Zaklęte pieniądze. Opowiadanie z życia ludu górskiego - Michał Bałucki - ebook

Zaklęte pieniądze. Opowiadanie z życia ludu górskiego ebook

Michał Bałucki

3,5

Opis

Pewien mieszkaniec Krakowa wyjeżdża w Tatry, aby zażyć powietrza, odpocząć. Towarzyszący mu w drodze Górale – mężczyzna i niewiasta, opowiadają mu liczne historie o niesłychanych skarbach pochowanych w leśnych ostępach i o zaklętych pieniądzach. I bynajmniej nie uważają oni, iż owe historie to tylko zmyślenia i legendy, ale szczera prawda i że warto owych bogactw szukać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 74

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Michał Bałucki

 

Zaklęte pieniądze

 

Opowiadanie z życia ludu górskiego

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Franciszek Ksawery Siemianowski (1811-1860), Widok Krakowa z Krzemionek Podgórskich (1845),

licencjapublic domain, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Franciszek_Ksawery_Siemianowski_-_Widok_Krakowa_z_Krzemionek_Podgórskich_1845.jpg

This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law,

including all related and neighboring rights.

 

Tekst wg edycji z roku 1875. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-188-5 

 

 

 

I. DROGA DO ZAKOPANEGO.

Było to przy końcu lipca; upały i kurz czyniły pobyt w mieście nieznośnym; kto mógł, wyjeżdżał na wieś lub do wód. I mnie przyszła ochota odetchnąć trochę po pracy świeżem powietrzem, a mianowicie miałem zamiar udać się w Tatry. Jak na szczęście zdarzyło się, że przechodząc jednego dnia koło Zamku, zobaczyłem górala i góralkę gapiących się na dzwon Zygmuntowski, i skoro ich spytałem, czyby nie wiedzieli o jakiéj okazyi do Zakopanego, góral ucieszony wnet odpowiedział:

– A dyć my was powieziewa panoczku, bo my z samego Zakopanego. Przywieźliźwa tu właśnie od nas jednego grubego (bogatego) pana. Wózek mamy jak się patrzy i koniki wartkie, to skoro popędzimy.

– A kiedyż moglibyśmy ruszyć w drogę?

– Choćby zaraz, bo konięta od wczoraj już wypoczęły i owsikiem nadziały się godnie.

Na rękę mi była ta gotowość górala i on sam spodobał mi się bardzo, bo był zwinny, rezolutny i wesoły. Ułożyłem się o zapłatę, i tego samego dnia zaraz po obiedzie ruszyliśmy w drogę we troje, to jest: ja, góral i żona jego Tereska, którą zabrał ze sobą do miasta, by mogła odwiedzić swego chorego brata w lazarecie i nadziwować się kościołom krakowskim. Była to kobiecina młoda, nieduża, zwinna i zgrabna jak kotek, z twarzą rumianą, płowemi włosami i śmiejącemi się, niebieskiemi oczkami. Jak się później przekonałem, był to wcale rzadki okaz górskiéj piękności, gdyż wogóle góralki nie odznaczają się zbyteczną pięknością. Ubrana była świątecznie w żółte buty i rańtuch, bo do wielkiego miasta wystroić się wypadało. Ale skoro tylko minęliśmy rogatki, wnet pozbyła się téj parady. Złote buty, rańtuch, czysta zapaska i książka do nabożeństwa poszły do kosza, i została w zwykłym stroju, składającym się z niebieskiéj spódnicy i takiegoż fartucha, zarzuconego na ramiona w kształcie płaszczyka. Żółta chusteczka w kwiaty, zawiązana pod brodę, zakrywała głowę i twarz od słońca. Mąż także dla wygody zrzucił z ramion twardą guńkę, poprawił na głowie kapelusz z małym okapem, ubrany sznurkiem muszli – gwizdnął na koniki, a te, lubo nieduże, poniosły nas szybko po białym gościńcu, który jak długi pas płótna ciągnie się od Krakowa w górę coraz wyżej przez zielone pola i laski ku mogilańskiemu kościołowi. Z pod kościoła raz jeszcze zobaczyłem Kraków, widoczny ztąd w całéj okazałości, rozsypany nad błękitną Wisłą. Tymczasem koniki napiły się wody, Jędrek palnął kieliszek wódki, Tereska zmówiła paciorek przed kościołem, i puściliśmy się daléj, a przed zachodem słońca stanęliśmy w Myślenicach na rynku, zapełnionym furami, które z gątami, deskami i drewnianem naczyniem szły na targ do Krakowa, Posiliwszy trochę siebie i konie, pojechaliśmy daléj – już o zmroku. Za Myślenicami gościniec ciągnie się wzdłuż rzeki Raby, za którą wznoszą się lesiste wzgórza, urozmaicone szachownicą zbożowych łanów. Raba płynie wązkiem korytem, ale szerokie jéj łożysko zasypane drobnemi kamieniami, świadczy o niespokojnym jej biegu i wylewach. To też ciemne, góralskie chaty uciekły od sąsiedztwa niespokojnéj rzeki i tulą się jak gniazda jaskółcze do boków gór i chronią się przed wylewami tamami z chrustu i kamieni. Kiedyśmy przejeżdżali przez tę okolicę, księżyc wychylił właśnie na krawędzie lasu pyzatą twarz swoją i oświecił nam drogę i rzekę. Tuż koło drogi na pagórku stał kościołek otoczony drzewami. Było to w Pcimiu. Jędrek uchylił kapelusza, a Tereska przeżegnała się nabożnie i z trwogą obejrzała się za siebie.

– A ty czego się boisz? – spytałem.

– Ano coś się rusza koło kościoła.

– To cień od drzewa.

Wstrząsnęła głową z niedowierzaniem.

– To był duch, panoczku – rzekła – idzie pewnie na pokutę do kościoła, bo wnet kury na północek zapieją.

Tłumaczyłem jéj jak mogłem, że duchy są niewidzialne; ale jéj wcale tem nie przekonałem. A Jędrek stając w obronie swéj połowicy, odezwał się poważnie:

– Nie mówcie tego panoczku, bo duchy muszą pokutować za grzechy i chodzą po świecie. Stary tatuś mój widywał nieraz takie pokutujące duszyczki. On wam o nich powie różności. Bo trzeba wam wiedzieć, że drzewiéj (dawniéj), kiedy mało gdzie była uprawna ziemia a tylko góry i lasy, to po lasach kryło się dużo zbójników, co napadali ludzi i obdzierali kościoły i dwory. To też po śmierci ciężko musieli pokutować za to, i nieraz widywano ich dusze jęczące koło zakopanych pieniędzy.

– Więc i w zakopane pieniądze wierzycie?

– Ba, a gdzieżby się podziały? Ta to oni ich ze sobą do trumny nie wzięli. Pieniądze są, jeno zaklęte, a tatuś mówią, że byle wiedzieć sposób dobrać się do nich, to je możnaby mieć i być bogatym. Ot tam za temi lasami, gdzie widać czubek góry, tam także były grube pieniądze, bo w tych lasach chodził dawniéj zbójnik Janosik. Musieliście o nim słyszeć?

Ciekawy byłem powieści, co tradycyą szły z ust do ust o zbójnikach i ich skarbach, i prosiłem Jędrka, by mi coś o nich napomknął.

– Ano był zbójnik Janosik – zaczął Jędrek – i miał koło siebie dwunastu takich, co nimi dowodził. Mieli się dobrze, wielkie skarby znosili do lasu i chowali w spruchniałym dębie. Jednego razu zachciało im dobrać do skrzyni starosty. A że dwór starosty był obronny i napad niebezpieczny, więc nim ruszyli, przysięgli sobie, że gdyby się rozproszyć musieli lub dostali się do kryminału, to za rok i sześć niedziel, kto żyw z nich zostanie, zejdą się koło dębu i podzielą skarbem. Poszli nocą. Ale starostę ktoś uprzedził, więc ich przyjął przygotowany. Otoczono ich wojskiem, wyłapano i okuto. Janosik jednak uciekł do Niedzicy, a ztamtąd dalej na Węgry, przebrany za dziada. Tam rozchorował się i umarł. Przed śmiercią wygadał się o skarbie przed jednym cieślą, co go pilnował w chorobie, i wytłumaczył mu, jak i gdzie ma szukać spruchniałego dęba.

– No i znalazł go ów cieśla?

– A kto go wie? Jedni mówią, że znalazł, ale nie głupi był przyznać się do tego. Inni mówią, że zapomniał rachować kroki po lesie, jak go to Janosik nauczył, i pobłądził – i że skarb do dziśdnia gdzieś leży. Może się znajdzie taki szczęśliwy, co go odszuka.

Na tem skończył Jędrek opowiadanie, zaciął koniki i popędził je żwawiéj, a ja sobie tymczasem rozmyślałem nad tem, dlaczego właśnie najwięcéj takich cudacznych powiastek o skarbach ukrytych, zaklętych pieniądzach przechowuje się między biednym ludem? Bogacze nie komponują sobie takich powiastek; oni robią pieniądze i mają je. Lud ich nie ma, żyje w ubóstwie i dlatego nędzę swoją umila sobie przynajmniej nadzieją urojonych bogactw. Im lud biedniejszy, tem więcéj takich powiastek sobie opowiada. U górskiego ludu jest ich mnóstwo. – Wszędzie napotkać można u nich podania o palących się pieniądzach, o ukrytych po skałach i lasach bogactwach, a nawet ludzie więcéj oświeceni marzą uparcie o bogatych kopalniach złota, kryjących się w łonie gór, i o sposobach dobrania się do nich. Ojciec Jędrka, jak się późniéj przekonałem, należał do takich ludzi, i syn przejął potrochu od niego to usposobienie. Parę razy jeszcze podczas drogi wracał do tego ulubionego przedmiotu i opowiadał mi o usiłowaniach, które podejmowali wraz z ojcem, do odkrycia jakiego skarbu. Wśród takiéj gawędki dojechaliśmy do Lubienia, wioski położonéj u stóp góry Luboń. Tuśmy się zatrzymali, by dać dłuższy odpoczynek koniom i sobie trochę czasu do spania. Przed wschodem słonka musieliśmy wyruszyć, aby na szczycie góry zobaczyć wschodzące słońce i Tatry, które ztamtąd pierwszy raz odsłaniają się w całéj okazałości.

Trudno mieszkańcom równin, którzy nigdy gór nie widzieli, dać wyobrażenie o tym wspaniałym widoku, jaki się przedstawia oczom z Lubonia od małéj karczemki, stojącéj tam przy drodze. Oko, jak koń puszczony na błonia, hula i pędzi po tych ogromnych obszarach ziemi, pogiętéj w pagórki i równiny, poprzerzynanéj białemi gościeńcami prowadzącemi do Jordanowa, Raby, Nowego Targu, pokrajanéj w pasy przeróżnéj barwy, jak próbki sukna, zaczernionéj lasami, domkami, kościołkami. Człowiek nie wie, gdzie pierwéj patrzyć, co pierwéj oglądać i podziwiać.

Po za tą szeroko ciągnącą się okolicą wznosi się po prawéj stronie za siną mgłą, jak za szklanną szybą, rozłożysta Babia góra, która dla okolicznych mieszkańców jest zarazem rodzajem barometru wróżącego słotę lub pogodę. Zanim chmury zakryją niebo i rozpłaczą się deszczem, pierwéj dają znać o tem za pośrednictwem Babiéj góry. Skoro głowa jéj obwinie się mgłami, jestto pewny znak bliskiego deszczu. W chwili kiedy ja stanąłem na szczycie Lubonia, dokąd doszedłem pieszo, wyprzedziwszy koniki Jędrkowe, Babia góra jasno i czysto rysowała się na błękitnem tle nieba, co mi dawało nadzieję, że z pogodą zajadę do Tatrów.

Tatry te stały przedemną w całym majestacie swoim, podobne ztąd do białych obłoków rozrzuconych na krańcach widnokręgu w najrozmaitszych kształtach. Miałem czas nasycić się tym pięknym widokiem, dopóki Jędrek nie nadciągnął z wózkiem. Wtedy wsiadłem i z góry na dół pędziliśmy szybko z turkotem po twardym gościńcu, wśród tumanu kurzawy, i niezadługo stanęliśmy w karczmie na Zaborni, gdzie napiłem się kawy, a Jędrek i Tereska gorącego mleka.

Za Zabornią znowu droga pnie się do góry, przechodzi koło kościoła świętego Krzyża, bardzo starego, stojącego wśród rozsochatych i gęsty cień dających lip, wije się kręto po górze Obidową zwanéj, chowa się we wsi Klikuszowej, przechodzi przez niewielki strumień, i znowu podnosi się na wzgórze, z którego widać szeroką równinę Dunajca, połyskującego jak rybia łuska w słońcu; a nad tą rzeką okazuje się kościół z białą wieżą i czarnemi dachami przytulonemi jedne do drugich. To stolica górskiéj okolicy, Nowy Targ.

Tu