te żąda­nia jako jarzmo pozba­wia­jące je wol­no­ści, odma­wia­jące mu przy­jem­no­ści i satys­fak­cji. Ciało Henry’ego, ina­czej niż w przy­padku Bar­bary, sta­wiało opór. Jed­nak pacjent do pew­nego stop­nia utra­cił kon­takt ze swoim cia­łem oraz świa­do­mość jego uczuć i odpo­wied­nio do tego prze­ja­wiał skłon­no­ści schi­zo­idalne. Poświę­cał swoją wol­ność nie w imię suk­cesu finan­so­wego, jak mu się zda­wało, lecz w imię wyobra­że­nia o suk­ce­sie, które wyro­bił sobie w mło­do­ści. Mobi­li­zo­wa­nie ciała do zaspo­ka­ja­nia rze­czy­wi­stych potrzeb (głodu, pożąda­nia sek­su­al­nego, przy­jem­no­ści i tym podob­nych) jest wła­ści­wym jego wyko­rzy­sta­niem, nato­miast dąże­nie jego kosz­tem do reali­za­cji celów ego to już nad­uży­cie.

Pro­blem Henry’ego nie był tak poważny jak Bar­bary. Henry przy­jął do wia­do­mo­ści i zaak­cep­to­wał rela­cję pomię­dzy jego Ja a cia­łem. Bar­bara potra­fiła jedy­nie uznać taką moż­li­wość, „skoro pan tak mówi”. Henry uświa­do­mił sobie, że musi uwol­nić napię­cia mię­śniowe w ciele, i zabrał się do tego z takim zapa­łem, że jesz­cze bar­dziej powięk­szył napię­cie. Bar­bara wyczu­wała bez­ruch swo­jego ciała, ale nie miała siły, by coś z tym zro­bić. Doświad­czała ciała jako cze­goś obcego wzglę­dem jej oso­bo­wo­ści; wyra­żała nawet otwar­cie pra­gnie­nie, by nie mieć ciała, w któ­rym widziała tylko źró­dło udręki. Gotowa była poświę­cić ciało, by zado­wo­lić tkwiącą w niej wiedźmę. Henry nato­miast akcep­to­wał swoje ciało, ale robił z niego zły uży­tek. Pod­po­rząd­ko­wy­wał je swo­jemu ego­ty­stycz­nemu pędowi do suk­cesu, marząc, że w ten spo­sób osią­gnie wol­ność, ale kiedy suk­ces nie przy­niósł wyzwo­le­nia, zro­zu­miał, że potrze­buje pomocy.

Kon­flikt schi­zo­idalny to walka życia ze śmier­cią i można go wyra­zić szek­spi­row­skimi sło­wami: „być albo nie być”. Kon­flikt neu­ro­tyczny, odmien­nie, rodzi się z poczu­cia winy i lęku zwią­za­nych z przy­jem­no­ścią. Nie zna­czy to, że osoba schi­zo­idalna jest wolna od poczu­cia winy i lęku, ale w jej oso­bo­wo­ści uczu­cia te są pod­po­rząd­ko­wane naczel­nemu celowi prze­ży­cia. Oso­bo­wość schi­zo­idalna płaci za swoje ist­nie­nie okre­śloną cenę. Jest nią rezy­gna­cja z prawa do sta­wia­nia życiu wyma­gań. Pro­wa­dzi to nie­uchron­nie do pew­nego rodzaju poświę­ce­nia, jakie widzie­li­śmy u Bar­bary, i do egzy­sten­cji, w któ­rej jedy­nym źró­dłem satys­fak­cji jest nego­wa­nie rze­czy­wi­sto­ści. Każda forma nega­cji życia to prze­jaw ten­den­cji schi­zo­idal­nej i w tym sen­sie każdy pro­blem emo­cjo­nalny zawiera schi­zo­idalny rdzeń.

roz­dział 2

Zabu­rze­nie schi­zo­idalne

Ter­min „schi­zo­idalny” ma dwa zna­cze­nia. Wska­zuje (1) na skłon­ność jed­nostki do ucieczki od rze­czy­wi­sto­ści albo (2) na roz­łam w jed­no­li­tej oso­bo­wo­ści. Każdy z tych aspek­tów jest odbi­ciem dru­giego. Te dwie zmienne sta­no­wią miarę zdro­wia emo­cjo­nal­nego jed­nostki.

Oso­bo­wość czło­wieka zdro­wego emo­cjo­nal­nie jest jed­no­lita i pozo­staje w peł­nym kon­tak­cie z rze­czy­wi­sto­ścią. W schi­zo­fre­nii oso­bo­wość jest podzie­lona i odsu­nięta od rze­czy­wi­sto­ści. Pomię­dzy tymi dwiema skraj­no­ściami leży sze­roki zakres sta­nów schi­zo­idal­nych, w któ­rych ucieczka od rze­czy­wi­sto­ści prze­ja­wia się więk­szym lub mniej­szym stop­niem wyco­fa­nia emo­cjo­nal­nego, a jed­ność oso­bo­wo­ści jest utrzy­my­wana mocą racjo­nal­nego myśle­nia. Rysu­nek 4 ilu­struje te zależ­no­ści.

Rys. 4. Kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią Jed­no­li­tość oso­bo­wo­ści

Powyż­szy sche­mat obej­muje także zabu­rze­nia umy­słowe zali­czane do ner­wic. Jest to, jak pisze A.P. Moses, „grupa względ­nie łagod­nych zabu­rzeń oso­bo­wo­ści”, przy któ­rych „oso­bo­wość pozo­staje zor­ga­ni­zo­wana spo­łecz­nie”4. Nie zna­czy to, że osoba cier­piąca na ner­wicę ma dobrze zin­te­gro­waną oso­bo­wość. U źró­deł każ­dego zabu­rze­nia neu­ro­tycz­nego leży odby­wa­jący się w ramach oso­bo­wo­ści kon­flikt, który do pew­nego stop­nia zabu­rza jej jed­no­li­tość i ogra­ni­cza kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią. Zarówno w ner­wi­cach, jak i w psy­cho­zach docho­dzi do uchy­la­nia się przed rze­czy­wi­sto­ścią; róż­nica, jak wska­zy­wał Freud, polega na tym, że w przy­padku ner­wicy chory igno­ruje rze­czy­wi­stość, a w przy­padku psy­chozy zaprze­cza jej ist­nie­niu. Każda ucieczka od rze­czy­wi­sto­ści jest jed­nak prze­ja­wem zabu­rze­nia schi­zo­idal­nego.

Na tle pozor­nie zrów­no­wa­żo­nej oso­bo­wo­ści neu­ro­tyczne symp­tomy robią wstrzą­sa­jące wra­że­nie, które domi­nuje w obra­zie kli­nicz­nym. Neu­ro­tyczna fobia, obse­sja lub kom­pul­sja są czę­sto tak ude­rza­jące, że sku­piają uwagę leka­rzy, odsu­wa­jąc na boczny tor leżący u ich pod­łoża schi­zo­idalny roz­łam oso­bo­wo­ści. W tej sytu­acji lecze­nie sku­pia się na usu­wa­niu obja­wów zamiast na głę­biej ukry­tym pro­ble­mie oso­bo­wo­ściowym. Takie podej­ście jest oczy­wi­ście mniej sku­teczne. Nale­ża­łoby raczej trak­to­wać objawy jako prze­jaw fun­da­men­tal­nego kon­fliktu mię­dzy ego a cia­łem i główny tera­peu­tyczny wysi­łek skie­ro­wać na jego uzdra­wia­nie. Na rysunku 4 ner­wice umie­ści­łem w nawia­sie, żeby zazna­czyć, że są ele­men­tem stanu schi­zo­idal­nego.

Zabu­rze­nie schi­zo­idalne jest coraz powszech­niej brane pod uwagę, mię­dzy innymi dzięki prze­su­nię­ciu się zain­te­re­so­wań psy­chia­trów z symp­to­mów na oso­bo­wość. Psy­cho­te­ra­peuci czę­ściej stwier­dzają u swo­ich pacjen­tów zanik uczuć, wyco­fa­nie emo­cjo­nalne i deper­so­na­li­za­cję. Na ogół dostrzega się już obec­nie, że stan schi­zo­idalny ze swo­imi głę­boko zako­rze­nio­nymi lękami jest bez­po­śred­nio odpo­wie­dzialny za wykształ­ca­nie się obja­wów. Cho­ciaż kon­kretny symp­tom może mieć duże zna­cze­nie dla pacjenta, to odgrywa on dru­go­rzędną rolę we współ­cze­snej myśli psy­cho­lo­gicz­nej. Jeśli psy­cho­te­ra­pia służy łago­dze­niu symp­to­mów bez odno­sze­nia się do sto­ją­cego za nim zabu­rze­nia schi­zo­idalnego, to lecze­nie uważa się jedy­nie za dzia­ła­nie wspie­ra­jące, a jego wyniki za ogra­ni­czone w cza­sie. Jeśli nato­miast w jakimś stop­niu uda się zni­we­lo­wać schi­zo­idalny roz­łam, to pacjent odczuje poprawę na wszyst­kich pozio­mach oso­bo­wo­ści.

Psy­cho­te­ra­peuci zdają sobie sprawę z wiel­kiego roz­po­wszech­nie­nia skłon­no­ści schi­zo­idal­nych w naszej popu­la­cji, ale ogół ludzi nie­wiele wie o tym zabu­rze­niu. Więk­szość myśli wciąż w kate­go­riach symp­to­mów neu­ro­tycz­nych i zakłada, że jeśli nie ma żad­nych nie­po­ko­ją­cych obja­wów, to wszystko jest w porządku. Kon­se­kwen­cje takiego nasta­wie­nia mogą być kata­stro­falne. Tak jest w przy­padku mło­dej osoby, która bez żad­nych wcze­śniej­szych sygna­łów ostrze­gaw­czych popeł­nia samo­bój­stwo albo doznaje cięż­kiego zała­ma­nia ner­wo­wego. Ale nawet jeśli nie docho­dzi do tra­ge­dii, skutki zabu­rze­nia schi­zo­idal­nego bywają tak poważne, że nie wolno nam prze­oczyć jego wpływu na zacho­wa­nia neu­ro­tyczne ani zwle­kać z tera­pią, żeby nie doszło do kry­zysu.

Koń­cowy okres doj­rze­wa­nia to dla jed­nostki schi­zo­idal­nej czas kry­tyczny. Silne uczu­cia sek­su­alne, które w tym cza­sie zale­wają jej ciało, czę­sto powo­dują zachwia­nie rów­no­wagi, jaką wcze­śniej była w sta­nie utrzy­my­wać. Wielu mło­dych ludzi koń­czy szkoły śred­nie. Inni docią­gają do końca siłą woli, ale wpa­dają w kło­poty w pierw­szych latach nauki w col­lege’u. Przy powierz­chow­nym spoj­rze­niu pro­blem ten ma się tak, jak opi­suję poni­żej.

Nasto­la­tek, który zupeł­nie dobrze radził sobie w szkole, zaczyna mieć trud­no­ści na stu­diach. Jego oceny jadą w dół, traci zain­te­re­so­wa­nie nauką, staje się ner­wowy, zaczyna się zada­wać ze „złymi” ludźmi. Rodzice przy­pi­sują te zacho­wa­nia bra­kowi dys­cy­pliny, sła­bej sile woli, bun­tow­ni­czym nastro­jom lub zepsu­ciu „dzi­siej­szej mło­dzieży”. Mogą przy­my­kać oczy na jego kło­poty w nadziei, że sam się z nimi upora. To się jed­nak zda­rza rzadko. Mogą też stro­fo­wać mło­dego czło­wieka lub zmu­szać go do przy­ję­cia bar­dziej odpo­wie­dzial­nej postawy. Zwy­kle to się nie udaje. W końcu nie­chęt­nie godzą się z myślą, że nawet bystre zda­wa­łoby się dziecko może stać się wyrzut­kiem, że nie­któ­rzy mło­dzi ludzie są z natury „nie­upo­rząd­ko­wani”, że dobre śro­do­wi­sko rodzinne nie chroni przed zacho­wa­niami destruk­cyj­nymi albo nawet prze­stęp­czymi. Porzu­cają wszel­kie próby zro­zu­mie­nia postawy swo­ich dora­sta­ją­cych dzieci.

Osoba schi­zo­idalna nie umie zde­fi­nio­wać swo­jego pro­blemu. Odkąd pamięta, zawsze miała ze sobą kło­poty. Wie, że coś jest nie w porządku, ale jest to mętna świa­do­mość, któ­rej nie potrafi prze­ło­żyć na zro­zu­miałe słowa. Nie rozu­mie­jąc swo­ich rodzi­ców czy nauczy­cieli, pogrąża się wewnętrz­nie w roz­pa­czy. Może zna­leźć innych ludzi prze­ży­wa­ją­cych podobny roz­strój i nawią­zać z nimi bli­ską więź opartą na wspól­nej „inno­ści”. Może nawet racjo­na­li­zo­wać swoje zacho­wa­nie i zyskać swo­jego rodzaju poczu­cie wyż­szo­ści, dekla­ru­jąc, że nie jest „wap­nia­kiem”.

Opi­szę cztery kon­kretne przy­padki, aby zilu­stro­wać różne formy, jakie może przy­brać zabu­rze­nie schi­zo­idalne, oraz ele­menty wspólne dla nich wszyst­kich. W każ­dym z nich zabu­rze­nie było na tyle poważne, że wyma­gało pomocy tera­peu­tycz­nej. W każ­dym też było igno­ro­wane lub nie­do­strze­gane, dopóki nie nastą­pił kry­zys.

Odmiany schi­zo­idal­nej oso­bo­wo­ści i schi­zo­idal­nego zacho­wa­nia

1. Jack był dwu­dzie­sto­dwu­let­nim czło­wie­kiem, kiedy zetkną­łem się z nim po raz pierw­szy. Jako osiem­na­sto­la­tek ukoń­czył szkołę śred­nią, po czym spę­dził rok, śpie­wa­jąc fol­kowe pio­senki po kawiar­niach. Potem odbył dwu­let­nią służbę woj­skową, a po niej nie potra­fił zna­leźć sta­łej pracy.

Kry­zys zda­rzył się Jac­kowi po zwol­nie­niu z woj­ska. W towa­rzy­stwie przy­ja­ciół zażył kie­dyś meska­linę – śro­dek halu­cy­no­genny. Było to dla niego wstrzą­sa­jące doświad­cze­nie emo­cjo­nalne. Tak o tym opo­wia­dał:

Mia­łem halu­cy­na­cje, któ­rych nie da się opi­sać. Widzia­łem w nich kobiety w naj­bar­dziej wyzy­wa­ją­cych pozy­cjach, jakie tylko można sobie wyobra­zić. Ale kiedy się z tego ock­ną­łem, nie­na­wi­dzi­łem sie­bie. Poczu­cie winy zwią­zane z sek­sem przy­pra­wiało mnie o roz­strój psy­chiczny. To dziwne, bo prze­cież uwa­ża­łem się za czło­wieka wyzwo­lo­nego z prze­są­dów, lewi­co­wość, wolna miłość, te rze­czy. Mogłem sobie to wytłu­ma­czyć, ale nie uwal­niało mnie to od poczu­cia winy. Byłem prze­ra­żony i przy­gnę­biony.

Dozna­nie spro­wo­ko­wane przez nar­ko­tyk wytrą­ciło go z rów­no­wagi. Schi­zo­idalny rys w jego oso­bo­wo­ści, który wcze­śniej był w sta­nie trzy­mać pod kon­trolą, prze­bił się na powierzch­nię w postaci ewi­dent­nych obja­wów zabu­rze­nia. Jack opi­sał je w nastę­pu­jący spo­sób:

Strach – „Cza­sami bałem się tak potęż­nie, że nie mogłem być sam. Myślę, że po pro­stu bałem się utraty rozumu”.

Hipo­chon­dria – „Śmier­tel­nie prze­ra­żał mnie każdy prysz­czyk, zadra­pa­nie, lekki ból i tak dalej. Od razu przy­cho­dził mi na myśl rak czy syfi­lis…”

Wyco­fa­nie – „Kie­dyś dozna­łem uczu­cia, jakby rze­czy­wi­stość ode mnie odjeż­dżała, ucie­kała mi. Przez ostat­nie parę tygo­dni pra­wie stale czu­łem się tak, jak­bym patrzył na samego sie­bie, sto­jąc gdzieś z boku”.

Kiedy objawy wystę­pują z opi­saną wyżej inten­syw­no­ścią, dia­gnoza jest oczy­wi­sta. Jed­nak błę­dem byłoby zakła­dać, że wcze­śniej nie poja­wiały się żadne sygnały zabu­rze­nia schi­zo­idal­nego. Już we wcze­snej mło­do­ści Jack prze­ży­wał silny strach z powodu kosz­ma­rów noc­nych. A nawet jako małe dziecko zma­gał się z poczu­ciem nie­rze­czy­wi­sto­ści. Sam to rela­cjo­no­wał:

Odkąd pamię­tam [w wieku sze­ściu czy sied­miu lat], zawsze czu­łem się kimś innym, ale rodzice usil­nie mnie prze­ko­ny­wali, że to zupeł­nie nor­malne. W szkole pod­sta­wo­wej czu­łem się jakimś odmień­cem – na przy­kład: sie­dzę w kla­sie, patrzę na innych uczniów i zasta­na­wiam się, czy też mają w gło­wach taki zamęt jak ja.

Nie­for­tun­nym aspek­tem sytu­acji był fakt, że – jak się wydaje – nikt w bez­po­śred­nim oto­cze­niu Jacka nie rozu­miał jego pro­ble­mów. „Rodzice i przy­ja­ciele prze­ko­ny­wali mnie, że to uczu­cie [bycia kimś odmien­nym i dzi­wacz­nym] jest rze­czą nor­malną” – mówił mi. Doświad­cze­nie Jacka jest chyba pod tym wzglę­dem regułą. Nawet kosz­mary nocne lek­ce­waży się czę­sto, jako zja­wi­sko „nor­malne”, z któ­rego dziecko wyro­śnie.

Ciało Jacka miało typowe cechy schi­zo­idalne. Było szczu­płe, napięte i sztywne, z nie­do­ro­zwi­nię­tym umię­śnie­niem, słabą ruchli­wo­ścią i ogra­ni­czoną respi­ra­cją. To było pozba­wione życia ciało, od któ­rego ego Jacka oddzie­liło się już dawno temu. Jack ni­gdy poważ­niej nie zaan­ga­żo­wał się w sport ani inną aktyw­ność fizyczną. Jego hipo­chon­dryczne nie­po­koje sta­no­wiły odbi­cie lęku tkwią­cego w ciele i braku iden­ty­fi­ka­cji z cia­łem.

2. Peter, sie­dem­na­sto­letni chło­piec, został skie­ro­wany na bada­nie psy­chia­tryczne po nie­po­ko­ją­cym incy­den­cie. Pew­nego wie­czoru upił się po kłótni ze swoją dziew­czyną. Potem, chcąc poka­zać, że mu na niej zależy, wziął gitarę i zaczął wyśpie­wy­wać pod jej oknem sere­nady. Ponie­waż było już późno w nocy, rodzice dziew­czyny poczuli się nie­zręcz­nie. Chcąc go uspo­koić, zapro­sili go do środka. Peter wszedł, ale doma­gał się widze­nia ze swoją sym­pa­tią i gro­ził, że na dowód swo­ich uczuć obe­tnie sobie palec. Zacho­wy­wał się tak gwał­tow­nie, że trzeba go było skrę­po­wać i siłą odsta­wić do jego domu.

Trzy mie­siące przed tym incy­den­tem Peter wpadł w inne kło­poty. Wraz z kil­koma kole­gami ukradł samo­chód. Zwró­cili go i przy­znali sie do winy, ale potem ucie­kli, bojąc się, że ich rodzice się dowie­dzą. Wła­mali się do pustego domu, skra­dli tro­chę żyw­no­ści i ukry­wali się przed poli­cją, przez co pogłę­bili swój kon­flikt z pra­wem. Peter pocho­dził z porząd­nej rodziny i miał do tego czasu czy­ste konto, więc dostał wyrok z zawie­sze­niem. Jego matka obwi­niła o wszystko kole­gów. Aż do epi­zodu z dziew­czyną nie sądziła, by cokol­wiek było nie w porządku z synem.

A że dzieje się coś nie­do­brego, można było zauwa­żyć jesz­cze wcze­śniej. Zanim doszło do opi­sa­nych wypad­ków, Peter zaczął mieć kło­poty z nauką. Po pierw­szych dwóch pomyśl­nie ukoń­czo­nych latach w szkole śred­niej poja­wiły się u niego trud­no­ści z kon­cen­tra­cją. W trze­ciej kla­sie jego stop­nie gwał­tow­nie się pogor­szyły. Późno wra­cał do domu, zaczął pić alko­hol i zro­bił się krnąbrny. Nikt jed­nak nie prze­jął się tym, dopóki nie doszło do kry­zysu.

Ciało Petera było dobrze zbu­do­wane i pro­por­cjo­nalne. Jego twarz miała nie­winny wyraz, ale nie wyra­żała żad­nych uczuć. Ten nie­winny wygląd zwiódł jego rodzinę. Jego oczy były puste i obo­jętne. Pomimo zdro­wego wyglądu ciało Petera było twarde i napięte, a ruchy źle sko­or­dy­no­wane. Nogi w kola­nach i kost­kach miał tak sztywne, że pra­wie nie mógł ich zgi­nać. W jego ciele nie było uczuć i nawet kiedy opo­wia­dał o swo­jej groź­bie obcię­cia palca, mówił bez­na­mięt­nym tonem.

Pod­czas roz­mowy ze mną Peter wyznał, że sek­su­alny zwią­zek z dziew­czyną dał mu jedyne w życiu uczu­cie cie­pła i bez niego jego życie nie mia­łoby sensu. Wyda­wało się, że potrzeba kon­taktu cie­le­snego prze­waża u niego nad zdro­wym roz­sąd­kiem. Bez niego czuł się tak pusty i pozba­wiony uczuć, że zasady moralne nie grały roli. Podobny stan stwier­dza­łem u wszyst­kich pacjen­tów, któ­rzy wcho­dzili w kon­flikt z pra­wem. Pogoń za sil­nymi wra­że­niami to próba „nała­do­wa­nia” ciała, które bez tego jest „mar­twe”. Nie­stety, poszu­ki­wa­nie pobu­dze­nia przyj­muje formę ryzy­kow­nych wyczy­nów albo buntu prze­ciwko auto­ry­te­tom. Za zaab­sor­bo­wa­nie sek­sem odpo­wiada u tych mło­dych ludzi brak nor­mal­nych odczuć cie­le­snych.

Jeśli nie zro­zu­miemy istoty zabu­rzeń schi­zo­idal­nych, występki mło­dych ludzi będą na­dal zdu­mie­wać ich rodzi­ców i wła­dze. Będzie się o nie obwi­niało brak dys­cy­pliny domo­wej albo skazę moralną wino­waj­ców. Cho­ciaż te wyja­śnie­nia są w jakimś stop­niu trafne, igno­rują dyna­mikę zagad­nie­nia. Ego, które nie jest ugrun­to­wane w rze­czy­wi­sto­ści uczuć ciała, łatwo pod­daje się roz­pa­czy. W despe­ra­cji może wyrzą­dzać krzywdę sobie i innym.

3. Jane miała dwa­dzie­ścia jeden lat. Pod­jęła tera­pię po roz­pa­dzie jej związku miło­snego. Była zagu­biona i zroz­pa­czona. Wyczu­wała, że coś jest mocno nie w porządku w jej oso­bo­wo­ści, ale nie wie­działa, co kon­kret­nie i jak sobie z tym pora­dzić. Zdo­by­li­śmy pewne wyobra­że­nie o jej pro­ble­mie, kiedy opowie­działa nastę­pu­jącą histo­rię:

Pamię­tam, że jako nasto­latka mia­łam poczu­cie, iż toczę wojnę z samą sobą. Zwłasz­cza nocą, w łóżku, czu­łam, że wojuję z czymś, co jest we mnie. To było strasz­nie fru­stru­jące i bez­na­dziejne. Byłam taka sko­ło­wana. Nie wie­dzia­łam, kogo pro­sić o pomoc.

W wieku jede­na­stu lat odkry­łam swoje ciało. Przed­tem było dla mnie czymś oczy­wi­stym. Przy­bra­łam mocno na wadze i sta­łam się bar­dziej świa­doma sie­bie. W tym cza­sie też zaczę­łam mie­siącz­ko­wać. Im wię­cej mia­łam zaha­mo­wań, tym bar­dziej tyłam i tym bar­dziej nie­re­al­nie się czu­łam. Rok póź­niej zaczę­łam się mastur­bo­wać. Myśla­łam, że zajdę przez to w ciążę lub zła­pię cho­robę wene­ryczną. Mia­łam z tego powodu silne poczu­cie winy. Ale musia­łam się mastur­bo­wać, żeby móc cokol­wiek robić. Kiedy mia­łam napi­sać wypra­co­wa­nie do szkoły, odkła­da­łam to bez końca, aż w końcu mastur­bo­wa­łam się i wtedy mogłam wziąć się do pracy.

W tym okre­sie cią­gle snu­łam pewną fan­ta­zję. Wyobra­ża­łam sobie, że jadę konno. Inni też mają konie, ale mój jest naj­lep­szy.

Męż­czyźni mnie prze­ra­żali. Przez całą szkołę nie mia­łam chło­paka, a w col­lege’u tylko raz umó­wi­łam się na randkę.

Jane toczyła wojnę z wła­snymi uczu­ciami sek­su­al­nymi. Nie potra­fiła ich ani zaak­cep­to­wać, ani wyprzeć. W rezul­ta­cie drę­czył ją inten­sywny kon­flikt, od któ­rego usi­ło­wała ucie­kać w świat fan­ta­zji. W jej wizjach konia można inter­pre­to­wać jako sym­bol ciała, zwłasz­cza jego dol­nej połowy. Próby zane­go­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści ciała przy­nio­sły tylko czę­ściowe powo­dze­nie. Jego uczu­cia drą­żyły jej świa­do­mość i doma­gały się zaspo­ko­je­nia, nawet za cenę gigan­tycz­nego poczu­cia winy.

Roz­łam w oso­bo­wo­ści Jane prze­ja­wiał się rów­nież na pozio­mie fizycz­nym, i to w ude­rza­jący spo­sób. Od pasa w dół jej ciało było cięż­kie, sil­nie owło­sione i o ciem­nej kar­na­cji. Bio­dra i uda miała masywne, ale ich mię­śnie zwiot­czałe. Powy­żej pasa była fili­gra­nowa: pierś wąska, ramiona zde­cy­do­wa­nie spa­dzi­ste, szyja długa i cienka, nie­duża głowa, twarz o regu­lar­nych rysach. Skóra w tej czę­ści ciała miała jasny odcień. Dwie połowy ciała ostro ze sobą kon­tra­sto­wały. Dolna połowa spra­wiała wra­że­nie kobie­co­ści i doj­rza­ło­ści płcio­wej, może nawet przej­rza­ło­ści, jeśli wziąć pod uwagę jej cięż­kość i zwiot­cza­łość. Górna połowa pre­zen­to­wała się nie­win­nie i dzie­cięco.

Kim była Jane? Czy deli­katną istotką, która wład­czo usa­do­wiła się na dol­nej poło­wie ciała, czy też owym koniem, z któ­rym rów­nież się iden­ty­fi­ko­wała i na któ­rym jej ego jechało jak kró­lowa? Oczy­wi­ście była jed­nym i dru­gim, ale nie potra­fiła pogo­dzić ze sobą tych dwóch aspek­tów swo­jej oso­bo­wo­ści.

4. Czwarty przy­pa­dek, choć nie­wy­ka­zu­jący tak poważ­nych obja­wów cho­roby, repre­zen­tuje inny aspekt zabu­rze­nia schi­zo­idal­nego. Sarah była roz­wódką wycho­wu­jącą pię­cio­let­niego syna. Roz­pad mał­żeń­stwa był dla niej sil­nym wstrzą­sem i wpę­dził ją w głę­boką depre­sję. Jej struk­turę cha­rak­teru oce­ni­łem jako schi­zo­idalną, acz­kol­wiek jej zacho­wa­nie nie wska­zy­wało na tak poważne zabu­rze­nie. Opi­sy­wała swoje pro­blemy w nastę­pu­jący spo­sób:

Nie to, żebym nie miała poczu­cia rze­czy­wi­sto­ści, ale czuję, że moje rela­cje z ludźmi są nie­rze­czy­wi­ste. Kiedy coś robię, czę­sto się zasta­na­wiam, co inni o tym pomy­ślą. Mie­wam złu­dze­nie wiel­ko­ści. Wydaje mi się, że muszą mnie podzi­wiać. Ale w isto­cie widzę, że sobie nie radzę. Moje wyniki nie dora­stają do moich ocze­ki­wań.

Dostrze­ga­łem w posta­wie i spo­so­bie mówie­nia Sarah zaro­zu­mia­łość typową dla pew­nego rodzaju jed­no­stek schi­zo­idal­nych. Spra­wiała wra­że­nie osoby prze­świad­czo­nej o swo­jej ponad­prze­cięt­nej inte­li­gen­cji i szcze­gól­nych zale­tach. Kiedy spy­ta­łem ją o naturę jej wiel­ko­ścio­wych fan­ta­zji, odpo­wie­działa:

Wyobra­żam sobie, że jestem w ogóle wspa­niałą osobą. Na przy­kład nawet teraz spo­dzie­wam się, że ludzie będą się zachwy­cali, jak świet­nie sobie radzę jako matka. Jak dobrze opie­kuję się synem! Zawsze byłam ulu­bie­nicą nauczy­cieli. Zawsze byłam posłuszna, typowa „grzeczna dziew­czynka”.

Sarah była drobną kobietą o dziew­czę­cym wyglą­dzie, z twa­rzą o sub­tel­nych rysach, kan­cia­stymi ramio­nami i deli­katną budową ciała. Jej powierz­chow­ność wska­zy­wała na osobę nie­doj­rzałą i lękliwą, pod­czas gdy spo­sób bycia i mowa świad­czyły o doj­rza­ło­ści i pew­no­ści sie­bie. Ta sprzecz­ność w oso­bo­wo­ści suge­ro­wała zabu­rze­nie schi­zo­idalne. Ale też były u niej inne sygnały poczu­cia nie­rze­czy­wi­sto­ści, wbrew temu, co twier­dziła sama Sarah. Miały one głów­nie naturę fizyczną: brak kon­taktu wzro­ko­wego, nie­ru­cho­mość twa­rzy, ogólna sztyw­ność ciała, zła koor­dy­na­cja ruchów. Sarah grała rolę. Rolę „dobrego”, posłusz­nego dziecka, które robi to, czego się od niego ocze­kuje, i robi to, jak należy. Tak bar­dzo była nie­świa­doma tej gry, że niczym małe dziecko ocze­ki­wała od innych pochwał. Wielu ludzi odgrywa w życiu okre­ślone role, co nie zna­czy od razu, że mają schi­zo­idalną oso­bo­wość. To kwe­stia nasi­le­nia danej postawy. Kiedy rola domi­nuje nad oso­bo­wo­ścią, kiedy całość gubi się w czę­ści (tej czę­ści, która jest grą), kiedy – jak w przy­padku Sarah – spod maski i kostiumu nie widać praw­dzi­wej osoby i nie można do niej dotrzeć, wów­czas mamy prawo zakwa­li­fi­ko­wać taką oso­bo­wość jako schi­zo­idalną.

Każda z tych czte­rech osób – Jack, Peter, Jane i Sarah – wyka­zy­wała odmienne symp­tomy. Jed­nak pod wzglę­dem dwóch zmien­nych roz­strzy­ga­ją­cych o cho­ro­bie wyka­zy­wały podo­bień­stwo. Każda z nich prze­ży­wała kon­flikt roz­bi­ja­jący jed­ność oso­bo­wo­ści i każda w jakimś stop­niu utra­ciła kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią. Naj­waż­niej­szy aspekt opi­sa­nych przy­pad­ków polega jed­nak na tym, że kon­flikt i wyco­fa­nie prze­ja­wiały się fizycz­nie. Jack potra­fił opi­sy­wać swoje pro­blemy z dużą elo­kwen­cją, co ostro kon­tra­sto­wało ze sztyw­no­ścią i nie­ru­cho­mo­ścią jego ciała. U Petera kon­flikt wyra­żał się w kon­tra­ście mię­dzy atle­tyczną budową ciała a widocz­nym bra­kiem koor­dy­na­cji ruchów. U Jane kon­flikt zdra­dzała róż­nica mię­dzy górną i dolną połową ciała, a wyra­fi­no­wane maniery Sarah były sprzeczne z jej cie­le­sną nie­doj­rza­ło­ścią.

Ucieczka od rze­czy­wi­sto­ści prze­ja­wiała się u każ­dego z czwórki pacjen­tów w postaci braku oży­wie­nia i emo­cjo­nal­nej nie­wraż­li­wo­ści ciała. Obser­wu­jąc jed­nostkę schi­zo­idalną, odno­simy wra­że­nie, że nie jest ona w pełni „tu i teraz”. Takie zwroty, jak „nie jest tu i teraz” albo „nie bar­dzo kon­tak­tuje”, są powszech­nie uży­wane do opisu schi­zo­idal­nych cech oso­bo­wo­ści. Wyczu­wamy u takiej osoby wyco­fa­nie i dystans. Na to wra­że­nie skła­dają się nie­obecny wyraz oczu, twarz przy­po­mi­na­jąca maskę, sztywne ciało i brak spon­ta­nicz­no­ści. Czło­wiek o oso­bo­wo­ści schi­zo­idal­nej nie jest nie­obecny myślami, jak aneg­do­tyczny pro­fe­sor zaab­sor­bo­wany swo­imi pro­ce­sami myślo­wymi. Jest w pełni świa­domy swo­jego oto­cze­nia, ale na pozio­mie emo­cjo­nal­nym czy też cie­le­snym nie ma kon­taktu z bie­żącą sytu­acją. Nie mamy nie­stety dobrego ter­minu ozna­cza­ją­cego taki stan. Jedyne słowo, jakim można okre­ślić osobę obecną umy­słem, lecz nie­obecną na pozio­mie emo­cjo­nal­nym, to „schi­zo­idalny”.

Posmak nie­rze­czy­wi­sto­ści to znak pro­bier­czy oso­bo­wo­ści schi­zo­idal­nej. To on odpo­wiada za to, że taka osoba zarówno nam, jak i samej sobie jawi się jako „dzi­waczna”. Widać to rów­nież w jej ruchach. Cho­dzi mecha­nicz­nie, jak żoł­nie­rzyk z drewna, pły­nie przez życie na podo­bień­stwo zombi. Na te cechy kła­dzie nacisk Ernst Kret­sch­mer w swoim opi­sie powierz­chow­no­ści jed­nostki schi­zo­idal­nej:

Brak oży­wie­nia, brak natych­mia­sto­wych, żywio­ło­wych reak­cji i eks­pre­sji psy­cho­mo­to­rycz­nej znaj­du­jemy także u naj­bar­dziej uta­len­to­wa­nych przed­sta­wi­cieli tej grupy, w parze z nad­wraż­li­wo­ścią wewnętrzną5.

Kiedy jed­nostka jawi się nam jako tak dzi­waczna, że jej brak kon­taktu z rze­czy­wi­sto­ścią jest ewi­dentny, mówimy o psy­cho­zie, schi­zo­fre­nii lub po pro­stu obłę­dzie. Osoba schi­zo­idalna odczuwa swoją nie­rze­czy­wi­stość jako wewnętrzną pustkę lub poczu­cie dystansu do oto­cze­nia. Może postrze­gać wła­sne ciało jako coś obcego albo w ogóle nie­ist­nie­ją­cego, o czym świad­czy nastę­pu­jąca obser­wa­cja:

Wczo­raj w dro­dze do pracy w ogóle nie czu­łem ciała. Jak­bym był wor­kiem z kośćmi w środku. Ni­gdy wcze­śniej nie mia­łem takiego poczu­cia bez­cie­le­sno­ści. Po pro­stu odpły­ną­łem. To było okropne. Dziw­nie czu­łem się też w biu­rze. Wszystko było inne, nie­rze­czy­wi­ste. Musia­łem wziąć się mocno w garść, żeby móc pra­co­wać.

Ten obra­zowy opis deper­so­na­li­za­cji uka­zuje zarówno utratę uczuć w ciele, jak i towa­rzy­szącą mu utratę kon­taktu z oto­cze­niem. Wątły kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią może też być zagro­żony, kiedy osoba schi­zo­idalna sięga po nar­ko­tyki pogłę­bia­jące prze­paść mię­dzy umy­słem a cia­łem. Na przy­kład Vir­gi­nia pew­nego wie­czoru zapa­liła trawkę (mari­hu­anę). Oto co się zda­rzyło:

Mia­łam uczu­cie, że patrzę na sie­bie z boku. Czu­łam, że moje ciało robi coś, co ze mną nie ma żad­nego związku. To było straszne, więc poło­ży­łam się do łóżka. Ogar­nęła mnie para­noja. Bałam się, że mogła­bym wysko­czyć przez okno.

Można powie­dzieć, że osoba schi­zo­idalna prze­bywa w swo­istym czyśćcu, to zna­czy ani nie „odpły­nęła” jak schi­zo­fre­nik, ani nie jest w pełni „tu i teraz”. Czę­sto funk­cjo­nuje na obrzeżu spo­łecz­no­ści, gdzie jako odmie­niec czuje się w pew­nym stop­niu u sie­bie. Wielu takich ludzi odzna­cza się dużą wraż­li­wo­ścią. Stają się poetami, mala­rzami lub muzy­kami. Inni anga­żują się w ezo­te­ryczne kulty kwit­nące na pogra­ni­czu naszej kul­tury. Mogą to być kulty roz­ma­itych odmian. Nie­które odwo­łują się do nar­ko­ty­ków w celu osią­gnię­cia wyż­szego stanu świa­do­mo­ści, inne zgłę­biają filo­zo­fie Wschodu w poszu­ki­wa­niu sensu życia, jesz­cze inne obie­cują wzmoc­nie­nie poczu­cia wła­snego Ja drogą ćwi­czeń cie­le­snych. Byłoby jed­nak poważ­nym błę­dem zakła­da­nie, że oso­bo­wość schi­zo­idalna tra­fia się tylko w tego rodzaju śro­do­wi­skach. Może to być rów­nie dobrze inży­nier idący przez życie jak maszyna albo cicha, wyco­fana, nie­śmiała homo­sek­su­alna nauczy­cielka szkolna. Może to być ambitna matka, która aspi­ruje do nowo­cze­sno­ści i chce wycho­wy­wać dzieci w naj­lep­szy moż­liwy spo­sób. Albo młoda dziew­czyna, bystra, gor­liwa, pobu­dliwa i kom­pul­sywna. W dzie­ciń­stwie takich ludzi cechuje brak poczu­cia bez­pie­czeń­stwa, w okre­sie doj­rze­wa­nia lęk, w doro­sło­ści skry­wana fru­stra­cja i poczu­cie porażki. Te reak­cje są bar­dziej zna­czące, niżby wyni­kało ze słów. Dzie­cinna nie­pew­ność takich ludzi wiąże się z uczu­ciem, że są odmienni i nie należą do zbio­ro­wo­ści. Lęki okresu doj­rze­wa­nia gra­ni­czą z prze­ra­że­niem i mogą pro­wa­dzić do ata­ków paniki. Pod fru­stra­cją i poczu­ciem porażki osoby doro­słej kryje się roz­pacz.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

May Rollo, Exi­stence: A New Dimen­sion in Psy­chia­try and Psy­cho­logy, New York, Basic Books 1958, s. 56. [wróć]

Lilly J.C., Men­tal Effects of Reduc­tion of Ordi­nary Levels of Phy­si­cal Sti­muli on Intact, Heal­thy Per­sons: A Sym­po­sium, Psy­chiat. Assoc. Psy­chiat. Rese­arch Report No. 5, June 1956. [wróć]

Frie­dan B., The Femi­nine Mysti­que, New York, Nor­ton 1963, s. 181. [wróć]

Moyes A.P., Modern Cli­ni­cal Psy­chia­try, wyd. III, Phi­la­del­phia, W.B. Saun­ders 1948, s. 207–271. [wróć]

Kret­sch­mer E., Phy­si­que and Cha­rac­ter, New York, Huma­ni­ties Press 1951, s. 169. [wróć]