Wyzwoleni rodzice, wyzwolone dzieci - 2017. Twoja droga do szczęśliwej rodziny - Adele Faber, Elaine Mazlish - ebook

Wyzwoleni rodzice, wyzwolone dzieci - 2017. Twoja droga do szczęśliwej rodziny ebook

Adele Faber, Elaine Mazlish

4,8

Opis

Nowe wydanie praktycznego podręcznika autorek bestsellerowego Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały. Jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły.

W książce Wyzwoleni rodzice, wyzwolone dzieci Adele Faber i Elaine Mazlish dzielą się spostrzeżeniami, poradami i wskazówkami, dotyczącymi sposobów, jak ulepszać życie rodzinne. Wyciągając wnioski z długich rozmów prowadzonych z rodzicami oraz na podstawie własnych doświadczeń autorki wskazuję drogę, jak krok po kroku doskonalić sposoby porozumiewania się, by i rodzice i dzieci wyzwolili z siebie to, co najlepsze. Wydanie ukazuje się w odświeżonej szacie graficznej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 292

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (21 ocen)
17
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anjawo11

Nie oderwiesz się od lektury

Książka fantastyczna niestety lektorka już nie
00
Agata181094

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa, uczy nowych, mądrzejszych form rozmowy i zrozumienia :)
00
o_ogloszenia

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna
00

Popularność




Tytuł oryginału LIBERATED PARENTS, LIBERATED CHILDREN
Copyright © 1990 by Adele Faber and Elaine Mazlish This edition published by arragement with Grosset & Dunlap, a member of Penguin Group (USA) LLC, a Penguin Random House Company
Copyright © 1994, 2017 for the Polish edition by Media Rodzina Sp. z o.o. Copyright © 1994, 2017 for the Polish translation by Beata Horosiewicz
Projekt okładki Sambor Mordalski
Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki – z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych – możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.
ISBN 978-83-8008-988-4
Media Rodzina Sp. z o.o. ul. Pasieka 24 61-657 Poznańtel. 61 827 08 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Wszystkim rodzicom na całym świecie,którzy zafrasowani mruczeli pod nosem:„Musi być jakiś lepszy sposób”.

PRZEDMOWA

Znalazłyśmy się w uprzywilejowanej sytuacji. Przez ponad pięć lat uczestniczyłyśmy w warsztatach dla rodziców, prowadzonych osobiście przez doktora Haima Ginotta – psychologa, wykładowcę i autora. Należał on do tych nielicznych nauczycieli, którzy potrafią w niezwykle przystępny sposób przedstawiać trudne koncepcje, którzy chętnie powtarzają to, czego słuchacze pragną wysłuchać raz jeszcze. Jego zafascynowanie nowymi pomysłami nieustannie odświeżało nasz zapał. Wymagał od nas w zamian, byśmy eksperymentowali, dzielili się swoimi doświadczeniami i badali własne możliwości.

Rezultaty tych doświadczeń przeszły nasze oczekiwania. Kiedy próbowałyśmy wprowadzać teorię w życie, a z praktyki wyciągać własne wnioski, uświadamiałyśmy sobie, jakie zmiany zachodzą w nas samych, w naszych dzieciach i w innych uczestnikach zajęć.

Wiele zawdzięczamy doktorowi Ginottowi, który wyposażył nas w umiejętności, dzięki którym możemy pomóc naszym dzieciom i łaskawiej odnosić się do siebie samych. Nie jesteśmy w stanie spłacić tego długu. Możemy jedynie przekazać nasze doświadczenia innym rodzicom, mając nadzieję, że okażą się dla nich przydatne.

PODZIĘKOWANIA

Dziękujemy:

Naszym dzieciom: Kathy, Liz i Johnowi Mazlish; Carlowi, Joannie i Abramowi Faber za to, że przez wiele lat dzielili się z nami swoimi pomysłami i uczuciami. Każde z nich wzbogaciło na swój sposób naszą książkę.

Leslie’emu Faberowi, który spędził wiele godzin nad naszymi pierwszymi notatkami. Jego komentarze i pytania zmuszały nas niezmiennie do ponownego przemyślenia, doskonalenia i wyjaśniania tekstu.

Robertowi Mazlish, który czytał nasze pierwsze niewprawne próby pisarskie i zobaczył ukończoną książkę. Jego wiara w nasze możliwości pomogła nam uwierzyć w siebie.

Uczestnikom warsztatów, którym powierzałyśmy, podobnie jak oni nam, wielkie i małe dramaty naszego życia. Na każdym spotkaniu ich wsparcie dodawało nam siły.

Naszemu wydawcy Robertowi Markelowi za wrażliwość i pomoc na każdym etapie procesu wydawniczego.

Paniom doktor: Virginii Axline, Dorothy Baruch, Selmie Fraiberg oraz doktorowi Carlowi Rogersowi, których prace pomogły nam potwierdzić i poszerzyć własne doświadczenia.

Doktor Alice Ginott za ciepłe słowa zachęty i liczne pomocne uwagi.

I przede wszystkim doktorowi Haimowi Ginottowi za uważne przeczytanie maszynopisu, nieocenione sugestie oraz za to, że nieustannie nas inspirował. Dziękujemy mu za udzielenie pozwolenia na opublikowanie tej książki, która przekazuje jego zasady porozumiewania się z dziećmi.

OD AUTOREK

Gdy tylko zaświtała nam myśl o napisaniu tej książki, zrozumiałyśmy, że istnieje ten oto problem: w jaki sposób uczciwie opowiedzieć naszą historię, nie naruszając jednocześnie prywatności uczestników zajęć jak i naszych rodzin? Postanowiłyśmy stworzyć grupkę bohaterów, których przeżycia będą inspirowane przeżyciami naszymi oraz innych poznanych rodziców. Jennifer, narratorka książki, ma nasze najlepsze i najgorsze cechy i chociaż nie można jej utożsamić z żadną z nas, przemawia prawdziwie w imieniu wszystkich.

Adele Faber i Elaine Mazlish

WPROWADZENIE – UAKTUALNIENIE

Kiedy dowiedziałyśmy się, że nasz wydawca planuje drugie wydanie książki Wyzwoleni rodzice, wyzwolone dzieci z nową okładką i w większym formacie, byłyśmy zachwycone. Żywot książki w miękkiej oprawie na półce księgarskiej trwa przeciętnie kilka tygodni. A tu proszę, nasza szesnaście lat od pierwszego wydania (w roku 1974) nie tylko trzymała się coraz lepiej, ale miała ukazać się ponownie w atrakcyjniejszej formie. Ale najbardziej uradował nas fakt, że nowe wydanie da nam szansę dopisania do książki posłowia, które osadzi ją mocno w latach dziewięćdziesiątych i przedłuży jej żywot.

Zaczęłyśmy pracę od zrobienia czegoś, czego nie robiłyśmy od lat – przeczytałyśmy ponownie własną książkę. Przypominało to przewracanie kartek albumu ze starymi zdjęciami. Prawie nie mogłyśmy poznać siebie samych. Byłyśmy wówczas młodymi matkami, usiłującymi nauczyć się bardziej skutecznych sposobów postępowania z dziećmi. Teraz nasze dzieci już dorosły, a my przekazywałyśmy swą wiedzę nowemu pokoleniu rodziców.

A jak bardzo zmienił się świat! Tak znacznie, że to, co wtedy uważałyśmy za rzecz naturalną i normalną, teraz wydawało nam się dziwne. Prawie wszystkie matki, o których pisałyśmy, nie pracowały zawodowo i poświęcały swój czas przede wszystkim opiece nad dziećmi, a pracujący ojcowie zazwyczaj bywali poza domem. W naszej książce uwzględniłyśmy tylko jedną niepełną rodzinę i nie napisałyśmy nic na temat stosunków z przybranymi rodzicami z tej prostej przyczyny, że wiele lat temu nie znałyśmy takich rodzin. Nie wspomniałyśmy też ani słowem o rodzinach, w których oboje rodzice pracują zawodowo, o nie pracujących mężach, o nianiach i opiekunkach do dzieci.

A jednak kiedy ponownie przeczytałyśmy wszystkie rozdziały, zrozumiałyśmy również, jak niewiele zmieniły się pewne rzeczy. Dzisiaj matki i ojcowie nadal troszczą się o to, żeby ich dzieci były szczęśliwe, miały przyjaciół, dobrze sobie radziły w szkole, żeby wszystko układało się pomyślnie; nadal martwią się, gdy dzieci walczą ze sobą, są piskliwe, próżnują, bałaganią, są nieposłuszne; dzisiaj również dręczy ich poczucie winy, złość i przytłacza odpowiedzialność za drugiego człowieka.

Zauważyłyśmy z dumą, że pod pewnymi względami nasza książka wyprzedziła swoje czasy. Ukazała związek pomiędzy ufnością dziecka we własne siły a jego zdolnością do samoobrony, przedstawiła sposoby uwolnienia dziecka od grania ról, które je przerastają, i opisała rozmaite metody budowania szacunku do samego siebie. Zrozumiałyśmy również, że spojrzałyśmy realistycznie na problem gniewu rodziców – od łagodnej irytacji do wściekłości wymykającej się spod kontroli – i znalazłyśmy sposoby radzenia sobie z tym tak, aby dzieci nie stały się naszymi ofiarami. Nieustannie poruszałyśmy kwestię szacunku dla rodziców, szacunku dla dzieci, szacunku dla trudności wspólnego życia.

Nim jeszcze skończyłyśmy czytać ostatni rozdział książki, ogarnęło nas ponownie przekonanie i podniecenie, które sprawiło, że w ogóle zaczęłyśmy pisać książkę. Nie tylko była ona nadal znacząca, ale zasady i umiejętności, które przekazywała, wydawały nam się teraz ważniejsze niż kiedykolwiek. Żyjemy w czasach wywołujących stresy. Rodzice znajdują się pod ogromną presją, usiłując poradzić sobie „z tym wszystkim”. Wielu boryka się z problemami samotnie. Wymagania są wysokie. Energii niewiele. Cierpliwość na wyczerpaniu. Dni są ciągle za krótkie. Jesteśmy przekonane, że uczciwe i pełne troski metody porozumiewania się mogą znacząco pomóc w osiągnięciu trwałości i normalności współczesnej rodziny.

1

Na początku były słowa

Coś tu nie pasowało.

Jeśli wszystko robiłam dobrze, to dlaczego tyle nie wychodziło tak, jak powinno?

Nie wątpiłam ani przez chwilę, że jeśli pochwalę dzieci – dam im do zrozumienia, jak bardzo cenię ich wysiłek, każde ich osiągnięcie – to automatycznie zdobędą pewność siebie.

Dlaczego więc Jill ma tak mało pewności siebie?

Byłam przekonana, że jeśli będę dyskutować z dziećmi – wytłumaczę spokojnie i logicznie, dlaczego należy coś zrobić – to one zareagują zgodnie ze zdrowym rozsądkiem.

Dlaczego zatem każde tłumaczenie wywołuje kontrargument Davida?

Naprawdę wierzyłam, że jeśli nie będę nadopiekuńcza, jeśli pozwolę dzieciom robić samodzielnie to, co są w stanie zrobić, to nauczą się niezależności.

Dlaczego więc Andy ciągle czepia się mojej spódnicy i płacze?

Wszystko to było nieco deprymujące. Ale najbardziej martwiło mnie ostatnio moje zachowanie. Cóż za ironia! Ja, która zamierzałam być matką stulecia; ja, która zawsze czułam taką wyższość wobec tych krzyczących, szarpiących dzieci, „niedobrych” matek, które widywałam w supermarketach; ja, która postanowiłam, że nigdy nie będę popełniać błędów moich rodziców; ja, która czułam, że mam tak wiele do zaofiarowania: moje ciepło, niewyczerpaną cierpliwość, moją prostą radość życia, wpadłam dziś rano do pokoju dzieci, spojrzałam na podłogę usmarowaną farbkami i wydałam z siebie wrzask, przy którym krzyki matek w supermarketach brzmiałyby łagodnie jak głos dobrej wróżki. Ale najbardziej przykre dla mnie było to, co powiedziałam: „Odrażające flejtuchy. Czy ani na chwilę nie można zostawić was samych?”. To były słowa, które często słyszałam w dzieciństwie i które znienawidziłam. Co się stało z moją niewyczerpaną cierpliwością? Gdzie podziała się ta radość życia, którą chciałam im ofiarować? Jak mogłam tak dalece odejść od moich pierwotnych marzeń?

Będąc w takim nastroju, natknęłam się na notatkę z przedszkola przypominającą rodzicom, że tego wieczora odbędzie się wykład specjalisty z dziedziny psychologii dziecka. Byłam zmęczona, ale wiedziałam, że tam pójdę. Czy uda mi się przekonać Helen, żeby mi towarzyszyła?

Wątpliwe. Helen nieraz wyrażała swój brak zaufania do takich ekspertów. Woli polegać na tym, co nazywa zdrowym rozsądkiem i intuicją. W przeciwieństwie do mnie nie narzuca sobie w wychowaniu dzieci tak wielu wymagań ani dalekosiężnych celów. Być może wynika to z faktu, że jest rzeźbiarką i oprócz zajmowania się dziećmi ma inne zainteresowania. W każdym razie zazdrościłam jej tego luzu i całkowitej wiary we własne siły. Helen sprawia wrażenie osoby, która nigdy nie traci kontroli... Ale ostatnio narzekała trochę na dzieci. Widocznie przez minionych kilka tygodni ciągle sobie dokuczały, a jej słowa ani postępowanie nie skutkowały. Zdaje się, że ani intuicja, ani zdrowy rozsądek nie pomagały jej ostatnio radzić sobie z codziennymi bitwami dzieci.

Kiedy wykręcałam numer Helen, pomyślałam, że może, wziąwszy pod uwagę rozwój wypadków, odrzuci swoje uprzedzenia i zechce mi towarzyszyć.

Ale Helen była nieugięta. Powiedziała, że nie poszłaby na kolejny wykład na temat psychologii dziecka, nawet gdyby wykładowcą był sam Zygmunt Freud. Stwierdziła, że ma dość słuchania namaszczonych frazesów o tym, jak to dzieci potrzebują miłości, poczucia bezpieczeństwa, stanowczych ograniczeń, miłości, konsekwencji, miłości, elastyczności, miłości... Powiedziała, że kiedy ostatnim razem poszła na takie spotkanie, przez trzy dni kręciła się nerwowo po domu, starając się zmierzyć, ile daje dzieciom miłości. Jeszcze nie doszła do siebie po tamtym doświadczeniu na tyle, żeby ponownie wysłuchiwać jakichś uogólnień wpędzających ją w niepokój.

Ze słuchawki dobiegł krzyk:

– Właśnie, że powiem! Właśnie, że powiem!

– Tylko spróbuj, a znowu to zrobię!

– Mamo, Billy rzucił we mnie klockiem!

– Ona nadepnęła mi na palec.

– Wcale nie, ty wielki byku!

– O Boże – jęknęła Helen. – Znowu to samo! Wszystko oddam, żeby wyrwać się z tego domu!

Podjechałam po nią o ósmej.

Tego wieczoru wykładowcą był doktor Haim Ginott, specjalista z dziedziny psychologii dziecka i autor nowej książki zatytułowanej Między rodzicami a dzieckiem. Rozpoczął wykład od postawienia pytania: Co odmiennego jest w języku, którego używam w kontaktach z dziećmi?

Popatrzyliśmy po sobie nierozumiejącym wzrokiem.

– Język, którego używam – ciągnął – nie ocenia. Unikam wyrażeń, które oceniają charakter bądź zdolności dziecka. Wystrzegam się takich słów, jak „głupi, niezdarny, zły”, a nawet takich, jak „piękny, dobry, cudowny”, ponieważ nie są one pomocne, przeszkadzają dziecku. Zamiast tego używam słów, które opisują. Opisuję to, co widzę, opisuję to, co czuję. Ostatnio mała dziewczynka przyniosła mi rysunek i zapytała: „Czy to jest ładne?”. Popatrzyłem na jej dzieło i odparłem: „Widzę fioletowy dom, czerwone słońce, niebo w paski i dużo kwiatów. Patrząc na to, mam wrażenie, że jestem na wsi”. Uśmiechnęła się i powiedziała: „Narysuję jeszcze jeden!”.

Przypuśćmy, że odpowiedziałbym: „Piękny, jesteś wielką artystką”. Mogę państwa zapewnić, że byłby to ostatni rysunek, jaki narysowałaby tego dnia. Bo co może być lepsze niż „wielki” i „piękny”? Jestem przekonany o tym, że słowa, które oceniają, powstrzymują dziecko, a słowa, które opisują, wyzwalają je.

Lubię opisujące słowa również dlatego – mówił dalej – że zachęcają one dziecko do samodzielnego znalezienia rozwiązania problemu. Dam państwu przykład. Kiedy dziecko rozleje mleko, mówię do niego: „Widzę, że mleko się rozlało” i wręczam mu szmatkę. W ten sposób unikam obwiniania i kładę nacisk na to, co istotne – na to, co dziecko powinno zrobić. Gdybym zamiast tego powiedział: „Głupi! Zawsze wszystko rozlewasz. Nigdy się tego nie nauczysz!”, to możemy być pewni, że dziecko zmobilizowałoby wszystkie siły na obronę, a nie na szukanie rozwiązania. Usłyszeliby państwo: „Bo mnie popchnął” albo „To nie ja, to pies”.

W tym momencie elokwentna pani Noble, autorytet w wielu sprawach w naszej społeczności, zabrała głos:

– Doktorze Ginott, to, co pan mówi, jest bardzo interesujące, ale zawsze miałam wrażenie, że to, co mówimy do dziecka, nie jest takie ważne, dopóki ono wie, że jest kochane. Kiedy czuje, że naprawdę jest kochane, to można powiedzieć prawie wszystko. Chodzi mi o to, że w ostatecznym rozrachunku liczy się tylko miłość, prawda?

Doktor Ginott wysłuchał jej uważnie, po czym powiedział:

– Sądzi pani, że same słowa nie są takie ważne, dopóki towarzyszy im miłość. Jestem innego zdania. Przypuśćmy, że znajduje się pani na przyjęciu i niechcący wylała pani wino. Pewnie nie byłaby pani zachwycona, gdyby mąż powiedział: „Niezdara! Znowu to samo. Gdyby przyznawali nagrody za niszczenie domu, zdobyłabyś pierwsze miejsce”.

Pani Noble uśmiechnęła się z zakłopotaniem.

– Przypuszczam, że wolałaby pani, gdyby mąż powiedział: „Kochanie, widzę, że wino ci się rozlało. Mogę ci pomóc? Proszę, weź chusteczkę”.

Po raz pierwszy widzieliśmy, jak pani Noble zabrakło słów.

– Nie pomniejszam potęgi miłości – mówił dalej doktor Ginott. – Miłość jest bogactwem. Ale nawet kiedy jesteśmy bogaci w sensie materialnym, musimy nieraz rozmieniać wielkie sumy na drobne. W budce telefonicznej większy pożytek przyniesie dziesięciocentówka niż banknot pięćdziesięciodolarowy. Aby nasza miłość służyła dzieciom, musimy się nauczyć, jak zamieniać ją na słowa, które mogą im pomóc – krok po kroku – kiedy rozleje się mleko albo kiedy pokazują nam rysunek i czekają na pochwałę. I gdy się złościmy, to też możemy używać takich słów, które nie wyrządzają szkody i nie tłamszą ludzi, na których nam zależy.

Potem doktor Ginott mówił o tym, co określił terminem „gniew bez ubliżania”. Stwierdził z przekonaniem, że wymaganie od rodziców, żeby zawsze byli cierpliwi, jest nierealistyczne i niepotrzebne. Wykazał, jak bardzo pomocne dla rodziców byłoby wyrażenie gniewu, ale w sposób, który nie obraża dziecka. Powiedział wręcz: „Nasz szczery gniew jest jednym z najsilniejszych środków służących zmianie zachowania”.

– Jak możemy to wcielić w życie? – zapytał. – Znowu używając słów, które opisują. Nie atakujemy osobowości. Na przykład, jeśli źródłem niepokoju rodziców jest bałagan w pokoju dziecka, powinni oni wyrazić szczerze, co czują, ale nie za pomocą zniewag i oskarżeń. Nie za pomocą określeń: „Dlaczego z ciebie taki bałaganiarz?” albo „W ogóle nie dbasz o swoje rzeczy, psujesz każdą rzecz, którą dostaniesz”. Niewykluczone, że nawet stosując takie określenia, możemy skłonić dziecko, żeby posprzątało swój pokój. Ale pozostanie mu uczucie żalu do rodziców i niepochlebna opinia o samym sobie.

Powstaje pytanie, jak rodzice mogą wyrazić to samo uczucie gniewu tak, by było ono pomocne dla dziecka. Mogą opisywać. Mogą powiedzieć: „Widok tego pokoju nie sprawia mi przyjemności!” albo: „Złości mnie to, co widzę. Miejsce zabawek, rzeczy i książek jest na półce!” albo: „Kiedy widzę rzeczy walające się po podłodze, ogarnia mnie wściekłość! Mam ochotę wyrzucić wszystko przez okno!”.

Jakiś mężczyzna podniósł rękę.

– Doktorze Ginott – powiedział – wydaje mi się, że metody, o których pan mówi, mogą być stosowane tylko przez osobę wykwalifikowaną. Nie wyobrażam sobie, żeby zwykli rodzice byli w stanie używać tych sposobów.

– Wierzę mocno w możliwości „zwykłych” rodziców – odparł doktor Ginott. – Komu bardziej leży na sercu dobro dziecka niż jego „zwykłym” rodzicom? Wiem z doświadczenia, że kiedy rodzice poznają metody, które są bardziej pomocne, to nie tylko są w stanie je stosować, ale używają ich w unikalny sposób, właściwy jedynie dla nich.

Wykład doktora Ginotta trwał jeszcze pół godziny. Doktor zaprezentował nam ideę bycia „adwokatem” własnego dziecka. Wyjaśnił, że dzieci mają dość sędziów i oskarżycieli i pokazał na przykładach, w jaki sposób rodzice mogą stać się obrońcami. Rozwodził się nad wartością akceptacji uczuć dziecka – wszystkich uczuć. Opisał, jak unikać sarkazmu, gróźb, obietnic, metody te bowiem mogą obrócić się przeciwko rodzicom. Kiedy skończył wykład, otoczyła go grupa rodziców, którzy pragnęli porozmawiać z nim osobiście.

Zrezygnowałyśmy z przepychania się przez tłum. Wyszłyśmy na zimne nocne powietrze, wsiadłyśmy do samochodu i w milczeniu czekałyśmy, aż silnik się rozgrzeje. Obie wiedziałyśmy, że coś nas głęboko poruszyło, ale nie potrafiłyśmy dokładnie określić co. Usłyszałyśmy tego wieczoru rzeczy, które wydawały nam się na tyle proste, że można by je natychmiast zastosować, a jednak czułyśmy, iż te proste stwierdzenia wypływają z idei złożonej i nieograniczonej w swych możliwościach.

W drodze do domu starałyśmy się zebrać myśli.

Czy będziemy w stanie zastosować to, czego się nauczyłyśmy tego wieczoru?

Czy to odniesie skutek?

Czy nie będziemy się dziwnie czuły, mówiąc to samo w nowy sposób?

Jak zareagują dzieci? Czy w ogóle zauważą różnicę?

Czy nie jest już za późno na wprowadzanie zmian? Czy spowodowałyśmy już trwałe szkody?

Jak przedstawimy całą sprawę naszym mężom?

Pomyślałam o moim porannym wybuchu na widok śladów farbek na podłodze.

– Helen, myślę, że uniknęłabym tej sceny, gdybym powiedziała tylko: „Widzę ślady farby na podłodze. Przydałaby się szmata”.

Helen spojrzała na mnie i pokiwała głową.

– Nie jestem przekonana. Dziś rano byłaś bardzo wkurzona. Nie wydaje mi się, żebyś teraz była zła. Doktor Ginott powiedział: „Ujawnij to, co czujesz”.

– Dobrze – zgodziłam się. – A co powiesz na to: „Kiedy widzę plamy od farby na podłodze, ogarnia mnie taka wściekłość, że mam ochotę wyrzucić wszystkie słoiki z farbkami do śmieci”.

– Jestem pod wrażeniem – powiedziała Helen – ale czy to odniesie skutek z prawdziwymi, żywymi dziećmi? Właśnie wpadła mi do głowy straszna myśl. A jeśli już nigdy niczego nie rozleją?

Roześmiałyśmy się, kiedy zdałyśmy sobie sprawę, że czekamy z utęsknieniem na następne nieszczęście, mając nadzieję, że zdarzy się wkrótce, gdy będziemy miały jeszcze w pamięci słowa doktora Ginotta.

Nie musiałyśmy długo czekać. Słońce wschodzi, słońce zachodzi. Mleko się rozlewa. Opisywałyśmy. Dzieci sprzątały! To był maleńki cud.

Zdumione własnym sukcesem, nawet jeśli sprzyjało nam szczęście właściwe osobom początkującym, chciałyśmy się nauczyć czegoś więcej. Kupiłyśmy książkę doktora Ginotta Między rodzicami a dziećmi i stwierdziłyśmy z zachwytem, że zawiera bogactwo praktycznych porad, które można od razu zastosować. Możliwość czytania pewnych fragmentów po kilka razy dała nam potrzebne wsparcie.

Pewnego razu, na przykład, miałam zamiar wyjść wieczorem. Mój najmłodszy syn Andy uczepił się mojej nogi i płakał: „Nie idź, mamusiu. Zostań w domu!”. Delikatnie się wyswobodziłam, wzięłam książkę z nocnego stolika, zamknęłam się w łazience, odszukałam rozdział zatytułowany „Rodzice nie potrzebują pozwolenia na wyjście” i przeczytałam go w rekordowym tempie. Kiedy wyszłam z łazienki, byłam przygotowana. Powiedziałam: „Kochanie, wiem, że chciałbyś, żebyśmy dzisiaj nie wychodzili. Chciałbyś, żebyśmy zostali z tobą... Ale twój tata i ja mamy zamiar iść do kina”. Być może była to recytacja, ale dzięki niej mogliśmy pójść do kina, nie wywołując zwykłej sceny.

Rozdział na temat pochwał okazał się szczególnie pożyteczny. Dawniej Helen chwaliła pięcioletniego Billy’ego, używając słów: „Jesteś wspaniały, najlepszy!”. Nie mogła zrozumieć, dlaczego zawsze protestował: „Nie, wcale nie. Jimmy jest lepszy”, „Przestań mnie wychwalać”. Postanowiła wypróbować metody doktora Ginotta. Kiedy Billy naprawił jej zapchany zlew w kuchni, powstrzymała się od słów: „Fantastycznie. Jesteś genialny!”. Zamiast tego opisała, co czuje i co widzi: „No proszę, przejmowałam się, że będę musiała wezwać hydraulika. Ale zjawiłeś się ty i w dwie minuty woda odpłynęła. Jak wpadłeś na ten sposób?”. I wtedy małe dziecko udzieliło sobie samo najsłodszej pochwały: „Ruszyłem głową. Jestem dobrym hydraulikiem”.

Informacja przysłana z naszego lokalnego towarzystwa wychowywania dzieci głosiła, że doktor Ginott rozpoczyna warsztaty dla rodziców w naszym środowisku. Załączono kartę zgłoszenia dla zainteresowanych. Natychmiast potwierdziłyśmy nasze uczestnictwo.

Helena i ja byłyśmy zadowolone z faktu, iż grupa, która przybyła na pierwsze spotkanie, jest tak różnorodna. Wiek kobiet wahał się od dwudziestu trzech do pięćdziesięciu lat. Inna była też liczba posiadanych dzieci – od jednego do sześciorga. Większość kobiet była zamężna, jedna rozwódka i jedna wdowa. Pomiędzy nami znalazły się kobiety niepracujące, nauczycielki, kobiety interesu, dwie artystki. Nasze przekonania religijne również okazały się odmienne. Były wśród nas protestantki, katoliczki, żydówki i ateistki.

Miałyśmy jedną cechę wspólną – dzieci.

Na początku spotkania przybrały formę wykładów, każdy wykład prezentował nowe metody. Nauczyłyśmy się, jakie są granice logiki w postępowaniu z dzieckiem i jaką siłę daje przemawianie do jego uczuć. Zrozumiałyśmy, że można dać dziecku w wyobraźni to, czego nie może dostać w rzeczywistości.

Dla mnie, osoby tak przekonanej o zasadności racjonalnego podejścia, to nowe spojrzenie okazało się dobrodziejstwem. Jeszcze dzisiaj pamiętam tę scenę, kiedy siedziałam w samochodzie i cierpliwie wyjaśniałam marudnemu Davidowi, że wszystkim chce się pić i że nic na to nie poradzimy, że musimy tkwić w korku, że nie możemy się zatrzymać i kupić niczego do picia, że narzekanie nic nie pomoże i samochód przez to nie pojedzie szybciej...

Jaką ulgę odczułam, gdy w tej samej sytuacji potrafiłam teraz odwrócić się do syna i powiedzieć: „Hej, słyszę, że jakiemuś chłopcu bardzo chce się pić. Założę się, że chciałbyś mieć pełne wiadro lodowatego soku jabłkowego!”.

Kiedy David się uśmiechnął i powiedział: „A może pełną wannę?”, poczułam wdzięczność, że posiadam takie umiejętności.

Inna metoda, która pomogła polepszyć atmosferę panującą w domu, to zamiana groźby na możliwość wyboru. „Jeśli jeszcze raz będziesz się bawić w salonie pistoletem na wodę, to pożałujesz!” zmieniło się w: „Pistoletu na wodę nie wolno używać w salonie. Możesz się nim bawić w łazience albo na dworze. Wybieraj”.

Zauważyłyśmy również, że w nas samych zachodzą pewne zmiany. Po pierwsze, zwracając się do dzieci, używałyśmy mniej słów. Najwidoczniej maksyma często powtarzana przez doktora Ginotta wywarła na nas wpływ: „Jeśli tylko to możliwe, zastępuj cały akapit jednym zdaniem, zdanie słowem, a słowo gestem”. Kiedy mniej mówiłyśmy, uważniej słuchałyśmy. Zaczęłyśmy słyszeć, między wierszami, to, co dziecko rzeczywiście chciało powiedzieć. Wojownicza wypowiedź Andy’ego: „Zawsze wszędzie zabierasz Davida – do biblioteki, do dentysty, na zbiórkę skautów” oznaczała teraz dla mnie: „Poświęcasz za dużo uwagi mojemu bratu. Martwię się tym”.

Zrezygnowałam zatem z długich tłumaczeń i starałam się uwzględnić to, co stanowiło zmartwienie Andy’ego: „Chciałbyś, żebym spędzała z tobą więcej czasu? Ja też bym chciała”.

Wypracowałyśmy sobie również pewien emocjonalny dystans do dzieci. Ich podły nastrój już nas tak nie przygnębiał. Dla Helen, która często odnosiła wrażenie, że mieszka na linii frontu, ta nowa umiejętność nieangażowania się była dobrodziejstwem. Teraz, zamiast biec na ratunek i rozdzielać walczące strony, potrafiła zachować spokój i wydawać takie polecenia, które pomagały ustanowić rozejm. Kiedy jej dzieci zaczynały się kłócić o to, kto ma korzystać z huśtawki, była w stanie powiedzieć: „Dzieci, jestem przekonana, że potraficie znaleźć rozwiązanie, które będzie uczciwe dla obu stron”. Ale prawdziwą chwilę triumfu przeżyła pięć minut później, gdy dziecinny głosik zawołał z podwórka: „Mamo, dogadaliśmy się. Będziemy się huśtać na zmianę”.

Dzieci również były nieco zdezorientowane tym nowym podejściem. Za każdym razem gapiły się na nas z wyrazem twarzy mówiącym „Kim jest ta pani?” i bywały takie chwile, gdy same nie byłyśmy tego pewne. Nasi mężowie przyglądali nam się podejrzliwie. Nie trzeba studiować psychologii, żeby rozpoznać wrogość w stwierdzeniach: „W porządku, matko, ty jesteś ekspertem. Zajmij się jego humorami” albo: „Skoro wszystko mówię nie tak, jak powinienem, to może byś mi napisała scenariusz”. Czasami zachowywałyśmy się jak przysłowiowa krowa, która dała mleko, a potem kopnęła wiadro. Mówiłyśmy wszystko, co trzeba, a potem, nie mogąc się powstrzymać, wtrącałyśmy jeszcze jedno zdanie („Wkrótce przez to przebrniesz” albo: „W życiu trzeba się nastawić także na przykrości”) i w ten sposób cała praca szła na marne.

Dręczyła nas również zupełnie normalna skłonność do nadużywania każdej nowej umiejętności. Kiedy odkryłyśmy nadzwyczajną moc okrzyku: „To mnie złości!”, ogarnął nas zachwyt. Tak dobrze było wypowiadać te słowa, a dzieci reagowały natychmiast i poprawiały swoje postępowanie. W dniu, kiedy krzyknęłam: „Jestem wściekła!” i po raz pierwszy użyłam zwrotu: „Niech cię diabli!”, zaczęłam rozumieć, że posunęłam się za daleko w stosowaniu tej metody.

Helen była zafascynowana pomysłem pobudzania fantazji dzieci. Skutkiem tego, zwracając się do siedmioletniej córki, tak często używała sformułowania: „Ach, chciałabyś, żeby...”, aż ta pewnego dnia jęknęła: „Mamo, znowu to samo!”. Kiedy Helena wspomniała o tym doktorowi Ginottowi, ten odparł: „Niektóre z tych wyrażeń mają dużą moc i muszą być używane z umiarem. To tak jak z silnymi przyprawami: właściwa ilość daje aromat, zbyt wielka powoduje, że potrawa jest niestrawna”.

Nasze zajęcia zbliżały się ku końcowi, w przeciwieństwie do naszych problemów. Bywały takie okresy, kiedy dzieci zachowywały się wspaniale – dobrze sobie radziły w szkole, nawiązywały przyjaźnie, z radością poznawały swój świat i przyjemnie się z nimi obcowało. Ale po tych wesołych przerywnikach prawie zawsze następowała seria burz, które nadciągały nie wiadomo skąd i bez ostrzeżenia. Czasami nasze nowe umiejętności, na których zwykłyśmy polegać, stawały się źródłem frustracji, ponieważ rodziły nowe pytania, wymagające kolejnych odpowiedzi.

„Jeśli pozwolę mu wyrażać wszystko, co czuje, a on powie mi, że nienawidzi swojego młodszego brata, to co wtedy, doktorze Ginott?”

Może przydałaby nam się kolejna seria zajęć? Doktor Ginott zgodził się na kontynuację. W ciągu następnych tygodni odnotowałyśmy dwa nowe osiągnięcia. Helen słyszała, jak jej córka informowała koleżankę: „W naszym domu nie obwiniamy się nawzajem”. Ja z kolei nigdy nie zapomnę chwili, kiedy mój starszy syn wpadł jak burza do pokoju brata, wykrzyknął: „Jestem taki wściekły, że chętnie bym cię walnął w łeb... ale nie zrobię tego!”, po czym wybiegł na korytarz. Osoba niezorientowana mogłaby nie zauważyć postępu, ale w moim domu zakrawało to na cud – jeden był w stanie się powstrzymać, a drugi nie skończył z rozbitym nosem.

Drugim osiągnięciem było nasze poczucie wolności. Długo martwiłyśmy się utratą spontaniczności. Czy przez resztę życia będziemy musiały ważyć każde słowo, przejmować się znaczeniem każdego zdania? Było dla nas zrozumiałe, że osiągnięcie mistrzostwa w jakiejkolwiek dziedzinie wymaga wyrzeczenia się, przynajmniej na jakiś czas, spontaniczności. Nawet Horowitz musi mozolnie ćwiczyć i ściśle trzymać się form, nim wniesie do muzyki własne znaczenie.

Ale mimo to nie opuszczał nas niepokój. Tak trudno wyrzec się spontaniczności w relacjach z najbliższymi i najdroższymi osobami. Kamień spadł nam z serca, gdy nagle poczułyśmy się naturalnie i zręcznie. Trzeba było podjąć ryzyko, improwizować, eksperymentować. Nasze słowa nie brzmiały już identycznie ani tak jak słowa doktora Ginotta. Co prawda, stosowałyśmy te same metody, ale teraz każda z nas nadawała tej muzyce własne znaczenie.

Na tym etapie zakończyły się zajęcia. Nadszedł czas letnich wakacji, ale obiecałyśmy sobie, że jesienią będziemy się znowu spotykać.

Lato minęło, a wraz z nim wiele z naszych wypracowanych z trudem ekspertyz. Całe lato z dziećmi, dzieci nas wykończyły! Podczas gdy w lipcu miałyśmy tyle fantazji, w sierpniu potrafiłyśmy zdobyć się tylko na cierpkie uwagi. Przebywanie z dziećmi na co dzień, bez względu na to, jak wykwalifikowani są rodzice i jak czarujące dziecko, to wyczerpująca i deprymująca praca, pełna prób i sprzecznych interesów. Dzieci hałasowały, gdy my potrzebowałyśmy spokoju; wymagały zainteresowania, gdy my pragnęłyśmy samotności; były niechlujne, gdy my tęskniłyśmy za porządkiem. I to dokuczanie sobie, ciągłe sprzeczki, robienie problemu z najprostszych spraw: „Nie chcę myć zębów!”, „Dlaczego muszę wkładać piżamę?”, „Nie chcę swetra”.

W tych męczących warunkach zaczynałyśmy wracać do dawnych metod. Blask początkowego sukcesu powoli przygasał. Wyszłyśmy z wprawy.

Doktor Ginott powtarzał często, że uczenie się nowego podejścia przypomina naukę języka – francuskiego czy chińskiego. Zdaliśmy sobie sprawę, że jest to nawet trudniejsze. Ucząc się nowego języka, musiałyśmy jednocześnie „oduczyć” się innej mowy, stosowanej przez całe życie, mowy, którą przekazały nam poprzednie pokolenia.

Takie wyrażenia jak:

Dlaczego nigdy nie możesz...

Zawsze jesteś...

Ty nigdy...

Kto to zrobił?

Co się z tobą dzieje?

były jak chwasty, których nie sposób wyplenić. Wzmacniały się dzięki diabelskim sztuczkom i oplatały delikatne młode roślinki, takie jak:

Chciałbyś...

Jestem przekonana, że...

Więc naprawdę czujesz, że...

Byłoby bardzo dobrze, gdybyś...

Tak więc powróciłyśmy z wakacji z mieszanymi uczuciami – nieco sceptyczne, ale nadal pełne nadziei, że odzyskamy choć odrobinę dawnego entuzjazmu. Kiedy rozpoczęły się zajęcia, odkryłyśmy, że nie jesteśmy osamotnione w swych uczuciach. Inne kobiety wtórowały nam jak echo. „Chyba zmarnowałam to lato”, „Zdaje mi się, że zapomniałam wszystko, czego się nauczyłam”.

Doktor Ginott wysłuchał w milczeniu tych komentarzy, a potem postawił pytanie:

– Co jest naszym podstawowym celem jako rodziców?

– Polepszać relacje między rodzicami a dziećmi – rzucił ktoś.

Inna osoba stwierdziła:

– Znaleźć lepsze sposoby porozumiewania się z dziećmi.

Następna kobieta powiedziała bez namysłu:

– Oczywiście, ukształtować dzieci, które są przede wszystkim bystre, grzeczne, uprzejme, schludne i dobrze przystosowane.

Doktor Ginott miał poważny wyraz twarzy. Ta ostatnia wypowiedź wcale go nie uradowała. Pochylił się i powiedział:

– A ja uważam inaczej. Wydaje mi się, że naszym najważniejszym celem jest znalezienie sposobów, które dadzą naszym dzieciom człowieczeństwo i siłę.

Co nam przyjdzie z tego, że będziemy mieć schludne, grzeczne, czarujące dziecko, które będzie bezczynnie patrzyło, jak ludzie cierpią?

Co warte jest nasze wychowanie, jeśli jego rezultatem jest bystre dziecko – najlepszy uczeń w klasie – które wykorzystuje swój intelekt do manipulowania innymi ludźmi?

I czy istotnie pragniemy, aby nasze dzieci były tak dobrze przystosowane, że potrafiłyby się znaleźć w sytuacji, do której nie należy się przystosowywać? Niemcy tak dobrze przystosowali się do nazistowskich porządków, że wymordowali miliony współrodaków.

Zrozumcie mnie dobrze: nie mam nic przeciwko temu, żeby dziecko było grzeczne, schludne czy wykształcone. Kluczowa kwestia dla mnie to: Jakich użyto metod, aby te cele osiągnąć? Jeśli stosowano zniewagi, atak i groźby, to możemy być pewni, że dziecko nauczyło się również obrażać, atakować, grozić i ulegać, kiedy się grozi.

Jeśli, z drugiej strony, stosujemy metody humanitarne, to możemy nauczyć je czegoś znacznie ważniejszego niż kilku oderwanych zalet. Pokazujemy dziecku, jak być człowiekiem – ludzką istotą, która potrafi kierować swoim życiem stanowczo i z godnością.

Helen spojrzała na mnie z drugiego końca pokoju. To było to. Nieuchwytna idea, która tak nas poruszyła na pierwszym spotkaniu, nareszcie została określona. To był proces uczłowieczania – koncepcja, dzięki której każdy akt zwracania się do dziecka był znaczący, stawał się cząstką budulca, z którego miała się ukształtować konkretna osoba. Zaczynałam rozumieć, że mówiąc do dziecka: „Mleko się rozlało” i podając mu szmatkę, nie tylko stosowaliśmy pomysłowy sposób radzenia sobie z drobnymi niepowodzeniami. Robiliśmy więcej, mówiliśmy dziecku: „Postrzegam cię jako osobę, która jest w stanie sama sobie poradzić”.

Mówiliśmy mu:

„Gdy jest kłopot, nie obwiniamy”.

„Gdy jest kłopot, skupiamy się na rozwiązaniu”.

„Gdy jest kłopot, podajemy sobie pomocną dłoń”.

Naraz stało się dla mnie jasne, że jeśli sam proces postępowania z dzieckiem determinuje to, jakim człowiekiem się ono stanie, to już nigdy nie będę myśleć o roli matki tak jak dawniej. Co prawda, nadal gniew będzie na porządku dziennym, ale teraz widziałam wszystkie możliwości – możliwość wykuwania charakteru dziecka, możliwość afirmowania wartości, w które wierzę.

Kobieta, która wcześniej udzieliła nieprzemyślanej odpowiedzi, ponownie zabrała głos.

– Nie miałam pojęcia, że wykonuję taką odpowiedzialną pracę.

Doktor Ginott uśmiechnął się.

– Wszystko zależy od punktu widzenia. Opowiem państwu pewną historię. Do trzech robotników podszedł wieśniak. „Co robicie?” – zapytał ich. Pierwszy robotnik odpowiedział: „Zarabiam na życie”. Drugi odparł: „Kładę cegły”. Trzeci odrzekł: „Buduję katedrę”.

Zapadła cisza. Kobieta z powagą skinęła głową.

Zamyśliłam się. My również jesteśmy robotnikami. Naszą pracą jest wychowywanie dzieci. Nasze cegły – to wszystkie drobne wypowiedzi. Nasza katedra – osiągnięcie pełni człowieczeństwa przez nasze dzieci.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki