Bądź blisko - Anna Karpińska - ebook + książka

Bądź blisko ebook

Anna Karpińska

4,7

Opis

Życie przybiera różne kolory. Nigdy nie jest czarno-białe, a czasami nawet potrafi zaskoczyć paletą barw.

Kontynuacja książki "Kiedy nadejdziesz", która bardzo poruszyła czytelniczki, wywołała emocje i nie pozwoliła o sobie zapomnieć.

Ciąża Marii, która nosi dzieci Aleksandry, przebiega nie bez problemów.
Komplikują się również stosunki obu bohaterek z ich mężami. Kiedy wychodzi na jaw tajemnica, nikt nie przypuszcza, że ujawnią się dużo bliższe stosunki pomiędzy paniami, aniżeli te wynikające jedynie z umowy.

Dla dobra dzieci zarówno Aleksandra, jak i Maria muszą stawić czoło trudnościom. Czeka je długa droga do osiągnięcia emocjonalnej i finansowej stabilizacji. Obie próbują również zawalczyć o miłość.

Czy jednak wystarczy im sił i determinacji? Czy realizując cel, nie zatracą samych siebie? Czy dane im będzie zakosztować szczęścia?

Anna Karpińska - z wykształcenia politolog, z zamiłowania pisarka. Zadebiutowała Chorwacką przystanią, która po dziesięciu latach doczekała się kontynuacji. Od kiedy dla pisania książek porzuciła dotychczasowe zajęcia, do rąk czytelników trafiło siedemnaście powieści. Lubi tworzyć dwutomowe powieści i oddawać w nich głos kobietom. Zagląda do ich domów, serc, rodzin. Wartka fabuła książek nie pozwala oderwać się od nich do ostatniej strony. "Każda z czytelniczek znajdzie w którejś z bohaterek własne odbicie - twierdzi autorka. - Zależy mi, żeby podejmowana przeze mnie tematyka była bliska życia, ale jednocześnie nie zapominam, by książka była ciekawa, dawała relaks, pozwalała choć na chwilę zapomnieć o codzienności i wzbudzała emocje”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 375

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (98 ocen)
69
24
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
farjatka

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie opisane losy bohaterów. Książka wciąga od samego początku.
00
grazynka-1709

Nie oderwiesz się od lektury

Książka warta przeczytania,pełna napięcia i oczekiwania,napisana prostym i zrozumiałym językiem.Bardzo polecam.
00
grazusiaa

Nie oderwiesz się od lektury

trudne tematy przeplatają się z życiem a na ko iec jakże pozytywne zakonczenie
00
BozenaM1601

Nie oderwiesz się od lektury

Książka b ciekawa. Losy bohaterów przeplatają się ze sobą. Wątki i relacje międzyludzkie są przedstawione w bardzo realistyczny sposób.Wraz z bohaterami przeżywałam ich problemy. Książka ma swój happy end.
00
Marcelinasl

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
00

Popularność




Copyright © Anna Karpińska-Plaskacz, 2022

Projekt okładki

Sylwia Turlejska

Agencja Interaktywna Studio Kreacji

www.studio-kreacji.pl

Zdjęcia na okładce

© Miguel Sobreira/Trevillion Images

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Ewa Charitonow

Korekta

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8234-415-8

Warszawa 2022

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Pamięci mojej kochanej babci Zofii.

Zawsze będziesz w moim sercu

Rozdział 1

MARIA

Wysyłam karetkę. Będzie za pięć minut – usłyszałam w słuchawce głos dyspozytorki medycznej, kiedy w kilku słowach opisałam stan pani Zofii.

Poprosiła mnie o zachowanie zimnej krwi i nieprzerywanie połączenia.

– Proszę ułożyć chorą na wznak i podłożyć poduszkę pod jej głowę – nakazała, zaleciwszy sprawdzanie pulsu.

– Jestem w ciąży, nie dam rady przełożyć jej na sofę – tłumaczyłam. Nadludzkim wysiłkiem próbowałam opanować stres.

– Nie szkodzi. Niech leży na podłodze. Ma pani koc?

Rozejrzałam się wokół i zatrzymałam wzrok na pledzie przerzuconym przez poręcz fotela.

– Tak.

– Proszę przykryć chorą i czekać na karetkę. Powinna zaraz przyjechać.

Dzwonek do drzwi obwieścił przybycie ratowników. Pobiegłam otworzyć, wskazałam drogę do salonu, a kiedy medycy przystąpili do badania, usunęłam się na bok. Serce, które dotąd łomotało jak szalone, pod wpływem dobrych wieści zaczęło zwalniać.

Pani Zofia odzyskiwała świadomość. Otworzyła oczy.

– Słyszy mnie pani? – Mężczyzna w czerwonym kombinezonie spróbował nawiązać z nią kontakt.

Po chwili starsza pani, osłuchana stetoskopem i po EKG, leżała na sofie. Wyniki były w porządku.

– To zaledwie omdlenie. Wszystko będzie dobrze – uspokoił ją ratownik, sięgając po strzykawkę. – Małe ukłucie i po sprawie – dodał. – Zostawiam panią w domu, ale zalecam wykonanie badań – zakończył i zamknął torbę. – A pani dobrze się czuje? – Spojrzał znacząco na mój brzuch.

Pod koniec piątego miesiąca bliźniacza ciąża była już widoczna.

– Nic mi nie jest. Czy to może się powtórzyć? – wyszeptałam z niepokojem.

– Nie sądzę. Ciśnienie w normie, EKG nie wykazuje nieprawidłowości. W razie czego jesteśmy po sąsiedzku – dodał z uśmiechem, wskazując brodą w kierunku szpitala odległego od domu pani Zofii o niecały kilometr.

Odetchnęłam z ulgą i postanowiłam nie podejmować tego wieczoru żadnych trudnych tematów. Pamiętałam okoliczności, w jakich moja podopieczna straciła przytomność. I choć poruszony przez nią wątek bardzo mnie zajmował, nie mogłam go dzisiaj kontynuować. Ze względu na jej zdrowie.

W moich uszach wciąż brzmiały wypowiedziane słowa.

– Marysiu, przyjeżdżając do Polski, nie spodziewałam się, że stanę wobec tak trudnego zadania. Że przeszłość da o sobie znać. Pytałaś mnie, czy pokażę ci listy twojej mamy, a ja odpowiedziałam, że może kiedyś. I nieoczekiwanie ten czas nastąpił. Mam je w jednej z szuflad i niebawem ci przekażę. Proszę jednak, byś przy czytaniu zachowała rozwagę i nie wyciągała pochopnych wniosków. A przede wszystkim nie myślała źle o Teresce i kimś jeszcze… Marysiu, po prostu musisz poznać prawdę.

Dalszy ciąg nie nastąpił, pani Zofia zasłabła. I choć paliła mnie ciekawość, musiałam ją poskromić. Najwyraźniej przyjaciółka sprzed lat mojej zmarłej mamy Teresy chciała mi przekazać treści, które mogły zakłócić obraz, który nosiłam w sercu. I dodać coś jeszcze, o tajemniczym „kimś”, jak wspomniała.

Nie miałam pojęcia, o kogo może chodzić.

Postanowiłam skupić się na bieżących zadaniach, na zaparzeniu herbaty i przygotowaniu kilku kanapek, bo od obiadu minęło już trochę czasu. Wprawdzie niedziela dobiegała końca, a jutro czekał mnie zwykły dzień w pracy, ale postanowiłam spędzić noc u pani Zofii, by zareagować w razie kolejnej zapaści. Na szczęście moja rodzina wybyła z domu i nie oczekiwała obsługi. Władek siedział u swojego brata na wsi, Kalina wyjechała z rodziną chłopaka, Krzyśka, za miasto.

Trochę mnie uwierało, że porzuciłam dom opieki, który szefowa Wiesia zostawiła pod moim nadzorem, na cały weekend, by wraz z Julianem odświeżyć nieco rodzinne gniazdo pani Zofii, ale wieści, które przekazała mi dyżurująca Klaudia, łagodziły wyrzuty sumienia.

– Niczym się nie przejmuj. Wszyscy pensjonariusze są zdrowi, a Julian sprowadził elektryka.

– Jakiego znów elektryka? Co się stało?

– Jakieś spięcie czy coś. Sam ci powie. W każdym razie wszystko działa – dodała, odłożyła słuchawkę i pobiegła do swoich zajęć.

Julek, do którego zadzwoniłam, potwierdził awarię i uspokoił.

– Marysiu, niczym się nie martw. Dobrze, że Klaudia po mnie zadzwoniła. Problem zażegnany. A co u was? Farba wyschła?

– Owszem. Miałam tu małe zawirowanie, ale już wszystko w porządku. Później ci opowiem, bo teraz muszę wracać do pani Zofii. To samotne zamieszkanie w rodzinnym domu nie jest chyba dobrym pomysłem. Osiemdziesięciolatki z okładem nie powinno pozostawiać się bez opieki, gdy ma pokój w takiej instytucji jak nasza…

– Co się stało?

– Zemdlała, Julek, i wzywałam pogotowie. Skończyło się dobrze, ale co następnym razem? Trochę jej nie rozumiem. Płaci za dom starców, gdy ma swój własny?

– Sam nie wiem… – odparł ostrożnie. – Po trzydziestu kilku latach przyjechała z zagranicy, pochowała syna, który mieszkał w Polsce. Widocznie potrzebowała powrotu do korzeni, nawet za cenę pozostawienia rodziny drugiego syna w Niemczech. Tak czy siak, zrobimy, co możemy, żeby jej pomóc. Dostanie ładny pokoik na piętrze u siebie, do którego czasami będzie zaglądać. A tobie się podoba?

– Tak. Julek, dziękuję, że pomagasz. Ale teraz muszę już wrócić do pani Zofii. Widzimy się jutro w pracy – pożegnałam naszego rehabilitanta, z którym ostatnio bardzo się zżyłam. Może nawet za bardzo.

Moja podopieczna niebawem odzyskała wigor i jeszcze zanim zakończyłam rozmowę z Julkiem, opanowała kuchnię. Jajka na twardo dochodziły, a kilka kromek chleba zdążyła posmarować masłem. Nie pozwoliła się odsunąć od deski do krojenia, mimo że pośpieszyłam z pomocą.

– Sięgnij po kiszone ogórki! – Wskazała na lodówkę.

– Pani Zofio, może ja dokończę? Proszę usiąść i odpocząć – próbowałam pohamować te kulinarne zapędy.

– Już dobrze. Nic się nie stało. Czy mamy majonez?

Niemożliwa jak zawsze. Niemniej jednak jej organizm wysłał wreszcie namacalny sygnał, że starsza pani powinna unikać stresu. Obiecałam sobie solennie, że doprowadzę ją na gruntowne badania, by zapobiec kolejnym niespodziankom. Ale priorytetem na teraz było spędzenie wieczoru w spokojnej atmosferze.

Pani Zofia miała jednak inne plany. Zamierzała wrócić do tematu, który podjęła przed zasłabnięciem. I zrobiła to mimo moich protestów.

– Marysiu, dobrze się czuję, więc pozwól mi dokończyć, co zaczęłam. I żadnego ale – zaprotestowała gestem na próbę odmowy. – Nie wiadomo, kiedy znowu będziemy miały okazję porozmawiać tête-à-tête, nie marnujmy zatem szansy.

Zamilkłam przy szklance melisy i zamieniłam się w słuch. Pani Zofia sięgnęła po zdjęcie mojej mamy i zerknęła na nie przepraszająco.

– Teresko, muszę wyjawić Marysi prawdę – powiedziała. – Na moim miejscu postąpiłabyś tak samo.

Nie przerywałam rytuału rozmowy ze zmarłą przyjaciółką. Nie ponaglałam, chociaż targały mną coraz większe obawy o to, co usłyszę. Wyobraźnia podpowiadała niestworzone scenariusze. Czyżby mama kogoś skrzywdziła? A może zdradziła tatę albo przyczyniła się do czyjegoś nieszczęścia? Za chwilę miałam poznać prawdę.

Popłynęły słowa.

– Jak wiesz, byłyśmy z Tereską najlepszymi przyjaciółkami przez całe dziesięć lat. Do czasu mojego wyjazdu do Niemiec. Pracowała u mnie w komisie, była skromna, cicha i potrafiła słuchać. Nie przeszkadzała nam trzynastoletnia różnica wieku ani fakt, że ja miałam dzieci, a oni z Zenonem zmagali się z bezpłodnością. Niewiele mogli zdziałać. W latach siedemdziesiątych możliwości medycyny były w tym zakresie niewielkie. Nie to co teraz. Twoi rodzice zaczęli myśleć o adopcji, ale chcieli wychowywać dziecko od maleńkości, a procedury adopcyjne nie dawały dużego pola manewru. Zresztą, z tego, co się orientuję, i w dzisiejszych czasach to skomplikowany proces.

Po sierpniu osiemdziesiątego roku pojawiły się możliwości wyjazdu na Zachód – ciągnęła pani Zofia. – Tomasz z Joanną postanowili przenieść się na stałe do Niemiec. Alex był malutki, namówili mnie do wspólnego wyjazdu, a ja, głupia, się zgodziłam. Wiem, że już wspominałam ci o tym, ale chcę powrócić do jednej z ostatnich rozmów z Tereską.

Tamtego dnia zakończyłyśmy pracę i zaprosiłam ją do kantorka. Nie wiedziałam, jak mam jej powiedzieć, że zamykam komis i pozbawiam ją źródła utrzymania, a nas obu wspaniałej przyjaźni, bo podświadomie zdawałam sobie sprawę, że odległość niszczy najsilniejsze więzi.

Przyszła jakaś taka rozświetlona, uśmiechnięta, jak gdyby otoczona aureolą szczęścia. A ja miałam uderzyć ją jak obuchem. Nie potrafiłam zdobyć się na długi wstęp, więc postawiłam na szczerość.

„Teresko, likwiduję komis i przenoszę się z rodziną Tomasza do Niemiec. Jest mi bardzo przykro, że stracisz źródło utrzymania. Przepraszam”.

Dostrzegłam w jej oczach błysk zawodu, ale jak się okazało, nie z powodu pracy.

„Zosiu, przykro mi, że nie będę cię miała blisko siebie”, powiedziała. „Pracę sobie znajdę”.

Wtedy puściły nam nerwy i popłynęły łzy. Płakałam nad rozstaniem z Tereską, pozostawieniem Arkadiusza, domu i starych kątów, których nie opuszczałam od dnia urodzin. Może powinnam wtedy zrezygnować i zostać? – Pani Zofia na moment przerwała monolog, by otrzeć wilgotne oczy. Jednak wkrótce przypomniała sobie o celu naszej dzisiejszej rozmowy, bo opanowała emocje, odchrząknęła i powróciła do głównego wątku. – Mimo niedobrych wieści Tereska nie przestawała emanować radością. Nie musiałam długo czekać, by poznać jej źródło.

„Zosiu, będę mamą!”

Nigdy dotąd nie słyszałam takiego jej wybuchu.

„Który to tydzień?”, zapytałam, ściskając jej dłoń.

„Nie jestem w ciąży”.

„To znaczy…?”

„Mamy zaadoptować dziecko pewnej nastolatki, która urodzi za dwa miesiące. Jest uczennicą szkoły u zakonnic i wszystko wskazuje na to, że zrzeknie się, a właściwie jej rodzice, prawni opiekunowie, zrzekną się prawa do dziecka. Nawet nie wiesz, jak czekam na ten moment!”

Wiedziałam, bo nieraz rozmawiałyśmy o maleństwie, którego Tereska tak pragnęła.

„Wspaniale! Wiesz, jakiej płci będzie dziecko?”

„Dziewczynka! Moja mała księżniczka…” Przyjaciółka rozmarzyła się każdą komórką ciała.

„Wybrałaś już imię?”, ciągnęłam z obawą, że dopóki maluch nie zawita pod dach Tereni i Zenka, wszystko jeszcze może się zdarzyć.

„Maria. Marysia”.

Zapytałam, kim jest nastoletnia matka i z jakiej pochodzi rodziny.

„Ma na imię Jadzia. Wpadła z kolegą z liceum. Jej rodzice są dobrze sytuowani, ale nie chcą skandalu. Podobnie jak rodzice jej chłopaka Tadeusza”.

Wyjechałam z Polski po kilku tygodniach, zostawiwszy Teresce swój adres. Urządzanie nowego mieszkania w Augsburgu pochłaniało mnóstwo czasu, i bardzo dobrze, bo przynajmniej odsuwało myśli od emigracji. Drażnił mnie jednak niezrozumiały niemiecki w sklepach, tęskniłam, cały czas zastanawiając się nad sensem wyjazdu. Lecz mały Alex potrzebował opieki, więc gdy Tomasz z Joanną poszukiwali miejsca na otwarcie warsztatu samochodowego, mój wnuk i ja penetrowaliśmy pobliskie place zabaw i lodziarnie.

Kochałam wnuka, ale męczyły mnie sprzeczne uczucia. Wprawdzie komis już nie istniał, ale dom pozostał, a w nim mój młodszy syn. Serce ciągnęło do przeszłości, myślałam o przyjaciółce.

Aż wreszcie nadszedł list. Pierwsza korespondencja z Polski.

Z wrażenia pognałam do swojego pokoju, drżącymi palcami rozdarłam kopertę.

„Zosiu, mam już swoją Marysię w domu. Kniaziowie wywiązali się z obietnicy i jestem mamą. Czuję wdzięczność i ogromną radość. Co prawda nie rozumiem, jak można dobrowolnie pozbyć się tak cudownej istoty, ale przynajmniej mogę się nią cieszyć. Poznałam jej matkę Jadzię, a nawet młodocianego ojca. Zagubione dzieciaki, i tyle.

Maleńka jest przeurocza. Ma długie, ciemne kręcone włoski i uśmiech Giocondy. Oboje z Zenkiem kochamy ją całym sercem.

A u Ciebie wszystko w porządku? Zdołałaś pokonać trudy aklimatyzacji? Napisz, proszę, bo tęsknię. T.”.

Słuchałam opowieści pani Zofii i kolejne puzzle trafiły na swoje miejsca. Tą Marysią byłam ja, adoptowana córka Teresy i Zenona. Moi prawdziwi rodzice zaś to Jadwiga i Tadeusz Kniaziowie, rodzice Aleksandry.

A zatem byłyśmy z Olą siostrami.

Nie potrafiłam pojąć, dlaczego pani Zofia postanowiła zburzyć mój świat dokładnie w tym momencie, kiedy nosiłam dzieci Aleksandry i Janka Boryków.

Rozdział 2 

MARIA

Po opanowaniu pierwszego szoku dostrzegłam przerażone spojrzenie mojej rozmówczyni Zofii i jak przez mgłę usłyszałam jej zaniepokojony głos.

– Marysiu, czy wszystko w porządku? Napij się wody. – Pani Zofia podała mi szklankę.

Chwyciłam ją i łapczywie wychyliłam wodę do dna.

Tymczasem staruszka biła się w piersi za ujawnienie prawdy. Nie potrafiła sobie darować swojej decyzji i, jak powtarzała w kółko, narażenia mnie na tak wielki stres.

– Mogłam zaczekać, aż urodzisz, ale, stara i głupia, nie wytrzymałam! Przepraszam cię, Marysiu! Już ci lepiej? – pytała.

Byłam tak skołowana, że nie miałam siły ani zaprzeczać, ani jej uspokajać. Aleksandra, której dzieci nosiłam pod sercem, okazała się moją siostrą, jej mama, pani Jadwiga, poznana kilka dni temu na cmentarzu przy grobach, moją biologiczną matką. A moi ukochani mama i tata przez całe życie nie znaleźli w sobie odwagi, żeby powiedzieć mi prawdę.

Czułam się oszukana, zupełnie jak mała dziewczynka, której odmówiono obiecanej wyprawy do cyrku. I miałam ochotę wypłakać swój żal.

– Kochanie, jeszcze raz najmocniej cię przepraszam! – Pani Zofia stała przede mną bezradna, nie wiedząc, czy ma mnie przytulić, czy raczej zachować dystans. – Płacz, dziecko, płacz… Gdybym przewidziała…! – Przysiadła na obrzeżu fotela.

Podawała mi kolejne chusteczki.

Deszcz łez był tyleż gwałtowny, co krótki. Wprawdzie nie zaświeciło po nim słońce, ale pomógł w opanowaniu pierwszego wstrząsu.

– Wybaczysz mi? – usłyszałam zalękniony głos gospodyni.

– Ja się nie gniewam – odparłam. – Po prostu przeżyłam szok. Możemy powrócić do rozmowy?

Pani Zofia nie przejawiała chęci, ale w obliczu mojej stanowczości uległa. Górę wzięły wyrzuty sumienia.

– Marysiu, kiedy usłyszałam na cmentarzu, że Jadwiga Kniaź jest matką Aleksandry, i skojarzyłam fakty z przeszłości, wszystko stało się jasne. Lecz mimo to może nie wpadłabym na wasze koneksje, gdyby nie listy Tereski, które w ostatnich dniach jeszcze raz przeczytałam po latach. Nie mogło być mowy o pomyłce. Biłam się z myślami, czy ujawnić ci prawdę, a nawet, jeśli pamiętasz, nie dałam ci do przeczytania tych listów. Jednak sytuacja mnie przerosła. Gdy okazało się, że jesteś surogatką, która nosi dzieci Aleksandry i jej męża, złamałam się. Tyle że fatalnie wybrałam moment. Powinnam poczekać do rozwiązania…

Mimo totalnego bałaganu w głowie, poczucia zawodu, który pośmiertnie zafundowali mi rodzice, i podświadomego żalu do Oli, że to ja, a nie ona, zostałam jak zbędne bocianie jajo wyrzucona z rodzinnego gniazda, musiałam stawić czoła rzeczywistości. Dałam radę dzięki myśli o Kalinie, której w odzyskaniu sprawności i wstaniu z wózka inwalidzkiego miała pomóc droga operacja w szwajcarskiej klinice. Gdyby nie konieczność zgromadzenia ogromnych pieniędzy, nigdy nie zgodziłabym się nosić dziecka Boryków, a tym samym nie spotkała Aleksandry i jej matki. Jak się okazało – również mojej. Zdrowie córki było jednak najważniejsze i żadne niechlubne sprawy z przeszłości nie mogły przesłonić celu, do którego dążyłam.

Wyprostowałam plecy gotowa zaakceptować każdą najgorszą prawdę. Byleby tylko Borykowie zapłacili obiecane sto dwadzieścia tysięcy złotych i zniknęli mi z oczu. Nie sądziłam, bym wobec ujawnionych faktów mogła nadal przyjaźnić się z Olą jak gdyby nigdy nic. W mojej głowie pulsowało pytanie, czy wynajmując mnie na surogatkę, znała nasze siostrzane powiązania. Jeśli tak, miałam prawo czuć się wykorzystana i oszukana.

Pogrążona w myślach nie słyszałam, co mówi do mnie pani Zofia. Wyławiałam sens z ruchu jej ust i gestykulacji. Nie do końca go wyłapywałam, ale przyznałam jej rację.

– Bardzo dobrze pani zrobiła – powiedziałam. – Przynajmniej poznałam prawdę, chociaż ta okazała się bolesna. Nie wiem, czy kiedykolwiek wybaczę rodzicom, głównie mamie, że całe życie tkwiłam w kłamstwie.

– Marysiu, nie chciałabym się wymądrzać, już dosyć narozrabiałam, ale przeczytaj, proszę, listy Tereski. Może spojrzysz na sytuację łaskawszym okiem. – Starsza pani podała mi ściśnięty gumką pakiet zaadresowanych do siebie kopert. – Nigdy nie spotkałam kobiety tak pragnącej dziecka jak ona, tak zakochanej w swojej córeczce, którą chowała od urodzenia. Co z tego, że nie nosiła cię pod sercem? Byłaś jej dzieckiem. I tylko jej. Nie biologicznych rodziców. Przeczytaj i pomyśl – powtórzyła. – Wyrób sobie zdanie.

Brzmiało to przekonująco, ale moje serce pozostawało twarde jak skała. Nie miałam ochoty drążyć tematu i pragnęłam wyłącznie powrotu do domu.

Pani Zofii nie trzeba było słów. Bezbłędnie odczytała moje intencje.

– Możesz mnie spokojnie zostawić i jechać do siebie – powiedziała. – Jutro rano wracam do domu opieki. Nie będę cię już angażować. Dziękuję tobie i Julianowi za remont i dobre serce, ale nie mam prawa ciągle zawracać wam głowy. Gdybyście jednak chcieli kiedyś tu przyjechać, drzwi tego domu będą dla was zawsze otwarte.

Zdecydowałam się wziąć taksówkę i przespać noc we własnym łóżku. Potrzebowałam ciszy i spokoju. Zresztą potrzebowały ich także dzieci, które na moje nerwy reagowały nadmierną ruchliwością.

Po dwudniowej nieobecności zastałam w domu duchotę i chyba ze trzydzieści stopni. Plułam sobie w brodę, że przed wyjściem nie zaciągnęłam żaluzji. Słabo izolowane mury bloku chłonęły upał niczym gąbka, podobnie jak szerokie okna, niewspółmiernie duże w stosunku do niewielkich gabarytów mieszkania.

Rzuciłam kurtkę w kąt i w pierwszej kolejności pobieg­łam, by solidnie wywietrzyć pokój. Niestety, nie poczułam oczekiwanego powiewu; powietrze stało w bezruchu. Lodówka ziała pustką, na szczęście po kolacji nie miałam ochoty na jedzenie. Tyle że nie kupiłam wody, więc musiałam zadowolić się kranówką. Minęła chwila, zanim popłynęła zimna. Łapczywie wychyliłam szklankę do dna i opadłam na fotel, by przejrzeć nieodebrane wiadomości w komórce.

Kilka było od Kaliny. Do niektórych dołączyła fotki znad jeziora. Uśmiechnęłam się na widok szczęśliwej buzi córki baraszkującej w wodzie z Krzyśkiem, przełknęłam ślinę, zobaczywszy, z jakim apetytem pałaszują placki ziemniaczane oferowane przez plażowy bar, ale najbardziej urzekły mnie zdjęcia Kaliny robione przez jej chłopaka. Z sercem, z miłością.

Na moment przepełniło mnie ich szczęście. A co dopiero będzie, kiedy moja córka stanie na nogi?, pomyślałam, zanim powróciły do mnie niedawne rewelacje, na nowo pozbawiając mnie energii.

Musiałam się zregenerować, bo jutro czekała praca.

Niełatwo było zebrać się z fotela i opanować nagłą senność. Porzuciłam przeglądanie esemesów i szurając, powlekłam się do łazienki. Zasnęłam, kiedy tylko głowa spoczęła na poduszce.

Jeśli jednak myślałam, że noc przegoni demony, bardzo się myliłam.

Wstałam świtem, wciąż z obrazem listów mamy do pani Zofii i ich zaskakującą zawartością w duszy. Z jednej strony ciągnęło mnie do lektury, z drugiej obawiałam się jeszcze większego zawodu. Żal do rodziców wypierał moją nieskończoną miłość do nich. Mówiąc kolokwialnie: byłam na nich wściekła za nieszczerość i miałam ochotę wykrzyczeć swój zawód całemu światu. Tyle że ten świat nie miał zamiaru mnie słuchać. Gorzej: nie miałam absolutnie nikogo, komu mogłabym wypłakać się w rękaw, pożalić, do kogo przytulić, odetchnąć w jego obecności.

Na Władka nie mogłam liczyć od co najmniej kilku miesięcy. Od kiedy stracił pracę za pijaństwo, żył własnym życiem i dobrze, jeśli nie przeszkadzał. Kalinki nie mogłam obciążać moimi sprawami. Honorata, moja niegdyś najlepsza przyjaciółka, na wieść o ciąży zastępczej odwróciła się ode mnie, pani Wiesia akurat wzięła urlop dla podratowania zdrowia. Aleksandra… Pewnie jest dla mnie miła dlatego, że noszę jej dzieci, stwierdziłam w duchu. W obliczu nowych okoliczności nie miałam pojęcia, jak ułożą się nasze stosunki.

Pani Zofia? Nie, między nami musiało się uleżeć. Była heroldem złych wieści, miałam do niej irracjonalny żal.

W drodze autobusem do pracy jak zawsze zerknęłam na rzekę. Płynęła leniwie, błękitnym nurtem spajając dwa brzegi miasta. Lipcowy poranek zwiastował kolejny upalny dzień, a synoptycy przewidywali bardzo gorące lato. Przepiękne dla tych, którzy mogli korzystać z jego uroków, niekoniecznie jednak dla kobiet w bliźniaczej ciąży. Żeby jeszcze obaj chłopcy, których nosiłam pod sercem, mieli dobre wyniki!

Odpływając w rewiry niepokojących myśli, niemal przeoczyłam mój przystanek. Na szczęście nieco uspokojona mogłam podjąć trudy dnia. Julian już czekał w kuchni, by zaparzyć dla mnie cappuccino z serduszkiem. Nie oponowałam na kolejny, wymalowany na powierzchni kawy przejaw jego sympatii.

– Ty już w pracy? Chyba zaczynasz o dwunastej? – zapytałam.

– Przyjechałem wcześniej, bo mamy deratyzację w przychodni i odwołali zabiegi – wspomniał o drugim miejscu pracy. – Pomyślałem, że mogę ci się przydać.

– Julek, nie ma takiej potrzeby.

– Źle wyglądasz – powiedział bezceremonialnie.

– Dziękuję.

– Marysiu, przecież wiesz, o co mi chodzi. Do powrotu szefowej będę do twojej dyspozycji. Po przyjacielsku. Nie odmawiaj, proszę.

Musiałam się roześmiać, po raz pierwszy od wczoraj.

– A zatem dobrze. Gdybym nagle padła, przejmiesz moje obowiązki. Chodź do pokoju pani Wiesi, pokażę ci papiery i wyjaśnię, co jest czym. – Zachęciłam gestem dłoni.

Musiałam przyznać, że pracowało mi się z Julkiem całkiem dobrze.

Iza po próbie samobójczej, po – o nieba! – odejściu męża do innej kobiety, powracała do zdrowia, ale musieliśmy na nią poczekać jeszcze kilka dni. Lucyna właśnie poszła na urlop, a Klaudia przepracowała weekend, więc należały się jej dwa dni wolnego. Faktycznie, nie dałabym rady, gdyby nie pomoc Juliana.

Ruszyłam do domu po dwudziestej drugiej i ledwie zdążyłam na ostatni autobus.

– Naprawdę nie chcesz, żebym podholował cię do mieszkania? – zapytał Julian, żegnając się na przystanku.

Ścisnęłam jego rękę i podziękowałam za cały dzień.

– Do jutra.

Następnego ranka ledwie wstałam. Odczuwałam bliżej nieokreśloną słabość i zawroty głowy. Wychodząc z łazienki, poczułam skurczowe bóle w podbrzuszu. Oparłam dłonie o futrynę, gorączkowo myśląc, gdzie jest telefon. Między moimi nogami pojawiło się niepokojące ciepło. Kiedy dostrzegłam krew, odmówiły mi posłuszeństwa, a ciało osunęło na podłogę.

Ostatkiem sił dobrnęłam do komórki i zadzwoniłam po pogotowie. Po czym wybrałam numer Aleksandry.

– Mam krwawienie, zadzwoniłam po karetkę – poinformowałam, ocierając płynący z czoła pot.

Miałam jeszcze tyle zdrowego rozsądku, by otworzyć zamknięte na klucz drzwi. Usłyszałam, że wchodzą ratownicy, ale odpowiedź Aleksandry już do mnie nie dotarła.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI