Sąd w Canudos - Sandor Marai - ebook

Sąd w Canudos ebook

Marai Sandor

3,5
33,15 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

U schyłku XIX wieku w Brazylii charyzmatyczny kaznodzieja, Antônio Doradca, zgromadziwszy wokół siebie rzeszę biedaków, zakłada na odludziu Święte Miasto – Canudos. Wspólnota, która rządzi się własnymi prawami, stanowi wedle władz państwowych republiki duże zagrożenie dla demokracji. Wyruszają wojskowe ekspedycje. Dopiero czwartej, pod wodzą marszałka Bittencourta, udaje się zniszczyć osadę.

Sąd w Canudos opowiada o ostatnim dniu krwawej wojny domowej. W losach Świętego Miasta i tragedii jego mieszkańców Sándor Márai dostrzegł zarówno przejawy odwiecznej ludzkiej potrzeby stanowienia o sobie, jak też zapowiedź europejskich rewolucji i wojen nadchodzącego stulecia.

W anarchii jest energia i ta energia to zawsze możliwość. Tyle to wiemy i my, zacni demokraci. Ale możliwość, w której nie ma rozumu, jest energią jedynie w zakładzie dla obłąkanych.

 

Obecna edycja została uzupełniona o notę Sándora Máraiego, którą napisał do II wydania Sądu Canudos opublikowanego w 1981 roku w Monachium.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 194

Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



SĄD W CANUDOS

Zapisuję teraz to, co widziałem i słyszałem 5 października 1897 roku, od piątej po południu do dziewiątej wieczorem. W tych godzinach, w zbudowanej z gliny wymieszanej ze słomą szopie folwarku zwanego Rancho do Vigário marszałek Carlos Machado de Bittencourt, minister wojny Brazylii – kilka godzin wcześniej, nim nasi żołnierze skończyli ze wszystkimi, którzy pozostali żywi w Canudos – odbył zaimprowizowaną konferencję prasową. Od pięćdziesięciu lat szykuję się, by napisać o tym, co widziałem i słyszałem w tych godzinach. Do pisania nie miałem dotychczas odwagi. Bo choć prawdą jest, że nawet i teraz, na starość stawiam czytelne, okrągłe litery, nie drży mi ręka i nie najgorzej znam zasady pisowni i składni portugalskiej, to jednak poza tym nie umiem opowiadać. Ilekroć zabierałem się do tego, by zanotować moje wspomnienia z Canudos, zatrzymywałem się gwałtownie, bo zdawało mi się, że byłoby to śmieszne i próżne przedsięwzięcie, gdybym po zapiskach zawodowych pisarzy i historiografów przemówił również ja – ja, który w Canudos byłem nikim i niczym, jedynie zwykłym kapralem i bezimiennym naocznym świadkiem.

Mimo to piszę, bo jestem człowiekiem starym i niedługo – może już dzisiejszej nocy albo w następnej chwili – umrę. Nie chcę odejść bez zapisania tego, co wówczas po południu i wczesnym wieczorem widziałem i słyszałem w Canudos. Nie piszę „historii”, tę napisali już inni. Lecz przez moment – jak gdy w czasie wielkiej suszy gorące powietrze wybucha nad dżunglą – widziałem, jaka jest siła, z której powstaje potem historia. To właśnie chciałbym opisać.

Albowiem przez te pięćdziesiąt lat nie zapomniałem owych czterech godzin. Byłem wówczas wyrostkiem. Tymczasem minęło pół wieku, w świecie szalało wiele wojen, rzezi potworniejszych od potyczki w Canudos. Tutaj w oddali, w Brazylii, uczyliśmy się imion i nazwisk: niemieckiego Cesarza, potem Hitlera, Stalina i innych, którzy – jak słyszeliśmy – tworzyli historię powszechną. Przywódca wojny w Canudos pozostawał niewidoczny – Antônio, Doradca, tak się nazywał.1 Zdaje mi się, że za granicą niewiele o nim słyszano. Ten człowiek nie był wodzem naczelnym ani mężem stanu. Możliwe, że był szaleńcem. Mimo wszystko, to on był w stanie sprawić, że przed pięćdziesięciu laty w Canudos, na północno-wschodnich pustkowiach Brazylii ludzie walczyli, mordowali i umierali – zabijali i ginęli z taką zapalczywością, z takim przekonaniem, jakby ten mord na człowieku, nazywany wojną, miał jakiś sens. O wielkich rzeziach – z tamtej strony oceanu, z Europy i z Azji – docierały wieści także do Brazylii, gazety, później radia przytaczały potworne szczegóły. Lecz ja widziałem Canudos na własne oczy. To Canudos było moją wojną… a każdy ma taką wojnę, jaka mu się akurat trafi. W końcu w beczce wody można się utopić tak samo jak w Oceanie Atlantyckim. I nie żyje już zbyt wielu takich, co mogą powiedzieć, że widzieli Canudos w owych godzinach, kiedy wszystko i wszyscy tam wyginęli.

Teraz, jako starzec, czasem roję sobie, że w moim życiu tak naprawdę istotne były tylko tamte godziny – gdy byłem skrybą na konferencji prasowej marszałka de Bittencourta, w ruinach zabudowań zwanych Folwarkiem Wikariusza. Wszystko, co stało się potem, już nie było dla mnie ważne. Mój czas przeminął, moje życie wypełniło się. Miałem rodzinę, żonę i dzieci. Wszyscy oni pomarli, w pokoju, bo jak się wydaje, również pokój jest niebezpieczny dla życia. Lecz ja wciąż jeszcze żyję – mówią, że człowiek żyje dopóty, dopóki ma jakieś osobiste zadanie, ma do wykonania coś, czego nie może doprowadzić do końca nikt inny, jedynie on sam. Ale możliwe, że to tylko wymysły ludzi, którzy za pomocą takiego naiwnego mędrkowania chcieliby odroczyć umieranie – jak skazany na śmierć, który przed egzekucją jeszcze czyta książkę czy też chce się zobaczyć z krewnym, jednym słowem prosi o zwłokę, o godzinę lub jedynie o kilka minut, ale mimo wszystko o zwłokę – tak próbuje wyłudzić nieco czasu. Nie wiem, czy prawdą jest, że mam jeszcze przed śmiercią coś osobiście do zrobienia. Czy tylko wymyśliłem to zadanie, opisanie wydarzeń w Canudos, żeby mieć pretekst, by jeszcze trochę pożyć?… Tak czy inaczej, zacząłem pilnie gryzmolić. Bo wspomnienie, które teraz notuję, jest niczym choroba noszona na skórze: pali i swędzi.

Naprzód zanotuję tutaj, kim jestem, skąd się wywodzę. Nazywam się Oliver O’Connel. Mój dziad i ojciec przybyli do Brazylii z Irlandii, gdzie w następstwie zarazy ziemniaczanej zapanowała nędza i wielu ludzi wyemigrowało ze strachu przed śmiercią głodową. Pod koniec panowania cesarza Dom Pedra mój ojciec był w Brazylii nauczycielem języka. Czy prawdą jest, że to on uczył angielskiego także członków cesarskiego dworu? Być może tylko się tak przechwalał od czasu do czasu, gdy pod wpływem rumu pogrążał się w marzeniach. Lecz pewne jest, że jego życie w służbie dynastii Bragançów uległo zmianie, kiedy cesarz Dom Pedro udał się na wygnanie do Portugalii, bo w Brazylii wybuchła wolność i ogłoszono Republikę. Także mój ojciec przysięgał na Republikę, jednak w sercu pozostawał zawsze monarchistą. Wystarczy powiedzieć tyle, że był człowiekiem wykształconym, obytym. Potem, kiedy już nie było Cesarza ni Dworu, mój ojciec został nauczycielem szkoły średniej w prowincji Bahia. Ze mną, ze swym jedynym synem, zawsze rozmawiał po angielsku – tak oto się złożyło, że już jako pacholę w zgrzebnej koszuli jednakowo dobrze trajkotałem po angielsku i po portugalsku.

Jestem Metysem. Moja matka była Indianką. Nigdy nie mówiła o swych przodkach, bo i nie było o czym. Byli Indianami, caboclos, czyli tubylcami, których powoli połyka biały i czarny człowiek, podobnie jak olbrzymią, leśną świnię, caitetu, pochłania boa dusiciel na brzegu Amazonki. Moja matka też była cabocla – lecz nigdy nie mówiła o tym, w jaki sposób zeszła się z moim ojcem, zbrazylizowanym irlandzkim imigrantem. To prawda, w owym czasie mieszanie się nie było w Brazylii rzadkością. Także księża mieszali się z caboclas, a nawet z mulatas. Moja matka nie mówiła o tamtych czasach, ale niekiedy śpiewała mi o swoim dzieciństwie. Śpiewała o pustkowiach i o dżungli, gdzie się urodziła. Pięknie śpiewała, ochrypłym głosem. W taki sposób, pieśniami, opowiedziała to, co chciała opowiedzieć mnie – swemu synowi, Metysowi.

Mój ojciec dość dobrze obchodził się z moją matką, z cabocla. Rzadko ją bił. Jeśli zdarzyło się coś takiego, przeklinał po angielsku i strzelał paskiem od spodni. Ale szybko się godzili. Moja matka ocierała łzy, przynosiła flaszkę rumu. Pili oboje i po upływie krótkiego czasu śmiali się przyjaźnie. Mnie ojciec bił już surowiej: kiedy byłem mały, w istocie wbił we mnie umiejętność czytania i pisania oraz język angielski. Do dzisiaj jestem mu za to wdzięczny, gdyż dzięki temu tak się złożyło, że wtedy po południu to ja byłem skrybą w Canudos. A potem właśnie dlatego otrzymałem posadę tutaj w bibliotece.

Oto, czym się zajmuję: jestem pomocnikiem bibliotekarza w São Paulo, w Biblioteca Municipal. Utrzymuję w porządku książki historyczne. Nie mam wiele pracy i prawdę mówiąc, moi przełożeni tolerują mnie w bibliotece jedynie z litości, jako że zgodnie z prawem i zwyczajem wypadałoby, żebym już przeszedł na emeryturę. To ostatni rok, gdy jeszcze patrzą przez palce na to, że tu przychodzę. Także dlatego zdecydowałem się na pisanie: w pomieszczeniu, gdzie teraz gryzmolę, panuje spokój – nie tak, jak w tym nędznym miejscu, w którym spędzam noce, na peryferiach miasta, dokąd rad nierad trafiłem na starość.

Goście rzadko mi tu przeszkadzają, bo młodzi czytają dzisiaj raczej fachowe książki z dziedziny nauk technicznych. Z okna biblioteki widzę park miejski, gdzie tablica, przybita gwoździami do jednej z desek drewnianej chaty, informuje, że w tej to chacie Euclides da Cunha napisał swoją słynną, wielką książkę, klasyczne arcydzieło zatytułowane Os Sertões. Po południu, w drodze do domu, czasem przechodzę spacerkiem obok tej chaty i czytam tekst na tablicy pamiątkowej. Potem mijam pomnik Camõesa i Cervantesa. Piszę o tym tylko po to, żeby czytelnik – o ile w ogóle zdarzy się ktoś, kto moją książkę kiedyś przeczyta – mógł sobie wyobrazić, w jakim otoczeniu piszę.

Jak słyszałem, nazwisko Euclidesa da Cunhii zna niewiele osób na świecie. To dziwne, ponieważ za moimi plecami, na półce, obok tomów poświęconych brazylijskiej historii, geografii, etnografii, opisowi krajobrazów i hydrografii, długim rzędem stoją przecież portugalskie i zagraniczne wydania książki Euclidesa da Cunhii. Są tutaj wszystkie, wiele tuzinów wydawnictw. Mimo to na innych kontynentach niewielu jest takich, co znają tę książkę. Po prawej, w zasięgu ręki, mam oprawiony w zieloną skórę egzemplarz – pierwsze, rzadkie wydanie Os Sertões: wydrukowane w 1902 roku w Rio de Janeiro. Po nim kolejno następują pozostałe, na przykład czwarte wydanie, które wydrukował Francisco Alves w 1911, dwa lata po tym, jak w Santa Cruz na Estrada Real pewien oficer zastrzelił autora. Ale to już inna historia, nie przynależy tutaj.

Całkiem możliwe, że tę skromną synekurę – posadę tu w bibliotece – zawdzięczam nie tylko mojej znajomości języka angielskiego, ale i temu, że byłem w Canudos. Jest pośród dyrektorów biblioteki jeden czy dwóch takich, co szanują naocznego świadka Canudos – mnie, starca, który jeszcze widziałem wszystko to, o czym da Cunha napisał książkę. Może też dlatego mam teraz, podczas pisania, tremę – czuję się jak amator, ośmielający się śpiewać w obecności wielkiego tenora.

* * *

Jeszcze nawet nie zacząłem samej historii, a już widzę, że mówię o wielu różnych rzeczach, chaotycznie, niepotrzebnie. Zdaje się, że pisanie to trudne rzemiosło. Zwłaszcza jeśli człowiek jest stary i pośpieszenie, bez zastanawiania się chce opowiedzieć wszystko, co pamięta. Spróbuję mówić jedynie o tym, co najistotniejsze.

Piątego października około południa rozeszła się wieść, że oblężenie Canudos zakończy się w ciągu kilku godzin. Taka pogłoska wielokrotnie pojawiała się w minionych miesiącach i na wieść o bliskim zwycięstwie żołnierze upijali się pośpiesznie. Lecz w końcu zawsze wyjaśniało się, że pogłoska jest fałszywa, buntownicy w Canudos wciąż się trzymają. Nikt nie rozumiał, jak to możliwe, bo wielka masa rebeliantów – ponad osiem tysięcy mężczyzn, kobiet, dzieci i starców żyło w pięciu tysiącach dwustu lepiankach – niemal już w całości padła. Jednak z obleganej twierdzy z błota wciąż jeszcze strzelano do naszych.

Mimo to teraz nagle wszyscy zdawali się wiedzieć, że oto nadszedł kres, można będzie wrócić do domu. W tych godzinach okolice Rancho do Vigário były tak głośne i po cygańsku, indiańsku pełne bałaganu, jak rynek w pobliskim mieście Monte Santo, pięćdziesiąt kilometrów dalej, gdzie ulokowała się główna kwatera regularnego wojska. Wokół zabudowań folwarku – może w odległości czterech kilometrów od tego wszystkiego, co po spustoszeniach dokonanych przez artylerię pozostało z błotnistego gniazda w Canudos – pod gołym niebem i w namiotach jeszcze konali ranni żołnierze. Lecz pozostali – oficerowie i szeregowcy – już się pakowali. We wrzaskliwym nieporządku nikt się nie przejmował zagrożeniem: również w tych ostatnich godzinach buntownicy wykorzystywali możliwość przypadkowego trafienia. I wielu spośród naszych poległo także tego ostatniego dnia.

Powietrze cuchnęło tak jak na pastwisku, kiedy pasterze pod gołym niebem przypiekają baraninę. W tych ostatnich godzinach w spojrzeniach, w zachowaniu naszych ludzi było już coś z szaleństwa. Ale wszyscy wiedzieli, że oto koniec hańby – koniec oblężenia Canudos, zdychania, usychania z pragnienia, bezmyślnego zabijania. Koniec tego, że nawet siedem tysięcy federalnych żołnierzy, cztery następujące po sobie ekspedycje wojskowe, działa Kruppa i nowoczesna broń palna przez dziesięć miesięcy nie zdołały poradzić sobie z ośmioma tysiącami cierpiących z głodu i pragnienia, wyglądających jak szkielety, zwierzęco zdziczałych żywych istot – z buntownikami w Canudos i ich przywódcą, fanatycznym prorokiem, Antôniem Macielem, Doradcą.

To właśnie bowiem działo się przez dziesięć miesięcy, na pustkowiach, na północy, w Brazylii, od grudnia 1896 do października 1897. To była ta złowieszcza hańba, która nie tylko wżerała się w skórę i ciało prowadzących oblężenie żołnierzy regularnego wojska, ale też zarażała całą Brazylię. To właśnie niepokoiło odległe miasta zachodniej hemisfery, każdego, kto wierzył w dyscyplinujące idee Cywilizacji i Demokracji. A teraz wszędzie, dokąd iskra telegrafu poniosła wieść o tym człowieczym wybuchu, o tym społecznym zwarciu, wytężono uwagę: ludzie dowiedzieli się, że to koniec Canudos.

Tyle że – jak się zdawało – pozostała resztka buntowników nie chciała przyjąć do wiadomości tego końca. Od czasu do czasu wciąż jeszcze oddawali salwy w naszym kierunku – i było to niezrozumiałe, bo od uchodźców i zbiegów wiedzieliśmy, że już drugi tydzień w istocie nie mają tam wody, a żywności też ledwie co. I wciąż jeszcze dobrze strzelali – celowali wybornie, jakby widzieli nawet w ciemnościach.

Poprzedniego dnia o świcie i po południu, także o zmroku przybywali uchodźcy – razem trzysta kilkoro kobiet i mężczyzn – o ile te wolno poruszające się szkielety można było jeszcze nazwać ludźmi. Tych wlokących się kościotrupów już nie trzeba było zabijać: gdy tylko do nas docierali, w większości kładli się przed namiotami, wzdłuż drogi i umierali. Zdawało się, że siły i woli starczyło im jedynie na tę krótką drogę – drogę, podczas której wygrzebali się z ulepionych z gliny nor w Canudos, przywlekli się do nas i ułożyli się przed naszymi namiotami. Ci ostatni uchodźcy wyleźli z Canudos jak robaki z gliniastych czeluści dzielonych przez wielu masowych grobów. A ci, co pozostali żywi, opowiedzieli, że po tamtej stronie – w Świętym Mieście, jak oni nazywali Canudos – żyją jeszcze buntownicy, którzy ich, zbędne istoty – samą skórę i kości – przepędzili do nas, do zwycięzców, bo chcieli się uwolnić od niezdolnego do walki ludzkiego nadmiaru. To od nich wiedzieliśmy, że w Canudos wciąż jeszcze jest nieco życia – miasto z błota jeszcze dymi, niczym kupa gnoju, kiedy podstępne gazy, opary gnicia, podgrzewają ściółkę od wewnątrz, od spodu.

Około południa gońcy meldowali, że marszałek Bittencourt, minister wojny – dowódca kampanii przeciw Canudos – wczesnym rankiem wyruszył z Monte Santo, a około południa dotarł już do pobliskiego Angico. Naprzeciw wejścia do Rancho żołnierze wojsk inżynieryjnych pośpiesznie rozstawili polowy namiot dowódcy, na słupie wywiesili państwową flagę, chorągiew polową. Ta wieść i ten widok były ekscytujące i trębacze – bez celu i bez sensu, jakby powariowali – poczęli trąbić. Piekielny hałas doprowadzał do szału nie tylko szeregowców, lecz płoszył też osły i muły, które poczęły koszmarnie ryczeć. Na dźwięk trąbki wiele tuzinów tych czworonożnych bohaterów wojny w Canudos uciekło; wałęsające się osły trzeba było wczesnym popołudniem wyłapywać za pomocą lassa. Jakby nawet te nierozumne zwierzęta podejrzewały, że zbliża się marszałek, wielki strateg, ten, co tonącą w hańbie i porażce wojnę w Canudos wygrał w końcu nie tyle przy pomocy żołnierzy i broni, co osłów i mułów, które po sromotnej porażce pierwszej, drugiej i trzeciej ekspedycji tysiącami skupował po okolicy, w Bahii i w rejonie Monte Santo. Wszyscy wiedzieli, że owe nierozumne zwierzęta były bohaterami zwycięstwa, bo to one donosiły na te dzikie pustkowia uzupełnienie zaopatrzenia. Lecz mówić o tym wówczas jeszcze nie było wskazane; także sprawozdawcy wojenni przemilczeli ten mniej chwalebny wewnętrzny sekret kampanii przeciw Canudos.

Powszechne podniecenie podgrzała do punktu wrzenia wieść o tym, że dla marszałka i jego eskorty muły przywiozły z Monte Santo nawet wodę – czystą wodę w pękatych skórzanych bukłakach!… Albowiem nie tylko tamci w Canudos zdychali z braku wody. Czystej wody wówczas już od tygodni nie widzieliśmy i my, regularne wojsko. Stęchłe kałuże, jakie – tu i ówdzie – znajdowaliśmy na pastwiskach, wokół wyschniętych studni przeznaczonych dla stad wołów, cuchnęły moczem, trupią wonią. Wiadomość, że do obozu nadeszła czysta woda, podekscytowała ludzi niemal tak samo jak druga plotka, że na wieczór, z okazji zwycięstwa, fasować będziemy również gorzałkę. Wokół namiotu marszałka, gdzie uzbrojona straż strzegła bukłaków z wodą, wałęsali się ludzie z przekrwionymi oczami. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że jednemu z tych bukłaków przypadnie wieczorem inna rola niż ta, na jaką my, spragnieni, mieliśmy nadzieję.

I o tym opowiem, w odpowiednim momencie, gdy przyjdzie na to pora. Osobliwe, że kiedy człowiek się starzeje, nagle na wszystko ma czas.

* * *

Nawet dzisiaj nie wiem z całą pewnością, dlaczego to właśnie mnie upatrzono sobie, żebym był skrybą podczas konferencji prasowej marszałka. Antônio da Silva Paraguaçu, dowódca czternastego batalionu piechoty, kazał mnie wezwać przed południem i ochryple krzyknął na mnie, że mam się ogolić i pójść do Rancho, bo szykuje się wielkie wydarzenie i ja będę skrybą. Byli w oddziale też inni, co przysięgali, że potrafią pisać – jeden Mulat, chwalący się, że przed laty siedział w więzieniu w Rio z powodu kradzieży z włamaniem i tam, z nudów, nauczył się pisać. Pewien sierżant Metys, zawodowy fałszerz karciany, rzeczywiście znał się trochę na stawianiu liter – i ja sam widziałem, że w spokojniejsze dni, kiedy tamci z Canudos nie strzelali, pisał innym listy do domu, do członków rodzin i kochanek oficerów. Co prawda, to prawda, bohaterowie trafiali się w wojsku, ale pisać umiało w owym czasie jedynie niewielu.

Może wybór padł na mnie z powodu krążących pogłosek, że rozumiem po angielsku. Możliwe, że Antônio da Silva Paraguaçu słyszał, jak przechwalałem się tą kuchenną angielszczyzną, otrzymaną w spuściźnie po ojcu, i teraz, w tych ostatnich godzinach, chciał się popisać przed sprawozdawcami wojennymi, że w wojsku znajdzie się i taki piechur, co rozumie język angielski. Tak czy inaczej, rozkaz trafił do mnie niespodziewanie, bo na tym etapie ekspedycji byłem już równie obdarty i brudny, co wszyscy towarzysze walki. Dlatego ogoliłem się z pewnym trudem – z braku wody i mydła owłosienie z twarzy zdzierałem sobie wyszczerbionym ostrzem – i wytrzepałem bluzę, na ile się dało. W owym czasie wojsko stało się gromadą obszarpańców; przypominaliśmy wędrownych bandytów, desperados. Mimo wszystko starałem się, by mój ubiór przypominał mundur galowy. To nie było łatwe.

Pośpiesznie zebrałem i wepchnąłem do kieszeni służbowej bluzy kilka arkuszy papieru, buteleczkę atramentu i pióro – to była moja broń w czasie ekspedycji, bo prawdę mówiąc, przez dziesięć miesięcy nigdy nie miałem w ręce karabinu. Potem poszedłem do Rancho, gdzie – ze świadomością własnej urzędowej wagi – starałem się uroczyście i po wojskowemu zameldować u oficera pełniącego służbę. Lecz nikt się mną nie przejmował. Oficerowie i ordynansi wałęsali się po szopie, dysząc i posapując, udając ważnych, starając się nadać jakiś pozór porządku tej rozpadającej się szopie. Dowódca wydawał instrukcje chrapliwym głosem – najczęściej w sposób niezrozumiały. Dlatego usiadłem przy końcu długiego stołu, na brzegu ławki, ustawiłem przed sobą w gotowości przybory do pisania i zrobiłem tak uroczystą minę jak ktoś, kto niespodziewanie staje się jednym z ważnych naocznych świadków historycznego wydarzenia. Bardzo mi się podobało, że i ja mogę tam być, gdy marszałek będzie przyjmować dziennikarzy. Przed dwoma miesiącami – w sierpniu, w połowie zimy – skończyłem dwadzieścia lat. Teraz czułem się jak karzeł, który w cudowny sposób nagle urósł.

Ostatniego dnia kampanii przeciw Canudos w szopie, gdzie oczekiwaliśmy oficjalnych gości, oficerowie naprędce próbowali ułożyć jakąś dekorację mogącą nadać pomieszczeniu urzędowy charakter. Właściciel Rancho – Metys, fazendeiro – wraz z rodziną i bydłem zbiegł już całe tygodnie wcześniej. Zrobienie porządku nie było prostym przedsięwzięciem, już choćby dlatego, że w minionych dziesięciu miesiącach, na pustkowiach, nasi ludzie jakby całkowicie zapomnieli o warunkach i rekwizytach cywilizacji.

Jak wszędzie na swej drodze, gdzie tylko odbywał się przemarsz regularnego wojska, tak i tutaj żołnierze porysowali mury czerwonymi i czarnymi znakami: nabazgrali na ścianach wulgaryzmy przechodzące wszelkie cywilizowane wyobrażenia. Te tak typowe dla wyrostków, obrzydliwe wyzwiska nie oszczędzały nawet religijnych tabu – każdemu miejscowemu świętemu, a i samej Najświętszej Maryi Pannie posłano po kilka obelżywych wyrażeń, wypisanych na walących się ścianach z gliny, na folwarkach i w szopach, otaczających drogi przemarszu przez wojenny teren. Z bólu, a także z nudy spowodowanej wyczerpaniem i osłabieniem, ranni zabawiali się w taki sposób, że umaczanymi we własnej krwi palcami wypisywali na ścianach przypadkowych, zaimprowizowanych szpitali polowych wołające o pomstę do nieba świństwa – większość graffiti malowano tak, jak na ścianach domów dzieci smarują pradawne symbole erotyki, naśladując bezmyślnie wyrostków. Oficerowie, którzy sypiali nie na rozrzuconych na podłodze siennikach, ale w hamakach, zarezerwowanych dla bardziej uprzywilejowanych szarż, w gorączkowym gniewie dyktowali szeregowcom wysublimowane wulgaryzmy, przewyższające pospolite chłopskie kwiatki retoryczne. Dlatego szeregowcy, zabrawszy się teraz do pracy, by na cześć marszałka i dziennikarzy w jakiś sposób uporządkować pomieszczenie szopy w Folwarku Wikariusza, przede wszystkim starali się oczyścić ściany. Rycząc ze śmiechu, zdrapywali z murów te wybuchy namiętności, jakie ogarniały oddziały w przemarszu, usuwali owe czerwone i czarne obrzydlistwa, paskudzące całą powierzchnię ścian. I w trakcie pracy na cały głos wykrzykiwali co bardziej soczyste wyrażenia.

W tej godzinie – w chwili zwycięstwa – armia już niemal całkiem straciła wojskowy charakter… Szary płócienny mundur ze szkarłatnymi wypustkami, nakrycie głowy o szerokim rondzie – sombrero, które nasi północni krewni, gringos, żartobliwie przezywali kapeluszem na dziesięć galonów – łapcie o podeszwach rozdeptanych w kolczasto-krzaczastym, zarośniętym dzikimi krzewami, nieuczęszczanym labiryncie, jakim była caatinga: ten ubiór w całości ledwie już był „wojskowy”, jako że pod względem nędzy życia na pustkowiach wcale nie różniliśmy się od przeciwnika, nasz strój nie różnił się od tego, jak ubrani byli bandyci mafii w Canudos czy przydrożni capangas, miejscowi najemni mordercy.

Wyschnięta okolica również wcale nie przypominała terenu uprawianego ręką człowieka. Ziemia parowała gorzkim fetorem, jak zawsze podczas wielkiej suszy, kiedy stada już odeszły ze spierzchniętej, popękanej ziemi, pozostawiwszy po sobie skamieniałe gnojowisko. Żołnierze, których zawezwał dowódca, żeby pośpiesznie uporządkowali szopę, wyglądem zewnętrznym niewiele różnili się od wroga, od jagunços przycupniętych w leżącym naprzeciwko mieście z gliny. Brak wody, susza, powszechne zezwierzęcenie w błocie i krwi podczas dziesięciomiesięcznej wojny partyzanckiej, doprowadzające do wściekłości, ogłupiające ciśnienie atmosferyczne w tym tropikalnym klimacie, zapach siarki na pustkowiach, atmosfera podstępnego zagrożenia – wszystko to razem spowodowało w naszych ludziach zdziczenie. Dyscypliną, utrzymaniem porządku nikt się już nie przejmował. Nawet oficerowie nie domagali się okazywania szacunku; zarówno szeregowcy, jak i oficerowie załatwiali swoje potrzeby fizjologiczne bez zażenowania, obojętnie, jedni na oczach drugich. Wszelki wysiłek osłów i mułów marszałka Bittencourta był niewystarczający: w obozie stale brakowało tego, co najpotrzebniejsze. Amunicji było pod dostatkiem, ale mydła czy obuwia wiecznie mieliśmy za mało, bo przez gęstwę dzikich zarośli zaopatrzenie nie docierało czasem nawet na grzbietach mułów; albo dlatego że skradziono je jeszcze w drodze.

Również żołnierze podejmowali próby ucieczki – lecz po kilku dobach włóczęgi nędza życia na pustkowiach z powrotem zapędzała do obozu większość takich uciekinierów. W owych dniach działania wojenne nie nosiły już nawet śladu strategii czy taktyki. Z obu stron padały jeszcze strzały, ale ludzie strzelali raczej tylko z nudy. I tak samo z nudy żyli i umierali, jak się trafiało.

Uchodźców, którzy co dnia przybywali z Canudos tuzinami, czasem setkami, jednego po drugim zabijano. Kilkorgu dzieciom pozwolono zbiec, ale wszystkich mężczyzn, ponadto starców i często również kobiety tracono. To już nie były działania wojenne, żadna konieczność wojskowa nie nakazywała, żeby ludzie posuwali się do takiej rzeźnickiej roboty. Raczej był to tylko sposób spędzania czasu… podobnie jak przed dziesięcioleciami w Kanadzie i w Stanach nasi sąsiedzi polowali na Indian. Dowództwo wiedziało o tej okrutnej rozrywce; góra wiedziała o losie uchodźców, wyschłych z soków życia, odwodnionych z pragnienia, o brzuchach napuchniętych od głodu i jedzenia ziemi. Lecz przymykano oczy, bo uważano, że szeregowcy się nudzą, a coś trzeba robić… poza tym tutaj, na pustkowiach, pośród jam i pieczar Canudos, ludzkie życie i tak nie miało już żadnej wartości. O tej powtarzanej dzień za dniem obozowej rozrywce – o podobnym do sportu tępieniu ludzkich odpadków, co uszły z Canudos – wiedziano i po tamtej stronie, w tym błotnistym dole, jaki pozostał z Canudos. W jamach, wypełnionych rozpadającym się, gnijącym, zżeranym przez gangrenę ludzkim mięsem i odchodami, wciąż jeszcze żyło kilka setek buntowników, którzy teraz, w ostatnich godzinach, jakby zdziczeli od zapachu końca i porażki – od tej gorzko-trupiej woni śmierci, gęstymi woalami, podobnie jak poranne mgły u początku zimy, lgnącej ku twardej niczym kamień i spękanej ziemi. Ci maruderzy walczyli teraz podstępniej i okrutniej niż podczas miesięcy oblężenia, kiedy to na obu jeszcze liniach frontu widać było ślady jakiegoś wojskowego planowania. Najwyraźniej i po tamtej stronie, na froncie z gliny cały porządek uległ rozpadowi.

Buntownicy jakby oszaleli od świadomości, że wszystko dobiega końca. Walczyli w jakiejś pijanej ekstazie, jakby opary krwi, które wdychali, miały zapach rumu. Wiedzieli, że uchodźcy, których teraz już dzień po dniu stadami przeganiali do nas – tak po prostu, bo przeszkadzała im obecność wygłodniałych, jęczących z pragnienia kobiet, starców, malców – staną się ofiarami „oczyszczania”: to było to cyniczne, fachowe słowo, którym nasi witali kościotrupie zjawy, chwiejnie wyłaniające się z jam Canudos. Po „oczyszczaniu” zwłoki jeńców pozostawiano leżące wzdłuż drogi, a potem – zwykle co drugi–trzeci dzień – układano stos z trupów, które paliły się, trzaskając, i przypominały raczej trawione tropikalnym słońcem stwardniałe, popękane skóry wołu niż ludzkie ciała. I po tamtej stronie wiedziano, że „oczyszczanie” jest dla naszych jedynie żmudną robotą, wykonywaną bez specjalnego rozkazu z góry, za wiedzą przymykających oczy przełożonych. To wyrzynanie – bliskie pełnej nudy mitrędze – nie było już ani widowiskowe, ani ekscytujące. W miarę możliwości oficerowie nie pokazywali sprawozdawcom wojennym stosów kości. Lecz nawet bez pokazywania o tej ohydnej rozrywce wiedzieli wszyscy – wiedzieli w obozie, a także po przeciwnej stronie. Było to coś takiego, jakby jedni przeciw drugim walczyli już nie ludzie, ale zwierzęta z pustkowi, hieny i pumy.

Na początku bowiem, w czasie ekspedycji Moreiry Césara – osiem miesięcy wcześniej, w lutym – ci dzicy ludzie walczyli, wykazując się zaskakującą wiedzą strategiczną. Za basztami Starego Kościoła w Canudos, z kwatery głównej buntowników, dowódcy kierowali manewrami jagunços w zgodzie z wojskowymi wytycznymi. To był czas, kiedy rząd jeszcze wierzył, że Canudos – i wszystko, co działo się w okolicy „Świętego Miasta” – nie jest niczym innym, jak tylko zakłócaniem porządku przez fanatyczne, sekciarskie hordy, które da się złamać przy użyciu samej żandarmerii. W trakcie zdumiewającej wojskowej katastrofy drugiej ekspedycji Moreira César i jego adiutant przyboczny, pułkownik Tamarindo – dowódcy dobrze uzbrojonych oddziałów i baterii dział – zginęli jeszcze tak, jak wojownicy tracą życie na polu działań wojennych, w walce przeciw żołnierzom. Moreira César otrzymał postrzał w brzuch, jednak nawet gdy już konał, wciąż jeszcze nie rozumiał, jak możliwa jest ta przegrana w bitwie, jakimż to sposobem jakaś niezorganizowana banda rabusiów mogła rozgromić nowocześnie uzbrojone wojska republiki? Mimo wszystko, druga ekspedycja uległa zagładzie, tak jak pierwsza i – kilka tygodni później – trzecia, kiedy udział w starciu wzięły już także osły marszałka Bittencourta. Oddziały, maszerujące w czwartej ekspedycji po bezdrożach prowadzących ku Angico i Monte Favela, napotykały czaszki poległych bohaterów republiki, setek żołnierzy regularnego wojska. A z niższej gałęzi jednego z drzew kauczukowych zwieszała się straszna, zniekształcona figura: resztka, jaka pozostała z wyschniętych do kości zwłok i munduru pułkownika Tamarindo. Mimo wszystko wciąż jeszcze było to „prowadzeniem wojny” – nie tyle podług zasad znanych ze szkoły kadetów, ile raczej według praw pustkowi, jednak „prowadzeniem wojny”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Antônio Vicente Mendes Maciel (1830–1897) nosił przydomek Conselheiro, co dosłownie znaczy Doradca, zaś szerzej – Nauczyciel, Pocieszyciel. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [wróć]

Tytuł oryginału węgierskiego: Ítélet Canusoban

© Heirs of Sándor Márai Csilla Gaal (Toronto)

Okładkę i kartę tytułową projektowała: Drabecka Maria Redaktor prowadzący: Anna Rucińska Redaktor: Bianka Dziadkiewicz

Wydanie II elektroniczne

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.

Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl

© Copyright for the Polish translation by Irena Makarewicz, 2013, 2022 © Copyright for the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2013, 2022

ISBN 978-83-07-03549-9