Zbrodniarz i panna - Maciej Słomczyński, Joe Alex - ebook + książka

Zbrodniarz i panna ebook

Maciej Słomczyński, Joe Alex

0,0
27,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nieśmiała dziewczyna z prowincji jest jedynym naocznym świadkiem morderstwa. Tylko ona może pomóc milicji w rozpoznaniu i ujęciu sprawcy. Mimo ochrony funkcjonariusza Małgorzata znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Książka doczekała się ekranizacji z udziałem genialnych aktorów: Ewy Krzyżewskiej, Zbigniewa Cybulskiego i Adama Pawlikowskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Cytat

Oto nad­cho­dzi cza­ru­jący wie­czór,

przy­ja­ciel zbrod­nia­rza.

Zbliża się jako wspól­nik wil­czym,

skra­da­ją­cym się kro­kiem.

Char­les Bau­de­la­ire, Le Crépuscule du soir

Rozdział 1. Budzik i panna

Roz­dział 1

Budzik i panna

Budzik zadzwo­nił. Był to budzik bla­szany, o szkle upstrzo­nym przez muchy i lekko pogię­tych czar­nych wska­zów­kach. Pokry­wa­jącą tar­czę ema­lię, spę­kaną i pełną odpry­sków na kra­wę­dziach, poprze­ci­nały bru­natne zmarszczki rdzy. Jego głos był także gło­sem sędzi­wego mecha­ni­zmu: wysoki, nie­równy, uno­szący się i opa­da­jący pośród zgrzy­tów i wahań.

Mał­go­rzata leżała zupeł­nie nie­ru­chomo, wsłu­chana, reje­stru­jąc każdy naj­drob­niej­szy nawet dźwięk i zaci­ska­jąc powieki, jak gdyby pra­gnęła ode­pchnąć w ten spo­sób falę bla­sza­nego grze­chotu, który wypeł­nił bez reszty mały pokoik. Wycią­gnęła rękę i nie otwie­ra­jąc oczu, unio­sła roz­wrzesz­czany budzik nad głową. Przez chwilę trzy­mała go jak naj­da­lej od sie­bie, koły­sząc nim lekko w powie­trzu, póki nie zakrztu­sił się i nie umilkł. Dopiero wtedy unio­sła powieki.

Leżąc na wznak, z głową w dru­cia­nych papi­lo­tach, nie była ładna. Nie zmie­nia­jąc pozy­cji ciała, się­gnęła lewą ręką po leżące na krze­śle przy łóżku oku­lary. Kiedy je zało­żyła, stała się jesz­cze mniej ładna, ale jej oczy dale­ko­wi­dza powięk­szyły się i nabrały wyrazu. Spoj­rzała na budzik. Odkąd się­gała wspo­mnie­niami, pamię­tała jego głos. Gdy była małą dziew­czynką, zry­wał do pracy jej ojca. Póź­niej wsta­wali oboje jed­no­cze­śnie. Ojciec odpro­wa­dzał ją do szkoły. A potem, kiedy ojca już nie było, zaczął budzić już tylko ją. Praca w banku roz­po­czy­nała się punk­tu­al­nie o ósmej.

Mał­go­rzata wes­tchnęła. Miała dwa­dzie­ścia trzy lata i nic nie zapo­wia­dało, aby w ciągu następ­nych dwu­dzie­stu trzech, a nawet czter­dzie­stu sze­ściu lat prze­stała sły­szeć co rano ten prze­raź­liwy głos, odmie­rza­jący jej dni, aż nazbyt podobne do sie­bie.

Potrzą­snęła zegar­kiem, który zatur­ko­tał sła­biutko i ucichł osta­tecz­nie.

– Chcia­ła­bym, żebyś zgi­nął… – powie­działa z cichą nie­na­wi­ścią, tonem, który ludzie rezer­wują sobie zwy­kle dla innych ludzi. Posta­wiła budzik na krze­sełku. Cią­gle jesz­cze na pół przy­tomna usia­dła na łóżku i potrzą­snęła głową. – Siódma za pięt­na­ście… za pięt­na­ście siódma… – powtó­rzyła pół­gło­sem i prze­cią­gnęła się. Wes­tchnęła, powoli zsu­nęła nogi z łóżka i wes­tchnęła raz jesz­cze, sie­dząc z pochy­lo­nymi ple­cami, nie­wy­spana, nie­szczę­śliwa i pełna bez­rad­nej nie­na­wi­ści do ota­cza­ją­cego świata.

Się­gnęła po wiszący na porę­czy krze­sła wytarty, zie­lony plu­szowy szla­frok i pocią­gnęła go leni­wie ku sobie. Jego poła zacze­piła o leżącą na krze­śle otwartą książkę, która upa­dła na pod­łogę.

Mał­go­rzata wstała, otu­liła się szczel­nie szla­fro­kiem, a potem nie­chęt­nie i z ocią­ga­niem pochy­liła po książkę.

– Mam zły dzień – powie­działa gło­śno. – Dla­czego? Chyba wsta­łam lewą nogą…

Obej­rzała się na łóżko, jak gdyby chcąc spraw­dzić, którą nogę posta­wiła na pod­ło­dze jako pierw­szą. Potem wzru­szyła ramio­nami i wypro­sto­wała się, nie wypusz­cza­jąc książki. Odru­chowo prze­wró­ciła w pal­cach kil­ka­na­ście kar­tek i spoj­rzała na okładkę.

NIE BĘDĘ KOP­CIUSZ­KIEM

1000!!!! nie­za­wod­nych!!!! naj­lep­szych!!! jedy­nych!!!! spo­so­bów zdo­by­cia:

Bogac­twa – Sławy – Powo­dze­nia!!!!!!!!

Rogi były zatłusz­czone i postrzę­pione. Mał­go­rzata poło­żyła książkę na sto­liku zaj­mu­ją­cym cały śro­dek maleń­kiego pokoju, któ­rego uko­śne ściany zbie­gały się nie­mal nad jej głową.

Powoli, wlo­kąc za sobą poły szla­froka, pode­szła do okienka ukry­tego w jed­nej ze ścian pod­da­sza. Odgar­nęła grubą ciemną storę i po chwili waha­nia pchnęła lekko koń­cami pal­ców szybę. Okienko otwo­rzyło się. Do poko­iku wpa­dło świa­tło pochmur­nego, wio­sen­nego poranka i świeże powie­trze.

Opie­ra­jąc dło­nie na wąskim para­pe­cie, Mał­go­rzata wyj­rzała na zewnątrz.

Niskie, brudne chmury wisiały nad dużym, pokry­tym rupie­ciami podwór­kiem, peł­nym roz­pa­da­ją­cych się beczek, zaku­rzo­nych wóz­ków bez kół, pogię­tych rur, zło­żo­nych tu kie­dyś przez kogoś, zardze­wia­łych, zby­tecz­nych i nie­śmier­tel­nych. Na jed­nej z rur sie­dział okra­kiem chło­piec o tępej, zado­wo­lo­nej twa­rzy i walił kamie­niem w pogięte, rude żelazo ryt­micz­nie, obo­jęt­nie, dla samej rado­ści wywo­ły­wa­nia hałasu.

Mał­go­rzata znowu przy­mknęła oczy i otwo­rzyła je, odwra­ca­jąc twarz od podwórka. Spoj­rzała na chmury: pły­nęły wolno, nisko, skłę­bione, szare, nio­sąc zapo­wiedź desz­czu, a ich cień wędro­wał po mokrej papie okry­wa­ją­cej dach prze­ciw­le­głej kamie­nicy. Nieco niżej było okno, otwarte w tej chwili i odsła­nia­jące wnę­trze poko­iku, rów­nie małego jak pokoik Mał­go­rzaty, ale bar­dziej zagra­co­nego. Pół­naga, ładna dziew­czyna stała w głębi przed wyso­kim lustrem, roz­cze­su­jąc włosy i jed­no­cze­śnie kłó­cąc się z kimś, kto znaj­do­wał się dalej, nie­wi­doczny za zało­mem muru.

– A co mi mama głowę zawraca? Co mam robić? Sie­dzieć tutaj i gapić się w okno przez cały wie­czór?

Z wnę­trza natych­miast nad­bie­gła odpo­wiedź, wypo­wie­dziana gło­sem mniej dźwięcz­nym, nale­żą­cym do star­szej kobiety.

Mał­go­rzata jesz­cze raz wes­tchnęła. Znała na pamięć te wszyst­kie głosy i znała, chcąc nie chcąc, wszyst­kie tajem­nice i tro­ski ludzi miesz­ka­ją­cych w tym domu. Wie­działa, kim jest chło­piec ude­rza­jący kamie­niem w rurę i dla­czego jest w tej chwili sam na podwórku. Tak samo dobrze wie­działa, co robiła wczo­raj ta ładna dziew­czyna i co powie za sekundę jej matka.

– Wstyd! Wstyd i nic wię­cej! Jesz­cze nawet osiem­na­stu lat nie ma i wraca pijana o dru­giej do domu! Moja córka!…

W ostat­nich sło­wach był już rosnący płacz, który nagle wziął górę, głu­sząc koniec zda­nia.

– Za mamy pie­nią­dze nie piłam. A jak się mamie nie podoba, to mogę sobie w ogóle pójść do dia­bła… – powie­działa obo­jęt­nym, znu­dzo­nym gło­sem dziew­czyna. Odło­żyła szczotkę i zaczęła wkła­dać przez głowę lekką, dzienną koszulkę, uważ­nie pod­trzy­mu­jąc pal­cami kra­wę­dzie mate­riału, żeby nie zbu­rzyć ucze­sa­nia. – Niech mama lepiej zamknie okno. Ten gów­niarz od Gąsko­wej wykoń­czy mnie kie­dyś. Głowa mi już pęka od tego wale­nia w rurę.

– Sama zamknij, hra­bino!…

Mimo to w oknie poja­wiła się stara, chuda kobieta, ubrana w brudny, nie­gdyś pur­pu­rowy szla­frok, i zamknęła je z trza­skiem lewą dło­nią. W pra­wej, unie­sio­nej do oczu, trzy­mała chustkę. Ale zanim domknęła okno, otwo­rzyła je ponow­nie sze­rzej i wychy­liła się.

– Pani Gąskowa! – zawo­łała z wście­kło­ścią. – Pani weź­mie Olka z podwórka, bo żyć ludziom nie daje! – Nie cze­ka­jąc, zamknęła okno na dobre.

Mał­go­rzata wie­działa, że Gąskowa nie odpo­wie, bo nie ma jej w tej chwili w domu. Sobota: prała od rana u kie­row­niczki szkoły. Chło­pak zer­k­nął w górę, uśmiech­nął się sze­roko tępym, zado­wo­lo­nym uśmie­chem i zaczął ude­rzać jesz­cze szyb­ciej.

Mał­go­rzata cof­nęła się, zamknęła okno i odwró­ciła się, spo­glą­da­jąc w głąb pokoju. Chłodne powie­trze prze­bu­dziło ją już pra­wie zupeł­nie, choć w zaka­mar­kach mózgu drze­mały jesz­cze resztki snu. Prze­su­nęła oczyma po miej­scu, które było jej domem i zawie­rało wszyst­kie docze­sne dobra, jakie posia­dała. Szafa, sto­lik, łóżko, półka z książ­kami, na półce małe nowe radio. W kącie para­wa­nik i umy­walka, a obok niej puste wia­dro, poma­lo­wane na zie­lono w drugi dzień Świąt Wiel­ka­noc­nych, pod­czas jed­nej z owych nie­licz­nych chwil roz­pacz­li­wego opty­mi­zmu.

Pode­szła do radia, otwo­rzyła je i przy­sta­nęła, nasłu­chu­jąc.

– Zboża jare… – powie­działo radio z głę­bo­kim prze­ko­na­niem – wyma­gają ze strony rol­nika, jak to wszy­scy od dawna wiemy, wiel­kiej uwagi! Szcze­gól­nie w maju, który jest mie­sią­cem… – Prze­su­nęła gałkę. Ode­zwała się fran­cu­ska pie­śniarka, śpie­wa­jąca nie­wiel­kim, cie­płym gło­sem o miło­ści. Amour było jedy­nym fran­cu­skim sło­wem, które Mał­go­rzata rozu­miała. Słowo powtó­rzyło się teraz kil­ka­krot­nie. Ze spo­sobu jego wyma­wia­nia, z into­na­cji głosu dziew­czyna wywnio­sko­wała, że pio­senka jest smutna. To ją tro­chę pocie­szyło. Fakt, że w Paryżu kobiety mogą być tak samo smutne jak w Kamocku, wyda­wał się tro­chę nie­praw­do­po­dobny, ale musiało to być prze­cież prawdą. Nucąc cicho pio­senkę, wzięła swoje zie­lone wia­dro i wyszła na kory­tarz.

Kory­tarz był długi i ciemny, oświe­tlony jedy­nie małym okien­kiem, znaj­du­ją­cym się daleko w jego prze­ciw­le­głym końcu. Strome, drew­niane, mroczne schody opa­dały w dół ku sieni prze­siąk­nię­tej wiecz­nie zapa­chem kiszo­nej kapu­sty i ogór­ków.

Dziew­czyna minęła wylot scho­dów i weszła do znaj­du­ją­cej się na wprost nich wspól­nej dla pierw­szego pię­tra kuchni, któ­rej drzwi były zawsze otwarte, a wnę­trze spra­wiało wra­że­nie abso­lut­nego opusz­cze­nia, bez względu na to, ile osób w niej prze­by­wało. Na jed­nym z kilku umiesz­czo­nych rzę­dem pal­ni­ków gazo­wych syczał czaj­nik z wodą. Obok stała gruba kobieta, naj­wy­raź­niej cze­ka­jąca na zago­to­wa­nie się wody.

– Dzień dobry… – Mał­go­rzata pode­szła do zlewu i odkrę­ciła kurek.

Woda zadud­niła głu­cho o dno wia­dra. Kobieta kiw­nęła głową w odpo­wie­dzi na pozdro­wie­nie. Słu­cha­jąc cich­ną­cego bul­gotu wody w wia­drze, Mał­go­rzata przy­glą­dała się bez­myśl­nie pla­mie wil­goci, roz­płasz­czo­nej jak nie­to­perz w rogu sufitu. Zakrę­ciła kran i wzięła z pod­łogi jedną z bute­lek mleka. Zdjęła z półki gar­nu­szek i po nala­niu mleka posta­wiła je na wol­nym pal­niku. Wyko­nu­jąc te czyn­no­ści, zda­wała sobie przez cały czas sprawę, że kobieta obser­wuje ją, niby nie­po­strze­że­nie. Tak było zawsze. Przy­glą­dali się jej. Może dla­tego, że tak bar­dzo nie lubiła życia tutaj. Ale prze­cież oni też go nie lubili. Nikt nie mógł kochać tego sta­rego, roz­pa­da­ją­cego się domu, który od lat nie zasłu­gi­wał na nic wię­cej prócz roz­biórki.

– Ale po mnie widać, że już nie mogę tego znieść… – pomy­ślała, idąc z wia­drem ku drzwiom. Głos gru­bej kobiety dopę­dził ją w progu.

– Mleka to już se pani sama dzi­siaj przy­pil­nuje! Nie będę tu za panią wysta­wała, bo muszę sta­rego do dok­tora wypra­wić. Zwol­nie­nie ma na dzi­siaj z roboty.

– Tak, pani Ser­du­siak, na pewno…

Mał­go­rzata uśmiech­nęła się przy­mil­nie, słabo i wyszła. To znowu był błąd, jak zawsze. Trzeba było zapy­tać, dla­czego Ser­du­siak ma zwol­nie­nie, i poroz­ma­wiać chwilę z Ser­du­siakową, roz­wa­ża­jąc wszyst­kie podobne przy­padki, przy­po­mi­na­jąc tra­giczne i szczę­śliwe zakoń­cze­nia takich dole­gli­wo­ści. Trzeba było wspo­mnieć o lekar­stwach. To zbliża ludzi. Ale nie umiała tego ni­gdy. Nie dla­tego, żeby los Ser­du­siaka czy kogo­kol­wiek innego nie inte­re­so­wał jej zupeł­nie. Chwi­lami, kiedy była bar­dzo samotna, odczu­wała nawet nie­prze­partą koniecz­ność roz­ma­wia­nia z ludźmi. Nie była to chyba jed­nak praw­dziwa koniecz­ność, bo koń­czyła się zwy­kle na samot­nych spa­ce­rach albo odczy­ty­wa­niu po raz dzie­siąty któ­rejś z ksią­żek wypo­ży­czo­nych w miej­sco­wej biblio­tece. U pod­staw jej zacho­wa­nia leżała oczy­wi­ście nie­śmia­łość, cho­roba samot­ni­ków, rosnąca powoli i nie­ustan­nie, zastę­pu­jąca w coraz więk­szym stop­niu kon­takty z żywymi ludźmi kon­tak­tami ze świa­tem marzeń, coraz bar­dziej dzi­wacz­nych, coraz pięk­niej­szych i bar­dziej egzo­tycz­nych, coraz dal­szych od losu kasjerki powia­to­wego oddziału banku w maleń­kim, ukry­tym w zakątku kraju mia­steczku.

Posta­wiła wia­dro obok umy­walki i spoj­rzała na budzik, tyka­jący teraz gło­śno i spo­koj­nie. Siódma. Na dobrą sprawę mógłby zadzwo­nić dopiero za dzie­sięć minut. Ale nie lubiła wsta­wać w ostat­niej chwili. Teraz miała czas, żeby umyć się spo­koj­nie, zjeść śnia­da­nie i poczy­tać jesz­cze przed wyj­ściem. Pode­szła do stołu, upo­rząd­ko­wała leżące na nim przed­mioty, potem zasłała łóżko i wzięła do ręki książkę. Nie będę Kop­ciusz­kiem. Ruszyła z nią w stronę półki, zatrzy­mała się pośrodku pokoju i prze­rzu­ciła kilka kar­tek. Potem, nie odry­wa­jąc wzroku od kartki, osu­nęła się na krze­sło i zaczęła czy­tać. Oparta łok­ciem o stół, szczel­nie otu­lona szla­fro­kiem, prze­su­wała szybko oczyma po tek­ście: „Wytworne wysła­wia­nie się i miły uśmiech zjed­nują nam zawsze serca ludz­kie, bez względu na sytu­ację, w jakiej się znaj­du­jemy…”.

Drzwi otwo­rzyły się gwał­tow­nie, bez puka­nia.

– Mówi­łam prze­cie, żeby se pani mleka przy­pil­no­wała! – Gruba kobieta stała w progu, patrząc z otwartą pogardą na sie­dzącą przy stole dziew­czynę, która znie­ru­cho­miała z książką w ręce. – Smród wali na całe schody, a ta sobie czyta, hra­bina!

– Sły­sza­łam już dzi­siaj tę hra­binę – prze­mknęło Mał­go­rza­cie przez myśl, gdy zry­wała się, zrzu­ca­jąc w popło­chu książkę na pod­łogę. – Kło­skowa powie­działa tak do swo­jej Marysi.

Jed­no­cze­śnie zwró­ciła się do roz­złosz­czo­nej sąsiadki:

– Sza­le­nie mi przy­kro… („miły uśmiech” – przy­po­mniała sobie) – Uśmiech­nęła się jak naj­uprzej­miej potra­fiła.

– Co się pani wygłu­pia?! I czego się pani śmieje jak pomy­lona? Idź pani wywie­trzyć i pozmy­wać to, co wyki­piało. Niech inni w pani smro­dach nie muszą goto­wać!

– Kiedy naprawdę nie zauwa­ży­łam…

– No to niech se pani dru­gie oku­lary kupi!

Zatrza­snęła drzwi i znik­nęła.

Mał­go­rzata odru­chowo zdjęła oku­lary i otarła szkła o klapę szla­froka. „Wytworne wysła­wia­nie się i miły uśmiech zjed­nują nam zawsze serca ludz­kie”. Pod­nio­sła książkę, cisnęła ją na łóżko i ruszyła ku drzwiom, młoda, ale przy­gar­biona, z połami szla­froka wlo­ką­cymi się za nią bez­na­dziej­nie po ziemi, bez­wolna i tro­chę smutna, choć w rze­czy­wi­sto­ści pogo­dzona z losem.

Gdyby przy­pusz­czała, co przy­nie­sie jej ten dzień, który zaczął się tak podob­nie do innych, być może cof­nę­łaby się z prze­ra­że­niem. Ale gdyby dane jej było wie­dzieć, jak poto­czą się dalej wypadki, umia­łaby chyba opa­no­wać to prze­ra­że­nie i pójść naprze­ciw temu, co miało ją spo­tkać w naj­bliż­szych godzi­nach, bez obawy, bez waha­nia i z biją­cym rado­śnie ser­cem.

Bo jak miała to udo­wod­nić nie­da­leka przy­szłość, zarówno ciało, jak i dusza panny Mał­go­rzaty Makow­skiej kryły w sobie wię­cej nie­spo­dzia­nek, niż mógłby przy­pusz­czać kto­kol­wiek, a już na pewno nie­skoń­cze­nie wię­cej, niż przy­pusz­czała ona sama.

Rozdział 2. „On przecież strzelał…”

Roz­dział 2

„On prze­cież strze­lał…”

Zegar na wieży kościoła wska­zy­wał za pięć ósmą, kiedy zdy­szana Mał­go­rzata, idąc szybko, wynu­rzyła się z wylotu wąskiej uliczki, przy któ­rej miesz­kała, i weszła na rynek mia­steczka, nazy­wany przez wszyst­kich miesz­kań­ców pla­cem. Plac wciąż jesz­cze wybru­ko­wany był kocimi łbami, gdyż mia­steczko leżało z dała od wszel­kich szla­ków komu­ni­ka­cyj­nych i obsza­rów prze­my­sło­wych. Ale obok kilku rzę­dów wozów chłop­skich stały już na nim w tej chwili dwie tak­sówki, na które Mał­go­rzata spoj­rzała, prze­cho­dząc, z zain­te­re­so­wa­niem cią­gle jesz­cze świe­żym, gdyż były nowiu­teń­kie, nikt nie zdą­żył się jesz­cze do nich przy­zwy­czaić i wią­zały się w wyobraźni z dale­kim życiem wiel­kich miast, neo­nami, kobie­tami w futrach i klej­no­tach, męż­czy­znami w bia­łych musz­kach i tym wszyst­kim, co w każdy pią­tek, sobotę i nie­dzielę spły­wało w oczy miesz­kań­ców mia­steczka z nie­wiel­kiego, bia­łego ekranu kina „4 Lutego”.

Zaczął padać deszcz i Mał­go­rzata przy­śpie­szyła kroku, prze­ci­na­jąc plac na ukos i kie­ru­jąc się w stronę nie­wiel­kiego kamien­nego budynku z okra­to­wa­nymi ozdob­nie oknami par­teru i wiel­kimi podwój­nymi drzwiami, nad któ­rymi wisiała tablica. Z tej odle­gło­ści dziew­czyna nie była jesz­cze w sta­nie odczy­tać zapi­sa­nych na niej słów, ale znała je na pamięć:

NARO­DOWY BANK POL­SKI

Oddział Powia­towy w Kamocku

– Ser­wus, Mał­go­sia! – Inka wynu­rzyła się z drzwi skle­piku spo­żyw­czego i pode­szła szybko, wycią­ga­jąc rękę na powi­ta­nie.

– Ser­wus! – odpo­wie­działa na powi­ta­nie Mał­go­rzata. Uca­ło­wały się prze­lot­nie, obo­jęt­nie, jak zwy­kle to robią kobiety, które żyją w przy­jaźni, a widują się czę­sto. Ruszyły w stronę banku.

Spoj­rzaw­szy na zgrabne pan­to­felki Inki zgrab­nie prze­ska­ku­ją­cej kałużę, Mał­go­rzata pomy­ślała prze­lot­nie, że kole­żanka, cho­ciaż o pół roku star­sza od niej, jest w jakiś spo­sób o wiele młod­sza. Roz­wi­nięty bar­dziej niż u innych ludzi zmysł kry­tyczny, towa­rzy­szący zwy­kle samot­ni­kom, mówił jej to co dnia, kiedy spo­ty­kały się rano, żeby wspól­nie prze­trwać do czwar­tej za oszkloną, oddzie­la­jącą je od klien­tów ścianką banku. Może działo się tak dla­tego, że wszystko, co miała na sobie Inka, było lepiej skro­jone i bar­dziej dopa­so­wane niż to, co nosiła Mał­go­rzata. W syl­wetce Inki było coś zaczep­nego, cho­ciaż pozor­nie nie była ani agre­syw­nie ubrana, ani zacho­wa­nie jej nie było wyzy­wa­jące. Ale każdy ruch, każde słowo było wyni­kiem nie­ustan­nej tro­ski, żeby być zauwa­żoną przez męż­czyzn. Idąc teraz pod chmur­nym nie­bem, w kro­plach sią­pią­cego led­wie kapu­śniaczku, Mał­go­rzata poczuła lek­kie ukłu­cie nie zazdro­ści, lecz smutku. To prze­cież nie była wina Inki, że posia­dała tę nie­za­fał­szo­waną żywot­ność, która ściąga uwagę ludzi, życz­li­wość, zacie­ka­wione spoj­rze­nia męż­czyzn.

Po wydep­ta­nych już jak stop­nie sta­rego kościoła kamien­nych schod­kach weszły do przed­sionka banku i Inka pchnęła sze­ro­kie, oszklone drzwi.

– Dzień dobry panien­kom…

Stary, sto­jący w przed­sionku straż­nik uśmiech­nął się na ich widok i uniósł dłoń do czapki. Jego siwe włosy i pochy­lone plecy sta­no­wiły ogromny kon­trast w sto­sunku do sze­ro­kiego służ­bo­wego pasa, na któ­rym zwi­sał ogromny pisto­let w lśnią­cej, nowej kabu­rze.

– Dzień dobry, panie Sta­ni­sła­wie!

– Jak zawsze punk­tu­al­nie. Żeby męż­czyźni tak punk­tu­al­nie umieli przy­cho­dzić. Ale nasi pano­wie to co drugi dzień tych pięć, sześć minut lubią sobie doło­żyć.

Inka wska­zała pal­cem pla­kat zawie­szony nad wej­ściem do sali, gło­szący:

Czy śpisz dobrze, czy fatal­nie,

Stań do pracy punk­tu­al­nie!

Slo­gan ten uło­żyła kie­dyś sama dla szopki ama­tor­skiej, któ­rej była duszą, głów­nym akto­rem i auto­rem.

– Kie­dyś pisało tu Bóg, Honor i Ojczy­zna. – Stary Sta­ni­sław poki­wał głową i odszedł ku drzwiom wej­ścio­wym. Mał­go­rzata pomy­ślała, że jak na jeden pro­win­cjo­nalny bank to wiel­kich słów było wtedy o wiele wię­cej niż moż­li­wo­ści obrotu.

Prze­szły przez pustą salę, pach­nącą jesz­cze tro­ci­nami i wodą. Za prze­pie­rze­niem, odgra­dza­ją­cym urzęd­ni­ków od inte­re­san­tów, część per­so­nelu była już na miej­scu. Nie­któ­rzy koń­czyli śnia­da­nia, któ­rych nie zdą­żyli zjeść w domu, inni roz­ma­wiali pół­gło­sem, bo sala była aku­styczna i roz­no­siła sze­roko słowa, prze­ka­zu­jąc do naj­dal­szych zakąt­ków myśli i opi­nie prze­zna­czone wyłącz­nie dla naj­bliż­szego sąsiada.

Kasy two­rzyły osobne pań­stwo w tym małym pań­stwie – obwa­ro­wane i odgro­dzone od reszty. Były w rze­czy­wi­sto­ści żela­zną, pokrytą lodo­wym szkłem klatką, do któ­rej wcho­dziło się przez nie­wiel­kie, okra­to­wane drzwi. Tak jak chciały instruk­cje, Inka otwo­rzyła te drzwi klu­czem wzię­tym z cen­tral­nego sejfu, a potem zamknęła je za sobą i za Mał­go­rzatą.

Powie­siły płasz­cze i para­solki na sto­ją­cym przy drzwiach wie­szaku i usia­dły pra­wie jed­no­cze­śnie. Tak samo jed­no­cze­śnie odwró­ciły się ku sto­ją­cym za ich ple­cami kasom ognio­trwa­łym. Sie­działy naprze­ciw sie­bie za dwoma zsu­nię­tymi razem biur­kami, mając z boku zasu­nięte jesz­cze w tej chwili mato­wymi szyb­kami okienka.

Mał­go­rzata myślała o poran­nej awan­tu­rze w kuchni. Nie­na­wi­dziła zmy­wa­nia bar­dziej niż cze­go­kol­wiek w świe­cie, a zmy­wa­nia kuchni gazo­wej, oble­pio­nej przy­pa­lo­nym mle­kiem, bar­dziej niż jakie­go­kol­wiek innego zmy­wa­nia.

Nie­mal auto­ma­tycz­nymi ruchami się­gnęły obie, po otwar­ciu kas, na półki, gdzie leżały przy­go­to­wane paczki bank­no­tów.

– Jazda! – Inka zatarła ręce i zanu­rzyła dło­nie w pierw­szej z brzegu paczce. Palce jej poru­szały się bły­ska­wicz­nie, odli­cza­jąc pie­nią­dze, dzie­ląc je na kupki i zawi­ja­jąc w ban­de­role. Od czasu do czasu ręka chwy­tała za kopiowy ołó­wek i robiła znak na ban­de­roli.

Naprze­ciw niej Mał­go­rzata, jak gdyby nagle wyzwo­lona ze swej zwy­kłej powol­no­ści, liczyła jesz­cze prę­dzej, tak szybko, że oczom trudno było nadą­żyć za trze­po­czą­cymi pal­cami; ich ruchowi towa­rzy­szył bez­gło­śny szept.

Po chwili zwol­niły obie, kiedy pierw­sza par­tia gotówki została przy­go­to­wana. Pra­co­wały teraz spo­koj­niej, równo, jak dwie maszyny wyko­nu­jące cią­gle te same, powta­rza­jące się ruchy.

– Wiesz… – powie­działa Inka, nie uno­sząc głowy – w sobotę pozna­łam faj­nego faceta na imie­ni­nach u Kowa­lew­skich. Kie­row­nika apro­wi­za­cji w pege­erze. Dwa­dzie­ścia pięć tysięcy… – Ołów­kiem bły­ska­wicz­nie skre­śliła znak. – Przy­jeż­dża tu co ponie­dzia­łek po wypłaty dla nich. Pięć­dzie­siąt… – Znowu znak ołówka. – Będzie tu o wpół do jede­na­stej. Pokażę ci go.

Owi­nęła paczkę ban­de­rolą, wysu­nęła ostry koniu­szek czer­wo­nego języka i prze­je­chaw­szy nim po ban­de­roli, przy­ci­snęła jej kle­istą stronę do mato­wej. Potem, w pół­ob­ro­cie, nie patrząc pra­wie, cisnęła paczkę na powrót do kasy.

– Miły? – zapy­tała Mał­go­rzata z zain­te­re­so­wa­niem tym więk­szym, im mniej ją obcho­dził kie­row­nik pege­eru.

– Bar­dzo. Chło­pak w deseczkę… – Inka unio­sła nowy plik pięć­setek. – Wła­ści­wie to już nie taki chło­pak. Ma tak na oko ze trzy­dzie­ści parę lat. Męż­czy­zna… – Jej ręka zawi­sła w powie­trzu. – Słu­chaj?

– Co?

– Pożycz mi stówkę do pierw­szego. Niech się świat zawali, ale muszę sobie kupić ręka­wiczki. Na pewno umówi się ze mną dzi­siaj na spa­cer po obie­dzie. Deszcz pada, a do para­solki muszą być. Te skór­kowe tak mi się poprze­cie­rały, że nie ma ich nawet jak zszyć.

– Trzy­dzie­ści tysięcy… – Mał­go­rzata sta­ran­nie zapi­sała liczbę na leżą­cej na biurku kartce. – Dała­bym ci, kochana, ale prze­cież wiesz. Mam równą stówę do pierw­szego, na wszystko… Ale pięć­dzie­siąt mogę ci dać. Jakoś wytrzy­mam te kilka dni. Niech kto inny poży­czy ci drugą połowę.

Palce Inki pod­jęły bły­ska­wiczną wędrówkę, tym razem trze­po­cząc naroż­ni­kami czer­wo­nych setek.

– Poży­czysz pięć­dzie­siąt?! To faaaaj­nie! Dru­gie wezmę od Kowa­lew­skiego. – Wychy­liła się, uno­sząc na sekundę klapkę zamy­ka­jącą okienko. – Przy­szedł do pracy. On ma forsę, cie­kawe skąd? Chyba ta żona mu wnio­sła. Nic dziw­nego, ojciec nad­le­śni­czy… – Znowu powró­ciła do mie­le­nia stu­zło­tów­kami. Dwu­krot­nie prze­krę­ciła, nie prze­sta­jąc liczyć, dwie setki „twa­rzami” do góry. Nagle znowu znie­ru­cho­miała. – Słu­chaj, Mał­go­rzata! Ale prze­cież dzi­siaj idzie znowu wóz po forsę do woje­wódz­twa. Moja kolej…

– Twoja… – Mał­go­rzata uśmiech­nęła się. – Pierw­szy ponie­dzia­łek po pięt­na­stym.

– O Jezu! A on ma przyjść. Mał­go­sia… – Wypu­ściła z rąk paczkę bank­no­tów, pochy­liła się i poło­żyła rękę na dłoni Mał­go­rzaty. – Mał­go­sia, pojedź za mnie. Tylko ten jeden raz, dobrze?… Potem pojadę za cie­bie sto razy… Ile zechcesz, sło­dziutka moja, dobrze?

Mał­go­rzata spo­koj­nie wyswo­bo­dziła rękę i jej piękne, wiel­kie oczy dale­ko­wi­dza uśmiech­nęły się spoza oku­la­rów.

– Który to już będzie raz?

– Ja wiem! Nie musisz mi wypo­mi­nać. Ale teraz już na pewno. Ostatni raz, kochana, jak Boga kocham!…

– No dobrze. Ale następ­nym razem już naprawdę cię przy­pil­nuję.

– Nie musisz. Będę pamię­tała. Jesteś naj­lep­sza!

Inka pochy­liła się nad biur­kiem i cmok­nęła ją w poli­czek. Ale tym razem w poca­łunku tym było o wiele wię­cej uczu­cia niż w powi­tal­nym uści­sku, który wymie­niała z Mał­go­rzatą na rynku.

– Będę miała ręka­wicz­kiiiiii!… – zanu­ciła wyso­kim, nie­mal dzie­cin­nym gło­si­kiem. – Będę miała ręka­wicz­kiii! – Urwała i przy­ło­żyła palce do czoła. – Tylko jakie? Szare chyba do tego popie­la­tego kostiumu? Widzia­łam w skle­pie skó­rza­nym. Są. Mój numer, wczo­raj przy­mie­rza­łam.

– Tak, szare chyba będą naj­lep­sze. – Mał­go­rzata ski­nęła głową, nie odry­wa­jąc oczu od stosu bank­no­tów, który top­niał prze­rzu­cany jej spraw­nymi, nie­omyl­nymi pal­cami.

Duży złoty zega­rek na prze­gu­bie opa­lo­nej, sil­nej męskiej dłoni wska­zy­wał godzinę dzie­wiątą trzy­dzie­ści. Męż­czy­zna sie­dział za sto­łem, zajęty powol­nym mon­to­wa­niem czę­ści pisto­letu maszy­no­wego, które leżały, pięk­nie oczysz­czone i naoli­wione, na roz­po­star­tej gaze­cie.

Po chwili pisto­let był gotów. Męż­czy­zna spraw­dził jed­nym szyb­kim, pew­nym ruchem dzia­ła­nie maga­zynka i umo­co­wał go. Potem naci­snął spust. Miękka, pewna odpo­wiedź. Zado­wo­lony poki­wał głową. Znowu wyjął maga­zy­nek i z leżą­cego na stole płó­cien­nego woreczka wysy­pał na gazetę kil­ka­dzie­siąt tępo zakoń­czo­nych, zło­ci­stych naboi. Naci­ska­jąc kciu­kiem sprę­żynę, wsu­nął je poje­dyn­czo do maga­zynka. Potem rozej­rzał się.

Zatłusz­czony, stary gumowy płaszcz męski zwi­sał z porę­czy krze­sła. Męż­czy­zna uważ­nie roz­ło­żył go na stole, zawi­nął pisto­let maszy­nowy i spoj­rzał na zega­rek. Dzie­wiąta czter­dzie­ści.

Ruszył do drzwi, nio­sąc płaszcz. Ubrany był w skó­rzaną kurtkę, bry­czesy i dłu­gie buty moto­cy­klowe, zasznu­ro­wane aż do kolan. Na progu obej­rzał się, zlu­stro­wał po raz ostatni stan, w jakim pozo­sta­wił pokój, i wyszedł. Zamknął za sobą drzwi miesz­ka­nia, sta­ran­nie prze­krę­ciw­szy dwa razy klucz w zamku. Spraw­dził dzia­ła­nie zatrza­sku, naci­ska­jąc klamkę. Póź­niej spo­koj­nie, pogwiz­du­jąc cicho senną, starą melo­dyjkę, zszedł na ulicę.

Dom, z któ­rego się wynu­rzył, był nowy, śliczny i poło­żony nieco na ubo­czu. To zna­czy ulica, przy któ­rej stał, znaj­do­wała się w nie­wiel­kim odda­le­niu od naj­ru­chliw­szej arte­rii mia­sta. Męż­czy­zna szedł teraz szybko. Skrę­cił w wąską prze­cznicę. Obej­rzał się. Ale uliczka była pusta. Nie zatrzy­mu­jąc się, się­gnął do bocz­nej kie­szeni spodni i wycią­gnął stam­tąd małe meta­lowe kółeczko, do któ­rego przy­twier­dzo­nych było kilka klu­czy­ków. Z klu­czy­kami w ręce zbli­żył się do sto­ją­cego przy kra­węż­niku małego fiata, otwo­rzył drzwiczki, poło­żył płaszcz na tyl­nym sie­dze­niu, a potem wsiadł i rzu­ciw­szy okiem w lusterko, które także uka­zało mu abso­lutną pustkę w per­spek­ty­wie ulicy, zapu­ścił motor.

Mały fiat ruszył. Malał szybko w odda­le­niu, wresz­cie znik­nął, skrę­ciw­szy ostro na skrzy­żo­wa­niu.

* * *

Stary straż­nik pod­szedł do okienka, zapu­kał w nie lekko i wsu­nąw­szy głowę, zamel­do­wał:

– Wóz już zaje­chał, panno Mał­go­rzato. To co? Mam powie­dzieć kie­rowcy, że już jedziemy?

– Tak, panie Sta­ni­sła­wie. – Mał­go­sia wstała, zasu­nęła okienko i wywie­siła tabliczkę: ZAMKNIĘTE. Spoj­rzała na zegar. Minęła wła­śnie dzie­wiąta trzy­dzie­ści. – Niech mu pan powie, że musi chwilkę zacze­kać. Sko­czę naj­pierw do dyrek­tora po pod­pis na czeku.

– Dobrze. To ja też zacze­kam przy wozie.

Odszedł powoli, prze­ci­na­jąc pół­ko­lem salę, pro­stu­jąc z tajo­nym wysił­kiem ramiona, jak gdyby dobrze zda­wał sobie sprawę, że na tej posa­dzie musi wywo­ły­wać wra­że­nie męż­czy­zny w sile wieku, spraw­nego fizycz­nie i umie­ją­cego sobie pora­dzić w każ­dej nie­prze­wi­dzia­nej sytu­acji.

Mał­go­rzata się­gnęła po płaszcz.

– Tam masz całą moją rezerwę: sto czter­dzie­ści tysięcy.

– Dobra! – Inka, nie patrząc, się­gnęła ponad biur­kiem po klucz od kasy. – Tylko wra­caj prędko, bo po dwu­na­stej zaczną się wypłaty dla całego powiatu. Znowu sobie nie dam rady i będą psio­czyli. Ile bie­rzesz z woje­wódz­twa?

– Pół miliona. – Mał­go­rzata odru­chowo przy­ci­snęła łok­ciem torebkę, w któ­rej trzy­mała wypi­sany przed minutą czek. – Chyba wystar­czy?…

– Na pewno. – Inka obej­rzała swoją ładną, może nieco za dużą dłoń, uno­sząc ją ku oczom i poru­sza­jąc pal­cami. – Wpłaty też prze­cież jakieś będą. Pój­dziesz ze mną po pracy wybrać te ręka­wiczki?

– Z przy­jem­no­ścią. Ale nie zapo­mnij powie­dzieć, czy przy­niósł kwia­tek do okienka! – Mał­go­rzata otwo­rzyła drzwi prze­grody, kiw­nęła jej ręką i wyszła, ści­gana sło­wami:

– Posta­wię ci go na biurku w wazo­niku! Jesteś naj­lep­sza!

* * *

Mały fiat mknął szosą, która cią­gnęła się abso­lut­nie pro­stą linią przez odkryte wio­senne pola, roz­ja­śnione jaskrawą zie­le­nią mło­dych zbóż. Minął skrzy­żo­wa­nie z boczną, dobrze utrzy­maną wąską drogą. Przed maską poja­wił się daleki, ciemny kon­tur lasu. Fiat przy­śpie­szył i las zaczął zbli­żać się z coraz więk­szą szyb­ko­ścią.

Przy pierw­szych drze­wach wóz zaha­mo­wał gwał­tow­nie. Szosa bie­gła teraz w wyso­kim cie­niu sta­rych dębów. Po chwili uka­zała się pomię­dzy nimi wąska, wio­dąca ku dale­kiemu zagaj­ni­kowi prze­cinka.

Fiat zwol­nił jesz­cze bar­dziej i zarzu­ciw­szy lekko, skrę­cił pra­wie w miej­scu, zjeż­dża­jąc z asfaltu. Prze­je­chał prze­cinką kil­ka­dzie­siąt metrów i znowu skrę­cił, tym razem w las.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki