Żar - Sandor Marai - ebook + książka

Żar ebook

Marai Sandor

4,2
33,15 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Żar był pierwszym wydanym w Polsce dziełem Sándora Máraiego. Ta niewielka powieść w swej zewnętrznej warstwie mówi o męskiej przyjaźni, zburzonej przez miłosny trójkąt, przede wszystkim jednak jest refleksją nad potrzebą poznania prawdy, ale także nad niemożnością dotarcia do sedna minionych zdarzeń. Choć bohaterowie są już starzy, na przeszłość ciągle kładzie się cień niepewności – i to napięcie udziela się również czytelnikowi, który do końca nie otrzymuje prostych odpowiedzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 188

Oceny
4,2 (108 ocen)
57
26
16
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dapikus

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i delikatna proza - intymna opowieść
00
maciejkwiat

Nie oderwiesz się od lektury

Jedno wydarzenie rzuca się cieniem na dalsze życie bohaterów. O przyjaźni, miłości, o życiy, które jest wyjątkową zagadką.
00



1

Przed południem generał długo przebywał w tłoczni wina. O świcie udał się z winogrodnikiem do winnicy, ponieważ wino w dwóch beczkach zaczęło fermentować. Minęła już jedenasta, gdy skończył z butelkowaniem i wrócił do domu. Na werandzie, zalatującej stęchlizną od wilgotnych kamieni, pomiędzy filarami stał sztywno łowczy; gdy pan się zbliżył, wyciągnął ku niemu rękę z listem.

– Czego chcesz? – powiedział generał i urażony przystanął. Odsunął z czoła słomkowy kapelusz, którego szerokie rondo całkowicie ocieniało jego czerwoną twarz. Już od paru lat nie otwierał i nie czytał listów. Korespondencję przyjmował i sortował ekonom w biurze zarządcy majątku.

– Posłaniec przyniósł – powiedział łowczy, nadal stojąc sztywno.

Generał rozpoznał pismo, wziął list i włożył go do kieszeni. Wszedł do chłodnego przedsionka i bez słowa oddał łowczemu swój kapelusz i laskę. Z kieszonki na cygara wyjął okulary, podszedł do okna i w półmroku, w świetle przedostającym się przez szczeliny do połowy opuszczonych żaluzji, zaczął czytać list.

– Zaczekaj – powiedział przez ramię do łowczego, który już miał odejść z kapeluszem i laską.

Wcisnął list do kieszeni.

– Niech Kalman zaprzęgnie na szóstą. Do landa, bo będzie deszcz. Niech włoży strój galowy. Ty tak samo – powiedział z nieoczekiwanym naciskiem, jakby go coś rozzłościło. – I wszystko ma błyszczeć. Natychmiast bierzcie się do czyszczenia karety, sprzętu. Włóż liberię, rozumiesz? I usiądziesz na koźle obok Kalmana.

– Rozumiem, wielmożny panie – powiedział łowczy i spojrzał swojemu panu prosto w oczy. – Na szóstą.

– Wyjeżdżacie o wpół do siódmej – powiedział generał i przez chwilę bezgłośnie poruszał ustami, jakby liczył. – Zgłosisz się pod Białym Orłem. Powiesz tylko tyle, że ja cię posłałem, że kareta przyjechała po pana kapitana. Powtórz.

Łowczy powtórzył jego słowa. Wówczas – jakby chciał jeszcze coś powiedzieć – generał podniósł rękę i spojrzał na sufit. Ale nie powiedział nic, poszedł na piętro. Łowczy, w postawie na baczność, odprowadził go szklanym wzrokiem, odczekał, aż krępa, barczysta postać zniknie za załomem, za rzeźbioną kamienną balustradą.

Generał wszedł do swojego pokoju, umył ręce i zbliżył się do wysokiego pulpitu, pokrytego cienkim zielonym suknem z plamami po atramencie, gdzie było pióro i kałamarz oraz ułożone jeden na drugim, starannie co do milimetra, oprawione w płótno w pepitę szkolne zeszyty, w jakich uczniowie piszą swoje wypracowania. Pośrodku pulpitu stała lampa z zielonym abażurem; zaświecił ją, bo w pokoju było ciemno. Za spuszczonymi żaluzjami, w wysuszonym, spieczonym, zeschniętym ogrodzie, płonęło lato w ostatnim wybuchu furii; było niczym podpalacz, który nim pójdzie w świat, w bezmyślnej wściekłości puszcza z dymem okoliczne pola. Generał wyjął pomięty list, starannie wygładził papier i w silnym świetle, z okularami na nosie, jeszcze raz przeczytał proste i krótkie rządki, karbowane literami, które były jak drzazgi. Czytał z rękoma założonymi do tyłu.

Na ścianie wisiał kalendarz z cyframi wielkimi jak pięści. Czternasty sierpnia. Generał spojrzał w sufit, liczył. Czternasty sierpnia. Drugi lipca. Liczył czas, jaki upłynął pomiędzy dawno minionym dniem i dniem dzisiejszym. Czterdzieści jeden lat, powiedział półgłosem. Od pewnego czasu mówił głośno w swoim pokoju, także gdy był sam. Czterdzieści lat, rzekł po chwili, zmieszany. I jak uczniak, który gubi się wśród powikłań trudnej lekcji, poczerwieniał, odchylił ciężką głowę i przymknął klejące się powieki. Czerwona szyja odcina się od kołnierza kukurydzianożółtej marynarki. Tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty dziewiąty, drugi lipca, to wtedy było polowanie, pomrukiwał. Potem umilkł. Zafrasowany oparł się łokciami o pulpit, jak wkuwający uczeń, i ponownie zapatrzył się w tekst, w tych kilka ręką skreślonych słów, w list. Czterdzieści jeden lat, powiedział w końcu, ochryple. I czterdzieści trzy dni. A więc tyle to trwało.

I jakby nagle ogarnął go spokój, zaczął się przechadzać. Sala była sklepiona, filar na środku podtrzymywał jeden z łuków. Niegdyś były to dwa pokoje, sypialnia i garderoba. Wiele lat temu – myślał już tylko dziesiątkami lat, nie lubił dokładnych liczb, jakby każda z nich przypominała coś, co lepiej było zapomnieć – kazał rozebrać ścianę między pokojami. Pozostawiono jedynie ten filar, który podtrzymywał środkowy łuk sklepienia. Domostwo wzniesiono przed dwustu laty, zbudował je pewien dostawca wojenny, który sprzedawał owies austriackim kawalerzystom, a potem został księciem. Wtedy zbudowano cały pałac. Generał urodził się tutaj, w tym pokoju. W owym czasie ten dość ciemny pokój na tyłach, z oknami wychodzącymi na ogród i zabudowania gospodarskie, był pokojem jego matki, zaś ten pogodniejszy, bardziej przewiewny – garderobą. Przed paroma dekadami, kiedy wprowadził się do tego pałacowego skrzydła, zburzono ścianę oddzielającą sypialnię matki i dwa pokoje rozrosły się w jedną mroczną salę. Od drzwi do łóżka było siedemnaście kroków. A osiemnaście kroków od ściany tylnej, ogrodowej, do balkonowej. Wiele razy obliczał, wiedział to dokładnie.

Żył w tym pokoju jak chory, który przyzwyczaił się do wyznaczonej mu przestrzeni. Jakby ta przestrzeń była skrojona na jego ciało. Mijały lata i nigdy nie przeszedł do drugiego skrzydła, gdzie ustawiły się w szeregu trzy salony: zielony, niebieski i czerwony, ze złotymi żyrandolami. Stamtąd okna wychodziły na park, na kasztanowce, które wiosną przechylały się przez balkonową kratę i chełpiąc się różowymi świeczkami oraz ciemnozieloną wspaniałością, stały półkolem przed brzuchatą wypukłością południowego skrzydła, przed kamiennymi balustradami balkonów. Krępe anioły podtrzymywały balustrady. Chodził do tłoczni albo do lasu, albo – każdego ranka, także zimą, także wtedy, gdy padał deszcz – nad potok z pstrągami. Po powrocie do domu szedł z westybulu prosto na piętro do swojego pokoju i tam jadł posiłek.

– A więc powrócił – powiedział teraz głośno, pośrodku pokoju. – Po czterdziestu jeden latach. I czterdziestu trzech dniach.

Kiedy wypowiedział te słowa, nagle poczuł się bardzo zmęczony, jakby dopiero teraz zrozumiał, jaki to kawał czasu – czterdzieści jeden lat i czterdzieści trzy dni; zachwiał się. Usiadł w skórzanym fotelu z wystrzępionym oparciem. Na stoliku, pod ręką, leżał srebrny dzwonek; generał zadzwonił.

– Niech przyjdzie tu Nini – powiedział lokajowi. Po chwili, grzeczniej: – Proszę.

Nie poruszył się, siedział ze srebrnym dzwonkiem w ręku, aż przyszła Nini.

2

Nini miała dziewięćdziesiąt jeden lat i nadeszła szybko. W tym pokoju niańczyła generała. Była tutaj, w tym pokoju, kiedy generał przyszedł na świat. Miała wtenczas szesnaście lat, i była bardzo piękna. Niska, muskularna i spokojna, jakby jej ciało posiadło jakąś tajemnicę. Jakby coś ukrywało w kościach, we krwi, w skórze, tajemnicę czasu albo życia, której nie można nikomu wyjawić, nie można przełożyć na obcy język, słowa nie uniosłyby tej tajemnicy. Była córką wiejskiego listonosza, urodziła dziecko, gdy miała szesnaście lat, i nie powiedziała nigdy nikomu, kto był ojcem dziecka. Karmiła generała, bo miała dużo mleka; kiedy ojciec wyrzucił ją z domu, przyszła do pałacu. Nie miała niczego, prócz jednej sukni i w kopercie kosmyka włosków zmarłego dziecka. W takim stanie przybyła do pałacu. Na sam poród. Pierwszy łyk mleka generał wyssał z piersi Nini.

Przeżyła w tym pałacu, milcząco, siedemdziesiąt pięć lat. Zawsze uśmiechnięta. Jej imię przelatywało przez pokoje, jakby mieszkańcy pałacu nawzajem zwracali sobie na coś uwagę. Wołano: „Nini!”, jakby mówiono: „Ciekawe, że też na świecie jest jeszcze coś innego niż egoizm, namiętność, próżność, to właśnie Nini…”. A że była wszędzie tam, gdzie być powinna, nigdy nie rzucała się w oczy. A że zawsze była w dobrym humorze, nigdy jej nie spytano, jak może być w dobrym humorze, skoro odszedł mężczyzna, którego kochała, i zmarło jej dziecko, dla którego wezbrało w niej mleko. Wykarmiła piersią i wychowała generała, a potem minęło siedemdziesiąt pięć lat. Czasami świeciło słońce nad pałacem i rodziną, wówczas, śród ogólnej radości, spostrzegano, że Nini także się uśmiecha. A potem zmarła hrabina, matka generała, i Nini swoją suknią zamoczoną w occie wytarła czoło zmarłej, powleczone białym, zimnym, śluzowatym potem. Pewnego dnia przyniesiono na noszach ojca generała, który spadł z konia i żył jeszcze pięć lat. Pielęgnowała go Nini. Czytała mu po francusku, a że nie znała tego języka, czytała pojedyncze litery; nie umiała poprawnie wymawiać słów, dlatego czytała kolejne litery, bardzo powoli, tak jak następowały po sobie. I chory wszystko rozumiał. A potem generał ożenił się i kiedy nowożeńcy wrócili z podróży poślubnej, Nini czekała na nich w pałacowej bramie. Ucałowała rękę swojej nowej pani i wręczyła jej róże. Wtedy także się uśmiechała; generał czasem wspominał tamtą chwilę. Potem zmarła pani, znacznie później, po dwudziestu latach, i Nini pielęgnowała grób i dbała o stroje zmarłej pani.

Nie miała w tym domu żadnego tytułu ani stanowiska, ale czuło się jej siłę. Jedynie generał mniej więcej orientował się, że Nini jest już po dziewięćdziesiątce. Nikt o tym nie mówił. Energia Nini przepływała przez dom, ludzi, ściany, przedmioty niczym tajemniczy prąd, który na małej scenie wędrownego teatru lalek wprawia w ruch postać Witezia Janósa i Śmierć. Niekiedy wydawało się, że dom i przedmioty mogłyby – na podobieństwo starych materiałów, które ulegają unicestwieniu, rozpadają się, gdy ktoś ich niespodzianie dotknie – runąć, gdyby siła Nini nie trzymała razem tego wszystkiego. Po śmierci żony generał wyjechał. Wrócił po roku. I nieoczekiwanie przeprowadził się do starego skrzydła, do pokoju swojej matki. Zamknął nowe skrzydło, które zamieszkiwał był z żoną: kolorowe salony, gdzie już strzępiła się jedwabna tapeta, duży gabinet z kominkiem i książkami, wejście na piętro z jelenimi rogami i wypchanymi cietrzewiami, z wyprawionymi głowami kozic, obszerną jadalnię, z której okien było widać dolinę i miasto, a dalej niebieskosrebrne góry, pokoje żony i swoją sypialnię w pobliżu jej pokoju. Od trzydziestu dwu lat – kiedy umarła pani i generał powrócił z zagranicznej podróży – tylko Nini zaglądała do tych pokoi, oraz służba, kiedy je – co dwa miesiące – sprzątano.

– Usiądź, Nini – powiedział generał.

Niania usiadła. W ostatnim roku postarzała się. Ludzie po dziewięćdziesiątce starzeją się inaczej niż po sześćdziesiątce lub pięćdziesiątce. Starzeją się bez obrazy. Twarz Nini była pomarszczona i różowa – tak starzeją się bardzo szlachetne materiały, kilkusetletnie jedwabie, w które jakaś rodzina wplotła cały swój kunszt i marzenia. W ubiegłym roku katarakta przesłoniła jej jedno oko. To oko było teraz smutne, szare. Drugie pozostało niebieskie, tak niebieskie, jak wieczne morskie oko pomiędzy wielkimi górami, w sierpniu. To oko uśmiechało się. Nini nosiła granatową spódnicę, wiecznie taką samą, z granatowego sukna, i skromną bluzkę. Najwyraźniej przez siedemdziesiąt pięć lat nie kazała uszyć sobie nic innego.

– Konrad napisał – powiedział generał i w dwóch palcach, jakby od niechcenia, uniósł list. – Pamiętasz?

– Tak – powiedziała Nini. Pamiętała wszystko.

– Jest tutaj, w mieście – rzekł generał do niani, cicho, jakby komunikował jej bardzo ważną i poufną wieść. – Zatrzymał się pod Białym Orłem. Przyjdzie wieczorem, posłałem po niego karetę. Będzie tu na kolacji.

– Tutaj, gdzie? – spokojnie spytała Nini. I jej niebieskie oko, żywe i uśmiechnięte, rozejrzało się po pokoju.

Od dwudziestu lat nie podejmowano w tym domu gości. Tych natomiast, którzy niekiedy przyjeżdżali na obiad, panów urzędników z województwa i z miasta, uczestników wielkiego polowania z nagonką, zarządca majątku przyjmował w leśniczówce, przygotowanej na gościnę o każdej porze roku; sypialnie, łazienki, kuchnia, wielka myśliwska jadalnia, otwarta weranda, stoły na krzyżakach czekały na gości dniem i nocą. Wówczas główne miejsce przy stole zajmował zarządca majątku i w imieniu generała częstował myśliwych i panów na urzędach. Nikt nie czuł się urażony, ponieważ wiedziano, że pan domu się nie udziela. Jedynie pleban przychodził do pałacu, i to raz w roku, zimą, kiedy na okapie u wejściowych drzwi wypisywał kredą inicjały Kacpra, Melchiora i Baltazara. Pleban, który grzebał domowników. Nikt więcej, nigdy.

– Tam – powiedział generał. – Można?

– Miesiąc, jak posprzątaliśmy – powiedziała niania. – Można.

– Na ósmą wieczór. Można?… – zapytał podekscytowany, z odrobiną dziecięcej ciekawości, i wychylił się z fotela. – W dużej sali. Teraz jest południe.

– Południe – powiedziała niania. – Niech się zastanowię. Do szóstej każę przewietrzyć, potem nakryjemy. – Bezgłośnie poruszała wargami, jakby liczyła. Przymierzała czas do ogromu pracy. – Tak – powiedziała w końcu, spokojnie i stanowczo.

Generał, z ciałem wychylonym ku przodowi, przyglądał się jej ciekawie. Dwa żywoty upływały razem, odmierzane powolnym rytmem bardzo starych ciał. Wiedzieli o sobie wszystko, więcej niż matka i dzieci, więcej niż małżonkowie. Wspólnota, jaka łączyła ich ciała, była bardziej intymna niż jakakolwiek inna wspólnota cielesna. Może sprawiło to mleko niani. Może to, że Nini była pierwszą żywą istotą, która zobaczyła generała, gdy przyszedł na świat, która widziała go w chwili narodzin, we krwi i brudzie, czyli tak, jak zawsze rodzi się człowiek. Może powodem było tych siedemdziesiąt pięć lat, jakie przeżyli razem pod jednym dachem, gdy to samo jedli, wdychali to samo powietrze; stęchlizna domu, drzewa przed oknami, wszystko było wspólne. I nic nie miało imienia. Nie byli rodzeństwem ani kochankami. Było też coś innego, co niejasno było im wiadome. Pewien rodzaj braterstwa, które jest większe, mocniejsze i ściślejsze niż braterstwo bliźniąt w matczynej macicy. Życie wymieszało ich dni i noce, znali nawzajem swoje ciała i sny.

Niania powiedziała:

– Czy chcesz, żeby było tak jak wtedy?

– Chcę – powiedział generał. – Dokładnie tak. Jak ostatnim razem.

– Dobrze – rzekła krótko.

Podeszła do generała, nachyliła się i pocałowała żylastą, starczą rękę z pierścieniem i wątrobianymi plamkami.

– Obiecaj mi – powiedziała – że się nie zdenerwujesz.

– Obiecuję – powiedział generał cicho, posłusznie.

3

Do piątej nie dochodził z jego pokoju żaden znak życia. Dopiero wtenczas zadzwonił na lokaja i zamówił zimną kąpiel. Odesłał obiad, wypił jedynie filiżankę zimnej herbaty. Leżał na kozetce, w półzaciemnionym pokoju, pośród chłodnych ścian brzęczało i fermentowało lato. Słuchał gorącego falowania blasku, szumu ciepłego wiatru pomiędzy omdlałymi liśćmi, śledził szmery w pałacu.

Teraz, kiedy pierwsze zaskoczenie miał już za sobą, raptem poczuł się zmęczony. Człowiek przygotowuje się do czegoś całymi latami. Najpierw się obraża. Potem pragnie zemsty. Potem czeka. Już od dawna czekał. Już nawet nie wiedział, kiedy obraza i żądza zemsty przekształciły się w oczekiwanie. Wszystko się zachowa, ale będzie bezbarwne, jak te bardzo stare fotografie, które jeszcze utrwalano na metalowej płytce. Światło i czas zmywają z płytki ostre, charakterystyczne zarysy linii. Trzeba obracać fotografią, niezbędne jest też pewne załamanie światła, aby na ślepej metalowej płytce rozpoznać tego, którego rysy kiedyś tam wessała lustrzana tafla. Tak blednie z czasem każda ludzka pamiątka. Ale pewnego dnia skądś pada światło i wtedy znów widzimy czyjąś twarz. Generał przechowywał w szufladzie takie stare fotografie. Portret ojca. Na tym obrazie ojciec jest w mundurze kapitana gwardii. Włosy ma kędzierzawe, jak dziewczyna. Z ramion opada mu biały wojskowy płaszcz, którego poły przytrzymuje na piersi upierścienioną ręką. Przechylił głowę, z dumą i urazą. Nigdy nie wspomniał, gdzie go obrażono i dlaczego. Po powrocie z Wiednia zaczął polować. Polował codziennie, o każdej porze roku; gdy nie trafiała się zwierzyna lub nadszedł czas ochronny, polował na lisy i wrony. Jakby chciał kogoś zabić i przez cały czas przygotowywał się do tej zemsty. Matka generała, hrabina, wyrzuciła z pałacu myśliwych, co więcej, usunęła wszystko, co kojarzy się z polowaniem: strzelby, torby na amunicję, stare strzały, wypchane ptaki i jelenie głowy oraz poroża. Wobec czego oficer gwardii wybudował sobie leśniczówkę. I było tam wszystko na swoim miejscu: przed kominkiem rozpościerały się wielkie niedźwiedzie skóry, wzdłuż ścian, na obciągniętych białym suknem tablicach w brązowych ramach wisiały sztuki broni. Strzelby belgijskie i austriackie. Angielskie noże i rosyjskie karabiny zaopatrzone w kulki. Na wszelką zwierzynę. A w pobliżu leśniczówki trzymano psy, liczne stado, charty i wyżły, mieszkał tam również sokolnik z trzema sokołami w kapturach. Tutaj, w domu myśliwskim, żył ojciec generała. Mieszkańców pałacu widywał jedynie w porze posiłków. Ściany w pałacu pokryto francuskimi jedwabnymi tapetami w pastelowych kolorach: jasnoniebieskim, seledynowym i różowym, które prążkowano złotem w podparyskich tkalniach. Hrabina każdego roku osobiście wybierała tapety i meble we francuskich fabrykach i sklepach, nieodmiennie jesienią, kiedy podróżowała do ojczyzny z rodzinną wizytą. Nigdy nie zaniedbała takiej wizyty. Miała do niej prawo, zagwarantowano jej to prawo w intercyzie małżeńskiej, kiedy wyszła za mąż za cudzoziemskiego oficera gwardii.

Może to z powodu podróży – myślał teraz generał.

Myślał o tym, że rodzice nie rozumieli się nawzajem. Oficer gwardii polował, a ponieważ nie mógł unicestwić świata, w którym trafiał się ktoś inny niż on, jacyś inni ludzie – obce miasta, Paryż, pałace, obca mowa i obyczaje – zabijał sarny, niedźwiedzie i jelenie. Tak, może to te podróże. Podniósł się, stanął przed białym, pękatym piecem z porcelany, który niegdyś ogrzewał sypialnię matki. Był to wielki piec, stuletni, i tak emanował ciepłem, jak dobrotliwy, brzuchaty, gnuśny człowiek, który własny egoizm chciałby złagodzić jakimś łaskawym i drobnym dobrym uczynkiem. Było oczywiste, że matka tutaj marzła. Ten pałac był dla niej zbyt ciemny, sklepione pokoje pośrodku lasu: dlatego pokrywała ściany jasnymi jedwabiami. I marzła, bo w lesie wiecznie wiał wiatr, także latem, wiatr, który miał taki smak, jak górskie potoki, kiedy wiosną wzbierają od tających śniegów i zaczynają się rozlewać. Marzła, dlatego wiecznie trzeba było palić w pękatym piecu z białej porcelany. Matka chciała cudu. Przyjechała na Wschód, ponieważ namiętność, która ją dotknęła, była silniejsza niż rozum i zdrowy osąd. Oficer gwardii poznał ją w służbie dyplomatycznej: w latach pięćdziesiątych był kurierem w poselstwie w Paryżu. Spotkał ją na balu i oboje nie mieli nic przeciwko temu spotkaniu. Grała muzyka i oficer gwardii rzekł do francuskiej hrabianki: „U nas uczucie jest silniejsze, ostateczne”. Stało się to na wieczorku tanecznym w poselstwie. Okna zasłaniały białe jedwabne story. Stali we wnęce okiennej i przyglądali się tańczącym. Paryska ulica była biała, padał śnieg. W owej chwili wszedł do sali wnuk Ludwików, król Francji. Wszyscy pokłonili się. Król był w niebieskim fraku i białej kamizelce; powolnym ruchem podniósł do oczu lornion ze złotym uchwytem. Kiedy wyprostowali się po głębokim dworskim ukłonie, spojrzeli sobie w oczy. Wtedy już wiedzieli, że nie mogą postąpić inaczej, muszą żyć razem. Uśmiechnęli się, bladzi i zmieszani. Muzyka odezwała się w sąsiednim pokoju. Francuska panna powiedziała: „U państwa, to znaczy gdzie?…” – i uśmiechnęła się, mrużąc oczy jak krótkowidz. Oficer gwardii wymówił nazwę swojej ojczyzny. Pierwszym intymnym słowem, jakie sobie powiedzieli, była nazwa jego ojczyzny.

Pojechali do tej jego ojczyzny jesienią, nieomal po upływie roku. Cudzoziemska pani siedziała w głębi karety, pośród woalek i okryć. Jechali przez góry, przez Szwajcarię, Tyrol. W Wiedniu zostali przyjęci przez cesarza i cesarzową. Cesarz był łaskawy, jak w czytankach. Powiedział: „Uważaj, pani! W lesie, dokąd cię zabiera, żyją niedźwiedzie. On także jest niedźwiedziem”. I uśmiechnął się. Wszyscy się uśmiechnęli. Wielka to była łaska, cesarz żartował z francuską żoną węgierskiego oficera gwardii. Dama rzekła: „Wasza Wysokość, oswoję go muzyką, jak Orfeusz dzikie bestie”. Przejeżdżali przez lasy pachnące owocami, przez łąki. Kiedy przekroczyli granicę, znikły góry i miasta, a kobieta zaczęła płakać. „Chéri – powiedziała – mam zawrót głowy. Tutaj nic nie ma końca”. Zawrotu głowy dostała od widoku puszty, od nadmiernego ciężaru falującego powietrza, od widoku pustkowia, gdzie już wszystko zebrano z pól, gdzie kareta tłukła się godzinami po bezdrożach, po niebie ciągnęły samotne żurawie, a zagony kukurydzy ścieliły się wzdłuż drogi, obłupione jak po wojnie, gdy okaleczona okolica dogorywa za wycofującym się wojskiem. Oficer gwardii siedział w karecie bez słowa, z założonymi rękami. Od czasu do czasu prosił o konia i godzinami jechał wierzchem obok karety. Patrzył na ojczyznę, jakby ją widział po raz pierwszy. Przyglądał się niskim białym domom, w których się zatrzymywali – domom miejscowych ludzi, położonym w głębi ogrodów, z werandami i zielonymi okiennicami, i chłodnymi pokojami, w których znajomy był każdy mebel, a także zapach szaf. Przyglądał się okolicy, której osamotnienie i smutek ścisnęły mu teraz serce jak nigdy przedtem: oczyma swojej żony widział studnię z żurawiem, zasolone pola, brzozowe lasy, różowe chmury na zmierzchającym niebie, ponad równiną. Otworzyła się przed nimi ojczyzna i oficer gwardii z biciem serca poczuł, że ta okolica, która ich przyjmuje, to równocześnie jest los. Kobieta siedziała w karecie i milczała. Od czasu do czasu podnosiła do oczu chusteczkę. Wtedy jej mąż wychylał się z siodła i pytająco patrzył w załzawione oczy. Lecz kobieta dawała znak, by jechać dalej. Byli sobie bliscy.

Z początku pociechą był pałac. Taki wielki, las i góry odcinały go od równiny: był dla niej ojczyzną w tej obcej ojczyźnie. Teraz przybywały za nimi platformy, co miesiąc jedna. Z Paryża i Wiednia, wozy z meblami, z płótnem, z adamaszkiem, ze sztychami i ze szpinetem, ponieważ pani chciała za pomocą muzyki oswoić dziką bestię. Kiedy wreszcie urządzili się w pałacu i zaczęli w nim żyć, spadł obfity śnieg i uwięził pałac, niczym milczące, ponure wojsko z północy, które oblega zamek. W nocy sarny i jelenie wychodziły z lasu, przystawały w śniegu: w blasku księżyca patrzyły zdziwionymi, opalizującymi na niebiesko, ciemnymi, poważnymi oczyma zwierząt w stronę oświetlonych pałacowych okien i z odchylonymi w bok głowami słuchały muzyki sączącej się z pałacu. „Widzisz?…” – powiedziała kobieta przy fortepianie i roześmiała się. W lutym mróz zegnał wilki z ośnieżonych stoków, lokaje i myśliwi rozpalili w parku stos z faszyny; basiory, wyjąc, krążyły wokół, ślepo wpatrzone w ogień. Oficer gwardii wszedł z nożem pomiędzy wilki; kobieta przyglądała się z okna. Czegoś nie umieli ze sobą załatwić. Ale kochali się.

Generał podszedł do portretu matki. Obraz był dziełem wiedeńskiego malarza, który namalował także portret cesarzowej z opadającym na ramiona warkoczem; oficer gwardii zobaczył ów obraz w gabinecie cesarza, w Burgu. Hrabina miała na głowie słomkowy kapelusz z różowymi kwiatami, jaki noszą latem dziewczyny we Florencji. Obraz w złoconych ramach wisiał na białej ścianie, nad zrobioną z czereśniowego drewna komodą z mnóstwem szuflad. Ten mebel należał niegdyś do jego matki. Generał obiema rękami oparł się o blat komody i podniósł wzrok na obraz. Młoda kobieta na obrazie wiedeńskiego malarza odchyliła głowę w bok, subtelnym i poważnym spojrzeniem patrzyła w nicość, jakby pytała: „Dlaczego?”. Taka była treść obrazu. Szlachetna linia twarzy, zmysłowa szyja, ręce, na które naciągnęła szydełkowe mitenki, białe ramiona, piersi w dekolcie seledynowej sukni. Była obca. Walczyli ze sobą bez słów, muzyką i polowaniem, podróżami i wieczorkami, kiedy pałac rozwidniał się, jakby w pokojach wybuchł pożar, a stajnie wypełniały się końmi i karetami gości. Na wielkich schodach prowadzących do pałacu stali, co cztery stopnie, sztywni hajducy, niczym wypchane figury woskowe w panoptikum, trzymając uniesione wysoko dwunastoramienne srebrne lichtarze, a światło, muzyka, słowo ludzkie i zapach ciał wirowały w komnatach, jakby życie było jakimś rozpaczliwym świętem, jakąś tragiczną i nadzwyczajną uroczystością, z której końcem trębacze zadmą w instrumenty i ogłoszą uczestnikom wieczoru złowieszczy rozkaz. Generał jeszcze pamiętał takie wieczory. Konie i karety niekiedy obozowały w zaśnieżonym parku, obok stosów płonącego chrustu, ponieważ nie pomieszczono ich w stajniach. Raz nawet przybył cesarz, który na tej ziemi był królem. Przyjechał karetą, towarzyszyli mu jeźdźcy w białych pióropuszach. Dwa dni polował w lesie i mieszkał w drugim skrzydle, spał w żelaznym łóżku i tańczył z panią domu. W tańcu rozmawiali i oczy kobiety wypełniły się łzami. Król zaniechał tańca. Ukłonił się i pocałował panią domu w rękę, po czym odprowadził ją do drugiej sali, gdzie reszta towarzystwa stała w półkolu. Odprowadził kobietę do oficera gwardii i jeszcze raz ucałował jej rękę.

– O czym rozmawialiście?… – znacznie później oficer gwardii zapytał swoją żonę.

Ale ona nie odpowiedziała. Nikt nie dowiedział się, co też król powiedział tej kobiecie, która przybyła z cudzoziemskich stron i rozpłakała się w tańcu. Jeszcze długo rozprawiano o tym w okolicy.