Wymruczane szczęście - Joanna Szarańska - ebook + książka

Wymruczane szczęście ebook

Joanna Szarańska

4,2

Opis

Zabawna opowieść o tym, że w miłości wszystkie chwyty są dozwolone. Nawet w miłości… do kota!

Emilia, matka niesfornych bliźniąt, próbuje stanąć na nogi po rozwodzie. Decyduje się przyjąć propozycję kuzyna, który oferuje dach nad głową i pracę. Gdy w wyniku szalonych pomysłów bliźniaków, traci posadę, pomocną dłoń wyciąga do niej ekscentryczna staruszka. Dzięki jej wstawiennictwu Emilia trafia do domu gburowatego pisarza i jego charakternej… kotki! Współpraca przebiega dość burzliwie, szczególnie gdy między pracodawcą a Emilią zaczyna działać chemia…

Kiedy kotka znika, pierwszymi podejrzanymi są bliźniaki… Czy to na pewno właściwy trop?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 338

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (305 ocen)
151
93
44
14
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bookfan

Dobrze spędzony czas

Wyczekana premiera, nowość, kolejna książka pani Szarańskiej. Bardzo ciepła, sympatyczna, przytulająca do serca powieść obyczajowa. Najbardziej ujęło mnie słodkie określenie kota, prawie już zapomniane - kiciuś. Ach, z rozmarzeniem wyłapywałam wątki z tym słowem. Dobrze, że mamy kota, bo inaczej zapragbelabym posiadać taką rezolutną kotkę. Ciekawe zabiegi z narratorem, czyli życie szalonych bohaterów oczami kota. Prosta fabuła, dobra, poruszająca różne, wcale nie proste l, wątki społeczne. Bajkowe rozwiazanie, które wlewa odrobinę otuchy do serca. Odkrywamy być może sekrety pisarzy i drogi wydawniczej, oczywiście z lekkim dystansem. Bardzo miła lekturka na poprawę humoru. Idealna na miły weekend. Polecam
10
Korteress55

Dobrze spędzony czas

Zabawna historia, polecam wszystkim wielbicielom kotów
00
MarekByrski

Nie oderwiesz się od lektury

Wesoła opowieść o trudach samotnego wychowywania dzieci oraz jak istotną rolę w naszym życiu mają zwierzaczki.
00
dziewczyna_gorala

Nie oderwiesz się od lektury

Czas spędzony na lekturze mija błyskawicznie. Można się odprężyć i zapomnieć na chwilę o rzeczywistości.
00
Weatherwax83

Całkiem niezła

Mam co do tej książki mieszane uczucia. Z jednej strony okej, typowa lekka komedia Joanny Szarańskiej, a z drugiej niestety miejscami mnie nużyła. Wydała mi się jednak mniej zabawna niż poprzednia część, a niektóre perypetie czy opisy zwłaszcza przemyśleń kota i dzieci wydawały mi się niepotrzebne. Podobnie jak nie bardzo zrozumiałam sceny kupowania mebli ogrodowych. Nie do końca też czuję tego rozporządzania każdym przez babcię Trudzię, ale rozumiem, taka postać. Sam Owczarek wydał mi się ciekawszą postacią niż np. Pedro z poprzedniej części i był konkretny, natomiast Emilia, tu niestety nie wiem jaka była, bo właściwie wiemy o niej ze ma dzieci i jest po rozwodzie. Bardzo płytka postać. Myślę, że dla fanów Szarańskiej to lektura obowiązkowa, aczkolwiek mnie nie porwała.
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Joanna Szarańska, 2021

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

Redaktor prowadząca: Weronika Jacak

Marketing i promocja: Judyta Kąkol

Redakcja: Anna Zientek

Korekta: Magdalena Wiśniowska, Agata Tondera

Skład i łamanie: Justyna Nowaczyk

Elementy graficzne layoutu: © Denis Sazhin – Iconka | shutterstock.com

Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Fotografie na okładce:

© AaronAmat | iStock.com

© Krakenimages.com | shutterstock.com

Fotografia autorki na skrzydełku: © Agnieszka Ożga-Woźnica 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-66736-48-1

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Milence.

Miej zawsze serce dla zwierząt, córeczko!

 

 

Rozdział 1

 

O tym, kto jest Bocianem, a kto Kotem, i jeszcze o tym, że nawet kawałek podłogi może być luksusowy i drogi

 

 

 

– Mamo, daleeeeko jeszcze?

– Mamo, chcę pić!!

– A ja jestem głodny…

– Mamo…!

– Mamo! Mamo! Mamo! – Emilia Kot rzuciła walizkę na chodnik, wydęła usta w dzióbek i zapiała melodyjnie, rozglądając się wokoło. Dla lepszego efektu zatrzepotała ramionami. Na koniec trzy razy tupnęła lewą stopą. Wlokące się przy jej bokach bliźnięta zastygły w pełnym grozy milczeniu, po czym wymieniły strwożone spojrzenia. Emilia uznała tę krótką demonstrację za wystarczającą. Odgarnęła z czoła niesforny kosmyk, ujęła się pod boki i powiodła wzrokiem po oniemiałych latoroślach. – I co? Jak wam się podoba? Fajnie?

– Nie. – Sabina powoli pokręciła główką. – Wyglądasz jak ta pani z telewizji.

– Ooo! – Emilia ujęła rączkę walizki i spojrzała z zainteresowaniem na córkę. – Która konkretnie? Jest ładna?

– Nie – powtórzyła dziewczynka, nie odrywając wytrzeszczonych oczu od twarzy matki. – Miała całkiem białe oczy, jak dwie kulki. A z ust ciekła jej ślina… o, tutaj.

– Aha. I wszystko jasne… – mruknęła Emilia. – Człowiek całe życie marzy, by wyglądać jak pani z telewizji, a na koniec dowiaduje się, że przypomina demona. Swoją drogą, chyba trzeba przesiać wasz repertuar telewizyjny… To co? – zawołała głośniej, spoglądając poważnie najpierw na Sabinkę, a potem na jej brata bliźniaka, Sebastiana. – Będziecie szli grzecznie czy mam wam narobić jeszcze wstydu?

– Idziemy! – potwierdziły skwapliwie dzieci.

Względny spokój panował jakieś trzy minuty. Emilia miała właśnie pogratulować sobie sprytu, siły perswazji oraz zacięcia pedagogicznego, kiedy Sebastian trącił siostrę łokciem i zaśmiał się krótko. Sabinka ryknęła, a Emilia wzniosła oczy do nieba. Napotkała współczujące spojrzenie staruszki, która przyglądała im się z okna mijanej właśnie kamienicy.

– Mamo, on mnie bijeeeee…

– Nieprawda, mamo! Potknąłem się tylko! Zahaczyłem ją przypadkiem!

– Nie wierz mu, mamo!

– Cisza! – krzyknęła Emilia. Powiodła dzikim spojrzeniem po zaczerwienionych twarzyczkach ośmiolatków. – Mam tupać? – wysyczała przez zaciśnięte zęby. – A może od razu rzucić się na chodnik? Hę? – Dzieci milczały, świdrując ją urażonym wzrokiem. Bądź co bądź tupanie i turlanie się po chodnikach, placach zabaw i sklepowych pasażach było zazwyczaj zarezerwowane dla nich… Emilia zniżyła głos do półszeptu i pokiwała głową. – Tak myślałam. Jesteśmy już prawie na miejscu.

– Ale, mamo… – Sabinka nie zdołała stłumić jęku. – Ja chcę siku!

– Myślałam, że pić. – Emilia popatrzyła na córkę z niedowierzaniem.

Odpowiedziało jej chmurne spojrzenie ciemnoniebieskich oczu.

– Pić chciałam WCZEŚNIEJ. TERAZ chcę siku – odparła dziewczynka i westchnęła głośno, by wyrazić swoje ubolewanie nad niedomyślnością dorosłych.

– A ja chcę… – Sebastian otworzył buzię, aby wyrazić swoją zachciankę, jednak siostra dostrzegła szansę dokonania zemsty za wcześniejsze szturchnięcie i wymierzyła mu tęgiego kuksańca w żebra. Chłopiec zgiął się wpół z cichym jękiem.

– Nie do wiary! – Emilia odstawiła walizkę na chodnik, gotowa palnąć swoim potomkom kolejną połajankę. W tej samej chwili jej wzrok spoczął na tabliczce zawieszonej na bramie. Zdumiona rozejrzała się naokoło. – Dotarliśmy! – orzekła i dla podkreślenia swoich słów wskazała budynek przy końcu ulicy. – Słuchajcie, jesteśmy na miejscu! – zwróciła się do dzieci.

Nagle przez jej twarz przemknął cień niepokoju. Oczy zmrużyły się podejrzliwie, a brwi uniosły tak wysoko, że zginęły pod nastroszoną słomianą grzywką. Sebastian i Sabinka trwożliwie obserwowali tę grę emocji na twarzy matki. Starali się przybrać miny niewiniątek, ale na niewiele się to zdało. Emilia wykonała dziwny ruch obiema rękami, zgarniając ich, aż stanęli ramię w ramię, na baczność. Uniosła wyprostowany palec i powoli poruszyła nim przed twarzami dzieci, nakazując:

– A teraz zapamiętajcie. Wejdziemy do środka. Grzecznie powiecie „Dzień dobry”. Usiądziecie tam, gdzie wam każę, złączycie kolana, stopy i dłonie i będziecie tkwić nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w podłogę, dopóki nie pozwolę wam wstać. Przyjmiecie zaproponowane frytki, lody i napoje, ale niech was ręka boska broni, jeśli zaczniecie sobie je wyrywać, skakać po krzesłach albo wymiotować! Od tego, jakie wrażenie zrobimy tam, w środku, zależy nasze przyszłe życie, więc lepiej zachowujcie się jak aniołki! – zakończyła ostrym tonem i sięgnęła po walizkę.

Dzieci poszły za jej przykładem. Każde z nich poprawiło na ramieniu pasek kolorowego plecaka.

– Gotowi? – Emilia uniosła pytająco brwi.

Odpowiedziały jej dwa poważne, ciemnoniebieskie spojrzenia.

Powoli, krok za krokiem, przecięli wysypany drobnym żwirem parking i zbliżyli się do wejścia. Emilia spojrzała na wiszącą tablicę. Widniał na niej ptak stojący na jednej nodze i nieco wypłowiały napis.

Kulawy Bocian.

 

 

Bolesław Bocian obrzucił zafrasowanym spojrzeniem najpierw siedzącą za stolikiem kuzynkę, a następnie przycupnięte na brzeżkach krzeseł dzieci. Aniołki odpowiedziały mu słodkimi uśmiechami, jak na komendę sztywno wyprostowały plecy, po czym skromnie spuściły oczy do miseczek z lodami, w których właśnie wyskrobywały dno. Właściciel Kulawego Bociana poczuł dziwne rozrzewnienie. Jak żył, nigdy nie spotkał takich grzecznych szkrabów!

Z namysłem podrapał się po potrójnym podbródku.

– Oczywiście, że ci pomogę – obwieścił uroczyście.

W oczach siedzącej naprzeciwko kobiety pojawił się wyraz ulgi. Odetchnęła przy tym głęboko, a jej ramiona widocznie się rozluźniły.

– Dziękuję, Bolesławie. Nie masz pojęcia, jaka jestem ci wdzięczna! – wychrypiała.

– Och, nie ma o czym mówić! – Bolesław machnął bagatelizująco ręką, uśmiechając się przy tym blado. – Jesteśmy w końcu rodziną, Bocianami…

– No, po prawdzie to ja już jestem Kotem… – wtrąciła nieśmiało Emilia.

– Po prawdzie to już nie jesteś… – mruknął pod nosem Bolesław. – Liczy się krew, rodzina… A twoją rodziną, kochana kuzynko, jest klan Bocianów. My zawsze wspieramy swoich – stwierdził dumnie, potakując. – Tak jak wspomniałem przez telefon, niedawno zwolniła się jedna barmanka i mogłabyś pracować tutaj, w Kulawym Bocianie, dopóki nie znajdziesz czegoś ciekawszego i… lepiej płatnego.

– Nie mam wielkich wymagań – odrzekła skromnie.

– Ja wiem. Ale ty z kolei musisz wiedzieć, że to mogą być ostatnie podrygi dziadygi. Kulawy Bocian prządł cieniutko, a może być gorzej.

– Albo lepiej.

– Wątpię. – Właściciel baru upił łyk kawy z mikroskopijnej filiżanki i skrzywił się, jakby była wyjątkowo kwaśna. Czuł się zobowiązany uświadomić kuzynce, że na barze kokosów nie zbija. Co prawda, odkąd Bolesław stał się przychylniejszy zwierzętom, lokal zaczęła nawiedzać klientela w zróżnicowanym wieku i sytuacja finansowa poprawiła się na tyle, że przestał drukować ogłoszenia zatytułowane „Wynajmę lokal”. Jednak w głębi ducha dalej pozostawał sceptyczny. – Nie zliczę, ile razy już chciałem zamieścić ogłoszenie, że wynajmę lokal i odsprzedam to całe ustrojstwo… – Wskazał ręką potężny ekspres buczący za kontuarem i ponownie utkwił wzrok w kuzynce. – Za każdym razem jednak coś mnie powstrzymuje. No, ale zostawmy to. Pracę masz załatwioną, przynajmniej na początek. Za to z mieszkaniem wystąpiły pewne komplikacje.

– Nam naprawdę wystarczy kawałek podłogi – zastrzegła szybko Emilia.

Bolesław skinął głową z żałosną miną.

– I w tym tkwi właśnie problem. Obecnie nie mam nawet skrawka podłogi. Felicja… – Bolesław nerwowo przełknął ślinę – pozrywała wszystkie. Co do ostatniej listeweczki. Mikroskopijnej drzazgi.

– Oooo! – W oczach Emilii rozbłysła ciekawość.

– Właśnie tak. – Bolesław potaknął z ponurą miną i dodał: – Wszystko wymienia. Panele na dębowe parkiety sprowadzane z Monachium. Terakotę na ręcznie zdobione płytki spod Kutna. W całym domu tylko kurz i huk! Przykro mi, ale nie mogę zaoferować wam nawet kawałka podłogi.

– Nie przejmuj się. – Emilia przygryzła dolną wargę. – Coś wymyślimy. Mówiłam ci. Nie potrzebujemy luksusów, tylko miejsca, w którym moglibyśmy zacząć od początku. To obecnie jedyna rzecz, jakiej pragnę.

– Znakomicie cię rozumiem – przytaknął Bocian. – W końcu rozwodziłem się już cztery razy...

Bolesław przyglądał się przygnębionej twarzy kuzynki. Nagle do głowy wpadł mu doskonały pomysł. Z wrażenia aż poruszył się na kanapie. Wyściełana na niej skóra zatrzeszczała. Dzieci wydały z siebie głośne parsknięcia, ale zgromione matczynym wzrokiem szybko zamilkły. Bolesław nie zwrócił na to uwagi. Wskazał ręką dookoła.

– Tutaj – orzekł triumfalnym tonem.

– Tutaj? – Emilia podążyła wzrokiem za dłonią kuzyna.

– Na zapleczu jest mały pokoik. Przesuniemy szafkę i biurko, a potem rozłożymy dmuchany materac. – Zamyślony Bolesław roztaczał przed Emilią i dziećmi wizję kwaterunku. – Skoro nie potrzebujecie więcej niż skrawka podłogi, na dzisiejszą czy jutrzejszą noc wystarczy. Oczywiście trzeba będzie rozejrzeć się za kawalerką gdzieś w pobliżu. Dzieci nie mogą żyć w takich warunkach, potrzebują miejsca do nauki i zabawy. Lubicie się uczyć, dzieci?

– Nie – odparł chłopiec, oblizując wargi oblepione truskawkową mazią.

– Nie lubią, ale to robią – dodała szybko Emilia. – To grzeczne i bardzo zdyscyplinowane dzieci. Na pewno nie będą przeszkadzać klientom i pracownikom baru.

– Jestem pewien, że nie. – Bolesław uśmiechnął się rzewnie. Przyglądał się kuzynce, próbując doszukać się w rysach dojrzałej kobiety tamtej małej dziewczynki, z którą przed wielu laty brodził w kałużach, grywał w ringo albo zakradał się nad staw, aby posłuchać żabiego rechotu.

Emilia uchodziła w rodzinie za ekscentryczkę. Jako nastolatka zafascynowała się religiami wschodu. Oblekała się zwojami firanek farbowanych na jaskrawe kolory przy pomocy bibuły i barwników spożywczych, przyczepiała między brwiami naklejkę z cyrkonią i z uduchowioną miną snuła się po ulicy. Później zaangażowała się w organizację wyścigów samochodowych i paradowała w uwalanym smarem kombinezonie, plując gdzie bądź i rzucając wokoło sprośnymi dowcipami. Na koniec zaś wyjechała, aby pracować w malowniczo położonym pensjonacie w Beskidzie Żywieckim. Wróciła stamtąd bez grosza przy duszy, ale za to ze świeżo poślubionym mężem i przekonaniem, że złapała Pana Boga za nogi.

A może kota za ogon?

Tak czy siak, obecnie była świeżo po rozwodzie i próbowała zacząć wszystko od początku. W jego barze. I na jego podłodze.

Bolesław był z natury dość dociekliwy. Lubił wiedzieć, który zawias skrzypi i dlaczego. Potarł więc swój potrójny podbródek i, zerkając nerwowo w kierunku dzieci zajętych wyskrobywaniem lodowych resztek, zniżył głos do szeptu.

– Co się właściwie stało? – zapytał zaciekawiony. – Dlaczego się rozstaliście?

– Och! – Emilia sięgnęła po filiżankę i upiła mały łyk kawy. Odstawiając naczynie na spodek, machnęła ręką lekceważąco. – To naprawdę banalna historia.

– Czy… chodziło o inną kobietę?

– Poniekąd. – Emilia pokryła się buraczkowym rumieńcem. – Nie ma o czym mówić.

Bolesław pokiwał głową ze zrozumieniem. Kto jak kto, ale on doskonale rozumiał, że banał wcale nie wyklucza bólu. Rozpad małżeństwa i następujący po nim rozwód miały posmak goryczy i rozczarowania. Wiedział o tym. W końcu był czterokrotnym rozwodnikiem.

Emilia nie chce o tym mówić. To jeszcze zbyt świeże, zbyt bolesne… – stwierdził w myślach, przyglądając się pogrążonej w zadumie krewniaczce. – Może jednak kiedyś zechce mi się zwierzyć?

Tymczasem świeżo upieczona rozwódka modliła się w duchu, by Bolesław nie drążył tematu rozpadu jej małżeństwa i zaczął mówić o czymś innym.

Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzy, że rozwiodłam się przez cholerną mysz… – pomyślała zmartwiona.

 

 

Rozdział 2

 

O tym, że gdy nie ma kota, myszy harcują, a przy piciu kawy lepiej zachować powagę, bo rozwścieczy się zgagę

 

 

 

W małżeństwie Emilii i Tadeusza Kotów nie układało się od dłuższego czasu.

Po beskidzkim wybuchu namiętności, który zaowocował grubą złotą obrączką na serdecznym palcu i pęczniejącym brzuszkiem, nastąpił sukcesywny spadek temperatury uczuć. Tadeusz był człowiekiem niecierpliwym. Ciążowa huśtawka nastrojów żony wprawiała go w irytację. Konieczność zarzucania płaszcza i biegnięcia w środku nocy po kiszone ogórki i marynowane cebulki nadziewane pastą z awokado wydawała się dziwactwem.

Z kolei Emilia łaknęła uczuć. Zamknięta w zmienionym bliźniaczą ciążą ciele, opuchnięta, niezgrabna, pozbawiona widoku własnych stóp, kolebiąca się od ściany do ściany, szukała rozpieszczania, czułości i zapewnień, że wciąż jest najpiękniejsza. Pragnęła słodkich słówek, niesionych językiem pieszczot, ociekających lukrem i udekorowanych kolorową posypką. Chciała być skarbeńkiem, kotusiem, myszką, a nawet tygryskiem. Została słoniczką. Tadeusz nie rozumiał, dlaczego rzucane przez niego określenie przyprawiało żonę o ataki wielogodzinnego płaczu. Hormony – tłumaczył sobie i innym. Była w ciąży, z tymi wszystkimi humorami i kilogramami, taka rozczulająca! Choć trzeba przyznać, że coraz bardziej nieznośna…

No bo czemu narzekała, że drętwiały jej stopy?

Inne kobiety przechodziły to samo, a nie narzekały!

Czemu wciąż pożerała czekoladę z nadzieniem miętowym, a potem jęczała, że ją mdli? I wciąż za nim chodziła, dopytując, czy jeszcze ją kocha? Od tych wszystkich ciążowych wariactw można było dostać kociokwiku, nic więc dziwnego, że Tadeusz Kot starał się od nich odseparować i jak najmniej czasu spędzać w domu.

Na szczęście istniało miejsce, gdzie Tadeusza zawsze witano z otwartymi ramionami. Gdzie tulono do łona, głaskano po obciętej na jeża główce i szeptano, jaki on biedny, jaki pokrzywdzony. Inna kobieta? Owszem, jednak nie taka, jakiej obawiałaby się zazdrosna Emilia. Tadeusz nie miał ani kochanki, ani byłej narzeczonej, za którą skoczyłby w ogień, nie miał nawet matki, w którą patrzyłby jak w tęczę!

Miał za to siostrę. Starszą o kilkanaście lat, owdowiałą, bezdzietną, dla jedynego brata serdeczną i wyrozumiałą, dla całej reszty świata – z opuchniętą, ciężarną Emilią na czele – krytyczną, bezlitosną i srogą. Jako jedyna żyjąca krewna Tadeusza zadbała o to, by stać się dla niego centrum wszechświata. Zawsze obecna, zawsze mająca w zanadrzu kilka serdecznych rad, czuwająca nad talerzem gorącej zupy stawiającej na nogi po upojnej sobotniej nocy i nad urwanym guzikiem u wyjściowej koszuli. Zawsze u jego boku. Jak cień. No, poza jednym, fatalnym w skutki razem…

Teofila zaplanowała wakacje w beskidzkim pensjonacie. Wpłaciła zaliczki i spakowała walizki: swoją i brata. Zatarła dłonie z zadowolenia, wyobrażając sobie, jak wspólnie, ramię w ramię, maszerują skalistymi szlakami. Przygotowała bilety kolejowe w specjalnym plastikowym etui. Położyła się spać, a rano… obudziła się cała w czerwonych kropkach! Diagnoza pospiesznie odwiedzonego lekarza nie pozostawiała złudzeń: ospa wietrzna! Teofila o wakacjach mogła więc jedynie pomarzyć, za to jej brat w końcu zerwał się z siostrzanej smyczy.

I szalał jak szczeniak, który pierwszy raz smakuje wolności. A miała ona smak schłodzonego piwa o zachodzie słońca i niezdrowego kebabu, którego to świństwa siostra znać nie chciała i od którego Tadeusza latami odżegnywała, jakby mu miały po nim wyrosnąć baranie rogi! A najpyszniejsza była wolność smakująca malinami zjadanymi wprost z palców słodkiej Emilki, kelnerki zatrudnionej w pensjonatowej stołówce. Tadeusz tak w Emilkowej słodyczy zasmakował, że po zakończonym turnusie udał się do właściciela pensjonatu i poprosił, by ten go zatrudnił. Chociażby za sam wikt i opierunek.

Teofila szalała z wściekłości. Chciała nawet jechać, złapać niesfornego brata za fraki i siłą doprowadzić do domu. Nie zrobiła tego jednak. Kiełkowało w niej niedobre przeczucie, że przesadziła. Za bardzo Tadzika przytłamsiła, skrępowała. Gdyby teraz spróbowała coś na nim wymusić, ten niechybnie stanąłby okoniem. Postanowiła poczekać, aż wrząca krew ostygnie, a chłopak przewietrzoną z bzdur głową pojmie, kto chce dla niego najlepiej. Sezon się skończy, pensjonariusze rozjadą, a on wróci do domu, do niej. Usiadła więc spokojnie i obmyślając połajankę, jaką mu strzeli na samo wejście, wypatrywała, kiedy brat stanie w drzwiach.

Stanął w nich szybciej, niż się spodziewała. Niestety nie był sam.

Na widok lekko zaokrąglonej dziewczyny przyklejonej do boku Tadeusza, kurczowo ściskającej go za ramię dłonią, na której błyszczał nowością złoty krążek, Teofila prawie padła trupem. Na szczęście była osobą opanowaną. Ułamek sekundy zajęło jej otaksowanie przestraszonej Emilki i stwierdzenie, że z tą małą problemów mieć nie będzie. Takie nieśmiałe dziewczątko, lelum polelum do kwadratu, nie mogło jej zagrażać. Niech sobie będzie panią Kotową, niech hoduje swój okrągły jak piłka brzuszek! Ona, Teofila, nadal będzie czuwać, by ukochanemu bratu nieba przychylić!

I czyniła to przez ponad osiem lat.

To do niej biegł Tadeusz, gdy ciężarna żona spychała go z łóżka, to jej płaczliwym głosem narzekał, że się nie wysypia… Troskliwa siostra kiwała głową ze zrozumieniem, wzdychała głęboko nad niedolą nieboraka, po czym ścieliła mu tapczan pachnącą pościelą i parzyła herbatkę wyciszającą, by uspokoił nadwątlone nerwy i szybciej zasnął.

To u Teofili spędzał noce, gdy najpierw przeżywające ataki kolki, a następnie kąsane bólem wyrzynających się ząbków bliźniaki popłakiwały w swoich łóżeczkach, zmuszając nieprzytomną z niewyspania Emilię do podejmowania ciągłych wędrówek po ciasnym mieszkanku. „Śpij – szeptała Teofila z dziwnym błyskiem w oku, pochylając się nad naburmuszonym bratem. – Przecież ciężko pracujesz, musisz się wysypiać. Emilka… cóż, ona cały dzień siedzi w domu, więc wypocznie!”

To siostrze żalił się Tadeusz, gdy na widok wymykającego się męża wyczerpanej Emilii puściły nerwy i grzmotnęła w jego kierunku pierwszą rzeczą, jaka nawinęła się pod rękę, czyli zwiniętym w kulkę, zużytym pampersem. Widocznie Emilka była bardzo zmęczona, bo pampers słabo rzepami zlepiła i to, co miało być poskromione, w locie z pampersa wychynęło i trysnęło na Tadeusza i ściany przedpokoju. „Ona ma zaburzenia psychiczne, Tadziku! – Przejęta Teofila kręciła głową. – Musimy odseparować ją od dzieci. Ale najpierw zdejmij tę śmierdzącą kurteczkę, o tak! Przygotowałam ci kąpiel! Z bąbelkami, jak lubisz!”

Teofila nie doceniała jednak młodej żony.

Emilia nie była takim lelum polelum, jak szacowała starsza siostra Tadeusza. W mig pojęła zagrożenie płynące z ciągłej ingerencji Teofili. Póki jednak męczyła się z trudną bliźniaczą ciążą, a potem z okresem pieluch, kupek, kolek, wyrzynających się zębów i wiecznie zarzyganych kaftaników, nie miała sił ani energii na podjęcie walki o swoje małżeństwo.

Nadszedł w końcu czas, gdy bliźnięta z obślinionych, wyjących potworków przemieniły się w radośnie szczebioczące berbecie, a ona na powrót wbiła się w ulubioną sukienkę w rozmiarze trzydzieści osiem. Mieszkanie zapachniało czystością i konfiturą z malin, a z odmętów pamięci Tadeusza wyłoniły się wspomnienia namiętnych chwil w Beskidach. Już go tak nie nęciło mieszkanie siostry, częściej szukał wzrokiem Emilii, zadając sobie w duchu pytanie, jak to się stało, że przez ostatnie lata nie dostrzegał, jak zmysłowe usta, piersi, ramiona i dołeczki nad łokciami ma żona. Chciał spędzać z rodziną jak najwięcej czasu. Wymawiał się od obiadków u Teofili, nie miał czasu wywiercić dziurki na nowy obraz ani zawieźć siostry na spotkanie Klubu Książki w miejskiej bibliotece.

Teofila wpadła w szał. Wyjątkowo groźny, bo utajony.

Na zewnątrz siostra Tadeusza tryskała radością i serdecznością. Wpadała do mieszkania Kotów ze słodyczami i zabawkami dla dzieci. Namawiała Emilię na wspólne wypady do kawiarni i galerii handlowych. A wewnątrz? W środku kipiała złością. Czuła się zlekceważona i oszukana! To nie Emilia miała być najważniejszą kobietą w życiu Tadeuszu, ale ona, jego siostra! Czy nie poświęcała się latami, nie hołubiła, nie rozpieszczała?

Teofila knuła i realizowała plan. A biedna Emilia zwabiona ciepłymi uśmiechami, komplementami i babskimi wypadami brnęła w pajęczą sieć jak opita spirytusem mucha!

– Spójrz, jaka piękna sukienka! Ten kolor! – cmoknęła Teofila, przystając przed witryną drogiego butiku i zerkając raz na rozwieszoną na wystawie kreację, a raz na oniemiałą z zachwytu bratową. – Jakby stworzona dla ciebie!

– Ale cena… – jęczała Emilia, żałując, że nie może sobie pozwolić na tak wyszukany fatałaszek.

– Cena, cena… – Teofila przewracała oczami. – Nie można sobie odmawiać całe życie! Poza tym w przyszłym tygodniu masz urodziny, prawda?

– Myślisz, że powinnam ją kupić? – wahała się Emilia.

– Oczywiście! – potwierdzała zadowolona Teofila. A wieczorem zapraszała Tadeusza na „jedno słówko” i pytała, czy czasem nie mają kłopotów finansowych, bo ma wrażenie, że Emilia ostatnimi czasy sporo wydaje na ciuchy…

I awantura gotowa!

Innym razem rzucała żartobliwym tonem:

– Ciekawe, dla kogo się tak stroi?

– Jak to? – Tadeusz dumnie prężył pierś. – To normalne, że kobieta chce ładnie wyglądać dla męża!

– Nie obraź się – śmiała się Teofila – ale gdy razem gdzieś wychodzicie, Emilka nie zakłada takich ślicznych sukienek!

Tadeusz posępnie rozmyślał, na kim to Emilka chce robić wrażenie, że tak się stroi, ubiera i przebiera. Bo Teofila miała rację: przy nim żona najczęściej paradowała w jeansach, spódnicach i T-shirtach. Dla kogo te wszystkie sukienki, eleganckie szorty i szpilki? Pogrążonemu w podejrzeniach Tadeuszowi umknęło, że podjudzany przez siostrę wciąż czynił Emilii odzieżowe wyrzuty, więc obawiająca się awantury żona wolała unikać wkładania przy nim nowych ciuchów. Najczęściej kupionych za namową szwagierki, czasem dzięki jej niedużej dopłacie, o czym też pojęcia nie miał.

– Ten młody listonosz ma lepkie ręce – zauważyła pewnego dnia Teofila, gdy we dwójkę siorbali popołudniową kawę.

– Kradnie? – zapytał bez większego zainteresowania Tadeusz.

– Ależ skąd! – Teofila machnęła ręką. – Nie o to chodzi. Ale może ja nie powinnam ci mówić? Jesteś młodym mężulkiem, po co masz się denerwować? – Roześmiała się serdecznie, wstając od stołu i ruszając do kuchni. Tak jak się spodziewała, brat w jednej chwili zmaterializował się za jej plecami. Westchnęła więc teatralnie i pokręciła głową. – No dobrze, powiem, nie patrz tak na mnie. Podobno… ale pamiętaj, że to może tylko plotki… ręka lubi mu się przykleić do siedzenia.

– Do siedzenia? Po co? – Umysł Tadeusza nie był specjalnie lotny i nie nadążał za słowami siostry.

– Po co, po co! A po co chodzimy do kina? Albo pijemy kawę? – gderała. – Bo lubimy. On też lubi. Podobno najbardziej takie krągłe, mięciutkie. I u blondynek.

Dopiero teraz do Tadeusza dotarł sens słów Teofili. Mężczyzna zbladł. Przed jego oczami natychmiast zamajaczyły krągłości Emilkowych pośladków, ciasno opiętych bladoniebieskimi jeansami. I obraz młodego listonosza siedzącego przy kuchennym stole, śliniącego wskazujący palec, przebierającego w skórzanej torbie w poszukiwaniu koperty z listem albo kolorowej pocztówki, nieodrywającego wzroku od pupy krzątającej się po kuchni Emilii…

Następnego dnia Tadeusz oświadczył osłupiałej żonie, że odtąd cała korespondencja będzie przekierowywana do skrytki pocztowej. Jednak nawet ten wybieg nie uspokoił mężczyzny. Nadal podejrzliwie przyglądał się zawartości szafy żony. Bezustannie marszczył groźnie brwi na widok przemykającego ulicą młodego listonosza. I nieprzerwanie podsycał truciznę sączoną mu do ucha przez usłużną siostrę.

Po co Emilce prawo jazdy? Gdzie chce jeździć? A co najważniejsze: z kim?!

Co Emilka robi, gdy dzieci są w przedszkolu? Dom aż tak znowu nie błyszczy…

Do pracy? Po co do pracy? A kto zajmie się domem i dziećmi, gdy on będzie ciężko zarabiał? Poza tym przecież ona nic nie umie… Na studia? Po co na studia? Chyba tylko po to, żeby pieniądze stracić! Przecież i tak się nic nie nauczy...

I tak w kółko!

Minęło kilka lat, zanim Emilia spostrzegła, że przyjaźń szwagierki, z której tak się cieszyła, jest wyłącznie pozorna. W pewnym momencie młoda kobieta zaczęła podejrzewać, że siostra Tadeusza dyskretnie nią steruje, a potem zaciera ręce z zadowolenia, będąc świadkiem nieporozumień w małżeństwie Kotów. Początkowo sama w to nie dowierzała, to wydawało się irracjonalne, niemożliwe! A jednak stała się czujniejsza, przykładała większą wagę do tego, co mówi i robi Teofila. Szybko odkryła, że po wizytach u siostry Tadeusz staje się drażliwy i nieufny, podejrzliwie rozgląda się po kątach ciasnego mieszkanka, zagląda do szaf, za zasłony i na mikroskopijny balkonik, obserwuje ją, a czasem… obwąchuje!

Przeraziła się.

Zrozumiała, że nie dostrzegła zagrożenia, choć rosło ono tuż obok niej.

Nie zamierzała jednak składać broni, o nie! Miała o co i dla kogo walczyć!

Jednak sama musiała przyznać, że zabrała się do tego od du… strony.

Posadziła Tadeusza za stołem, nalała mu kufel ulubionego piwa, a potem, nerwowo splatając dłonie, uświadomiła, że jego siostra próbuje rozbić ich małżeństwo.

Tadeusz znieruchomiał z kuflem przy mięsistej wardze, przełknął odrobinę trunku, a potem powoli odstawił piwo, przegubem otarł wilgotny podbródek i ryknął śmiechem. Większych bzdur już dawno nie słyszał! Kto? Teofila? Jego kochana starsza siostra, która miała dla Emilki tak wiele wyrozumiałości? Która tak dobrze o niej mówiła? Której na sercu leżało dobro rodziny i Tadeuszowego małżeństwa? Jak Emilia może? To przecież Teosia jej broniła, gdy się wściekał o te wszystkie sukienki! To siostra tłumaczyła mu, że przecież każda kobieta pragnie pięknie i seksownie wyglądać! To Teosia oponowała, gdy już prawie zgodził się, by żona podjęła pracę w osiedlowym warzywniaku! „Tyle pracy ma w domu, ledwie się biedaczka wyrabia, a ty chcesz, żeby jeszcze zarobkowo pracowała” – tak go przekonywała. I nawet próbowała przed nim ukryć, że Sebastian zrzucił sobie na stopę wazonik, a kiedy już się niechcący wygadała, prosiła, by nie robił Emilce wyrzutów, bo nie ma idealnych matek!

Teofila miała dla Emilii tyle serdeczności, a ta co? O takie szkaradzieństwa ją oskarżała?

Tadeusz wpadł w furię. Zapowiedział, że nie chce o siostrze słyszeć złego słowa.

I Emilia zamilkła posłusznie. Tak jak przed laty Teofila nie doceniła młodej żony Tadeusza, tak teraz Emilia nie doceniła jego siostry. Nie podejrzewała, że sprytna kobieta tak kierowała rozmowami na temat bratowej, by stwarzać pozory, że stoi po jej stronie. Solidarność jajników i te sprawy. Tadeusz był przekonany, że Teofila uwielbia jego żonę. Ta zaś nie kryła, że ma do jego siostry pretensje.

Przez kolejne miesiące trwały rodzinne podchody.

Teofila delikatnie podburzała Tadeusza.

Emilia odpierała ataki i próbowała odseparować najbliższych od podstępnej szwagierki.

Tadeusz wpadał w szał za każdym razem, gdy Emilia proponowała przeprowadzkę do innego mieszkania, a najlepiej miasta.

Teofila odwiedzała ich z własnoręcznie upieczonymi ciasteczkami, garnkiem rosołu czy ciekawą książką dla „kochanej Emilki”.

Kochana Emilka zgrzytała zębami, myśląc, że prawdopodobnie nic się nigdy nie zmieni.

A potem zjawiła się cholerna mysz i zmieniło się wszystko.

 

 

Na trzydzieste urodziny Teofila podarowała Tadeuszowi nowy ekspres do kawy. Duży, chromowany, na dwie filiżanki, z dumnie sterczącą z przodu kolbą. Ekspres ten pasował do maleńkiej kuchni Kotów jak jogurt do bigosu i ku irytacji Emilki zajmował całą powierzchnię blatu pod oknem.

– Nie potrzebujemy ekspresu do kawy – jęczała za każdym razem, gdy nie miała gdzie odstawić garnka z parującymi ziemniakami albo durszlaka z makaronem.

– A kto mi w kawiarni jęczał: Ale bym chciała pijać taką kawę na co dzień! – parskał w odpowiedzi Tadeusz. I zaraz dorzucał z groźnym błyskiem w oku: – Nie chcesz tego ekspresu, bo to prezent od mojej siostry!

I Emilka milkła, bo po pierwsze dobrze wiedziała, czym się kończą rozmowy na temat szwagierki, a po drugie… Może i w słowach Tadeusza kryło się ziarenko prawdy? Emilia niechętnie patrzyła na podarunek od Teofili, szczególnie że wraz z ekspresem, instrukcją użytkowania w siedemnastu językach i paczką arabiki w pakiecie otrzymali także… Teofilę! Tak, siostra Tadeusza chciała oglądać na własne oczy, ile radości sprawia ukochanemu bratu ofiarowany prezent. Dlatego każdego popołudnia zjawiała się w mieszkaniu państwa Kotów, aby wypić z nimi poobiednią kawę.

Tamten dzień nie należał do wyjątków.

Teofila zjawiła się późnym popołudniem, zzuła w przedpokoju trzewiki i rozglądając się na boki, weszła do kuchni. Na widok rozczochranej, zaczerwienionej z wysiłku Emilki przemieszczającej się po podłodze na czworakach stanęła jak wryta.

– Ach, moje dziecko! – wykrzyknęła, łapiąc się za lewą pierś. – Jak ty wyglądasz? Co ty wyprawiasz?

Emilka powoli się podniosła i odsapnęła. Nie chciała się przyznawać przed szwagierką, że od kilku dni w ich kuchni mieszka cholerna mysz. Wspięła się prawdopodobnie po ścianie budynku, weszła przez gościnnie uchylone okno i uznała, że ciepła, przytulna kuchnia Kotów sprawdzi się idealnie na przeczekanie chłodniejszych dni. Zabunkrowała się w jakiejś szczelince, ale Emilia czasami widywała, jak przebiega wzdłuż szafek albo umyka z kosza na śmieci pod zlewem. Emilia za punkt honoru postawiła sobie usunięcie nieproszonej lokatorki. Nie napomknęła o tym słowem Tadeuszowi, bo ten spacyfikowałby cholerną mysz krwawo i bezlitośnie. Zamiast tego kupiła specjalną pułapkę, która z założenia miała być dla myszy bezpieczna. Ustawiała ją to tu, to tam. Kusiła mysz specjalną mieszanką dla gryzoni kupioną w pobliskim sklepie zoologicznym. Przynętą cholerna mysz nie pogardziła, bezpieczną pułapką już jednak tak. Po kilku dniach uganiania się za niesfornym szkodnikiem z Emilii wyparowało całe humanitarne zacięcie. Teraz marzyła już tylko o tym, by upartą mysz z kuchni przepędzić. A ta, jakby na przekór rosnącej wściekłości pani domu, biegała po kuchennych szafkach, poruszając cieniutkimi wąsikami, albo zostawiała na parapecie dowód swej obecności w postaci obrzydliwych bobków!

Tego dnia jednak nie pokazała się ani razu i, nie wiedzieć czemu, wprawiło to Emilię w dziwny niepokój. Obawiała się, że mysz gdzieś się przyczaiła i szykuje jakąś nową psotę.

Emilka potrafiła sobie wyobrazić, co na ten temat powiedziałaby Teofila, dlatego przemilczała obecność gryzonia.

– Coś mi spadło – mruknęła.

– Napiłabym się kawy – odparła na to szwagierka i oblizała się łakomie na widok pudełka maślanych ciastek na kuchennej szafce.

Emilka westchnęła. Nie w smak jej była wizyta siostry Tadeusza, chciała dokończyć mysią misję. Wiedziała jednak, że żadna siła nie pozbędzie się z ich kuchni Teofili. Pod tym względem szwagierka była podobna do cholernej myszy. Uruchomiła więc ekspres, wyjęła z szafek naczynia i sztućce, a na koniec wyłożyła na półmisek słodycze.

Teofila natychmiast złapała za kruchy, maślany krążek i wepchnęła go w całości do ust.

– Gdze Tadeus? – zasepleniła, sypiąc naokoło okruchami.

– Poszedł do szkoły po dzieci. Zaraz wróci.

Emilia zerknęła w kierunku ekspresu i przekonała się, że lampka na urządzeniu przestała migać. Można przystąpić do parzenia kawy. Wcisnęła guzik na panelu, a przy okazji zirytowana zatrzasnęła klapkę w pojemniku na wodę. Tadeusz wciąż zostawiał ją podniesioną, choć wielokrotnie suszyła mu o to głowę.

– Znowu nie zamknął pojemnika na wodę! – mruknęła pod nosem.

Oczywiście uwaga ta nie umknęła uszom Teofili. Siostra Tadeusza chrząknęła z dezaprobatą i spojrzała na Emilię spod zmarszczonych brwi.

– Nie uważasz, że jesteś zbyt czepialska, moja droga? – zapytała. – Przecież Tadeusz ciężko pracuje, by tobie i dzieciom niczego nie brakowało. A ty ciągle jesteś niezadowolona, tylko marudzisz i szukasz dziury w całym! Dziś klapka w pojemniku na wodę, wczoraj skarpetki pozostawione przy kuchennym taborecie, a jutro? Co będzie jutro?

Emilia spojrzała na Teofilę z niedowierzaniem. Nie mogła uwierzyć, że mąż poskarżył się starszej siostrze na sprzeczkę, która wynikła, kiedy zwróciła mu uwagę, że brudnych skarpet nie składuje się pod kuchennym stołkiem! Na domiar złego, ta – zamiast wytargać bałaganiarza za uszy – głaskała po główce i przytakiwała, że owszem, ta okropna Emilia znów się czepia, ma czelność domagać się, aby skarpetki lądowały w koszu na pranie!

Emilia miała ochotę powiedzieć coś o hodowaniu męskich osobników, którzy nie potrafią przewrócić gaci na lewą stronę, ale ugryzła się w język.

– Każdy powinien po sobie sprzątać, dzieci też tego uczę – powiedziała zamiast tego, stawiając przed szwagierką filiżankę z kawą. Po kuchni rozchodził się przyjemny aromat arabiki.

Teofila z entuzjazmem pokiwała głową, zrzucając na podłogę kolejne okruszki, po czym powiedziała, że zamiłowanie do porządku to piękna rzecz. Szkoda, że po kuchni Emilki jakoś go nie widać…

Emilka odwróciła się plecami do szwagierki i zacisnęła palce na brzegu kuchennego blatu.

I wtedy to zobaczyła.

Poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy.

W pojemniku na wodę pływała mysz. Unosiła się na powierzchni, jej futerko pod wpływem długiego kontaktu z wilgocią zaczęło przypominać kłębek burej wełny. Przez krótki moment Emilia łudziła się, że właśnie kawałek wełny wpadł do pojemnika przez niedbale uchyloną klapkę. Ale wtedy dostrzegła cienki jak sznureczek ogonek i straciła resztki nadziei.

Gwałtownie odwróciła się na pięcie. W samą porę, aby ujrzeć, jak zadowolona Teofila unosi filiżankę do ust i upija łyczek gorącej kawy.

– Mmmm, ta kawa jest po prostu wyśmienita! – wymruczała. – Nie obraź się, Emilko, ale wcześniej kupowałaś straszną lurę! Tadeusz zawsze powtarzał: Teosiu, u ciebie mogę się napić porządnej kawy, nie to co w domu! Nie mogłam już słuchać tego biedaka!

– Ach, tak? – wychrypiała Emilia. Na widok szwagierki raz za razem unoszącej do ust filiżankę i spijającej małymi łykami kawę zaparzoną wodą, w której utopiła się cholerna mysz, czuła napływające mdłości, a równocześnie mikroskopijne, ale bardzo wyraźne ukłucie satysfakcji. Wyśmienita kawa, tak? Porządna? Dla tego biedaka, co to palcem do tyłka trafić nie potrafi bez swojej kochanej siostruni?

– Dlaczego nie zaparzysz dla siebie? – Teofila uniosła brwi.

– Już piłam – skłamała gładko Emilia. Nagle oderwała plecy od blatu, chwyciła opakowanie z ciastkami i wysypała na talerzyk kolejną porcję maślanej słodyczy. – Zaparzę sobie herbaty miętowej. Ale tobie mogę zrobić kolejną filiżankę, kochana Teosiu! Poczęstuj się maślanym ciasteczkiem. Świeże, kruche!

– Tak, trzeba przyznać, że ciastka kupujesz bardzo dobre – przyznała łaskawie Teofila i schrupała maślany krążek. Nagle zmarszczyła brwi. Emilia wstrzymała oddech, spodziewając się wybuchu wściekłości, ale Teofila znów uśmiechnęła się łagodnie, potrząsnęła głową i zagadnęła tonem zadumy. – No gdzież ten Tadeusz? Tyle czasu?

– Może dzieci zamarudziły na placu zabaw. – Emilia machnęła dłonią lekceważąco. Potem usiadła przy stole i przyglądała się, jak siostra Tadeusza delektuje się wyśmienitą arabiką z kupionego przez siebie ekspresu.

Całkiem możliwe, że sprawa utopionej myszy pozostałaby słodką tajemnicą, sekretem, z którego, słysząc gorzkie słowa szwagierki, Emilka czerpałaby otuchę. Żona Tadeusza nie zamierzała zdradzać zagadki wyjątkowego smaku Teosinej kawy, wystarczyłaby jej ta mała iskierka satysfakcji rozpalająca pierś. Traf jednak chciał, że trzasnęły drzwi wejściowe, w przedpokoju zadudniły dziecięce stopy, a zaraz potem w kuchni pojawiły się bliźnięta. Sebastian, jakby przyciągany niewidzialnym magnesem, spojrzał wprost na szafkę pod oknem, na ekspres, na plastikowy pojemnik do połowy napełniony wodą, obecnie szczelnie zamknięty. I celując weń palcem, wykrzyknął:

– O! Cholerna mysz utopiła się w ekspresie!

Teofila wypuściła z dłoni filiżankę.

Stojący w progu Tadeusz pobladł.

Emilia wybuchnęła śmiechem.

Och, żeby choć udało jej się zachować powagę! Ale ona na widok min męża i Teofili po prostu tarzała się ze śmiechu po podłodze!

Nie sposób opisać rwetesu, jaki chwilę później podniósł się w mieszkaniu. Nie sposób przytoczyć słów, oskarżeń, epitetów i wyzwisk, jakie padały tego popołudnia w niewielkiej kuchence Kotów. Dość powiedzieć, że niczym fala powodziowa napłynęły, zagarniając wszystko, co napotkały na swojej drodze, i pozostawiając kupę śmieci, smrodu i gówna.

I jak fala powodziowa podmywa fundamenty domów, tak fala krzyków, szlochów i oskarżeń podmyła fundamenty małżeństwa Tadeusza i Emilii. On nigdy nie uwierzył w to, że ona o niesfornej myszy nie wiedziała. Ona broniła się bez przekonania i wyrzucała, że nigdy dziadowskiego ekspresu przyjmować nie powinni. Teofila przeżyła rozstrój żołądka, na kawę już nigdy nie spojrzała, ale koniec końców zyskała na utonięciu cholernej myszy najwięcej. Znów miała brata tylko dla siebie.

A Emilia z bliźniakami wyruszyła do Krakowa, by zacząć wszystko od nowa. Teraz, spoglądając w pałające ciekawością oczy Bolesława, pociągnęła nosem i uśmiechnęła się półgębkiem.

– Czuję, że podajecie tu dobrą arabikę… – powiedziała.

 

 

Rozdział 3

 

O tym, że pisarz niemy, kiedy nie ma weny, i ile z tego wynikło kłopotu

 

 

 

Grzegorz przerzucił kilka stron notatnika leżącego na biurku, podrapał się po brodzie i niecierpliwie zakołysał trzymanym między palcami ołówkiem. Spojrzał na stronę piątą, potem dziewiątą, a na koniec zerknął na okładkę, aby sprawdzić, czy to w ogóle ten zeszyt. Był pewien, że zapisywał, jakie oczy miała nowa bohaterka, a teraz za nic w świecie nie potrafił tego znaleźć.

Kursor w edytorze tekstu mrugał nieprzerwanie, a Grzegorz czuł, jak ogarnia go coraz większa irytacja. Kolor oczu bohaterki, a także inne cechy związane z jej wyglądem były niezwykle ważne. Szczególnie dla takiego pisarza jak Grzegorz, który bujał w obłokach nie tylko przed procesem twórczym, ale również w trakcie. Nie raz i nie dwa zdarzyło się, że podczas pisania jednej powieści myślami był już przy kolejnej.

A potem wyskakiwały ładne kwiatki! Anastazja stawała się Angeliką, Kraków Krosnem, a raz nawet pomylił byka z krową i zrewolucjonizował proces doju! Grzegorz nie był zbyt drobiazgowy, za to jego czytelniczki – owszem! Nie dalej jak przed miesiącem dostał od jednej po gębie! Podeszła do niego na spotkaniu autorskim, obrzuciła chmurnym spojrzeniem i palcem wytknęła w tekście miejsce, w którym bohaterka ubolewała nad skromną zawartością swojego stanika.

– Miseczka C to mało? – wysyczała. – Mało ci, ty zboczeńcu seksistowski? Już nie przeczytam ani jednej twojej książki, skrobipiórku! – I zanim zdołał wtrącić choć słóweczko, bach go w gębę!

Już na samo wspomnienie nieprzyjemnego incydentu Grzegorza paliły policzki. Nie miał ochoty na powtórkę z rozrywki, dlatego z determinacją przetrząsał notatnik w poszukiwaniu zapisków dotyczących głównej bohaterki.

– Po cholerę jej kolor oczu? – Pisarz zastanawiał się przy tym ponuro. – Po cholerę jej oczy w ogóle? Każdy ma jakieś oczy, nie ma potrzeby wspominać o tym w książce! – mamrotał, przetrząsając pozostałe zeszyty leżące na biurku. Przeglądanie ich nie miało najmniejszego sensu, bo dotyczyły innych książek, i szansa, że znajdzie w nich informację o kolorze oczu nowej bohaterki, była doprawdy znikoma. A jednak w złości przerzucił wszystkie notatki, a potem zezłościł się na bałagan, którego sam narobił. Grzegorz nie cierpiał chaosu na biurku. Gniewnie uderzył dłonią w blat. – Po cholerę mi notatki, skoro i tak nie potrafię w nich niczego znaleźć?

I wtedy sobie przypomniał.

Myśl, by zanotować, jaki kolor oczu ma bohaterka, narodziła się, gdy wypakowywał zakupy. Nie chciało mu się biec do notatnika pozostawionego na biurku, więc nagryzmolił kilka słów na odwrocie sklepowego paragonu. Miał go potem wkleić do zeszytu, ale tego nie uczynił. Co więc z nim zrobił?

Zerwał się z krzesła i ruszył na dalsze poszukiwania. Salon, w którym ustawił swoje stare, szkolne biurko, był dużym prostokątnym pomieszczeniem równym długości całego domu. Jego centralną część zajmował stół z kompletem wyścielanych krzeseł. Dalej, w sąsiedztwie nieczynnego kominka, stała ogromna narożna kanapa z miękkimi, beżowymi poduchami. W każdy kąt wciśnięto jakiś mebel. A to stoliczek, a to etażerkę (dla Grzegorza było to jedno i to samo), a to komódkę. Do tego w pomieszczeniu znajdowało się mnóstwo zielonych roślin: asparagusów, monster, zamiokulkasów, paprotek i skrzydłokwiatów. Grzegorz nie znał się na kwiatach, a przynajmniej dopóki nie wprowadził się do willi przy Królowej Jadwigi, ale właścicielka, oprowadzając po domu nowego lokatora, udzieliła mu szczegółowych informacji. Mało tego: przygotowała precyzyjną rozpiskę, co, kiedy i w jakich ilościach ma podlewać. Jak na razie udawało mu się niczego nie ususzyć i nie stłuc, więc nie było tak źle.

Do salonu przylegała nieduża, kwadratowa kuchnia z oknem wychodzącym na ocieniony drzewami ogród, ścieżkę prowadzącą do furtki oraz na ulicę. Grzegorz przeszukał także i to pomieszczenie: zajrzał do kuchennych szafek, piekarnika, lodówki i pod stół. Wszystko na nic! W końcu zrezygnowany opadł na krzesło. Z irytacji rozbolała go głowa i zaczął rozważać połknięcie jakiejś tabletki.

– I wszystko z powodu oczu jakiejś dzierlatki! – parsknął wściekle. – Po cholerę mi ona w powieści? Jeśli ją uśmiercę, legnie w trumnie, zamknie oczy i kolor przestanie być problemem! Po cholerę…

W tej samej chwili lekki czerwcowy wietrzyk poruszył krótką firanką w kuchennym oknie. W zwojach zwiewnego materiału Grzegorz dostrzegł ciemny kształt. Po chwili coś miauknęło donośnie, jednym susem pokonało parapet, kuchenny stół i zmaterializowało się u stóp pisarza, otulając puszystym ogonem jego łydki.

– O wilku mowa – mruknął Grzegorz. – Gdzie byłaś, Cholero?

– Miau! – dobiegło spod krzesła.

– Ile razy mam powtarzać, że do domu wchodzi się drzwiami?

– Miau!

– Szwendasz się po okolicy jak pierwsza lepsza łajza, wiesz?

– Miau!

– Żebyś choć poszła w cholerę, ale ty się mnie uczepiłaś jak ten cholerny korektor od chodzenia. „To nie uchodzi, że panu ciągle w książkach o coś chodzi! Potoczne, potoczne, panie Owczarek!” – Grzegorz falsetem przedrzeźniał pracownika wydawnictwa. – Jesteście siebie warci, Cholero! – wychrypiał, a kotka z zachwytu zaintonowała niskie mruczando, wspięła się i z całym entuzjazmem swego kociego ciałka wpiła pazury przednich łapek w uda Grzegorza. – I co? Pewnie jeszcze mam cię nakarmić? – zapytał z niedowierzaniem.

– Miau! – potwierdziła i jednym susem pokonała odległość między stołem a lodówką.

Grzegorz z ciężkim westchnięciem wstał z krzesła i szarpnął drzwiczki lodówki. Wydobył z niej napoczętą puszkę z karmą, sięgnął po metalową miseczkę, znajdującą się na suszarce do naczyń, i przystąpił do przygotowywania posiłku dla kociej damy. Cholera przysiadła na krześle, które wcześniej zajmował jej opiekun, i czyściła lśniące futerko.

Nagle pisarz drgnął. Upuścił puszkę z kocim żarciem, a ta z głośnym brzdękiem odbiła się od stołu i stoczyła na podłogę. Grzegorz nie zwrócił na to jednak uwagi. Pochylił się, mocnym szarpnięciem odsunął firankę i z okrzykiem triumfu złapał w dwa palce skrawek papieru przyklejony do okiennej szyby. Szybko przewrócił paragon na drugą stronę: nos prosty, na policzkach kilka piegów, oczy blisko osadzone, uszy płasko przylegające do głowy… O kolorze oczu na karteczce nie było ani słowa! A on jak głupi biegał za nią po całym domu i…

Raptem z gardła Grzegorza wyrwał się jęk trwogi. Oczy, rozszerzone do monstrualnych rozmiarów, utkwił w postaci, która właśnie pojawiła się w uchylonej furtce. Pisarz poczuł lodowaty dreszcz na plecach i z przerażeniem odkrył, że nie może się ruszyć. Stał więc przy kuchennym oknie z zabazgranym paragonem w garści i kotem głośno mlaszczącym obok, oczekując nadchodzącej katastrofy.

 

 

Katastrofa nazywała się Gertruda Miłoszewska z domu Koniuszko i mieszkała po sąsiedzku, w dużej, starej willi otoczonej drzewami. Miała jakieś sto dwadzieścia lat, dystynkcję wielkiej damy, przenikliwe spojrzenie i złowieszczo postukującą laseczkę. A także dwa niewyobrażalnie utuczone kundelki, które nie odstępowały jej na krok. Jeden z nich był na wpół ślepy i za każdym razem wlepiał w Grzegorza spojrzenie jedynego oka i oblizywał się jak na widok wyjątkowo soczystego kawałka mięsa.

Gertruda, zwana przez najbliższych babcią Trudzią, wydawała się niezwykle poruszona faktem, że w najbliższym sąsiedztwie zamieszkał prawdziwy pisarz. Natychmiast złożyła Grzegorzowi wizytę i już w progu oświadczyła, że mają ze sobą wiele wspólnego.

– Naprawdę? – wyraził uprzejme zainteresowanie.

– Oczywiście, drogi chłopcze. Ty masz literacki zawód, a ja nazwisko!

– Hmmm, no rzeczywiście – przyznał, uznając temat za wyczerpany. Nagle zreflektował się, że starsza pani spogląda wyczekująco, i pojął, że czegoś od niego chce. Nie wiedział jednak czego. W końcu westchnęła zrezygnowana.

– Nie zapytasz jakie? – podsunęła.

– Oczywiście, że zapytam! – podłapał szybko Grzegorz. Pochylił się w kierunku starszej pani, jak mu się wydawało, kurtuazyjnie. – Jakie?

– Miłoszewska! I nie musisz się tak pochylać w moją stronę, chłopcze! Nie jestem ani głucha, ani ślepa!

– Piękne nazwisko! – Owczarek zaczerwieniony ze wstydu odskoczył dwa kroki do tyłu.

Sąsiadka natychmiast to wykorzystała i postukując o parkiet laseczką, wepchnęła się za nim do korytarza, a potem do salonu. Tam z gracją przysiadła na kanapie, wskazała kundelkom miejsce po dwóch stronach obutych w grube trzewiki stóp i z uznaniem rozejrzała się po wnętrzu. Na widok sterty książek na parapecie pokiwała głową.

– W naszej rodzinie książki i pisarzy traktuje się z wielkim szacunkiem. Ja sama chodziłam z jednym do szkoły…

Grzegorz potaknął. I znów zarejestrował to osobliwe spojrzenie. Starsza pani oczekiwała, że on zapyta… Ale o co?

– Nie zapytasz z którym? – podsunęła, zanim zdążył się zastanowić.

Grzegorz miał na końcu języka, że prawdopodobnie z Mickiewiczem, ale nawet taki nieobyty gbur jak on wiedział, że lepiej nie wytykać kobiecie wieku. Szczególnie takiej, która ma szczerzącą zęby gwardię przyboczną i laseczkę z okutym czubkiem. Z opresji wybawiła go wrodzona ciekawość Gertrudy. Sąsiadka uznała, że szkoda czasu na gadki o niej samej, skoro w tym czasie może dowiedzieć się czegoś o nim. I przystąpiła do regularnego przesłuchania!

A co tu robi?

Czemu wynajmuje dom od obcych ludzi?

Dużo płaci?

Cierpi na blokadę pisarską?

A może się nieszczęśliwie zakochał i leczy złamane serce?

A o czym pisze?

A dużo?

A da się z takich książek wyżyć?

Chyba nie bardzo, skoro wynajmuje, zamiast kupić?

A sam mieszka?

Pod obstrzałem pytań sąsiadki Grzegorz spocił się jak mysz! Kto wie jak długo trwałaby ta zabawa w sto pytań, gdyby przez uchylone okno znowu nie wskoczyła Cholera. Na widok kota kundle Gertrudy zerwały się z parkietu z głośnym jazgotem i rzuciły się do ataku. Starsza pani zamarła z uchylonymi ustami, Grzegorz złapał się za głowę, a Cholera? Cholera bez namysłu skoczyła z parapetu na etażerkę, z etażerki na komodę, z komody na szafę, a z szafy na żyrandol. Zastygła między szklanymi kloszami i spoglądała na kręcące się i popiskujące psy z wyrazem satysfakcji w błyszczących, zielonych oczach.

– Cholera! – zaklął głośno Grzegorz, a kotka, jak na zawołanie, zeskoczyła z lampy, miękko lądując na jego karku i wbijając weń ostre jak szpilki pazury.

Gertruda spojrzała na gospodarza z dezaprobatą.

– Twój język, chłopcze, nie jest… wybitnie literacki! – stwierdziła, podnosząc się z kanapy.

– Ale… – Grzegorz chciał wyjaśnić, że kotka właśnie tak ma na imię, jednak przemawianie do pleców starszej pani uznał za niestosowne i ugryzł się w język. Sąsiadka przywołała psy i pożegnała go dość chłodno.

Wydawać by się mogło, że po tak niefortunnym pierwszym spotkaniu starsza pani będzie się trzymać z dala od domu pisarza, ona jednak była nim wyraźnie zafascynowana i nie przepuściła żadnej okazji, by wpaść na minutkę lub dwadzieścia. Najczęściej zachodziła, wracając z popołudniowej przechadzki z psami. A Grzegorz? Cóż, z kamienną twarzą znosił jej pytania o proces twórczy i wydawniczy, podsuwał filiżanki herbaty i kruche ciasteczka, które okres kruchości dawno miały już za sobą, i udawał, że nie zauważa, jak na jego widok półślepy pies oblizuje się łakomie.

Ostatnimi czasy jednak próbował udawać, że go nie ma…

Starsza pani wyczerpała już zasób pytań o sytuację na rynku wydawniczym i przeszła do bardziej osobistych. A kwestią, która zajmowała ją najbardziej, była obecność – czy też raczej należałoby powiedzieć: nieobecność – pani Owczarkowej…