Pan burmistrz z Pipidówki. Powieść z życia autonomicznego Galicji - Michał Bałucki - ebook

Pan burmistrz z Pipidówki. Powieść z życia autonomicznego Galicji ebook

Michał Bałucki

4,5

Opis

Doskonała satyra opisująca codzienne życie w XIX-wiecznym galicyjskim miasteczku. Autor obnażył w niej między innymi to, jak nieumiejętnie podchodzono wtedy do wywalczonej wolności. W żartobliwy sposób przedstawia też przyczyny zacofania w Galicji krakowskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 165

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Michał Bałucki

Pan burmistrz z Pipidówki

Powieść z życia autonomicznego Galicji

Warszawa 2017

Rozdział I

Co nieco o samej Pipidówce

Przede wszystkim muszę uprzedzić z góry czytelników, aby się daremnie nie trudzili nad szukaniem wyżej wyrażonego miasteczka na mapach Galicji i Lodomerii, bo go tam nie znajdą. Nie dlatego, jakoby Pipidówka nie istniała w rzeczywistości i była tylko wytworem fantazji autora, ale po prostu dlatego, że mieszkańcy owego sławnego grodu, urósłszy z czasem w ambicję, uważali tę nazwę jako ubliżającą ich powadze i podali do c.k. namiestnictwa pokorną prośbę o pozwolenie zamienienia jej na inną. Podobne zamiany nazwisk praktykują się dość często w Galicji, szczególnie u pojedynczych osób, które nie czując się na siłach uszlachetnienia sobą, swymi czynami własnego nazwiska, chcą nazwiskiem uszlachetnić siebie, i tak np. pan Cham prosi, aby mu wolno było nazywać się panem Grafem, i c.k. namiestnictwo, pobłażliwe na tego rodzaju słabości ludzkie, przychyla się zwykle łaskawie do prośby suplikanta i niejeden cham zostaje grafem – przynajmniej na papierze. Tak i tutaj się stało. Miasto otrzymało pokaźniejszą nazwę, ale lud okoliczny dotąd jeszcze po dawnemu je nazywa i żaden chłop, wiozący drzewo do miasta, nie powie ci inaczej, tylko że wiezie je do Pipidówki, a każda baba, wracająca z miasta, gdy ją zapytasz: „A skąd tam Pan Jezus prowadzi?” – od razu ci palnie: „Z przeproszeniem wielmożnego pana – z Pipidówki”. Dlatego i my, idąc za tradycją ludu, zatrzymaliśmy dawną nazwę.

Nazwa to stara – sięga bardzo dawnych czasów, jak to wyszperał w aktach kościelnych jeden z miejscowych uczonych, a powstała z okazji biby, którą jakiś magnat wyprawił był myśliwym, polującym z nim w tych stronach. Na uwiecznienie tego wspaniałego bankietu jasny pan kazał wybudować miasteczko, które z tej okazji nazwano Bibidówką, później zaś na Pipidówkę przekręcono. Równocześnie z miastem wybudowano niedaleko na górze zamek i nazwano go Obidówką – z tego powodu, że tam magnat ów miał kazać obić porządnie jednego z dworskich ludzi, zawiadujących psiarnią, za to, że mu gdzieś w lesie zaprzepaścił najpiękniejszego ogara. Na szczęście ogar się potem znalazł, a magnat, wynagradzając biednego Szczukę – tak się nazywał ów dworzanin – za niesprawiedliwe obicie, wystawił mu zamek, od obicia Obidówką nazwany, i oddał wraz z miasteczkiem i przyległymi borami w wieczyste posiadanie.

W taki sposób, dzięki ogarowi i obiciu, ród Szczuków przyszedł potem do znaczenia i liczył wielu znakomitych i wsławionych piórem i orężem mężów w kraju, a nawet w Wiedniu w ostatnich czasach niemałego dostąpił znaczenia, jak się to szczegółowo wykaże w ciągu niniejszej powieści.

W posiadaniu Szczuków Pipidówka szybko wzrastała i z lichej osady, jaką była pierwotnie, prędko zamieniła się na szykowne miasteczko z ratuszem na środku rynku i kościołem, który wnuk owego Szczuki obitego postawił Panu Bogu, na przebłaganie go za gwałtowne kopnięcie swojej pierwszej żony, która wskutek tego z nie donoszonym dziecięciem przeniosła się na poczekaniu do wieczności.

W jakiś czas potem znowu ten sam pan Szczuka, rozgniewany o coś na jednego z dworzan swoich, zamalował go po fizjonomii tak potężnie ciężką prawicą swoją, że dworzanin ani się spostrzegł, jak i kiedy zobaczył się nagle na łonie Abrahama. Była to już widać dziedziczna skłonność Szczuków, datująca się od owego obicia za ogara. Duch obitego Szczuki mścił się w potomkach swoich, na kim mógł. Była to jakoby nemezys historyczna, która jednak nie uwalniała Szczuki od wyrzutów sumienia; jasko iż był pan wielkiej przy tym pobożności, wystawił Panu Bogu drugi kościół i kto wie ile by jeszcze przy wrodzonej gwałtowności swojej był nafundował tych kościołów, gdyby go Pan Bóg nie był powołał wcześniej do osobistej odpowiedzialności przed Swój trybunał najwyższy.

Jak tam wypadła sprawa śp. Szczuki na sądzie boskim, nie wiadomo; w każdym razie mieszkańcy Pipidówki nieźle wyszli na tym, bo przyszli do dwóch wcale ładnych kościołów, z których jeden był uprzywilejowanym miejscem modlitwy cechu szewskiego, a w drugim zdunowie zgromadzali się na nabożeństwo.

Dwa te cechy – stanowiące główną ludność miasteczka – były w ciągłej walce między sobą o znaczenie i prawo pierwszeństwa. Ta wzajemna zawziętość sięgała tak daleko, że jakkolwiek oba cechy wyznawały religię rzymskokatolicką, jednak aby jeden nie był zmuszony robić to samo, co drugi, pod odmiennymi całkiem adresami wysyłali swoje modlitwy do nieba. I tak, ponieważ zdunowie mieli szczególniejsze nabożeństwo do Pana Jezusa Milatyńskiego, szewcy, nie chcąc iść za ich przykładem, sprowadzili sobie aż z Kobylan cudowny obraz Pana Jezusa i temu cześć boską oddawali. Zdunowie modlili się do Matki Boskiej Częstochowskiej, szewcy, na złość im, do Kalwaryjskiej; gdy szewcy dzień swoich patronów, Kryspina i Kryspiana, uroczystym obchodzili świętem, które kończyło się solenną pijatyką, zdunowie pracowali w ten dzień zawzięciej niż kiedykolwiek i żaden z nich ani w kościele, ani w karczmie się nie pokazał. Na złość sobie byliby gotowi każdy innego Pana Boga wyznawać, gdyby Kościół katolicki pozwalał na podobne herezje.

Żony także nie zostały w tyle za mężami i brały również gorący udział w tej walce, starając się wzajemnie zakasować, a mianowicie bogactwem i jaskrawością strojów. Jest to broń, którą do dziś dnia wojują kobiety ze sobą bez różnicy stanów i wyznań, czy ona tam szewcowa, czy hrabina, czy luterka, czy żydówka; ale pobożne pipidówczanki w tym się różniły od naszych dzisiejszych elegantek, że ich emulacja odbywała się na tle religijnym, że walka na stroje odbywała się przeważnie w czasie uroczystych nabożeństw, szczególnie na Boże Ciało, i że wysadzały się wtedy na stroje nie tylko dla swoich grzesznych ciał, ale i dla obrazów świętych. I tak np., kiedy panie szewcowe na uroczystą procesję sprawiły świętemu Kryspinowi i Kryspianowi srebrną sukienkę w pozłacane kwiaty, majstrowe zduńskiego cechu dodały swojemu patronowi koronę z prawdziwymi perłami i drogimi kamieniami. Za to szewcowe na następną procesję, chcąc zakasować Matkę Boską przeciwniczek, która była z drzewa zwyczajnymi kolorami lakierowanego, sprowadziły aż skądś z Niemiec do swojego feretronu Matkę Boską z wosku, z prawdziwymi włosami, która ruszała oczami, obracała głową i miała prześliczny aksamitny płaszcz niebieski ze srebrnymi gwiazdami. Zdunianki, jak to zobaczyły, z wielkiej złości i alteracji głosu nawet z piersi dobyć nie mogły dla zaintonowania pobożnej pieśni, a gdy jeszcze ksiądz celebrujący woskowej Matce Boskiej dał pierwszeństwo w pochodzie procesyjnym, wzburzenie ich tak się spotęgowało, że kto wie, czyby nie było przyszło do jakiego gorszącego zajścia, gdyby przewidująca Opatrzność nie była spuściła ulewnego deszczu, który ochłodził zagorzałe przeciwniczki i rozpędził je do domu jeszcze przed końcem procesji.

W ogóle wszystkie takie wspólne wystąpienia dwóch cechów dawały wielkie powody do obaw, do poważnych obaw, mówiąc stylem dzisiejszych dziennikarzy. To jeszcze wielkie szczęście, że ów Szczuka miał po dwakroć wyrzuty sumienia, bo gdyby tak obu cechom przyszło w jednym mieścić się kościele, kto wie do jakich zajść przyjść by musiało. Gdy tymczasem przy takim rozdziale walka i współzawodnictwo ograniczało się przeważnie na praktykach religijnych. I tak np. gdy szewcy oprócz słuchania mszy świętej, śpiewania litanii, godzinek, antyfon etc. urządzili sobie jeszcze dodatkowe nabożeństwo pod nazwą: „kaganek pobożności”, cech zdunów dla zaćmienia „kaganka” założył w swoim kościele „latarnię zbawienia”. Dotknięci tym szewcy w swojej ambicji zgasili co tchu skromny kaganek i urządzili sobie nabożeństwo „drabiny cnót chrześcijańskich”, po której każdy człowiek spinać się mógł coraz wyżej w miarę ilości odprawionych modlitw, postów i innych dobrych uczynków. Ale zdunowie i pod tym względem nie dali się prześcignąć i ufundowali u siebie „schody niebieskie”. Co schody, to nie drabina i koniec końców zdunowie tryumfowali. Ale niedługo, gdyż szewców w tym czasie spotkał niesłychany honor, a mianowicie, że jeden ze Szczuków, pan na Obidówce, Pipidówce i wreszcie okolicznych wsiach, wpisał się do bractwa cechu szewskiego.

Stało się to zaś w ten sposób, że ów pan Szczuka wskutek żywego temperamentu i wielkiej ambicji, jaką odziedziczył po przodkach, wyprawił jednego dnia na tamten świat w krwawym pojedynku pewnego mizernego szlachcica, co mu nasłał swatów o córkę. Córka, jako iż żywiła skryty afekt do owego szlachcica, nie mogła przenieść jego śmierci i uprosiwszy sobie u Pana Boga jakąś ciężką chorobę, wymknęła się z jej pomocą spod rodzicielskiej opieki, przenosząc się tam, gdzie już ojciec nie mógł jej wzbronić połączenia się z ukochanym w krainie wiecznej szczęśliwości.

Pan Szczuka uczuł bardzo tę stratę i żałował niesłychanie popędliwości swojej, a że nie miał już funduszów na postawienie trzeciego kościoła, więc dla upokorzenia butnej ambicji swojej poniżył się tak dalece, że on, szlachcic z dziada i pradziada, wpisał się do bractwa mizernych szewców, wnosząc zarazem wieczystą fundację dwadzieścia pięć kamieni wosku na światło rocznie i dochody z jednego folwarku na mszę żałobną za duszę córki i owego zarąbanego przez siebie szlachcica.

Można sobie wyobrazić, jaką to dumą nadęło szewców pozyskanie takiego personata dla swego cechu i jak ten ich honor musiał zdunów kłuć w oczy. Poczęli i oni teraz szukać na gwałt po okolicy jakiegoś dostojnika, którego nazwiskiem mogliby przyozdobić swoje księgi cechowe. I udało im się rzeczywiście złapać jakiegoś przybysza, udekorowanego podobno jakimś zagranicznym tytułem, który nie od dawna osiedlił się w tych stronach i pisał się comes imperii. Szlachetny komes dla pozyskania sobie miejscowej ludności chętnie dał się wciągnąć w księgi cechu zduńskiego.

Odtąd zaczęły się z obu stron formalne obławy na członków honorowych. Gdzie tylko w okolicy znaleziono jakiego szlachcica, co miał mankament na sumieniu, który trzeba było zmazać pokutą, albo gonił za popularnością, wnet cechy słały do niego swoich delegatów, zapraszając na członka honorowego.

Dodać tu jeszcze trzeba, że zdunowie materialnie stali o wiele lepiej od szewców, a to z tego względu, że podczas kiedy wyroby ich równie w szlacheckich dworkach, jak i chłopskich chatach stały się niezbędnymi, bez butów bardzo wielu ludzi w onych czasach się obywało, równie jak i dzisiaj, gdy wskutek wyśrubowanych niesłychanie podatków i dodatków od podatków także wielu z konieczności bez butów obywać się musi.

Mieli jednak szewcy w Pipidówce swój wiek złoty, a zaczął się on od zaślubin jednego ze Szczuków, który, mniej dumny od swoich przodków albo też może więcej od nich potrzebujący pieniędzy na zbytkowne wydatki i pokrycie różnych deficytów, pojął za żonę córkę jakiegoś handlarza drzewa na Śląsku, z którym to handlarzem zabrał był bliższą znajomość przy wytrzebianiu swoich lasów, także dla pokrycia deficytów. Handlarz potrzebował zięcia szlachcica, pan Szczuka potrzebował pieniędzy i rzecz cała ułożyła się przez faktorów ku obopólnemu zadowoleniu.

Otóż w chwili gdy pan młody miał wracać z weselnych godów do domu, mieszkańcy Pipidówki otrzymali Wink von oben, tj. od zarządcy dóbr i plenipotenta, że dobrze byłoby, aby na przyjęcie młodej pary urządzili jaką owację. A że wtedy nie znano jeszcze fakelcugów, serenad, obiadów składkowych, thedtre-pare i innych podobnych wymysłów, którymi dzisiejsze pokolenia czczą swoje znakomitości, przeto mieszkańcy Pipidówki, a względnie zdunowie i szewcy, ograniczyli się na tym, że zabrali z kościoła cechowe chorągwie i inne insygnia i wyszli z tym na spotkanie nowożeńców do najbliższej karczmy.

Czekano godzin kilka, a że się na deszcz zanosiło i mrok zaczął zapadać, a państwa młodych jak nie widać, tak nie widać, więc zdunowie, którzy zatęsknili do żon i pierzyny, zakasawszy poły świątecznych kapot, powrócili do miasta. Szewcy byliby może to samo zrobili, gdyby nie ta okoliczność, że przez te kilka godzin czekania tak się zakrapiali szpagatówką czy też jakimś innym odwarem okowity, że im nogi odmówiły posłuszeństwa do powrotu i radzi nieradzi zostać musieli, rozkwaterowani to po ławach karczmy, to na ziemi, dopóki im ostatnie krople okowity nie wyparują z mózgownic.

Właśnie byli na ukończeniu tej operacji i niektórzy myśleli już o świeżym napełnieniu się alkoholem, kiedy znać dano, że orszak ślubny przy blasku zapalonego łuczywa ukazał się na drodze od strony lasu. Szewcy łap co tchu za chorągwie i wybiegli przed karczmę na powitanie dziedzica, co go tak rozczuliło i ujęło za serce, że w przystąpię dobrego humoru oddał cechowi szewskiemu wyłączny przywilej utrzymywania szynków i pędzenia wódki w Pipidówce.

Przez ten fawor cech szewców przyszedł wkrótce do znacznych dochodów i byłby się zapewne wielce zbogacił, gdyby umiał pomiernie używać tego szczęścia, co nań spadło tak niespodziewanie. Ale szewcom poprzewracało się w głowach, zaczęli zbytkować, urządzali sobie blaumontagi, trwające nieraz całe tygodnie, kazali się chłopom nosić w lektykach po mieście, naśladując w tym wielkich panów, znęcali się nad zdunami, wyprawiali bezeceństwa i pijatyki, tak że należało do osobliwości spotkać szewca nie powalanego w błocie, bez podbitego oka i czerwonego nosa. Rozpili się na potęgę, zaniedbali warsztaty, rozłajdaczyli się, rozpróżniaczyli, potracili to, co mieli, aż w końcu przyszło do tego, że dla ratowania się od ostatecznej nędzy musieli prawo propinacyjne odprzedać Żydom.

Od tego czasu datuje się wejście Izraelitów do Pipidówki. Dotąd na mocy jakiegoś przywileju nie wolno im było osiedlać się w mieście i mieszkali za rzeczką, której nazwiska tutaj ze względu przyzwoitości powtórzyć nie możemy, a która była straszniejszą do przebycia dla Izraelitów niż ongi Morze Czerwone, bo choć niejednemu z nich udało się z pomocą kładki lub mostka przejść ją suchą nogą i odważył się wejść do miasta, to z powrotem z pewnością nie wrócił sucho dzięki czujności pauprów miejskich, którzy lepiej niż niejedna straż graniczna czuwali nad pochwyceniem kontrabandy żywego mięsa żydowskiego i skoro takowe w chałacie lub jupicy pojawiło się w jakiej uliczce, wnet ścigali je gradem kamieni, pantoflami i co było pod ręką.

Żydzi więc rzadko kiedy pojawiali się w mieście. Za to piękne mieszkanki Pipidówki odprawiały częste pielgrzymki za rzeczkę po sprawunki i towary, za które katoliccy kupcy w mieście kazali sobie dwa razy tyle płacić. Ci to kupcy głównie gardłowali przeciwko wpuszczeniu Żydów do miasteczka, powołując się na jakiś stary przywilej któregoś ze Szczuków. Ale szewcy, którym szło o korzystne spieniężenie prawa wyszynku, wspólnie z Żydami tak manewrowali, tak umieli przerobić na swoją stronę plenipotenta pana Szczuki, który pod nieobecność, właściciela, siedzącego w Wiedniu, zawiadywał majątkiem i wszelkimi interesami, że przywilejowi łeb skręcono i szewcy, jak drugi Mojżesz, wprowadzili Żydów do „ziemi obiecanej”. Pipidówka, jak niegdyś Jerycho, poddała się Żydom, z tą tylko różnicą, że pod Jerycho Żydzi trąbili i od tego trąbienia upadły mury, a tu trąbienie katolików, a specjalnie szewców, ułatwiło im zdobycie miasta.

Wbrew przyjętemu przez zwycięzców zwyczajowi Żydzi nie odprawili tryumfalnego wjazdu do zdobytego miasta; wsunęli się do niego prawie po jezuicku, chyłkiem, cichutko, przeważnie nocą, wioząc na tryumfalnych wozach kolorowe bety, brudne, rude, kędzierzawe bachory i paki z towarami.

Kupcy katoliccy próbowali ratować się w tej inwazji żydowskiej jeszcze w ten sposób, że usiłowali nakłonić właścicieli domów w imię patriotyzmu, solidarności, wspólności religii, aby niewiernym Żydom nie wynajmowano mieszkań w mieście. Ale solidarność katolicka nie wytrzymała ataku żydowskich pugilaresów, które wydawały niesłychane dotąd w mieście ceny za mieszkania, i stało się, że po paru miesiącach nie tylko na bocznych uliczkach, ale nawet w głównym rynku zajaśniały jaskrawymi kolorami wystawy sklepów żydowskich. Tu „handel pod kogutkiem, gdzie jest piwo z dobrem wutkiem”, tam golarnia żydowska z dużym szyldem przedstawiającym jakiegoś szlachcica z pomydloną brodą i pijawką na policzku, którego Żyd za nos trzymał, gdzie indziej znowu w oknie powystawiano na pokaz i przynętę rozmaite części ubrania, począwszy od kapeluszy, a skończywszy na takich, o których się nie mówi przy damach i nie pisze w książkach.

Nastała tedy rywalizacja, na której wprawdzie kilku kupców wyszło z torbami z miasta, ale miasto samo zyskało i od tego czasu podnosić się zaczęło, szczególnie gdy przeniesiono do niego urząd powiatowy. Z urzędem przybyła poczta, apteka, doktor, potem szkoła wydziałowa, trafika i loteria, a z tym wszystkim nowa, napływowa ludność, wobec której dawna, jako biedniejsza i nieoświecona, cofnęła się na dalszy plan i mieściła się na przedmieściach i poddaszach.

Ze zdunów zaledwie czterech czy pięciu utrzymało się w miasteczku, reszta rozeszła się po świecie za zarobkiem, nie mogąc wytrzymać konkurencji z zagranicznymi wyrobami, które się ukazały na jarmarkach, a szewcy, zbiedniali i obdarci, trudnili się głównie wyrobem chłopskiego obuwia, które na kijach roznosili na sprzedaż po jarmarkach i odpustach. Z ich dawnej świetności zostały im tylko księgi cechowe, chorągwie bractwa, z którymi występowali na Boże Ciało, i wspomnienie miłe, którym się rozweselali przy anyżówce lub rosolisach w szynku propinacyjnym. Dom, w którym dawniej ich cech się mieścił, należał teraz do Szai Mendla, handlarza żelaza, który przerobił go na piętrową kamienicę. Na drugiej stronie rynku aptekarz także wybudował sobie murowany dom, którym, jak utrzymywał, przyczynił się niemało do podniesienia świetności miasta. Najwspanialej jednak wyglądała oberża Pod Złotym Lwem, na którą zwracam szczególniejszą uwagę czytelników moich, gdyż właścicielem jej był pan Mikołaj Pocięgłewicz, którego pozwoliłem sobie wziąć na bohatera niniejszej powieści.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.