Wszyscy byliśmy za młodzi - Lichoń Maria - ebook + audiobook + książka

Wszyscy byliśmy za młodzi ebook

Lichoń Maria

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wszystko stało się bardzo szybko. Nagle staliśmy się dorośli – choć nie całkiem. Nie byliśmy już dziećmi, ale nie byliśmy też w pełni dojrzali. Zaczęliśmy rozumieć, że dorastanie polega na podejmowaniu decyzji, których nie chcemy podejmować, na wybieraniu, co dla nas cenne, a co nie, na życiu z nadzieją, że tym razem nie popełnimy błędu, że tym razem się uda... Bo w końcu kiedyś musi się udać.

A jeśli wcale nie chcemy dorastać? Jeżeli chcemy zatrzymać czas – trwać w beztrosce, zakochać się i bawić, nie musieć wybierać między dobrem a złem? Ale czas się nie zatrzyma. Lata nie przestaną płynąć. Miesiące nie staną się dłuższe. A my musimy wiedzieć już, mimo że nie rozumiemy…

Powieść o dojrzewaniu i próbach odnalezienia siebie. Historia, która angażuje, która łamie serce, ale i tak sprawia, że wciąż masz ochotę do niej wracać - podobnie jak wraca do niej niemal milion czytelników na Wattpadzie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 617

Data ważności licencji: 1/24/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Maria Lichoń

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2024

Wydawca prowadzący: Natalia Karolak

Redakcja tekstu: Laura Kaszta

Weryfikacja zapisów z j. francuskiego: Zuzanna Kaniuga

Adiustacja i korekta: Pracownia 12A

Promocja i marketing: Magdalena Wojtanowska

Projekt okładki oraz ilustracje na stronie tytułowej i na okładce: Agnieszka Gontarz

ISBN 978-83-8135-645-9

www.moondrive.pl

Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

Przedmowa

W niniejszej książce zostały poruszone między innymi takie tematy, jak autoagresja, depresja oraz zinternalizowana homofobia, i nie polecam czytania jej przez osoby na te kwes­tie wrażliwe. Ze względu na występowanie w niej przekleństw, przemocy, środków odurzających i innych substancji uzależniających powieść może być nieodpowiednia dla czytelników w wieku poniżej szesnastu lat.

Jeżeli ktokolwiek z Was potrzebuje pomocy, pamiętajcie, że nie jesteście sami i możecie o nią prosić. Należy rozmawiać o swoich problemach i dzielić się uczuciami z najbliższymi, ale i przede wszystkimi z osobami do tego merytorycznie przygotowanymi. Na końcu książki znajdziecie wykaz stron internetowych i numerów telefonów do organizacji, w których możecie znaleźć pomoc.

00 | –

Wszystko stało się bardzo szybko.

Chyba nikt z nich tak do końca tego nie rozumiał. W końcu byli tylko dziećmi – letnimi wieczorami chcieli siedzieć do późna na zewnątrz, jak najwięcej czasu poświęcać na spotkania z przyjaciółmi, a jak najmniej na naukę, nie myśleć o przyszłości. Chcieli wierzyć, że to ich życzenia, spośród tak wielu pomyślanych, zostaną wysłuchane i spełnione. A już następnego dnia byli ubrani w licealne mundurki, mając przed sobą ostatni rok nauki i nakaz wybrania drogi, którą chcą dalej iść. Konieczność podjęcia decyzji nadeszła nagle, razem z całym obszernym bagażem – szczęściem i podnieceniem przed końcem, dla wielu pierwszym, którego mieli doświadczyć, i jednocześnie pierwszym, którego mieli nie zrozumieć.

I nagle stali się dorośli – choć nie całkiem. Nie byli już dziećmi, ale nie byli także w pełni dojrzali. Jeszcze chwilę temu proste wybory teraz stanowiły wyzwanie – gdy okazało się, że prowadzą do konsekwencji i odpowiedzialności, przestały być tak ekscytujące i łatwe. Zaczynali rozumieć, że na tym polega dorastanie – na podejmowaniu decyzji, których nikt nie chce podejmować, na decydowaniu o tym, co dla nas cenne, na ciągłej nadziei, że tym razem nie popełnimy błędu, że tym razem się uda, że w końcu kiedyś musi się udać.

A co, jeżeli wcale nie chcesz dorastać? Co, jeżeli chcesz zatrzymać czas – trwać w beztrosce, zakochać się i bawić, nie wybierając pomiędzy dobrem a złem?

Jednak czas się nie zatrzymuje. Lata nie zwalniają. Miesiące się nie wydłużają. Dni nie oplatają cię i nie pozwalają przy sobie trwać.

I wtedy już musisz wiedzieć. Mimo że nie rozumiesz.

CZĘŚĆ I: PRZED

01 | CHLOE FIELDS

Chloe Fields właśnie wylała na siebie piwo.

Wiele może się wydarzyć w ciągu jednego wieczora. Tym bardziej gdy jest się na imprezie pełnej pijanych nastolatków. Możesz na przykład zaprzyjaźnić się z nielubianą dotychczas osobą. Możesz zatruć się jedzeniem lub alkoholem i następny dzień spędzić w męczarniach. Możesz także poznać nowych ludzi, udając przy nich, że jesteś kimś innym niż w rzeczywistości, i świetnie się przy tym bawić. Ale możesz także wylać na siebie piwo na oczach chłopaka, który podoba ci się od szóstej klasy.

Gdy tylko Chloe poczuła, jak piwo oblepia jej koszulkę, podniosła głowę i spojrzała mu w twarz. I znowu – Josh Grinson mógł zachować się różnie. Mógł się zaśmiać, z niej lub z nią, mógł się do niej odezwać i spytać, czy wszystko w porządku, mógł krzyknąć, aby następnym razem uważała. On jednak nie zrobił żadnej z tych rzeczy – zerknął na nią, jakby była niewidzialna, i z dziewczyną uczepioną jego boku ominął ją i zostawił wśród tańczących ludzi.

Chloe Fields dokładnie pamiętała dzień, w którym pierwszy raz zobaczyła Josha Grinsona – mieli wtedy po trzynaście lat. Siedział na niskim ogrodzeniu otaczającym park, a obok niego siedziała jakaś dziewczynka w niebieskiej sukience. Pokazywał jej coś na niebie – ptaka lub samolot, a może chmurę o zabawnym kształcie, Chloe tego nie wiedziała. Nie przeszło jej wtedy przez myśl, aby spojrzeć w górę, była zbyt zapatrzona w tego chłopca – tak delikatnego, jakby bez konturów, namalowanego samymi ciepłymi kolorami. W wieku trzynastu lat chłopcy jeszcze nie zaprzątali jej głowy, ale od tamtego momentu miało się to zmienić – stała tam, uwięziona w tej samej od kilku minut sekundzie, patrząc i nie mogąc oderwać od niego wzroku. To było pięć lat temu.

I nawet po upływie tych pięciu lat Josh wciąż potrafił zatrzymać dla niej czas. Chloe Fields odnajdywała go w tłumie osób i obserwowała jego ruchy, próbując go zrozumieć, stworzyć w swojej głowie od nowa. Potrafiła spóźnić się na lekcję lub zupełnie ją opuścić, okłamać rodziców, włożyć na siebie coś, czego z własnej woli by nie włożyła, rozmawiać z ludźmi, których nie lubiła – tylko po to, aby Josh Grinson zwrócił na nią uwagę. Sama nigdy nie miała okazji dłużej z nim porozmawiać. Czasami zdarzało się, że się z nią witał – wtedy, gdy witał się także z jej najlepszą przyjaciółką, Alison Selliman. Alison wielokrotnie próbowała mu ją przedstawić – najczęściej na imprezach takich jak ta, na której Chloe obecnie była, gdy Josh był pijany, a jego oczy błyszczały od alkoholu. Może robiła to specjalnie, może nie. Chloe nigdy nie wiedziała, co Alison robi specjalnie, a co nie.

Mokry materiał koszulki lepił się do jej ciała, gdy stała w kolejce do toalety. Starała się powstrzymać łzy upokorzenia, ale było to trudne. Cały czas odtwarzała w myślach zdarzenie sprzed chwili – puste spojrzenie, którym obdarzył ją Josh, mogło być równie dobrze skierowane w ścianę za nią. Miała wrażenie, że w czasie tych kilku sekund nawet jej nie zauważył, mimo że przecież na nią patrzył. Zasmucona wyjęła z torebki telefon i zadzwoniła do Alison, ignorując powiadomienia o nieodebranych połączeniach od rodziców. Rozłączyła się jednak szybko, już po pierwszym sygnale, nagle czując, że wcale nie ma ochoty opowiadać jej o tym, co przed chwilą się stało. Nie była gotowa na odkrycie przed nią swojego niepowodzenia – jeszcze parę godzin wcześniej, gdy Alison namawiała przyjaciółkę, aby przyszła na tę imprezę, mimo że jej samej na niej nie będzie, w Chloe rozkwitła cicha nadzieja, że może zdobędzie się na podejście do Josha i rozmowę. Nie była w stanie przyznać się do porażki, nie tyle przed Alison, co przed sobą.

Chloe nie była pewna, jak długo stała w kolejce, ale w końcu zdecydowała się na powrót do domu. Na schodach prowadzących na parter roiło się od ludzi, jakby było to najlepsze miejsce do rozmów. Imprezę zorganizował Cole Walker, chłopak Judie Arnett, a Chloe zastanawiała się, czy sam zaprosił tak dużo osób, czy większość z nich trafiła tutaj jako dodatek do zaproszonych znajomych.

Na zewnątrz było ciemno, prawie czarno. W powietrzu pachniało papierosami lub to sama Chloe nimi pachniała – miała wrażenie, że ich zapach w nią wsiąkł i że już nigdy się go nie pozbędzie. Marzyła o położeniu się do łóżka i zapadnięciu w sen, dzięki któremu przez parę godzin będzie mogła udawać, że dzisiejszy wieczór się nie wydarzył. W myślach dziękowała losowi, że mieszka tylko uliczkę dalej. Planowała po cichu wejść do swojego pokoju, nikogo przy tym nie budząc (o ile było to możliwe), i zmienić tę śmierdzącą, przemoczoną koszulkę. Najlepiej od razu wyrzucić ją do kosza, aby nie przypominała jej o tym pechowym momencie z jej pechowego życia i o minie Josha Grinsona. Chyba już wolałaby, aby zaśmiał jej się w twarz.

Było tak, odkąd pamiętała. Ona widziała go wszędzie – w każdym chłopaku, w każdym cieniu rzucanym na ziemię, w każdym nieznajomym, którego mijała. A on nawet nie potrafił zapamiętać jej imienia. Dlaczego? Miała dość ciężaru na piersi, który czuła, gdy on znowu miał u boku inną dziewczynę (a należało przyznać, że zdarzało mu się to częściej, niż powinno). Alison milion razy powtarzała jej, widząc, jak Chloe do niego wzdycha, że to nie chłopak dla niej, ale ona jakby w ogóle jej nie słyszała (a przynajmniej tak się zachowywała). Alison trudno było uwierzyć, że pierwsze zauroczenie może być aż tak silne – przecież Chloe Fields nawet nie znała Josha Grinsona. Mimo że tak bardzo tego chciała.

Szła przed siebie w ciszy, a otuchy dodawało jej światło latarni rozdzierające gdzieniegdzie ciemność. Lubiła Lambert­ville. Było spokojne i znane, a dzięki temu bezpieczne. Mieszkały tu rodziny znające się od wielu lat – kupujące sobie nawzajem prezenty z okazji narodzin dziecka, spotykające się na przyjacielskich obiadach lub wieczornych grillach. To właśnie było życie, które ceniła Chloe Fields – życie pełne monotonii, nieprzerywalnej niczym rutyny. Życie wypełnione uśmiechami i uprzejmościami, które pozwalało jej dorastać w przeświadczeniu, że ludzie mogą być dla siebie dobrzy. Jednak im starsza Chloe się stawała, tym lepiej zaczynała rozumieć, że o człowieku wcale nie świadczy to, jak zachowuje się w stosunku do znajomych mu osób, wręcz przeciwnie – jego miarą stawał się stosunek do obcości.

Czasami Chloe marzyła o wydostaniu się z tego miejsca. Wraz z Alison snuły plany na przyszłość, plany nieobejmujące Lambertville ani jego okolic – miały nadzieję wyjechać daleko, dokądkolwiek, byle tam, gdzie ludzie nie znają swoich sekretów, bo jest zbyt dużo ludzi i zbyt dużo sekretów. Gdzieś, gdzie mogłyby zacząć od nowa, może nawet od nowa się urodzić. Chloe myślała o tym tylko w chwilach słabości – w rzeczywistości wizja zmian budziła w niej lęk. Uwielbiała to miasteczko, będące stałym elementem jej życia, bezpiecznym punktem odniesienia, domem. Nie wyobrażała sobie żyć w żadnym innym miejscu.

Drzwi wejściowe okazały się otwarte. Chloe wiedziała, że rodzice będą na nią źli – obiecała, że wróci do domu wcześniej i że będzie pod telefonem w razie jakichkolwiek opóźnień. Ona jednak nie odpisała na ani jedną ich wiadomość, a teraz, wchodząc do środka, zaczęła stresować się myślą o konfrontacji. Włączyła światło na korytarzu i zamknęła za sobą drzwi na klucz. Stała przez moment bez ruchu, nasłuchując dźwięków mogących świadczyć o tym, że ktoś na nią czeka – jednak odpowiadała jej jedynie cisza. Poszła do kuchni, aby napić się wody, a gdy włączyła światło, zobaczyła Deana siedzącego przy stole. Na jego widok wydała z siebie cichy pisk.

– Boże, Dean! Przestraszyłeś mnie! – krzyknęła, przykładając dłonie do klatki piersiowej. Czuła, jak mokra koszulka znowu przylepia się do jej skóry. – Dlaczego siedzisz tu po ciemku?

– Och, wybacz mi – powiedział ironicznie, po czym wstał i się rozciągnął. Do tylnej kieszeni dresów włożył telefon, którego pewnie używał jeszcze przed chwilą. – Super, że postanowiłaś przyjść. Serio. Bardzo się cieszę. Wiesz, która jest godzina? Miałaś być po pierwszej.

– Gdzie rodzice? – spytała, ignorując jego wcześniejsze pytanie. Wyjęła z szafki szklankę i nalała do niej wody.

– Śpią. Mama poprosiła, żebym na ciebie zaczekał.

– Nie trzeba było – powiedziała, czując nagłą potrzebę, aby odrzucić od siebie ten niepotrzebny gest troski, do którego w dodatku został zmuszony.

Nie była pewna, dlaczego użyła tak ostrego tonu. Dean jednak, nawet jeżeli poczuł się urażony, nie dał tego po sobie poznać. Od przyjazdu zachowywał się w ten sam nużąco zobojętniały sposób. Na początku cieszyła się, że odwiedził ich razem ze swoją dziewczyną, Charlotte, zanim zaczęli nowy rok akademicki, ale przez te parę dni dał jej odczuć, jak bardzo się zmienił. Był tak stonowany i dojrzały – miała wrażenie, że tą swoją nową dorosłością jedynie się przed nią popisywał. Teraz uniósł brwi na widok jej mokrej koszulki, jakby dopiero ją zauważył. Chloe była przygotowana na jakiś głupi żart na ten temat, po którym poczułaby się jeszcze gorzej, ale on jedynie wskazał głową na schody.

– Będziesz chora – powiedział. – Idę spać. Zamknij drzwi wejściowe.

Wyszedł, zostawiając ją samą. Wsłuchiwała się w dźwięk jego kroków, dopóki ten nie ucichł. Poczuła się przez niego dziwnie opuszczona – zupełnie jak wtedy, gdy trzy lata wcześniej wyjechał na studia, tak po prostu zostawiając ją samą z rodzicami w tym wielkim domu, w którym wcześniej mieszkali w piątkę – oni, rodzice i cisza. Odkąd się wyprowadził, ta ostatnia tylko się rozrosła, spęczniała, zajęła jego miejsce. Teraz Chloe chciała poprosić go, aby wziął ją ze sobą, zaprowadził do jej pokoju, posiedział obok niej, dopóki nie zaśnie – tak jak kiedyś, gdy kłócił się do późna z rodzicami, a ona nie mogła przez to spać.

Chloe nagle posmutniała.

Nawet nie zapaliła lampki, gdy weszła do własnej sypialni. Zdjęła mokrą koszulkę i przewiesiła ją przez krzesło stojące przy biurku. Przebrała się w piżamę i już chwilę później leżała pod kołdrą, otulając się nią po same uszy. Drżała z zimna (a także ze smutku i niepokoju przed jutrem). Zamknęła oczy.

Chloe Fields w duchu obiecała sobie, że już nigdy więcej nie dotknie piwa. (Bo na obietnicę niemarzenia o dotknięciu Josha Grinsona było dla niej stanowczo zbyt wcześnie).

02 | CHASE BRAFORD

Chase Braford właściwie nie pamiętał, kiedy zrobił to po raz pierwszy.

Może po pogrzebie swojej mamy, którą kochał najmocniej ze wszystkich osób na świecie. Może parę dni po nim lub parę dni przed nim. Może tego dnia, w którym nauczycielka od literatury poprosiła ich, aby przeczytali przed całą klasą swoje eseje na temat roli figury matki w kulturze, zadane z okazji ich zbliżającego się święta, a on, wywołany jako pierwszy, musiał przyznać się, że niczego nie napisał, bo miał już nigdy nie świętować tego dnia. Może zaczęło się to po tym, jak ojciec uderzył go w twarz, przez co Chase obiecał sobie, że już nigdy więcej nie nazwie go tatą. A może wtedy, gdy uświadomił sobie, że na to uderzenie zasłużył.

Nie znał dokładnej daty ani szczególnej przyczyny, która spowodowała akurat to – bo przyczyn było dużo i Chase był w stanie wymienić je bez oddychania, nawet jeśli musiałby nie oddychać całe godziny. Pamiętał za to okoliczności – pamiętał, jak wszedł do łazienki i jak nie mógł złapać oddechu, pamiętał, jak wyrzucił z szafek wszystko, co się w nich znajdowało, ułożył na ziemi krzywą wieżę z kosmetyków i ręczników. I pamiętał żyletki w jednej dłoni i zapałki w drugiej, pamiętał ciężar podejmowanej decyzji (żyletki czy zapałki?), ale nie pamiętał samej czynności (wybrał żyletki), samego bólu i swojej reakcji.

Pamiętał za to, jak później leżał sztywno w łóżku z piekącymi ramieniem i sercem, i pamiętał, o czym wtedy myślał – o tym, że to właściwie nie był pierwszy raz. Wspominał, jak w dniu śmierci mamy wylał sobie na dłoń gorącą herbatę, którą chwilę wcześniej przyniósł tata. Siedzieli wtedy na szpitalnym korytarzu, czekając, aż ktoś do nich wyjdzie i powie im, czy operacja przebiegła pomyślnie. Chase był tak zdziwiony brakiem bólu, że nawet nie wydał z siebie żadnego dźwięku – zareagowała jedynie pielęgniarka, akurat przechodząca obok. Czasami zastanawiał się, czy ta kobieta mogła pomóc jego mamie wtedy, gdy pomagała jemu – świadomość, że mógłby obwinić samego siebie za jej śmierć, była tak kojąca i stała, że pozwalał sobie o tym marzyć.

Może zaczęło się to wtedy – może wiele lat później. Nie pamiętał. I prawdopodobnie miał sobie tego już nie przy­pomnieć.

Teraz, gdy miał siedemnaście, prawie osiemnaście, lat i za równy tydzień miał zacząć swój ostatni rok nauki w liceum, z dumą mógł stwierdzić, że wypracował nowego Chase’a Braforda – tego dla ludzi i dla ojca, prawdziwego dla innych, ale sztucznego dla samego siebie. Czasami myślał o tym, czy mama takiego by go chciała, i dochodził do druzgocącego wniosku, że raczej nie.

Choć nie mógł tego wiedzieć.

Czuł, jakby nigdy nie było tego pierwszego razu – były drugie, piąte, sześćdziesiąte, setne i dalsze, ale nigdy nie było pierwszego. Zresztą czasami czuł, jakby nigdy po raz pierwszy się nie urodził, jakby nigdy po raz pierwszy nie napił się kawy, jakby nigdy po raz pierwszy nie pocałował dziewczyny. Pamiętał tylko dwa pierwsze razy – wtedy, gdy ojciec po raz pierwszy podniósł na niego rękę, oraz wtedy, gdy po raz pierwszy stracił mamę.

Było to także pierwsze prawdziwie ostateczne i definiujące wydarzenie jego życia – już nigdy więcej nie miał stracić mamy, bo już nigdy więcej nie miał żadnej mieć.

*

– Nie idź jeszcze – poprosiła go, owijając się szczelniej kocem.

– Muszę.

– Pięć minut.

– Przepraszam.

Włożył bluzę. Długie rękawy miło otuliły jego ręce. W pokoju jedynym źródłem światła była poświata księżyca, która kładła się pasmami na zmiętą kołdrę, oraz przyćmiona nocna lampka, na którą wcześniej Emily zarzuciła swoją ulubioną apaszkę. Chase czuł się zmęczony, tak zmęczony, że najchętniej położyłby się obok niej na łóżku i po prostu usnął. Wiedział, że nie powinien, i wiedział też, że nie może. Ich dzisiejsze zbliżenie zakończyło się bardzo spokojnie i bardzo niespodziewanie – jego jeden unik przed jej dotykiem sprawił, że odsunęli się od siebie na resztę wieczora. Żałował, że od razu wtedy nie wyszedł – powstrzymał go wyraz jej twarzy, duże i przestraszone oczy, które kazały mu zostać. Leżeli potem wspólnie na łóżku, wpatrując się beznamiętnie w zbyt jasny ekran laptopa. Teraz mimo zmęczenia zebrał się w sobie i odnalazł swój telefon, wcześniej rzucony bezmyślnie na materac. Miał odejść bez pożegnania, jednak cofnął się i dzięki tej namiastce światła zdołał odnaleźć jej twarz i pocałować ją w policzek. Po tak chłodnym wieczorze Emily była zdziwiona jego nagłą czułością.

– Dzięki za wszystko – wydusił, ale zabrzmiało to zbyt arogancko nawet jak na niego, przez co poczuł wyrzuty sumienia. – Jesteś świetną dziewczyną. Zasługujesz na coś więcej.

– Powiedz to jeszcze raz.

Chwilę milczał, nie rozumiejąc tej prośby. Spędzili ze sobą tyle czasu, że to dziwne pożegnanie wydawało mu się niewłaściwe. Już wcześniej rozstawali się, niepewni siebie nawzajem, natomiast pewni tego, że zobaczą się następnego dnia. Tym razem miało być inaczej i Chase czuł, że zrobił coś nie tak. Jednocześnie wiedział, że nie ma już szansy tego naprawić. Coś pomiędzy nimi skończyło się tego wieczoru – coś, co było bardzo niejasne i nieważne, ale co pozwalało im na przetrwanie kolejnych dni. Był tego świadomy, ale nie czuł smutku.

W końcu przytaknął.

– Naprawdę zasługujesz na coś więcej.

Zaczęła podnosić się, aby odprowadzić go do drzwi, ale Chase położył dłoń na jej nodze. Nie chciał dłużej przeciągać tego spotkania, zaczynał odnosić wrażenie, że niezręczność pożegnania pozbawia je całego uroku.

– Nie trzeba. Zostawię klucz tam, gdzie zwykle – powiedział. – Trzymaj się. Napisz, jak dojedziesz jutro na miejsce.

Nie wiedział, dlaczego to powiedział, i od razu tego pożałował. Emily patrzyła na niego chwilę, a to jej milczenie wydało mu się jego własną przegraną. W końcu wyłączyła lampkę nocną, a on zasłonił okno roletami – dopiero w tej ciemności mógł wyjść, jakby nigdy się tam nie pojawił, odprowadzony przez ciszę.

Zamknął za sobą drzwi frontowe na klucz i schował go w doniczce kwiatka wiszącego na ganku. Pamiętał, jaki poczuł się wyjątkowy, gdy zdradziła mu tę tajemnicę. Była od niego starsza, ale w chwilach, gdy oczekiwała jego aprobaty, zamieniała się w małe dziecko. Zawsze go to wzruszało – jej wrażliwość, którą widywał tak rzadko. Może gdyby pokazywała mu ją częściej, faktycznie by się w niej zakochał.

Wyjął paczkę papierosów, zapalniczkę i telefon. Sprawdził godzinę – były dwie minuty po jedenastej wieczorem. Zapalił i zaciągnął się, a wydmuchując siwy dym, szukał w kontaktach numeru swojego najlepszego przyjaciela, Simona Atwooda, do którego od razu zadzwonił. Było chłodno. Żałował, że nie włożył jakiejś kurtki, czegokolwiek ciepłego, choć nigdy nie miał głowy do ubrań, przewidywania zjawisk pogodowych, a także martwienia się o swoje zdrowie.

– Halo?

– Hej. Słuchaj, stoję pod domem Emily i zamarzam. Mógł­byś po mnie przyjechać? – spytał, obserwując jarzącą się końcówkę papierosa. Wyciągnął dłoń przed siebie i przez chwilę obserwował, jak żar pochłania cienką bibułkę.

– Pod czyim domem? Co ty tam w ogóle robisz? Chase, jest środek nocy.

– Pod domem Emily. Przyjedziesz czy mam iść na piechotę? Jestem pijany.

Minęła chwila. Chase słyszał ciężki oddech Simona w słuchawce i po paru sekundach wreszcie coś zaszeleściło.

– Nie znoszę cię. Dobra, jadę.

– Dzięki.

Simon się rozłączył. Chase usiadł na schodach prowadzących na ganek i kolejny raz zaciągnął się papierosem. Schował telefon do kieszeni, oparł się na łokciach i spojrzał do góry. Niebo tej nocy było bezchmurne, aż ciężko było uwierzyć, że chłopak mógł trząść się z zimna. W końcu był koniec sierpnia – Chase jednak wiedział, że inaczej odbiera temperaturę. Już od małego narzekał na chłód i nosił bluzy, gdy inni chodzili w krótkim rękawku.

Zgasił papierosa o beton i rzucił w bok, na trawnik. Cały czas myślał o Emily leżącej na górze i czuł tak wielkie wyrzuty sumienia, że marzył tylko o tym, aby wreszcie Simon przyjechał i go stąd zabrał.

Emily nie była jego dziewczyną. W gruncie rzeczy sam Chase nie wiedział, kim była dla niego Emily – może miłą koleżanką, którą zawsze mógł pocałować, gdy było mu źle, lub kimś, do kogo zawsze mógł się zwrócić. Widział, że była nim zauroczona – pisała do niego pierwsza, zawsze odbierała, gdy dzwonił, i nigdy nie pozwała mu odejść, jeżeli wiedziała, że w domu czekał na niego ojciec. A on po półrocznej znajomości zostawił ją właściwie bez słowa wyjaśnienia – i nawet nie było mu żal porzucić tego, co ich dotychczas łączyło. Emily była dla niego taka miła, milsza niż inni ludzie, których notorycznie zawodził. I dlatego cieszył się, że wyjeżdża na studia i będzie mogła się od niego uwolnić. Trwało to zbyt długo i znaczyło dla niej zbyt wiele, a dla niego zbyt mało.

Chase obserwował, jak samochód wyłania się zza zakrętu, aby po chwili zatrzymać się przy krawężniku. Z okna kierowcy wychyliła się głowa.

– Tak podejrzewałem, że mogło chodzić ci o tę Emily – powiedział Simon, uśmiechając się. – Chodź.

Chase podniósł się i już parę sekund później siedział obok swojego przyjaciela w środku ciepłego auta. Z radia cicho płynęła muzyka, której Simon zawsze słuchał do nauki. Dopiero gdy ruszyli, Chase zwrócił uwagę na jego ubrania – miał na sobie tylko białą koszulkę i bokserki.

– To jak tam, stary? Czy z Emily było miło?

– Nie było nic z Emily.

– Poważnie?

– Poważnie – odpowiedział i wyciągnął papierosa. Gdy już chciał go podpalać, Simon strzelił go w dłoń, tak że szlug wypadł przez otwarte okno na jezdnię. – Kurwa, Simon. Co jest?

– Nie palisz w tym samochodzie. Zaśpiewać ci to? Nie palisz w tym samochodzie.

– Jezu, dobra – odpowiedział Chase. Zmęczenie spowodowało, że zabrzmiał jak zirytowany i zły.

Simon odezwał się do niego dopiero po dłuższej chwili ciszy:

– Wcale nie jesteś pijany.

Nacisnął guzik, a okno po stronie Chase’a się zamknęło. Chłopak z ulgą oparł głowę o szybę i prawie się uśmiechnął.

– Tak myślisz?

– Tak. Zawsze próbujesz mnie wtedy przekonać do palenia w samochodzie.

Chase’a często dziwiło, jak wiele drobiazgów o nim Simon pamięta. Teraz spojrzał na niego, skupionego na drodze, z dłońmi ułożonymi poprawnie na kierownicy, i poczuł nagłą wdzięczność – za jego oddanie i przyjaźń, której ostatnio nie doceniał, bo zdążył się do niej przyzwyczaić.

– Masz rację – przyznał Chase. – Chciałem po prostu, żebyś po mnie przyjechał.

– To miło z twojej strony – powiedział Simon takim tonem, jakby był rozbawiony. – Idziemy spać. Jest mi zimno.

– Mogłeś się ubrać.

– Mogłeś do mnie nie dzwonić. A teraz się zamknij.

Chase cicho się roześmiał. Przednie światła samochodu kładły się plamami na drodze. Przypomniał sobie o Emily i o tym, jak źle ją potraktował. Zamknął oczy.

03 | SIMON ATWOOD

Simon Atwood od dziesięciu minut wpatrywał się w Judie Arnett.

Starał się robić to dyskretnie, aby przypadkiem nie wyczuła, że ktoś na nią patrzy, i aby go na tym nie przyłapała. Wyglądała dzisiaj pięknie, pięknie jak zwykle. Rozpuściła włosy, czego nie robiła zbyt często, bo najbardziej lubiła chodzić w warkoczach i kokach. Spływały po jej ramionach i plecach, ciemne w sztucznym świetle stołówki. Gdyby tylko wyszła na słońce, zaczęłyby mienić się rudo. Akurat zaśmiała się, gdy Simon ponownie spojrzał na nią znad podręcznika od fizyki, i ledwie zdążył powstrzymać się, zanim sam to zrobił – zawsze uśmiechał się, gdy widział, że i ona się uśmiecha.

Nienawidził w sobie tej słabości, ale w swoim uczuciu do Judie nienawidził także paru innych drobiazgów. Nienawidził tego, że za każdym razem, gdy widział, że jest smutna, jedyne, o czym myślał, to jak może poprawić jej humor. Nienawidził potrzeby dzielenia się z nią swoim życiem oraz zazdrości, która dręczyła go, gdy ona wolała dzielić się swoim życiem ze swoim chłopakiem. A tego nienawidził w szczególności – faktu, że są z Judie tylko (i aż!) przyjaciółmi i że miało się to już nie zmienić.

– Przestań na nią patrzeć – usłyszał nagle. Oderwał wzrok od Judie i spojrzał na swojego najlepszego przyjaciela, Chase’a Braforda, który siedział na krześle obok.

– Nie patrzę na nią.

– Jasne. Gdybyś napisał sobie na czole, że jesteś w niej zakochany, wyszłoby na to samo. A mógłbyś przynajmniej serio pouczyć się do fizyki, zamiast tylko udawać, że to robisz.

Simon z poczuciem winy spojrzał na podręcznik w swoich dłoniach, po czym zamknął go i odłożył na stolik.

– Aż tak to widać?

– Jeszcze pytasz? Pierwszą rzeczą, jaką robisz, gdy wchodzisz do jakiegoś pomieszczenia, jest sprawdzenie, czy jest w nim też Judie – powiedział Chase sarkastycznym tonem i wziął łyk wody. – O, patrz, jak pięknie razem wyglądają z Cole’em.

Właśnie – tego Simon też nienawidził.

– Chase, błagam cię, zamknij się – odparł zniecierpliwiony. Podniósł się z krzesła i zabrał z ziemi plecak, a ze stolika książkę. – Muszę zapalić. Idziemy na Doły?

– Czekałem na to – odpowiedział mu z uśmiechem Chase.

Ruszyli ramię w ramię w stronę wyjścia ze stołówki, po drodze mijając Josha Grinsona z Alison Selliman.

Za szkołą był las, a gdy weszło się w mało widoczną ścieżkę, wydeptaną przez pokolenia uczniów, i skręciło w prawo, potem w lewo i po przejściu parunastu metrów znowu w prawo, można było dojść do najbardziej cenionego miejsca w całym mieście. Wokół sporego paleniska stały drewniane ławki – zrobione z myślą o organizowanych ogniskach. Nic dziwnego, że było to ulubione miejsce spotkań licealnej młodzieży. W trakcie przerw uczniowie przychodzili tu zapalić – nikt nie wiedział, ilu wylanym łzom, smutnym słowom i wyznaniom miłości towarzyszyło to miejsce.

Simon i Chase usiedli na jednej z ławek i od razu zapalili papierosy. Pierwszy raz wzięli do ust po jednym, gdy mieli czternaście lat – Simon do tej pory pamiętał, jak wyjął dwa papierosy z torebki mamy. Razem z Chase’em zapalili je u niego w pokoju. Widzieli, jak robią to ich starsi koledzy, Simon widział, jak robi to jego mama, ale sam nie był do końca pewien, jak to powtórzyć – gdy w końcu udało im się zaciągnąć i gdy poważnie pokaszleli, postanowili, że to nie dla nich. Ta obietnica, złożona wtedy z tak wielkim przekonaniem, została przez nich złamana już parę miesięcy później. Za drugim razem znaleźli się właśnie tutaj, na Dołach. Chase miał paczkę papierosów, którą zdobył w tajemniczy sposób. Simon nadal nie był przekonany – nie spodobał mu się dym, drapanie w gardle, posmak w ustach, jednak widział, że Chase nie miał z tym wszystkim problemu. Dokładnie pamiętał wyraz twarzy swojego przyjaciela tamtego wieczora, błysk jego oczu, który, jak mu się wydawało, widział u niego po raz ostatni. Po pewnym czasie i on przyzwyczaił się do palenia, co zrobił dla Chase’a i przez Chase’a. Nie wiedział dlaczego, ale czuł wtedy, że musi mu w tym towarzyszyć, że to wspólne doświadczenie tylko mocniej ich ze sobą zwiąże. Może faktycznie tak było. Jeśli mieli się psuć, to Simon wolał, żeby robili to razem.

– Pamiętasz, jak mówiłem ci, że mój ojciec był chłopakiem Starej Reywood? – zaczął spokojnie Chase i wydmuchał dym.

– Chyba. Tak mi się wydaje. Co z nią?

Stara Reywood tak naprawdę nie była stara, a swój przydomek zawdzięczała niezbyt przyjemnemu usposobieniu i staroświeckiemu podejściu do młodzieży. Wszyscy nie znosili jej lekcji, a fakt, że uczyła historii, w niczym nie pomagał. Była nauczycielką także Simona i Chase’a.

– Ona cały czas na mnie patrzy – powiedział Chase i miał przy tym tak dziwny głos, że Simon spojrzał na niego kątem oka. Jego blond włosy były potargane i tylko pogorszył sprawę, gdy znowu przeczesał je palcami. – Jakbym był swoim ojcem. Ona chyba wciąż się w nim buja, wiesz? Niedługo zaprosi mnie do swojego pokoju i…

– Zamknij się – przerwał mu Simon, żartobliwie klepiąc go w ramię. Próbował obrócić to w żart, ale w rzeczywistości nie mógł tego dłużej słuchać. – Kto by tam chciał zapraszać cię do swojego pokoju? Nawet Stara Reywood ma gust.

Chase już otwierał usta, aby mu odpowiedzieć, ale przerwał im szelest. Ktoś szedł w ich kierunku i po chwili zza drzew wyłoniła się Judie Arnett z brązową torbą zawieszoną na prawym ramieniu. Simon od razu zauważył, że związała włosy.

– Simon! Wszędzie cię szukałam – zawołała, po czym usiadła obok niego i wytrąciła papierosa z jego palców tak szybko, że Simon nawet nie zorientował się, że miała zamiar to zrobić. – Fuj, palenie szkodzi tobie i osobom w twoim otoczeniu. Cześć, Chase.

– Cześć, Judie.

– Ty też przestań palić. – Wycelowała w niego palcem, mrużąc oczy.

Simon spojrzał na Chase’a, który wzruszył ramionami.

– Mnie palenie nie szkodzi. Jestem niezniszczalny. Ale dzięki.

– Nie wiem, jak mam z wami rozmawiać, poważnie – powiedziała, udając złą, ale w końcu się uśmiechnęła, a Simon ponownie siłą woli powstrzymał się, aby też tego nie zrobić.

– Co tu robisz? – spytał.

– No, szukałam cię. Mieliśmy zobaczyć się po lekcjach, pamiętasz? Chciałam ci powiedzieć, że po ostatniej godzinie muszę zostać chwilę dłużej, mam kilka pytań o zaliczenie. Ale zajmie mi to dosłownie dziesięć minut.

Była urocza, gdy się tak przejmowała. Simon westchnął w duchu. Jasne, że pamiętał o ich spotkaniu – miał jednak nadzieję, że ona o nim zapomniała. Był rozdarty – z jednej strony jedyne, czego chciał, to spędzenie tego popołudnia w jej towarzystwie, tylko w jej towarzystwie, bez żadnego Cole’a Walkera kręcącego się obok. Z drugiej strony był już zmęczony tym całym udawaniem. Ile musiał jeszcze wytrzymać?

– Rany, strasznie cię przepraszam – jęknął, mając nadzieję, że wygląda w miarę wiarygodnie. Przeczesał dłonią włosy. – Zupełnie o tym zapomniałem.

Spojrzał na nią niepewnie, a Judie przez chwilę też na niego patrzyła. Nie uwierzyła mu nawet przez sekundę, a Simon doskonale o tym wiedział.

– Naprawdę?

– Tak. – Dalej brnął w kłamstwo. – I nie mogę pójść. Obiecałem mamie, że zjemy razem kolację. Ma dzisiaj wolne. Przepraszam.

Dłoń, w której jeszcze chwilę temu trzymał papierosa, zacisnął na ławce. Czuł dym papierosowy i spokój promie­niujący od Chase’a siedzącego obok.

– Och. Jasne. Rozumiem – uśmiechnęła się. Wiedział, że wzmianka o jego mamie ją udobrucha. – W porządku. Innym razem, co?

– Tak. Jestem okropny.

– Przestań. – Roześmiała się. – Nic się przecież nie stało.

Zarzuciła torbę na ramię i wstała. Przygniotła butem wciąż tlącego się papierosa.

– Mam matmę. Idziecie?

– Tak – powiedział Chase zachrypniętym głosem. – Zaraz dojdziemy. Muszę jeszcze pogadać o czymś z Simonem.

– Jasne. – Kiwnęła do nich głową, odwróciła się i weszła na ścieżkę.

Gdy zniknęła w lesie, Simon poczuł szarpnięcie za ramię. Spotkało go niedowierzające spojrzenie Chase’a.

– Co to miało być? – spytał. Wyrzucił niedopałek na ziemię.

– Nieważne. Muszę zapalić.

*

Koło szóstej Simon faktycznie usiadł do kolacji z mamą. Pracowała jako pielęgniarka i bardzo rzadko się widywali, a co dopiero mówić o wspólnym posiłku – Simon widział, jaka jest szczęśliwa, gdy wreszcie mogą usiąść przy jednym stole. Przez ten czas zapomniał nawet o Judie i o tym wszystkim, co było z nią związane – czuł się po prostu jak osiemnastoletni chłopak, który je z mamą kolację i który, niechętnie, opowiada, jak minął mu pierwszy dzień ostatniej klasy. Gdy wreszcie nadszedł moment ich rozstania, zasmuciło go to bardziej niż zwykle. Po jej wyjściu (bo wcale nie miała wolnego), w domu zrobiło się cicho i pusto, upiór samotności towarzyszył mu w kuchni, a potem w jego pokoju. Myślał o tym, aby zadzwonić do Chase’a – Chase nienawidził samotności, choć bardziej od samotności nienawidził spędzania czasu ze swoim ojcem – ale w końcu zrezygnował z tego pomysłu.

Simon myślał o Judie, próbując przygotować się na jutrzejsze zajęcia; myślał o Judie, wspominając mijający dzień; myślał także o Judie i o zawodzie w jej oczach, gdy skłamał, że zapomniał o ich umówionym spotkaniu. Nienawidził zawodzić Judie – bolało to tak, jakby zawiódł samego siebie.

04 | CHASE BRAFORD

Ojciec Chase’a wrócił do domu pijany.

Andrew Braford był policjantem. Jak na wzorcowego funkcjonariusza przystało, był wysoki, o odpowiednio umięśnionej sylwetce i czujnych oczach. Chase pamiętał, że gdy był mały, a jego mama jeszcze żyła, ojciec bardzo mu imponował. Uważał go wtedy za najlepszego człowieka pod słońcem i w przyszłości chciał być dokładnie taki jak on. Podziwiał jego opanowanie, wieczną gotowość do obrony, analityczny umysł – z zainteresowaniem przyglądał się wieczornym spotkaniom z kolegami z komisariatu, kiedy mężczyźni oglądali kolejny mecz piłki nożnej, obowiązkowo pijąc przy tym piwo. Andrew zawsze wiedział, jak się zachować, co powiedzieć, jak zareagować, jak podporządkować sobie ludzi. Dopiero gdy Chase podrósł, zrozumiał, że jego ojcem rządziło silne pragnienie utrzymywania wszystkiego pod kontrolą, tak aby nigdy nie przekształcić się w rozczarowanie, którym był dla niego jego własny tata. Andrew obiecał sobie, że zrobi absolutnie wszystko, aby stać się przeciwieństwem swojego ojca. I prawie mu się to udało.

Bo potem Andrew Braford uderzył swojego syna.

Nigdy więcej się to nie powtórzyło. Andrew przepraszał za to Chase’a wielokrotnie, ale w końcu przestał. I Chase myślał, że przestanie go to boleć, ale nie przestało. Mimo że ojciec już nigdy więcej nie podniósł na niego ręki, Chase nauczył się patrzeć na niego ze strachem, w ciągłym oczekiwaniu na to, co niespodziewane. Wiedział, że skoro wydarzyło się to raz, mogło wydarzyć się i kolejny, dlatego pielęgnował w sobie cierpliwość i gotowość na ból. Nie zmieniło się to nawet teraz, mimo że Chase był już prawie dorosły.

Jego ojciec nie pił dużo. Ukrócił swoje spotkania z kolegami, po których zawsze wracał do domu pijany, nawet gdy żyła jeszcze mama, poświęcił się wykonywanej pracy, brał jak najwięcej nadgodzin, ucichł, schudł, posmutniał. Paradoksalnie, jego żałoba dodawała Chase’owi otuchy – dzięki niej nie czuł się tak osamotniony. Mimo że kiedyś byli sobie bliscy, śmierć mamy sprawiła, że stali się dla siebie obcymi ludźmi. Czasami myślał, że może tylko ona ich ze sobą łączyła – może poza nią i jej miłością nie mieli ze sobą nic wspólnego, nic, co mogliby sobie nawzajem zaoferować. Ale to właśnie w takich chwilach Chase zauważał, jacy są do siebie podobni – jacy obaj są puści, wydrążeni od środka jak owoce.

Myślał o tym, gdy siedział na malutkim balkonie przy swoim pokoju. Ukrył się tam, mając nadzieję, że ojciec zaśnie od razu po powrocie do domu. Nienawidził, gdy pił – zawsze chciał wtedy przepraszać i się godzić, chciał rozmawiać o mamie i o nich – o tacie i o synu, a Chase nie miał siły tego słuchać. Teraz, próbując uciszyć własne zmęczenie, oparł głowę o ścianę za sobą. Zapalony papieros tlił się pomiędzy jego palcami, gdy patrzył w czarne niebo. Tej nocy nie rozświetlały go żadne gwiazdy – Chase widział jedynie księżyc i tak na niego patrząc, próbował dostrzec na nim jakieś życie, jakiś ruch, jakąś obietnicę tego, że coś jeszcze ma sens, bo przekracza jego zdolność poznania. Jego mama zawsze powtarzała, że jeśli problemy staną się dla niego zbyt ciężkie i nie będzie miał już siły, aby szukać w nich słońca, powinien popatrzeć na księżyc i pomyśleć o tym, że nawet na najciemniejszym płótnie odnajdzie się jasne pęknięcia. Wtedy niewiele z tego zrozumiał, ale wyjątkowo zapadało mu to w pamięć. Zamknął oczy, rozkoszując się lekko piekącym od palenia gardłem. Nienawidził myśleć o mamie, bo to sprawiało, że myślał o tym, co stracił, i o tym, czego już nigdy nie odzyska.

W końcu postanowił wrócić do środka. Zgasił papierosa na nadgarstku. Zasnął na łóżku pół godziny później. Światło księżyca oświetlało jego poduszkę.

*

Nim się obejrzał, już był czwartek. I już mieli dużo nauki. Obiecał sobie, że w tym roku będzie starał się jak nigdy przedtem – chciał wyprowadzić się z Lambertville, a to oznaczało, że musi dostać się na jakieś studia. Miał nadzieję, że cały zapał do nauki nie zniknie w ciągu kilku tygodni. Jak na razie bardzo się pilnował. To dlatego znalazł się wieczorem w miejscowej bibliotece. Potrzebował miejsca na skupienie się – a nie przywykł do sprzyjającej temu atmosfery w domu, dlatego wziął ze sobą laptopa, zeszyt i usiadł przy jednym z podłużnych stołów. Musiał napisać rozprawkę na zajęcia z literatury na trzy tysiące słów i jak na razie nie był w stanie myśleć o niczym innym jak tylko o tym, że wolałby wrócić do domu.

Na dodatek ktoś od paru minut stukał w stół.

Chase podniósł wzrok. Po drugiej stronie, dwa miejsca w prawo, siedziała dziewczyna ze słuchawkami w uszach, pochylona nad grubą książką. Miała przed sobą rozłożony notes, a w prawej ręce trzymała niebieski długopis, którym uporczywie uderzała o blat. Chase, zniecierpliwiony, wziął głęboki wdech, zanim się odezwał.

– Hej, możesz przestać?

Nawet na niego nie spojrzała.

– Hej? Czy możesz… – zaczął, ale urwał. I tak go nie słyszała. Pochylił się do przodu i postukał w jej notatnik. Gdy się do niego odwróciła, przez chwilę jej wzrok błądził dookoła Chase’a, aż wreszcie spoczął na jego twarzy. Szybko wyjęła jedną słuchawkę z ucha. – Czy możesz przestać?

Pokazał palcem na długopis w jej dłoni, a ona przez chwilę tępo się w niego wpatrywała, zanim położyła go na stole. Potoczył się w bok, zatrzymany parę centymetrów dalej przez grzbiet jej książki.

– Przepraszam – speszyła się. – Niechcący…

– Nieważne – przerwał jej. Zanim wrócił do swojego wypracowania, zobaczył, jak wzrok dziewczyny mija go i zatrzymuje się na czymś za nim.

Chase mimowolnie obejrzał się za siebie. Przy biurku bibliotekarki zobaczył Josha Grinsona, który akurat odwrócił się i ruszył w stronę ich stołu. Spojrzał z powrotem na dziewczynę siedzącą naprzeciwko niego i zobaczył, jak już otwiera usta, aby coś powiedzieć, gdy Josh akurat minął ją i poszedł dalej. Przez chwilę siedziała skamieniała i w ogóle się nie ruszała, jakby nie mogła uwierzyć w to, że przeszedł obok niej bez słowa. Potem opuściła głowę, a z jej ust uciekło coś, co brzmiało jak pełne rozczarowania westchnienie. Wzięła do rąk leżący obok telefon, ale po chwili go odłożyła. Widocznie nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Chase wyprostował się, chcąc sprawdzić, gdzie podział się Josh, ale ten już zniknął za regałami.

Ponownie na nią spojrzał. Miała blond włosy związane w kok i zaróżowione policzki. Ubrana była w granatową, naciąganą przez głowę bluzę z kapturem. Wydawała się znajoma, ale zupełnie nie wiedział, skąd ją kojarzy. A gdy już zaczął o tym myśleć, nie mógł przestać. Dziewczyna wyczuła jego wzrok, a on szybko odwrócił się w stronę laptopa, kiedy na niego spojrzała. Gdy zaczęła pakować swoje rzeczy do torby, znowu na nią zerknął. Czuł się głupio, tak się na nią gapiąc, ale, cholera jasna, znał ją. Chodzą razem do szkoły? Tak. Na pewno.

Wstała, zasunęła za sobą krzesło i ruszyła w stronę drzwi.

Zobaczył, że zostawiła na stole długopis. Niewiele myśląc, wziął go i się za nią odwrócił.

– Hej! – zawołał akurat wtedy, gdy miała popchnąć drzwi. Spojrzała na niego. – Twój długopis.

I wyciągnął dłoń ze zgubą w jej stronę.

Szybko zbliżyła się i wzięła od niego pisak. Chase zdążył zauważyć, że ma niebieskie oczy.

– Dzięki – mruknęła i już jej nie było.

Chwilę wpatrywał się w miejsce, w którym zniknęła. A potem coś zaskoczyło w jego umyśle. Faktycznie chodzili razem do szkoły – była przyjaciółką Alison Selliman. Do tego pamiętał ją z literatury i… czegoś jeszcze, chyba francuskiego. Poczuł się okropnie z faktem, że nie poznał jej od razu, mimo że uczęszczają na wspólne zajęcia. Nawet nie pamięta jej imienia – pamięta ją jako koleżankę Alison. Czy to właśnie tym są dla niego ludzie – jedynie ludźmi, z którymi przebywają? Bo jeśli ta dziewczyna jest drugą Alison Selliman, Chase pomyślał, że na pewno znałby jej imię. Było jednak inaczej. Nie był tylko pewien, czy świadczyło to gorzej o nim, czy o niej.

*

Wrócił z biblioteki po dwudziestej. Dom stał pusty – Andrew widocznie musiał wyjść do pracy. Chase wszedł do kuchni, odgrzał sobie w piekarniku mrożoną zapiekankę i zjadł ją w ciszy. Potem umył się, przebrał w dres i położył do łóżka. Akurat gdy miał zamiar włączyć jakiś film, rozdzwonił się jego telefon. Na wyświetlaczu pojawiło się imię: „Tessa”, a on jęknął, wiedząc, że musi odebrać. Dlatego podniósł się na łokciach i przyłożył komórkę do ucha, zamykając oczy.

– Cześć, Tess.

– Chase! Cześć, kochanie. Jak żyjesz?

Tessa Braford była przeciwieństwem swojego brata. Wiecznie roześmiana i pogodna, z wielką łatwością zjednywała sobie wszystkich ludzi. Zawsze wiedziała, co powiedzieć i jak się zachować, a tym przypominała Chase’owi ojca. Miała dwadzieścia jeden lat i dwa lata temu wyprowadziła się z domu na studia. Często dzwoniła do brata, głównie po to, by sprawdzić, czy wszystko u niego w porządku (choć Chase nigdy nie dałby jej znać ani werbalnie, ani niewerbalnie, że w porządku nie było) – uważała, że to jej obowiązek. Ale Chase sądził, że po prostu uwielbia się nad nim wywyższać jako starsza siostra.

– Dzwoniłaś wczoraj – powiedział pół żartem, pół serio.

– Chase, no weź! Mógłbyś udawać, że się cieszysz. Przecież wiele rzeczy mogło zdarzyć się przez ten dzień, racja? Czego ciekawego nauczyłeś się dzisiaj w szkole?

Chase stłumił myśl kotłującą się w jego głowie: Proszę cię, przestań tak mówić, nie jesteś moją mamą, nie jesteś moją mamą, nie jesteś nią.

Westchnął.

– No tak. Ale nic specjalnego się nie zdarzyło. Dostałem pałę z matmy.

– Faktycznie nic specjalnego – odpowiedziała z wyraźnym znudzeniem, a Chase się roześmiał.

– Tak. A co u ciebie? Czemu masz taki dobry humor?

– Cóóż – przeciągnęła. – Zawsze mam dobry humor.

– Racja.

Chase wyczuł, że chce, aby zaczął o to dopytywać. Specjalnie, aby się z nią podrażnić, cierpliwie czekał, aż to ona odezwie się jako pierwsza.

– Dobra, Chase. Jest jeszcze jeden powód.

Siłą powstrzymał śmiech.

– Dawaj.

– Więc… – zaczęła niepewnie. – Pamiętasz, jak opowiadałam ci o Fredzie?

– Fredzie, twoim koledze ze studiów?

– Tak. Zaczęliśmy się spotykać.

– O matko. A co mi do tego? – zażartował, ale w rzeczywistości usiadł na łóżku. Poczuł niewyjaśniony niepokój w dole żołądka.

– Rozłączam się – odpowiedziała. – Jesteś niemiły.

– Przepraszam! Przepraszam. Opowiadaj.

Chwilę milczała. Chase już szykował następne przeprosiny, ale nie okazały się konieczne.

– Jest cudowny. Mądry i wrażliwy. Mamy razem zajęcia. I, wiesz… Rozumiemy się. Naprawdę mi się podoba. I chciałabym go wam przedstawić. Tata zaprosił nas na kolację w tę sobotę. Wiedziałeś?

Jasne, że nie wiedział.

– Tak – skłamał, nie chcąc jej martwić tym, że prawie w ogóle nie rozmawia z ojcem.

– Naprawdę? Świetnie! – wyraźnie się ucieszyła. – Jestem pewna, że się polubicie.

– Ja też – przytaknął, głównie po to, aby zetrzeć swoje wcześniejsze winy. Tak naprawdę wątpił, że się polubią, ale postanowił zostawić to dla siebie.

– Kocham cię, Chase. Jesteś moim ulubionym bratem.

– Jestem twoim jedynym bratem. Trzymaj się, Tess. Do zobaczenia.

Zaśmiała się i pierwsza się rozłączyła.

Całkowicie stracił ochotę na oglądanie filmu. Myśl o Tessie w związku przypomniała mu o Emily i o tym, że nie rozmawiali od ich ostatniego spotkania. Pozwolił rozkwitnąć narastającemu w nim poczuciu beznadziei i bezbronności – strachu przed tym, że wszyscy wokół niego ruszają do przodu, a on jako jedyny wciąż stoi w miejscu.