Zasłużyć na szczęście - Anna Karpińska - ebook + audiobook

Zasłużyć na szczęście ebook i audiobook

Anna Karpińska

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Szczęście nie zawsze jest nam dane, ale zawsze warto o nie zawalczyć.

Ta opowieść zaczyna się w Wigilię i w Wigilię się kończy. Nie oznacza to jednak, że akcja rozgrywa się wyłącznie w świątecznej atmosferze przy wigilijnym stole. Główne bohaterki, Roma i Marcelina, zanim zasiądą do wspólnej wieczerzy z gośćmi, będą musiały przejść długą i trudną drogę. Mimo różnicy wieku, doświadczeń i sytuacji życiowej, łączy je świadomość błędów z przeszłości, które rzucają cień na ich życie. Czy kręte ścieżki losu wyprostują się kiedykolwiek? Czy wspólna Wigilia połączy czy podzieli bohaterki na zawsze? Czy będą mogły powiedzieć, że zasłużyły na szczęście?

Zajmująca historia dwóch kobiet, w której nie brakuje emocji, dobrych chwil, tragicznych wydarzeń i rodzinnego ciepła.

Anna Karpińska– autorka poczytnych książek obyczajowych, które cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem czytelników. Ukończyła politologię na Uniwersytecie Wrocławskim, uczyła studentów, była dziennikarką, wydawała książki, prowadziła firmę. Dziesięć lat temu porzuciła dotychczasowe życie zawodowe, całkowicie oddając się pisaniu powieści. Ma męża, trójkę dorosłych dzieci i troje wnucząt. Mieszka w Toruniu, weekendy spędza na wsi, przynajmniej raz w roku podróżuje gdzieś dalej, by naładować akumulatory. „Nie wyobrażam sobie życia bez moich bohaterów, ale tworzę dla czytelników. To ich zainteresowanie jest dla mnie źródłem satysfakcji i motywacją do pracy”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 0 min

Lektor: Małgorzata Gołota

Oceny
4,7 (77 ocen)
56
17
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Jaka to piękna książka ❤️Chusteczki obowiązkowo pod ręką
Bamanczak

Nie oderwiesz się od lektury

naprawdę nie można oderwać się od lektury.
10
Wiola128

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00
Laurkaichmurka

Nie oderwiesz się od lektury

przepiękna ksiazka Bardzo polecam !
00
Majunia-1995

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam bardzo ciekawa warto przeczytać
00

Popularność




Copyright © Anna Karpińska-Plaskacz, 2023

Projekt okładki

Wioletta Markiewicz

Zdjęcia na okładce

© molchanovdmitry/iStock

© elenaleonova/iStock

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Ewa Charitonow

Korekta

Katarzyna Kusojć

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8352-619-5

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Książkę dedykuję moim

Czytelniczkom i Czytelnikom.

Dziękuję, że jesteście ze mną

i dzielnie sekundujecie bohaterom powieści.

Prolog

Wigilia 2023 roku

Roma Jońska już od dłuższego czasu nie mogła usiedzieć w miejscu. Gdyby nie była gospodynią wigilijnego przyjęcia, zapewne wzięłaby za fraki Włodka, Ewę, Tadzika i pożegnała towarzystwo. Uciekłaby stąd jak najdalej, do świata, gdzie nic złego nie mogłoby jej spotkać.

Nie, nie z powodu atmosfery. Wieczór otwierający najpiękniejsze święta w roku jak zwykle zachwycał, a ludzi zebranych przy wspólnym stole mogła przytulić do serca. Wszystkich razem i każdego z osobna.

Roma była szczęśliwa. Tata przyszedł z Celiną, przybył stryj Stefan oraz Marcelina z Olgierdem i Witkiem. Przyjechał nawet Andrzej z żoną, chociaż lekarz wyznaczył Josephine termin porodu na początek lutego. Oprócz domu w Breście mieli również mieszkanie w okazałej toruńskiej kamienicy, gdzie zamierzali spędzić sylwestra, więc chętnie przyjęli zaproszenie na Wigilię u Jońskich.

Zabrakło jedynie mieszkających w Hiszpanii rodziców Włodka, ale ci zdecydowali się pozostać w domu, by wesprzeć Angelę, jego bratanicę, która właśnie miała rodzić.

W przedpokoju czekały już spakowane walizki, a w portfelu bilety lotnicze do jednego z włoskich narciarskich kurortów. Rodzina miała wyjechać – o ile pozwoli zdrowie Romy.

Państwo Jońscy, właściciele poważnego i dobrze prosperującego biura nieruchomości, na co dzień zapracowani, każdego roku pozwalali sobie na kilka dni białego szaleństwa, nie bacząc na koszty. Byli wyjątkowo zgodni w kwestii, że pieniądze dają szczęście tylko wówczas, kiedy ma się czas z nich skorzystać, a od kiedy mieli Ewę i Tadzika, żyli pełnią życia. I byli gotowi przychylić nieba dzieciakom. Zwłaszcza że szesnastoletnia już „młoda” i jej siedmioletni brat popierali rodzicielski punkt widzenia.

Niestety, wyjazd w poprzednie święta musieli przełożyć do szkolnych ferii, ale i tak nie doszedł do skutku. Plany przekreśliła złamana ręka Ewy, a potem hiobowa wieść o chorobie Romy.

– Kochanie, może w tym roku zaprosimy twojego tatę z Celiną? I stryja Stefana? – Włodek przed świętami wspomniał o żonie ojca Romy i jego bracie bliźniaku. – Może i moi rodzice dojechaliby z Hiszpanii?

– Rozumiem… – Roma spojrzała na męża i wybiegła z pokoju.

– Jeśli nie chcesz, możemy je spędzić sami. – Pobiegł za nią Włodek i utulił, mimo oporów.

– Ależ skąd! Masz zupełną rację – odparła, kiedy udało się jej opanować emocje. – Oczywiście, że zaprosimy naszych bliskich. Oboje wiemy dlaczego.

– Nawet tak nie myśl! – żachnął się. – Ja nie z powodu twojej choroby. Po prostu dawno nie spędzaliśmy świąt z rodziną. – Włodek plątał się w zeznaniach.

Roma spojrzała na niego z politowaniem.

Oczywiście, że właśnie dlatego chce ich tutaj ściągnąć. Pewnie myśli, że to nasze ostatnie święta, przemknęła jej przez głowę refleksja, którą zachowała dla siebie.

– W takim razie zaprosiłabym również Marcelinę z Witkiem i Olgierdem oraz Andrzeja z Josephine – zakomunikowała.

Na twarzy Włodka pojawił się lekki grymas.

Wiedziała, co on oznacza. Ich rodziny pozostawały w dobrych relacjach, ale poszerzenie grona gości świadczyło, że Roma się poddała, a tego jej mąż nie akceptował.

– Mam ich nie zapraszać? – zapytała, w głębi duszy licząc, że przytaknie.

– Zaproś, kochanie. Może w przyszłym roku spędzimy Wigilię u Osińskich, a kolejną w Breście u Koniec­kich? – Włodek próbował nadrabiać miną.

– Może – odparła bez przekonania. – W takim razie zgarniamy wszystkich – podsumowała, wysiliwszy się na uśmiech.

Przygotowania do świąt pochłonęły cały wolny czas, którego Roma i tak nie miała zbyt wiele. Zbliżający się koniec roku w firmie zapowiadał spiętrzenie obowiązków. Włodek całymi dniami przesiadywał w pracy, ona również nie próżnowała. Na ile tylko pozwalały jej zdrowie i kondycja.

– Nie powinnaś trochę odpuścić? – martwiła się o przyjaciółkę Iza.

Jednak Roma chciała żyć normalnie i nie pamiętać o zagrożeniu.

– Ostatnio dużo lepiej się czuję. A świąteczne dania przygotuje pani Zdzisia. – Zlekceważyła wątpliwości przyjaciółki. – My z Włodkiem tylko przystroimy choinkę. A prezenty dla Ewy i Tadzika już mam.

Iza nie wydawała się przekonana.

– Naprawdę lepiej się czujesz? – dopytywała.

– Oczywiście. Przecież mówię.

Praca z ludźmi nauczyła Romę ostrożności. Oczywiście, najlepszej przyjaciółce należała się szczerość, ale czasami ciężar prawdy był zbyt duży, by go unieść.

– Gdybyś czegoś potrzebowała… – usłyszała.

– Ty również możesz na mnie liczyć. – Przytuliła Izę.

Nie okłamywała Izy. Ostatnio naprawdę lepiej się czuła, jednak mogła to być cisza przed burzą. Czekała na list z kliniki, w której ostatnio robiła badania. Miał przyjść przed Wigilią.

I nadszedł, kiedy towarzyszyła pani Zdzisi w kuchni.

Odebrała go ukradkiem od listonosza i zaniosła do sypialni. Nawet jeśli w pierwszym odruchu miała ochotę przeciąć kopertę i wyciągnąć z niej kartkę z wynikiem, powstrzymała zapał.

Sprawdzę po kolacji, pomyślała. Spokojna Wigilia jest ważniejsza.

Wprawdzie ciężar niewiedzy i niepewności przytłaczał, ale lęk przed wyrokiem zwyciężył. Roma zdecydowanym gestem wsunęła kopertę do szufladki nocnej szafki i wróciła do kuchni przygotowywać święta, czego efekty podziwiali teraz wszyscy goście.

Ze stołu zniknął smażony karp, pierogi z grzybami leżały zdziesiątkowane na półmisku. Zgromadzeni pochłaniali łazanki z kapustą.

Roma nie mogła niczego przełknąć, ale aby nie wzbudzać podejrzeń, próbowała kolejnych potraw. Jej myśli krążyły wokół zamiaru bezszelestnego wymknięcia się do sypialni.

Nie uszło jej uwagi, że Włodek zerka na nią raz po raz. Chwytała również spojrzenia pozostałych biesiadników, starając się markować dobry humor. W końcu jednak zdecydowała się wstać od stołu. Nie oglądając się za siebie, pobiegła do sypialni.

List leżał nietknięty.

Drżącymi palcami Roma oddarła jeden z rogów i wyszarpnęła uszkodzoną zawartość. Po odczytaniu wyniku na chwilę przysiadła na skraju łóżka, po czym wstała, rozprostowała dłońmi fałdy czerwonej świątecznej sukienki. Odetchnęła głęboko i pomaszerowała do salonu.

Oni też powinni znać prawdę, pomyślała, kiedy stanęła przy stole i dostrzegła skierowane na nią oczy wszystkich obecnych.

– Muszę wam o czymś powiedzieć – wyszeptała.

W pokoju zapadła cisza.

Rozdział 1

Marcelina

Wigilia 2022 roku

Gdzie mam postawić choinkę? – dobiegł do mnie głos Olgierda.

Już miałam zawołać, żeby powędrował z nią do salonu, ale coś mnie tknęło. Poszłam sprawdzić, jak wygląda drzewko.

W przedpokoju natknęłam się na sięgający sufitu świerk. Pachnące gałązki skrzyły się od śniegu. I całkowicie zasłaniały mi widok na postawnego, wysokiego mężczyznę, jakim był Olgierd.

Machając brudnymi od mąki rękami, gestem wskazałam mu drzwi.

– Skąd wziąłeś taką kolubrynę?! – zawołałam przerażona. – Wyjdź, proszę, na dwór i chociaż ją otrzep! – Zastawiłam drogę do pokoju jak Rejtan.

Mój mężczyzna nie pojmował, dlaczego nie okazałam podziwu dla jego starań.

– Przecież chciałaś dużą choinkę… – Zrobił minę zasmuconego spaniela. – To pojechałem do szkółki i wziąłem najbardziej okazałą.

– Olek, nie chodziło mi o trzymetrowe drzewko! Wprawdzie mamy wysokie wnętrza, ale żeby ją ubrać, będziesz musiał pójść do stajni po drabinę!

Dom po babci, w którym od czterech lat mieszkałam, należał do tych bardziej okazałych we wsi. Solidny piętrowy budynek ze strychem i przepastną piwnicą wtapiał się jednak w gąszcz starych dorodnych drzew, pamiętających czasy moich pradziadków.

Świerki, lipy i dęby potężniały z każdym rokiem, w przeciwieństwie do drzewek owocowych, mających – jak ludzie – niezbyt długi cykl życia. Nawet przy najlepszej opiece po latach owocowania kurczyły się, marniały i zmierzały ku śmierci. Prawdę powiedziawszy, ani babci Anastazji, od urodzenia mieszkającej w Maciejówce (nazwanej imieniem pradziadka), ani mnie nie zajmował specjalnie sad i jego kondycja. Dlatego drzewka rozpościerały szeroko ramiona nad sporym ogrodem opasanym kutym płotem.

Przez lata na posesję prowadziła skrzypiąca furtka, również dzieło miejscowego kowala. Jednak kiedy poznałam Olgierda, nagle zaczęła się zamykać i otwierać bezgłośnie.

– Wiesz, chyba się wyrobiła – napomknęłam kiedyś przy kolacji. Mój chłopak wzniósł ręce do nieba, ges­tem wskazując na cud. – To twoja sprawka, prawda? – Prawda dotarła szybko. – Nasmarowałeś zawiasy? – Uśmiechnęłam się przymilnie, dumna, że załapałam.

Przy Olgierdzie moje życie stało się lepsze. I to nie tylko z powodu jego licznych umiejętności złotej rączki.

Pojawił się w naszej wsi na początku roku, wezwany przez moją szefową do naprawy kilku komputerów. Mieliśmy bardzo przestarzały sprzęt, a pieniądze znikąd nie chciały napływać.

Gdy któregoś dnia odprowadzałam Witka na zajęcia, zatrzymała mnie Agnieszka.

– Marcelinko, muszę wyjechać pilnie do miasta – oznajmiła. – Możesz przyjść do ośrodka około drugiej i posiedzieć kilka godzin? Znajoma przysyła do nas informatyka, który sprawdzi nam sprzęt za niewielką kasę.

Miałam wprawdzie rozgrzebaną redakcję książki, a na karku nieodległy termin jej oddania, ale czego się nie robi dla dobra synka. Witek bardzo dobrze czuł się w tym środowisku, a kontakty z dziećmi były mu potrzebne. Zresztą Agnieszka, robiąca dla gromadki dzieciaków z ośrodka dużo dobrego, zasługiwała na pomoc. Nawet gdyby miało to oznaczać poświęcenie.

– Oczywiście, że przyjdę.

Tym sposobem poznałam Olgierda. A teraz, po kilku miesiącach, mieliśmy we trójkę, z Witkiem, spędzić święta.

Mimo zauroczenia, niemal od pierwszej chwili, trzymałam serce na wodzy. Podpowiadały mi to wcześniejsze doświadczenia z mężczyznami i moja życiowa sytuacja. Miałam trzydzieści trzy lata i ośmioletniego syna, o którego musiałam dbać szczególnie. Witek urodził się z zespołem Downa i miał tylko mnie.

Do tej pory nie zdecydowałam się na zaproponowanie Olgierdowi wspólnego zamieszkania, mimo że dom po babci swobodnie pomieściłby dodatkową osobę. Olek, który pracował głównie online, wynajął zatem pokoik u sąsiadki Kordylowej. Żeby być bliżej. Jednak mimo jego bardzo dobrych stosunków z Witkiem, powiedziałabym, że nawet widocznego flow, postanowiłam dać nam czas na lepsze poznanie. Żeby nie było jak z Hubertem, który na dłuższą metę nie udźwignął downa u boku swojej dziewczyny.

Moja przyjaciółka Agnieszka, pani od wuefu, niejednokrotnie krytykowała wstrzemięźliwość wobec daru losu, jakim według niej był dla mnie Olgierd.

– W końcu sobie pójdzie – prorokowała. – Który chłop zdzierżyłby taką marudną babę jak ty? – Groziła mi palcem. – Jeżeli ty nie chcesz przystojnego informatyka, to ja się nim zajmę! – straszyła.

– Ciekawe, co na to Poldek? – wspomniałam jej męża.

– Od razu tam! Leopold nie ma nic do powiedzenia. Zaadoptuję Olka. Dzieciaki zyskają kumpla do gier komputerowych.

Łatwo jej było żartować. Miała udaną rodzinę stworzoną z facetem od pierwszego strzału Amora. I dwójkę udanych potomków…

Karciłam się w myślach, gdy tylko nachodziła mnie refleksja o niepełnosprawności Witusia. Kochałam go całym sercem i nie zamieniłabym na nikogo innego, niestety czasami okrutny umysł podsuwał obrazy życia z dzieckiem bez skazy. Zdrowym, rozwiniętym jak rówieśnicy, z perspektywami, na których tak zależy kochającym rodzicom. I niezależnym w przyszłości, kiedy mnie zabraknie.

Byłam młoda, ale czasami wydawało mi się, że noszę na grzbiecie ciężar, który mnie przygniata i postarza o kilkadziesiąt lat. Czy trzydziestotrzylatka powinna myśleć, że kiedyś jej zabraknie? I co się wówczas stanie z jej dzieckiem?

Witek był jeszcze w ośrodku, a Olek miał go odebrać za niecałą godzinę. Ja do tej pory powinnam skończyć lepienie pierogów z grzybami.

Na poważnie podjęłam się tego okrutnie skomplikowanego zadania po raz pierwszy w życiu. Poprzednie dyskretne próby kończyły się fiaskiem. Przegrywałam na polu walki z rozlazłym kleistym ciastem, które ratowałam kolejnymi porcjami mąki. Po ugotowaniu wyjmowałam z garnka twarde kluski bez zawartości, która wypływała ze źle sklejonych pierogów. Jednak tym razem się zawzięłam i uzbrojona w doświadczenie wiejskich sąsiadek, podeszłam do zadania z napiętymi mięśniami, otwartą głową i silną motywacją, żeby zasłużyć na pochwały moich panów.

– To nie chcesz tej choinki? – przerwał mi potok myśli głos Olka.

– Chcę, chcę – ustąpiłam. – Tylko daj mi już święty spokój, bo gadam tu z tobą, a tymczasem ciasto pewnie zdążyło już stwardnieć i wyschnąć.

Chyba czuwała nade mną babcia, bo po raz pierwszy w życiu pierogi wyszły mi tak dobre, że z degustacją nie czekaliśmy Wigilii.

Po południu Witek z Olgierdem ubrali choinkę, a ja nastawiłam bigos. Kolejna duża sprawa i wyzwanie, ale z nim poszło mi znacznie lepiej.

Wieczorem miałam przygotowane dwie pracochłonne wigilijne potrawy, a kiedy jeszcze Agnieszka podesłała przez Poldka piernik i keks, odetchnęłam z ulgą. Świąteczna spiżarnia powoli się zapełniała, a ja czułam się jak własna babcia, która podejmowała rodzinę tyloma smakołykami, że trudno było je zliczyć. A było kogo karmić. Wprawdzie nasza najbliższa rodzina liczyła jedynie pięć osób: babcię z dziadkiem, mamę, tatę i mnie, ale często przyjeżdżała siostra babci z mężem, ich dzieci, czyli ciotka Janka i wujek Dariusz, ze swoimi dziećmi (a moim kuzynostwem) Czarkiem i Gosią oraz siostra dziadka Jadwiga. Każdy chętnie sięgał po zupę z suszu, kaszę gryczaną z sosem grzybowym, smażonego karpia, łazanki z kapustą i grzybami oraz makiełki, o innych rybach i kulebiaku nie wspominając. A na deser obowiązkowo makowiec, ciasto orzechowe, sernik, keks, piernik i pierniczki.

I jak ja miałam w dorosłym życiu udźwignąć tak wyrafinowaną i pracochłonną tradycję?

Nie podejmowałam wyzwania przez wiele lat. Zwłaszcza że nie mogłam liczyć na towarzystwo przy stole, a naszą dwójkę zadowalało skromniejsze menu.

Dopiero teraz, kiedy poznałam Olgierda, poczułam potrzebę zorganizowania prawdziwych świąt. Takich, jakie pamiętałam z rodzinnego domu.

Umówiliśmy się, że na świąteczny czas się do nas wprowadzi. Ale ponieważ nie chciałam, żeby Wituś nadział się na nas w sypialni, umieściłam Olka na piętrze, w pokoju na końcu korytarza. Mój synuś, mimo że już dziewięcioletni, często przychodził rano do mojego łóżka.

– Nie ma sprawy. – Mój mężczyzna był cierpliwy i rozumiał potrzeby młodego.

Tym bardziej chciałam go ugościć, nie żałując sił i serca.

W dniu Wigilii wstałam wcześnie z zamiarem przygotowania śledzi w śmietanie, kremu do tortu orzechowego, pokrojenia warzyw na sałatkę z majonezem i wykonania kilku ostatnich dań, które powinny być przygotowane na świeżo.

W domu panowała cisza. Chłopcy jeszcze smacznie spali. Synonim, mój pies, podniósł łeb, kiedy przeszłam obok jego posłania. Zrozumiałam przekaz i wypuściłam kundla na dwór. On też miał swoje potrzeby.

Po chwili kuchnię opanował aromat kawy. Wyjęłam ulubioną filiżankę, prostą, białą, lekko zwężającą się do dołu. Często zastanawiało mnie, czy to upodobanie do jednego naczynia nie jest przejawem natręctwa. A może staropanieńskiej rutyny?

Trochę mnie to niepokoiło.

– Przed tobą całe życie, Marcelino – tłumaczyła mi Agnieszka, kiedy zwierzałam się jej z wątpliwości. – Każdy lubi swoją filiżankę, podomkę, ma ulubiony krem czy coś tam innego. Zobaczysz, wszystko się zmieni, kiedy poznasz tego jedynego. Świat stanie na głowie, a ty dasz się mu porwać.

Rzecz w tym, że spotkałam Olgierda i chyba się zakochałam, ale przewidywania przyjaciółki się nie spełniły. Świat nie stanął na głowie, a ja wciąż trzymałam przyszłość na dystans.

Zbyt dużo nieszczęść przeżyłam i podświadomie próbowałam zapobiec kolejnym.

W pachnącej kawą kuchni wkładałam do salaterki wymoczone i pokrojone śledzie, siekałam cebulę.

Zjemy na obiad z ziemniaczkami z wody. Bardzo je lubi, pomyślałam o Olku i natychmiast skarciłam się w myśli, że nie o synu. A Witusiowi damy trochę łazanek z kapustą i grzybami, znalazłam rozwiązanie, zanim poczułam uścisk Olgierda.

Podszedł po cichu i objął mnie w pasie. Lekko pocałował w szyję.

– Zobacz, ile śniegu spadło w nocy. – Spojrzał przez okno, nie wypuszczając mnie z ramion.

– Pięknie. Nieczęsty widok w Wigilię ostatnio. I bardzo się cieszę, że mam blat naprzeciwko okna – odparłam z uśmiechem. – Patrzę na ten bajkowy zimowy świat i od razu lepiej mi się kroi, smaży, miesza w garach.

– Powiedz, jak mogę ci pomóc, kochanie? Mieszkanie już odkurzyłem, łazienka posprzątana. Nawet Synonima wykąpałem. Aha, i wyczyściłem Rogera.

Na dobre przejął opiekę nad moim koniem.

Kupiłam go za grosze od sąsiada kilka miesięcy wcześniej, kiedy padła nasza ulubiona klacz Elektra. Witek i inne dzieci nadal mogły uczestniczyć w hipoterapii.

Mój syn bardzo się zaprzyjaźnił z dużym zwierzakiem i razem z Olkiem spędzali przy Rogerze długie godziny.

– Wypijmy razem kawę – zaproponowałam.

Przez kilka kolejnych minut gapiliśmy się przez okno na śnieżne poduszki opatulające pędy wiciokrzewu.

Godziny przybliżające nas do pierwszej gwiazdki zaostrzyły apetyt na święta. Witek przez cały czas sprawdzał, czy Mikołaj aby nie podrzucił już prezentów pod choinkę. Olgierd puszczał kolędy i przygotowywał stół. Ja wykańczałam dania i dzwoniłam do znajomych z życzeniami.

Kiedy usiedliśmy przy świecach i rozgrzanym kominku, ulegliśmy wigilijnej atmosferze.

Odsunęłam od siebie wspomnienia, skoncentrowałam się na tym, co tu i teraz. Miałam przy sobie syna, Olgierda i niczego nie chciałam zmieniać. Ale jedna sprawa z przeszłości nie dawała mi spokoju.

Niestety, nie do załatwienia.

Rozdział 2

Roma

Wigilia 2022 roku

Cieszyłam się na święta Bożego Narodzenia, jak zawsze.

W naszej agencji nieruchomości zamykaliśmy rok, a to oznaczało nawał roboty. Ruch na rynku prywatnym nieco osłabł, za to firmy, jak na złość, wyraźnie się uaktywniły. Przesiadywaliśmy z Włodkiem w firmie do późnego wieczoru, ale w perspektywie mieliśmy nagrodę: Wigilia przy wspólnym stole, a pierwszego dnia świąt wylot na narty w Dolomity.

Włodek przyniósł walizki z piwnicy, ja w wolnej chwili przygotowałam narciarskie kombinezony i inne niezbędne akcesoria. Ewa nie mogła się doczekać wyjazdu. Może dzięki temu wyjątkowo dobrze znosiła przedświąteczną krzątaninę? Nawet pomagała pani Zdzisi w porządkach i zakupach.

Nasza pomoc domowa opiekowała się Ewą od samego początku, potem także Tadzikiem. Czasami nawet bywałam zazdrosna o tę szczególną więź łączącą moje dzieci z panią Zdzisią. Na szczęście gosposia nie próbowała zająć mojego miejsca i nie wychodziła poza rolę opiekunki. Wprawdzie bardzo czułej i oddanej, ale jednak spoza rodziny.

Znalazłam ją, kiedy Ewa przyszła na świat i czułam, że nie poradzę sobie sama. Mama zmarła młodo, teściowie mieszkali za granicą. Nie chciałam, żeby mała pałętała się po żłobkach, tym bardziej że stać nas było na zapewnienie jej właściwej opieki.

– Chcesz od razu wrócić do pracy? – Iza próbowała odwieść mnie od tego pomysłu.

– Oczywiście, że nie. Ale tak czy siak, pomoc przy Ewuni się przyda. Włodek sam nie pociągnie firmy, mamy dużych klientów w całej Polsce. Kiedy wyjeżdża, ja muszę zostać na posterunku. Posiedzę z małą przez kilka miesięcy, a potem wracam do firmy. Słyszałaś może o kimś godnym zaufania? – zapytałam z nadzieją.

Przyjaciółka zamyśliła się, potarła podbródek i pokiwała głową.

– Może? Musiałabym spytać ciotkę z Poniewieża – wspomniała wieś położoną opodal naszego miasta. – Mówiła coś o swojej kuzynce, której spalił się dom, i kobieta nie bardzo wie, co ze sobą zrobić. Może ona by się nadała?

Tak trafiłam na panią Zdzisławę. W ekspresowym tempie przyjęłam pod swój dach pięćdziesięcioletnią samotną kobietę ze wsi, która zajęła pokoik na piętrze naszej dużej willi.

Mój mąż wykazywał sceptycyzm dla pomysłu zakwaterowania pomocy w domu.

– Jak ty sobie to wyobrażasz? Mam mijać się w łazience z obcą kobietą? Chcę czuć się swobodnie pod własnym dachem, a nie zaczynać dzień od dzień dobry. Poza tym wiesz, że lubię chodzić w slipach, nalać sobie kieliszek whisky. Co będę ci tłumaczył. Wykluczone!

Mimo to czułam, że Włodek nie ma racji. Potrzebowaliśmy pomocy.

Zebrałam siły, by go przekonać.

– Ta kobieta nie ma niczego. Jej dom spłonął, a ona została z dwiema walizkami. Będzie się starać. Dajmy jej szansę.

Intuicja mnie nie zawiodła. Pani Zdzisia wychodziła z siebie, by sprostać zadaniom. Mój mąż przestał narzekać na obecność obcej osoby w domu. Po kilku miesiącach wróciłam do pracy na kilka godzin dziennie, bo po powrocie miałam dopilnowane dziecko i ciepły obiad.

Pewnego dnia Włodek zaskoczył mnie propozycją.

– Przejrzyj ofertę. – Położył na stole plik dokumentów.

Byłam pewna, że rzecz dotyczy spraw zawodowych, które kilka godzin wcześniej zostawiłam w firmie. W domu nie miałam ochoty zajmować się pracą.

– Mogę jutro w agencji?

– Zerknij. To dobra propozycja.

Z ociąganiem sięgnęłam po kartki i zaczęłam je studiować. Dotyczyły sprzedaży niewielkiego mieszkania położonego w pobliżu naszego domu.

Usłyszałam głos męża.

– Małe, dosyć tanie, wymaga niezbyt kosztownego remontu. Co ty na to?

Nie rozumiałam jego intencji.

– Jest w porządku – odparłam, zapoznawszy się z lokalizacją, rozkładem pomieszczeń i ceną. – Nie będzie kłopotu ze znalezieniem kupca.

Włodek uśmiechnął się pod nosem.

– Zdecydowanie. Nawet już go znalazłem.

Zaczynał mnie irytować.

– Możemy o tym porozmawiać w pracy? Muszę zajrzeć do Ewki. Śpi od dwóch godzin.

– Roma, jeszcze nie rozumiesz? Uważam, że powinniśmy kupić to mieszkanie dla pani Zdzisławy. Zamieszka blisko nas, ale nie z nami. Mimo wszystko ciąży mi jej obecność przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Kochanie. – Przysiadł obok mnie na kanapie i chwycił moją dłoń. – Wiem, jak jest nam potrzebna, ale przecież nie zrobimy jej krzywdy tym lokum.

Miał rację. Pomysł był świetny, więc się zgodziłam. Jeszcze trochę czasu zajęła dyskusja nad formą własności. Włodek chciał, żeby mieszkanie należało do nas, ja miałam wątpliwości.

– A gdyby tak je jej podarować? – spróbowałam.

Pani Zdzisława była nam bardzo oddana i nie miała własnej rodziny. Chciałam ją przy nas zatrzymać.

– Dziewczyno, kiedy tylko się wyprowadzi na swoje, odejdzie! Ludzie znają swoje miejsce, kiedy pozostają w stosunku zależności. Szybko zapomni, kto zafundował jej drogi prezent, i wybierze wolność. Nie bądź naiwna.

Przekonał mnie.

Panią Zdzisię ucieszył zarówno własny kąt, jak i możliwość jego urządzania. Musieliśmy nieco wyskoczyć z kasy, ale się opłaciło. Z jeszcze większą gorliwością piekła co tydzień wspaniałe placki i robiła obiady. Żeby nie wspomnieć o pełnej poświęcenia opiece nad Ewą.

Również w tym roku w kuchni czułam zapach piernika. Tyle że w piekarniku rosły dwa ciasta. Jedno dla Zdzisi i jej Mateusza.

– Ewka nie wróciła jeszcze ze szkoły? – Po przyjściu z pracy, prowadzona węchem, skierowałam kroki do sanktuarium naszego kulinarnego anioła.

– Jest z panem Włodkiem na łyżwach. Mają wrócić na podwieczorek. Przygotowuję naleśniki.

Kompletnie zapomniałam, że moja córka wymogła na ojcu ostatni przed świętami wypad na lodowisko. Chciała mu się pochwalić rittbergerem, skokiem, który trenowała na grudniowych lekcjach jazdy figurowej.

– Wyskakuje się do tyłu, z zewnętrznej krawędzi prawej nogi – tłumaczyła, na czym polega akrobacja. – Koniecznie musisz zobaczyć, jak dobrze mi wychodzi!

Namawiała, bym poszła z nimi, ale musiałam uporządkować firmową buchalterię, a potem odebrać z butiku zamówioną dla Ewy bluzę z kapturem. Żeby dobrze prezentowała się po śmiganiu po stokach we Włoszech.

– Teraz sobie przypominam – mruknęłam. – O której jutro pani wyjeżdża? – zapytałam, dostrzegłszy na ustach pani Zdzisi ukradkowy uśmiech.

– Jeśli nie będę państwu potrzebna, chcielibyśmy pojechać z Mateuszem pod wieczór.

Skinęłam głową. Wybierali się na wieś, do rodziny partnera naszej gosposi, z zapasem smakołyków, które przygotowała przy okazji robienia tych dla nas.

Obawy mojego męża, że Zdzisia kiedyś nas opuści, okazały się bezpodstawne. Wciąż byliśmy razem, choć obok siebie. Mimo że z czasem przepisaliśmy mieszkanie na nią.

Włodek i Ewa nie wracali długo. Naleśniki dawno zdążyły wystygnąć.

Spakowałam walizki, nałożyłam na twarz maseczkę regenerującą, zmyłam ją, dokonałam ostatnich poprawek w świątecznym wystroju salonu. Każda bombka wisiała na swoim miejscu, świece były porozstawiane. Prezenty zapakowane w przepiękne pudła, przewiązane wstążkami i zaopatrzone w przywieszki z ciepłymi dedykacjami od kochającego Mikołaja, leżały na dnie szafy, czekając na wielkie entrée.

Pogrążona w oczekiwaniu na święta, zasłuchana w dźwięki świątecznej muzyki, która sączyła się ze wszystkich stacji radiowych, usiadłam w fotelu i nalałam sobie kieliszek wina.

Moich wciąż nie było, jednak zanim sięgnęłam po telefon, by skontaktować się z Włodkiem, usłyszałam ruch w przedpokoju. Po chwili w drzwiach stanęła Ewa z ręką w gipsie.

– Co się stało? – Wyskoczyłam z fotela jak strzała.

– Rittberger mi nie wyszedł. Złamałam rękę. – Moja córka zalała się łzami. – I to prawą!

Próbowałam ją pocieszać, że odbijemy sobie świąteczny wyjazd na narty w innym terminie, ale nie pomogły nawet naleśniki pani Zdzisi.

– Roma, może jednak polecimy? – Włodek próbował mnie przekonać do zaplanowanej wyprawy.

– A ona będzie patrzyć, jak wszyscy śmigają na stoku?

– No nie. To co wobec tego? – zapytał zagubiony i pełen wyrzutów sumienia, że Ewa nabawiła się kontuzji pod jego opieką.

Pozostało nam pięknie spędzić te święta w domu. Nie bardzo sobie to wyobrażałam, bo w głębi duszy sama czułam się nieco zawiedziona wymuszoną koniecznością rezygnacji z wymarzonego wyjazdu, ale nie pozwoliłam sobie na frustrację.

Następnego dnia zasiedliśmy we czworo do wigilijnego stołu, wśród kolęd, zapachu grzybów i piernika, otuleni półmrokiem rozświetlonym lampkami na choince.

Po raz kolejny stwierdziłam, że jestem bardzo szczęśliwa. Momentami odpływałam, zasłuchana w gwar rozmowy moich najbliższych niczym w najpiękniejszą muzykę. Życzyłam sobie tylko jednego: aby nic się nie zmieniło w naszym życiu. Żeby Włodek nadal był wspaniałym mężem, a Ewa i Tadzik dobrymi, kochanymi dziećmi.

A przede wszystkim żeby nasza tajemnica nigdy nie ujrzała światła dziennego, bo tego bym nie przeżyła.

Rozdział 3

Marcelina

2005 rok

Byłam typową dziewczyną z dobrego domu.

Od początku szkolnej edukacji rodzice naukowcy wdrażali mnie do pracy, zaszczepiwszy w umyśle jedynaczki głód nauki i osiągania bardzo dobrych ocen. Zabiegałam o jak najlepsze stopnie, wprawdzie bardziej dla zaspokojenia ich niżeli własnych ambicji, i nie buntowałam się. Byłam jak koń przyzwyczajony do kieratu. A że nauka przychodziła mi łatwo, osiągałam zamierzone cele i rokrocznie przynosiłam do domu cenzurkę z paskiem wraz z kolejną nagrodą za osiągnięcia w nauce.

Mama z tatą honorowali moje sukcesy pucharem lodów w ulubionej kawiarni i jakimś wymarzonym prezentem. Według nich uczyłam się dla siebie i swojej przyszłości, ale nigdy nie zapominali, by nagrodzić dobre świadectwo fajnym obozem, komputerem lub sprzętem grającym.

Zajmowaliśmy całkiem przyzwoite mieszkanie w kamienicy przy parku. Miałam spory pokój, który urządziłam zgodnie z własnym gustem. Po okresie różów nieletniej księżniczki nadszedł czas na ściany oplakatowane wizerunkami ulubionych zespołów. W trakcie nadchodzących wakacji po ukończeniu gimnazjum zamierzałam zmienić wystrój i już nawet wybrałam sobie nowe meble. Miałam je dostać po dobrze zdanym egzaminie do najlepszego liceum w mieście. Zamierzałam startować do klasy humanistycznej.

Rodzice patrzyli na mój wybór niechętnie. Oboje byli ekonomistami i pragnęli podobnej kariery dla mnie.

– Córuś, powinnaś wybrać profil ogólny lub matematyczny. Dadzą ci większe możliwości wyboru kierunku studiów – przekonywał tato. – Nie tylko polonistyka, języki czy historia. Chyba nie chcesz kształcić się na kierunkach pedagogicznych? Jakie będziesz mieć z tego pieniądze?

Szesnastolatkę raczej mało interesowały zarobki po studiach. Lubiłam czytać, od czasu do czasu pisywałam coś do szuflady, a odległą o lata świetlne dorosłością ani myślałam się przejmować.

– Jak będę biedna, to mnie wesprzecie – odpierałam zarzuty rodziców o niefrasobliwość.

Faktem było, że zarówno mama, jak i tato dorabiali poza uczelnią w działach księgowych różnych firm, co przekładało się na konkretne pieniądze. Zawsze jeździliśmy samochodami dobrej marki i mogliśmy sobie pozwolić na zagraniczne wakacje.

Najbliższe mieliśmy spędzić na Malcie.

– Nawet nie wiem, gdzie leży ta Malta. – Moja najbliższa przyjaciółka Alina wyraziła zachwyt nad planowanym przez rodziców wakacyjnym urlopem.

Sięgnęłam po mapę.

– Podobno na Morzu Śródziemnym, w pobliżu Afryki – poinformowałam z mądrą miną, znalazłszy niewielką wysepkę w miejscu opisanym przez tatę. – O, jest! Ponad cztery godziny lotu.

Alinka wpatrywała się w mapę tęsknym spojrzeniem.

– Też bym chciała polecieć tak daleko. Ale jadę tylko do babci na wieś.

– Przecież ja też posiedzę z miesiąc u babci Anastazji! – Z przyjemnością pomyślałam o pozostałej części wakacji.

Uwielbiałam jeździć do starego babcinego domu, którego historia sięgała przedwojennych czasów. Zbudowali go moi pradziadkowie w dwudziestym piątym roku i przez cały czas pozostawał w rękach rodziny. Tam wychowały się babcia Nastka i moja mama.

Lubiłam jego wysokie pomieszczenia, okazałą, ale jednocześnie przytulną kuchnię z ogromnym dębowym stołem i kaflową kuchnią, które trwały niezmiennie mimo upływu lat i zmiany mód. Ogród bez najmniejszej przesady można było nazwać tajemniczym, z powodu gąszczu szczęśliwych drzew i krzewów, które rosły sobie, jak chciały, nieograniczane ludzką ręką.

Babcia, emerytowana nauczycielka, z natury była artystką i człowiekiem wyzwolonym. Żyła po swojemu i pozwalała żyć innym. Tuż przy domu miała niewielki warzywnik i uprawiała spore poletko ziół do swoich leczniczych nalewek.

– A będę mogła odwiedzić cię w Chruśniaku? – Alina przywołała nazwę wsi, nomen omen oznaczającą gęstwinę, niczym tę w babcinym ogrodzie.

– Pewnie! – odparłam ochoczo. – Pamiętasz, jak w ubiegłym roku przesiadywałyśmy w domku na starym dębie? Podobno podłoga spróchniała, ale pan Wiesiek, sąsiad, na prośbę babci wstawił nową. Żebyśmy nie wypadły przez jakąś dziurę.

– To fajnie. Boję się egzaminu gimnazjalnego – zmieniła temat Alina. – Szczególnie matmy i fizyki. Ciebie przynajmniej douczą rodzice… – Spojrzała smutno.

Pogadałam z tatą i przyjaciółka dołączyła do naszych sesji. Zależało mi, żeby dostała się do tego samego liceum, co ja, i zabiegi odniosły skutek. Wprawdzie po egzaminach obie zaliczyłyśmy sporo nerwów, oczekując na wyniki, ale po ich ogłoszeniu odetchnęłyśmy z ulgą. Od września czekały na nas obie miejsca w wymarzonej klasie.

Rodzice nie posiadali się z radości. Właśnie kończyli egzaminowanie studentów, po którym zamierzali przystąpić do remontowania mojego pokoju.

– Chcesz zostać w domu i dopilnować remontu czy jechać do babci na wieś? – zapytała mama w restauracji, gdzie rodzinnie świętowaliśmy mój znakomity wynik na egzaminie gimnazjalnym.

Miałam rozdarte serce. Z jednej strony chętnie bym pouczestniczyła w akcie tworzenia, z drugiej ciągnęło mnie do ukochanej babci, za którą zdążyłam się stęsknić.

Mama dostrzegła problem i znalazła salomonowe wyjście.

– Kochanie, wybierzesz farbę. Na meble już się zdecydowałaś. Wykonanie powierzymy panu Markowi – wspomniała znajomego fachowca od remontów. – A o detale zadbasz po powrocie. Należy ci się wypoczynek. Jedź do babci.

Zgodziłam się z pełnym przekonaniem. Plan wakacji rysował się zachęcająco: dwa tygodnie w Chruśniaku, kolejne na Malcie, na początku sierpnia dopieszczanie pokoju, a pozostałe sierpniowe dni na obozie jeździec­kim. A w ostatni tydzień przed rozpoczęciem kolejnego roku szkolnego następne odwiedziny u babci.

– Jadę! – zakomunikowałam. – Kiedy ruszamy?

Stanęło na najbliższym weekendzie.

Babcia przywitała nas z otwartymi ramionami, w swoich ulubionych kwiecistych szatach do ziemi, w których wyglądała jak wróżbitka.

– Moja ulubiona wnuczka! – Pominęła rodzoną córkę i zięcia i wzięła mnie w ramiona.

– Ulubiona, bo jedyna – usłyszałam słowa mamy wyszeptane z lekkim przekąsem.

– Nie bądź zazdrosna, Gabrysiu. Słyszałam. – Babcia skarciła ją życzliwie. – Was też kocham. – Spojrzała na zięcia. – Antosiu, postaw torby na ganku – poprosiła tatę. – W pokoju Marcelinki podłoga jeszcze niegotowa. Wyszorowałam ją porządnie i nie zdążyła wyschnąć.

Wyobraziłam sobie drewniane surowe deski w pokoiku na stryszku, który zajmowałam w czasie pobytów u babci. Miał skośne ściany, niewielkie, zaokrąglone u góry okienko i kwiecistą, starą jak świat tapetę, której nigdy nie pozwoliłam zdjąć. Przywoływała nastrój jak z Ani z Zielonego Wzgórza. Lubiłam w tym pokoju czytać powieść Lucy Maud Montgomery, tak silnie identyfikując się z główną bohaterką, że chwilami miałam żal do rodziców, że nie nadali mi jej imienia.

Mama z tatą odjechali przed wieczorem, a ja mogłam wreszcie pobyć sam na sam z babcią, u której zawsze działo się coś ciekawego. Pokazała mi swoje ostatnie prace: obrazy namalowane na starych prześcieradłach, patchworkowe narzuty i serwetki wyczarowywane szydełkiem.

– Może sobie wybierzesz którąś do nowego pokoju? – zaproponowała, kiedy opowiedziałam jej o remoncie.

– Nie wiem którą… – Byłam zauroczona wszystkimi naraz i każdą z osobna.

– Mamy dużo czasu, wnusiu. – Babcia, jak zwykle, pozwoliła mi na wątpliwości. – A teraz chodźmy do kuchni przygotować kolację. Sałatka z ekologicznych warzyw i goloneczka z dorodnego świniaka od sąsiadów! Był szczęśliwy za życia, bo hodowany w godnych warunkach. – Uśmiechnęła się. – Wyjmij ze spiżarni usmażoną kapustę i boczek, który wisi u powały. Znasz takie słowo? Powała?

– To jest sufit.

– Dobrze. Widać, że czytasz klasykę.

– To z Pawła i Gawła. „Nazajutrz Gaweł jeszcze smacznie chrapie, a tu z powały coś mu na nos kapie” – zacytowałam.

– Brawo, znasz Fredrę. To do roboty!

Później z każdym dniem było tylko coraz lepiej. Babcia potrafiła wciągnąć mnie w świat swojej sztuki i codziennych kontaktów z sąsiadami, których znała od lat i na wylot. A oni ją. Nie sposób było się nudzić.

Wzięłam udział w warsztatach lepienia z gliny, przygotowywałyśmy z babcią nalewkę z malin i dżem truskawkowy, nauczyłam się trzymać w rękach druty (a nawet udało mi się wykonać ze dwa metry szalika prawymi oczkami). Każdego dnia piłam zsiadłe mleko, które nastawiała sąsiadka, posiadaczka krowy, i jadłam jagody zbierane w pobliskim lesie.

Kto by pomyślał, że dwa dni deszczu zaowocują poletkami maślaków? Ugotowane i przyrumienione na patelni grzyby z cebulką pachniały w całej kuchni. Żeby nie wspomnieć o wczesnych papierówkach w szarlotce i świeżym szczypiorku do swojskiego twarogu…

Przez moment zaczęłam się nawet zastanawiać, czy mam ochotę jechać z rodzicami na Maltę.

Na dodatek przyjechała Alinka i codziennie na kilka godzin przenosiłyśmy się do domku na drzewie. Tam odkryłam jeszcze inny fascynujący świat – świat dziewczyńskich rozmów o chłopakach. Okazało się, że wystarczyło stracić kontakt z przyjaciółką na kilka dni, by ta zdążyła się zakochać. A ponieważ ja nigdy jeszcze nie oddałam serca chłopakowi, słuchałam jej zwierzeń z ciekawością.

„Leszek to, Leszek tamto”, mówiła z przejęciem o nowej znajomości, a ja zastanawiałam się, czy jestem normalna, że do tej pory nie znalazłam sobie obiektu westchnień.

Babcia wyczuła pismo nosem.

– Nigdy nie wiadomo, kiedy człowieka trafi strzała Amora – stwierdziła filozoficznie przy kolacji, wprawiając nas w osłupienie. – A wiecie, że ja poznałam dziadka, kiedy oboje mieliśmy po piętnaście lat?

– I co? – wyrwałam się z pytaniem.

– Przeżyliśmy z sobą całe życie. – Babcia posmutniała. – Choć chciałoby się dłużej…

Po wyjeździe Aliny zostały nam zaledwie dwa dni pobytu w Chruśniaku. Rodzice zapowiedzieli się w najbliższy weekend, po powrocie z krótkiego wypadu nad jezioro do znajomych.

– Jarkowie zaprosili nas do siebie na grilla – poinformowała mnie mama przez telefon. – Kupili działkę na Mazurach i chcą nam ją pokazać. Będziemy w sobotę po południu. A w poniedziałek wyjazd na Maltę. Jesteś gotowa?

– Jasne, chociaż u babci jest jak zwykle. To znaczy nie chce się wyjeżdżać – opisałam swój stan ducha.

– To korzystaj! I pamiętaj, że pod koniec sierpnia dalszy ciąg. Kocham cię, córciu, i tata też.

Mimo to każdą komórką czułam cierpienie. Zawsze tak było, gdy wyjeżdżałam z Chruśniaka. Wyobraziłam sobie babcię stojącą na ganku i kiwającą mi na pożegnanie i poczułam ukłucie w sercu. Chciałabym być jednocześnie i w domu, i u niej.

– Pod koniec wakacji przeczeszemy stryszek i znajdziemy stare zdjęcia naszej rodziny – pocieszała mnie, zobaczywszy, że przygasłam. – Chcesz?

Oczywiście, że chciałam! Bywałam na przygórku, owszem, znajdowałam tam jakieś stare lalki, kuferki, pamiątki po starych czasach, ale nigdy dotąd nie nadarzyła się okazja, by poszperać dokładnie.

W piątkowy wieczór na kolację były placki ziemniaczane w roli głównej. Posypywałam każdy z osobna cukrem i popijałam maślanką. Babcia stała przy kuchni i nakładała na patelnię kolejne porcje masy.

Zadzwonił telefon.

– Odbierzesz? – usłyszałam.

Nie zareagowałam, zajęta przerzucaniem kanałów. Za moment miał się rozpocząć nasz ulubiony serial.

– Słucham? – Babcia podeszła do aparatu. – Jak to…? To niemożliwe! – dobiegły mnie jej słowa. – Jesteście pewni…? – zapytała nie swoim głosem.

Oderwałam wzrok od ekranu i spojrzałam w jej kierunku. Zobaczyłam, jak osuwa się na fotel, i zrozumiałam, że stało się coś złego.

Rozdział 4

Roma

1994 rok

Z Włodkiem poznaliśmy się na studiach. On kontynuował edukację w rodzinnym mieście, ja wyniosłam się spod kurateli rodziców kilkaset kilometrów od domu. Miałam dosyć ich permanentnej kontroli, zamartwiania się o moje bezpieczeństwo i wpływania na moje życiowe wybory. Już na początku liceum postanowiłam, że wybiorę kierunek, którego nie ma na naszym lokalnym uniwersytecie. Jako młoda dziewczyna nie potrafiłam nazwać mojego stanu ducha, ale od zawsze odczuwałam dużą potrzebę wolności, przestrzeni i nie życzyłam sobie nadmiernego naruszania prywatności. Tymczasem dla moich rodziców, zwłaszcza mamy, zrozumienie tego graniczyło z cudem.

Żałowałam, że kiedyś nie postarali się o kolejne dziec­ko, które być może odciągnęłoby ich uwagę ode mnie. Na próby zapytania, dlaczego jestem jedynaczką, mama zacinała się w sobie.

– To są sprawy dorosłych – odburkiwała. – Nie wszystko w życiu układa się tak, jak sobie tego życzymy. Odrobiłaś lekcje?

Tato nigdy nie ingerował w nasze dyskusje. Dla świętego spokoju chował się za gazetą. Kochał mnie, owszem, ale w potyczkach z mamą nie wspierał.

Uczyłam się dobrze, przykładałam do zajęć, co rodzice doceniali, ale jak każda młoda dziewczyna miewałam ochotę pójść na domówkę i zostać trochę dłużej niż do dwudziestej. Jednak mama była nieprzejednana.

– Będziesz dorosła, będziesz decydować sama o sobie – słyszałam. – Ale teraz mieszkasz z nami pod jednym dachem i musisz dostosować się do zasad panujących w tym domu.

Nieraz ze łzami w oczach za straconą imprezą wybiegałam z pokoju. Kumple powoli zaczynali odbierać mnie jak dziwoląga uległego mamusi i tatusiowi. Ciekawe, co by zrobili na moim miejscu?

Mama, widząc zalaną łzami poduszkę na moim łóżku, tłumaczyła:

– Martwimy się o twoje bezpieczeństwo. Nie będziesz wracać sama po nocach. Kochanie, całe życie przed tobą. Jeszcze sobie poimprezujesz.

Marna to była pociecha.

Na szczęście rodzice czasami wyjeżdżali i zostawiali mnie, nastoletnią pannicę, pod opieką stryja Stefana, bliźniaczego brata taty, a ten rekompensował mi wszystkie przykrości. Krótko mówiąc, przybijaliśmy sobie piątkę i każde robiło swoje. Stryjek dawał mi na taksówkę, z przykazaniem, żebym wróciła przed północą, a sam kwitł u nas w domu, w razie gdyby musiał mnie kryć. Mama czasami wykonywała kontrolny telefon. Zazwyczaj byłam wtedy „w łazience” lub uczyłam się „u koleżanki”. Nie sprawdzała.

Dzięki ulubionemu członkowi rodziny nie zostałam skazana na towarzyską banicję.

– Naprawdę musisz jechać na studia tak daleko? – Mirka próbowała zatrzymać mnie w rodzinnym mieście. – Co ja zrobię bez ciebie?

– Też mi przykro, że będziemy musiały się rozstać, ale sama widzisz, co mam w domu. Muszę się wyrwać, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Matka nie da mi spokoju, a tato nie ma własnego zdania. Będzie mi brakować ciebie i stryja Stefana… – westchnęłam.

Matura poszła mi dobrze. I niemal do egzaminów na studia udawało mi się lawirować w sprawie ich wyboru. Rodzice nie przestawali wypytywać o kierunek, ale robiłam umiejętne uniki. Tłumaczyłam, że jeszcze nie zdecydowałam, choć już dawno dokonałam dogłębnej analizy oferty zarówno naszego uniwersytetu, jak i mocno oddalonych uczelni. Na jednej z nich trafiłam na zarządzanie nieruchomościami.

Nadszedł wieczór przedstawienia rodzicom swojego wyboru.

– Co ci przyszło do głowy? – Mama zareagowała gwałtownie. – Zarządzanie nieruchomościami? To żeby robić coś takiego, trzeba kończyć studia?

Ha! Byłam przygotowana.

– Usługi związane z obrotem nieruchomościami to bardzo ważny segment rynku. Szczególnie w Stanach Zjednoczonych, ale ponieważ i do nas powoli docierają światowe trendy, specjaliści będą potrzebni. I to ci dobrze wykształceni, a nie tylko po jakichś kursach – wyrecytowałam formułkę przeczytaną i przyswojoną w celach propagandowych. – Przypuszczam, że w naszym mieście nie ma ich zbyt wielu.

Zaskoczyłam rodziców dojrzałością, niestety nie zdołałam przekonać.

– A pomyślałaś o kosztach utrzymania? W domu masz wszystko: swój pokój, ciszę do nauki, nie musisz martwić się o posiłki – wyliczała mama.

A gdzie prywatność? – pomyślałam. Postanowiłam zablefować.

– Już złożyłam papiery – zakomunikowałam tonem, który wydał mi się stanowczy.

– Słyszałeś, Kazimierz? Twoja córka już złożyła dokumenty!

Mama wstała i sięgnęła po papierosa, by dać mi do zrozumienia, że się zdenerwowała.

Znana zagrywka. Kiedy w mniemaniu mamy zrobiłam coś złego, zawsze byłam córką taty. Jednak na tym etapie walki o siebie nie byłam jeszcze w stanie się postawić i przypomnieć rodzicielce, że także ona ma coś wspólnego z powołaniem mnie na świat.

– Aniela, zachowajmy spokój – odparł tato, z trudem odnajdując się w niekomfortowej sytuacji. Byleby tylko nie zająć stanowiska. – Romeczko, przemyślisz jeszcze sprawę, prawda? Pragniemy wyłącznie twojego dobra…

Udałam Greka.

– Cieszę się, tatusiu. – Powściągnęłam złość. – Zawsze wiedziałam, że moje dobro leży ci na sercu. I przepraszam, bo wiem, jakim wydatkiem będzie dla was pomoc w utrzymaniu mnie w innym mieście. Ale załatwię sobie tani akademik, będę dorabiać w weekendy i oszczędzać. I oczywiście zamierzam was jak najczęściej odwiedzać – łgałam, oczami wyobraźni widząc już swoje nowe życie bez wojskowego drylu i kaprala nad głową.

Rodzice okazali się słabsi, niżeli myślałam. Spasowali.

Przed rozpoczęciem roku akademickiego spakowałam walizkę i pozwoliłam się odwieźć do mojego nowego miejsca na ziemi, gdzie miałam już załatwioną stancję. Przy pożegnaniu łezka zakręciła się w oku wszystkim. Jednak perspektywa przyszłych zysków z samodzielnego życia sprawiła, że otarłam ją szybko.

Owo życie okazało się niepozbawione trudności. Uświadomiło dziewiętnastolatce, że musi coś jeść, wyprać brudne ciuchy i wreszcie zmagać się z samotnością. Kiedy koledzy z roku pomykali do akademika, ja wracałam do pustych czterech ścian. I kompletnie irracjonalnie tęskniłam za moimi domowymi ciemiężcami. Dobrego samopoczucia nie poprawiał mi fakt, że Mirka wylądowała na studiach całkiem wygodnie, znalazła przyjaciół i mnóstwo okazji do imprezowania.

Nie pozostawało mi nic innego, jak wziąć się do studiowania. Niestety, kierunek wybrany na zasadzie negatywnej selekcji nie wciągał, a przedmioty nudziły. Byłam zrozpaczona i niemal zdecydowana na powrót do domu z podkulonym ogonem. I wówczas los wyciągnął do mnie pomocną dłoń.

– Robimy domówkę u kumpla. Wpadniesz? – złożył mi nieoczekiwaną propozycję Marcin, kolega z grupy.

Długo się nie zastanawiałam. Wyposzczona towarzysko z miejsca wyraziłam zgodę. Tym bardziej że pochodziła od obiektu westchnień wielu koleżanek z roku. Przyznaję, także mnie podobał się postawny blondyn o tajemniczym uśmiechu, z niesfornym, spadającym na oczy kosmykiem włosów.

Imprezę organizował Rysiek z drugiego roku, w domu rodziców, którzy od kilku miesięcy siedzieli za granicą.

Rozległa willa na obrzeżach miasta, majestatyczna w swoim przepychu, choć nieco już podupadająca, spodobała mi się ogromnie. Przekroczyłam jej próg nieco speszona, ale Marcin otoczył mnie czułą opieką.

Nie pojmowałam, o co tu chodzi. Ja, szara mysz, obiektem zainteresowania wydziałowego donżuana? A jednak.

Dbał, by nie zabrakło mi wina w kieliszku, adorował. Zaś mnie ta jego atencja odpowiadała z każdą minutą coraz bardziej. Wprawdzie z każdym kolejnym łykiem świat nieco tracił kontury, ale samopoczucie zwyżkowało. Jeszcze nigdy nie czułam się tak dobrze.

– Pójdziemy na górę? – Słowa Marcina przebiły się przez pocałunek pieszczący moją szyję.

– Teraz? – Poczułam delikatny powiew wątpliwości.

– Nie chcesz? – Jego oczy patrzyły na mnie spod długich ciemnych rzęs. Jego dłoń podała mi kolejny kieliszek czerwonego wina, który wychyliłam jednym haustem.

I utwierdziłam się w przekonaniu, że jestem gotowa na swój pierwszy raz.

Było naprawdę wspaniale. Zakochałam się w Marcinie. Byłam mu wdzięczna za zaproszenie, za inicjację i otwarcie drzwi do innego życia. Dziwił mnie wprawdzie trochę brak dalszego ciągu czułego zainteresowania na korytarzach naszego wydziału w kolejnych dniach, ale złożyłam to na karb niechęci do publicznego obnoszenia się z naszą miłością. Spotykaliśmy się na kawie, zamienialiśmy kilka słów w trakcie przerw od zajęć.

Próbowałam dopytać, o co chodzi.

– Marcin, czy ty byłeś ze mną na poważnie? – Zdobyłam się na szczerość.

– O co ci chodzi, Roma? Że wtedy, u Ryśka? – roześmiał się. – Nie było ci miło?

– Oczywiście, że było – odparłam.

– Mnie również, mała. Ale nie róbmy z tego wielkiego halo. I pamiętaj, że zawsze możemy to powtórzyć. Byłaś boska – zakończył i odszedł, zostawiwszy mnie na korytarzu z otwartymi ustami.

Wtedy zrozumiałam, że zostałam wychowana pod kloszem.

Jeszcze bardziej utwierdziłam się w tym przekonaniu, kiedy w kolejnym miesiącu nie doczekałam się okresu. Miałam przynajmniej tyle rozumu, by podzielić się tym spostrzeżeniem z Marcinem.

– Możesz być w ciąży?! – zareagował paniką. – Musimy coś z tym zrobić. Poczekaj, zadzwonię do kogoś… – Po chwili na jego twarzy pojawił się uśmieszek. – Mamy to! Jutro kumpel dostarczy ci tabletkę poronną i po kłopocie – zakomunikował.

W tamtej chwili nie myślałam o dziecku. Raczej o rodzicach i kłopotach wynikających z niechcianej ciąży.

– Czy ta tabletka jest bezpieczna? – spytałam zaniepokojona.

– Całkowicie.

– Skąd to wiesz?

– A czy to ważne? Grunt, że mam do niej dojście, bo oboje bylibyśmy ugotowani. Damy radę, laska, i będzie dobrze. Naprawdę bardzo cię lubię, ale nie jestem przygotowany na ojcostwo ani ty na bycie matką. Wpadnę do ciebie jutro z tabletką, może nawet dzisiaj wieczorem. Było miło. – Wsunął dłonie w moje włosy i pocałował mnie w usta. – Daj znać, kiedy to powtórzymy!

Miał rację. Na pierwszym roku studiów żadne z nas nie nadawało się na rodzica.

Zażyłam tabletkę. Zaliczyłam dość obfite krwawienie i było po sprawie.

Jednak od tego momentu jeszcze trudnej mi było rozmawiać z rodzicami i odpowiadać na ich rutynowe pytania. Jak studia, kolokwia, czy się dobrze odżywiam? Bla, bla. Właśnie przespałam się z facetem po raz pierwszy, prawdopodobnie zlikwidowałam ciążę, coś tam przeżyłam, ale zyskałam twardszą skórę i większy dystans do życia.

Zaczęłam starania o akademik, żeby zmniejszyć koszty utrzymania. I częściej spotykać się z ludźmi. Zahukana Roma odeszła w niepamięć.

Taką właśnie poznał mnie Włodek na jednej z imprez. W czerwonej sukience, tańczącą, wyluzowaną i pewniejszą siebie.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI