Wściekłe psy - Jerzy Bandrowski - ebook + audiobook

Wściekłe psy ebook i audiobook

Jerzy Bandrowski

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Grupa żołnierzy z sowieckiej Rosji walczy na peronie o miejsce w pociągu uciekającym z Ukrainy przed Niemcami. Zaucha fuksem dostaje się do środka. Pociąg rusza, a wraz z nim zbieranina ludzi o różnej przeszłości i doświadczeniach wojennych. Z ożywionych rozmów można dowiedzieć się wiele na temat stanu walk w Europie. Zaucha wysiada w Moskwie, która właśnie przygotowuje się do rewolucji robotniczej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 366

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 13 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jerzy Bandrowski

Wściekłe psy

Saga

Wściekłe psy

W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

Copyright © 1921, 2022 SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728050552

1. Wydanie w formie ebooka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

I.

Żołnierze z rykiem i wrzaskiem hurmą rzucili się na nadjeżdżające w ciemnościach wagony.

Wmieszawszy się w tłum, Zaucha, z małą walizeczką pod pachą, nie ceremoniował się, lecz, prąc całym ciałem, świdrując i wiercąc sobą, wkliniony w szamoczącą się masę ludzką, sunął ku drzwiom wagonu sanitarnego, zdobywanego właśnie przez jego „odcinek”. W dzień nie ryzykowałby może czegoś podobnego, bo wchodzenie w drogę żołnierzom łatwo mogło się skończyć połamaniem żeber, ale w nocy, gdzieś za stacją, gdzie szybowano wagony, podobne przedsięwzięcia zwykły się udawać.

Mimo że wagony biegły jeszcze dość szybko, schodki wozu dudniły już od ciężkich kroków żołnierzy, z rozgłośnym stękaniem ciągnących za sobą swe toboły. Ciemności nocne warczały pogróżkami i klątwami, blaszane kociołki brzęczały, kolby karabinów zdradliwie godziły w kolana, „sołdackie” sumki, twardo wypchane łupem, ugniatały żebra i piersi. Nie zrażało to jednak Zauchy, przyzwyczajonego już do bezustannych bojów w sowieckiej Rosji, do zdobywania wszystkiego siłą zawsze i wszędzie. Zżył się z tym i nawet z pewnym radosnym podnieceniem nurzał się w krzyczących i huczących odmętach ludzkich, rad, gdy zdołał przedrzeć się przez nie i postawić na swoim, na złość pieniącym się z gniewu niedołęgom.

Nadeszła rozstrzygająca chwila.

Wciąż biegnąc wraz z pociągiem, zbita gromada żołnierzy ustawiła się jakoś tak, że Zaucha znalazł się przy stopniu, pod drzwiczkami wagonu. Teraz naprzód — i albo połamanie nóg, lub śmierć pod kołami, albo miejsce w tym jednym z ostatnich pociągów, uciekających z Ukrainy przed Niemcami. Więc Zaucha zaparł się w sobie, wstrzymał dech, naprężył wszystkie członki. Splątane razem z nim, zwikłane grono ludzkie dźwignęło się w górę i poczęło wśród walk i klątw piąć się ku drzwiczkom. Kilkunastu kanciastych olbrzymów szamotało się, grzmocąc ogromnymi pięściami i wywijając karabinami, zaś Zaucha prześlizgiwał się między nimi coraz bliższy celu, póki wreszcie, zgrzany lecz cały, nie stanął na skraju korytarzyka, zapchanego ludźmi i tobołami.

— Towariszcz, a, towariszcz! — odezwał się błagalny głos tuż za nim. — Posuń się odrobinkę naprzód, żebym choć nogę mógł postawić!

W milczeniu Zaucha ugiął się, jak mógł i przecie trochę miejsca zrobił jakiemuś kolosowi w szynelu. Było to w planie. Olbrzym zupełnie zatkał sobą wejście, a prócz tego na siebie już brał obowiązek walki z tymi, którzy jeszcze do wozu dostać się pragnęli. Wciśnięty między dwa twarde szynele, przesycone wonią machorki, ognisk obozowych i kapusty, sam drobny i szczupły, Zaucha stał, wyczekując, co dalej będzie. Udało mu się zdobyć miejsce w wagonie, więc teraz już z pogardą myślał o „głupim bydle”, dobijającym się wciąż do wozu.

— Gdzież leziesz jeden z drugim? — wołał w duchu, krzywiąc się z niesmakiem. — Żadnego porządku nie ma! Co za hołota!

— Towariszcz! — błagał ktoś, uczepiwszy się ramy wybitego okna w drzwiach już zatrzaśniętych. — Towariszcz! Cztery doby już czekam tu i do pociągu dostać się nie mogę. Wciąż — „miejsca nie ma”! Puść mnie!

— Jakże ja ci miejsce zrobię, kiedy go nie ma?

— A ty, wszystko jedno, posuń się troszeczkę!

— Gdzie ja ci się posunę, duszo boża?

— Gołubczik, odrobinkę — a posuń się! Już ono się zrobi, miejsce, nie bój się, a to, mówią, ostatni już pociąg może… Hermaniec, mówią, idzie, w plen jego przeklęty popadnę…

— O, a tobie zaraz już i „Hermaniec idzie!” Fu, ty czort, łżesz i grzech na duszę bierzesz, żeby cię tylko wpuścić. No, chodź, zobaczę ja, gdzie ty to miejsce znajdziesz.

Drzwi się otworzyły. Wsunął się przez nie tobół. („Pewnie rzeczy, zrabowane w którymś z rozgromionych dworów naszych!” pomyślał Zaucha). Za tym tobołem wepchnął się drugi, żywy, w żółtym szynelu, i tam, gdzie, zdawało się, igła już zmieścić by się nie mogła, znalazł przecie miejsce szeroki, barczysty żołnierz ze swym pakunkiem.

Scena ta powtarzała się co parę minut. Zaczynał ktoś skomleć pod oknem — odpowiadano mu niechętnie, odmownie, czasem okrzykami głośnego protestu, ale przecie po jakimś czasie drzwi się otwierały, nowy pasażer z westchnieniem radości i wdzięczności wciskał się w ciasny, zatłoczony korytarzyk, wymieniał z drugimi kilka ostrożnych, nic nie znaczących, dyplomatycznych zdań i chuchając w zziębnięte dłonie, zaszywał się w swój kąt, grzejąc się w cieple natłoczonych ludzi.

W miarę jednak, jak coraz dłuższym stawał się ten korek, zatykający ciasny korytarzyk, pasażerowie, znajdujący się w nim, posuwali się naprzód. Stłoczona masa ludzka ugniatała się, jak kapusta w beczce. Działo się to niezmiernie powoli, niewidocznie, tak, że nikt kroku naprzód nie zrobił, a jednak po pewnym czasie Zaucha o duży krok już oddalił się od drzwi i stanął u wejścia do malutkiego korytarzyka, prowadzącego do wozu.

Nareszcie kiszka ta tak się zatłoczyła, iż absolutnie już nikogo nie można było wpuścić. Wybuchło parę gwałtownych utarczek słownych, aż zapóźnieni podróżni, widząc bezowocność swych ataków, zaczęli wóz przepełniony omijać.

II.

W zatłoczonym ludźmi wagonie panowała cisza.

Zrazu brzęczało kilka kłótliwych głosów, wadzących się o to, jak i gdzie najwygodniej ułożyć pakunki. Z rozmowy i akcentu można się było domyśleć, że to do drogi dalekiej układają się Syberyjczycy. Po jakimś czasie kłótnia ustała. Czasem szczęknęła blaszana zapalniczka i błysnęła żółtym płomykiem w ciemnościach, żarzyły się papierosy, ciężko dyszały szerokie piersi. Zresztą można było myśleć, że ludzie śpią.

Zaucha wiedział, że nie śpią. Przyczaili się tylko w ciemnościach i myślą. O czym? O sobie, o swych dziwnych przygodach na kruszącym się froncie, o krwawych ogniach dworów, gromionych przez „zieloną armię”, o nowych czasach, o tym wreszcie, czy uda się im cało dotrzeć do domu i dowieźć lupy.

Czasami, sapiąc i szczękając żelastwem, przelatywała obok wozu lokomotywa. Maszyniści porozumiewali się, gwiżdżąc z końca na koniec dworca według aparatu Morse’a. Coraz rzadziej chrzęściły po śniegu kroki żołnierzy, z klątwami i pobrzękiwaniem blaszanek szukających miejsc. Pociąg miał odejść o ósmej, północ już minęła, a o odjeździe nie było mowy. Pociąg stał, jak wmurowany.

— A może nas tu tak zostawią? — zaniepokoił się Zaucha.

Nie liczące się nigdy z ludźmi, przekorne a złośliwe władze bolszewickie często płatały takie figle.

Wtem wstrząsnęło wozem potężne uderzenie.

— Nareszcie! — pomyślał Zaucha.

Po krótkiem szybowaniu przypięto wagony do pociągu, po czym znowu zapadła głęboka cisza.

Skurczony w niewygodnej pozycji, wciśnięty między dwóch cuchnących sołdatów, emigrant rozmyślał o swojej doli. Prześladował go los zły i zawistny, siłę woli i wytrwałość nagradzający tylko nowymi upokorzeniami i klęskami. Bo w końcu to wszystko było jednym nieprzerwanym pasmem niepowodzeń. Gdzież Legia Wschodnia, jej bunt szlachetny i jej tragiczna wiara w możliwość zwycięstwa sprawy dobrej wbrew twierdzeniu, iż Bóg stoi zawsze po stronie silniejszych batalionów? Cóż z nieugiętości i cichej pokory serc tułaczy i emigrantów, wszelkimi sposobami wmawiających w Rosję dobrą wolę i szlachetne posłannictwo? Cóż wreszcie z rewolucji i nieskoordynowanych wybuchów zapału i energii rosnących w siłę oddziałów polskich? Z gałęzi na gałąź przelatuje Orzeł Biały, a front niemiecki rozwinął się od Bałtyku aż do Morza Azowskiego i dalej, przez Kurdystan do granic Indii. Żadnego zwycięstwa, same tylko straty i klęski, a on, Zaucha, znowu w wozie, między uciekającem żołdactwem bolszewickiem, jadący — Bóg wie, dokąd i Bóg wie, po co.

Jednakże, mimo przygnębienia, nie czuł się złamanym na duchu. Nawet w krwawym chaosie rewolucji spostrzegał wyraźnie realizowanie się wielu wyroków sprawiedliwości, ledwie przeczuwanych dawniej, prorokowanych tylko. Niedostępny talmudystycznej sofisterii, może jednostronnie lecz jasno widział, iż „dokonuje się”. Co? Trudno było określić, ale cudownie i promieniście w tej szatańskiej gospodarce jedno po drugiem wyświetlały się słowa boże.

Dlatego — nie rozpaczał, poprzestając na tych zwycięstwach małych i drobnych, jakie mógł zdobyć. I tu było miejsce — w bolszewickim pociągu. Pojedzie. Sami bolszewicy go powiozą. A tam — może się przecie jeszcze na coś przyda.

Po kilku godzinach czekania daleko dał się słyszeć niewyraźny szmer.

— Kontrol! — szepnął ktoś czujniejszy niedaleko ucha Zauchy.

Istotnie, wsłuchawszy się w te szmery, można było rozróżnić głosy, otwieranie i zamykanie drzwi.

— Czort waźmi, na czto zdieś kontrol, mat’ ich! — „rugnął” szeptem drugi głos.

Moment był istotnie nieprzyjemny. Zaucha miał paszport austriacki — nie miał wyobrażenia, jak się wobec niego bolszewicy zachowają. Ale liczył na swój poplamiony szynel rosyjski, nędzną czapkę i głupią, baranią minę. Jeszcze w szkole zawsze mu profesorowie mówili, że ma gębę zaspaną, baranią.

Zbliżały się głosy stanowcze, mocne, bezwzględne.

— Bolszewitskij komisar!

— Nu jewo!

Głośna rozmowa odezwała się już niedaleko. Wóz spał.

Ktoś raz i drugi bezceremonialnie szarpnął drzwiami, błysnęło oślepiające światło latarki. Do wozu wszedł komisarz bolszewicki, wysoki, chudy Żyd o jastrzębiej, czerwonej twarzy. Mimo że zachowywał się głośno, nie zwracano na niego uwagi. Nie pytał o dokumenty, przyglądał się tylko twarzom.

— Pokażcie swoje lico! — mówił drwiąco, budząc kogoś. — Chcę się nim porozkoszować. Nu, prędzej! Ja komendant. Nie o łaskę proszę, lecz rozkazuję.

Z górnej półki wychyliła się okropna, obrzękła morda, zaspana, głupia, idiotycznie zdziwiona, a okrutna.

— Wot czestnoje lico russkawo sałdata! — z ledwo dostrzegalną ironią wykrzyknął komisarz. — Nie sliszkom charoszoje no bolszewitskoje! A wy kto?

Trącił jakiegoś zaspanego lub udającego sen jegomościa, zawiniętego w świtkę.

— Mordoczku, pożałujsta, pokażitie!

Pokazała się twarz „burżuja”, pulchna, różowa, gładko ogolona.

— Kak wasza familja? — zapytał ostro komisarz.

— Czyja? Moja? — pytał wystraszony czy zaspany inteligent

— Czyja? Nie moja, a wasza!

Pasażer — otyły olbrzym, łysawy blondyn, przeląkł się. Twarz drgnęła mu, że aż oczy zamknął. Wyjąkał z trudem:

— Sa-ła-wjow!

Patrzono na niego z pogardą.

— Wasz dokument? A, praporszczyków już nie ma. To było kiedyś, teraz — skończyło się.

— Teraz wszyscy równi! — pouczyło kilka głosów.

Mocny, badawczy wzrok Żyda obmacał kilka twarzy i przez mgnienie oka zatrzymał się na twarzy Zauchy, który stał przytajony w sobie, z gapiowato otwartymi ustami. Drapieżne źrenice komisarza kilku spojrzeniami przekłuły ciemne kąty, w których piętrzyły się „sumki” i toboły żołnierzy. Wreszcie Żyd odwrócił się i wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. Rewizja podrażniła żołnierzy.

— Jakiem prawem on wypytuje ludzi? — odezwał się ktoś. — Pokaż twarz! Jak wasza familia? A jak jego familia? A czemu on mnie pyta, a nie kogo drugiego?

Ale z górnych półek odezwały się gwałtowne, energiczne protesty. Leżeli tam „Krasnoarmiejcy” ideowi. Ci rozpoczęli teraz polityczną rozmowę, z kolosalnym tupetem posługując się obrzydliwym żargonem partyjnym i pod niebiosa wynosząc potęgę bolszewizmu.

III.

Pociąg ruszył.

Oparłszy się o ścianę i przestępując z nogi na nogę, Zaucha stał, leniwe i niedbałe tropiąc myśli, przemykające mu przez mózg. Bez protestu, z całą rezygnacją poddawał się monotonii niewygodnej, nowoczesnej podróży po Rosji, w ścisku, w nieopalonym wozie sanitarnym, bez światła. O świecy nie marzył i myśleć nawet nie chciał od chwili, kiedy podczas jednej z takich podróży widział, jak straż kolejowa rozstrzelać chciała „burżuja”, domagającego się lekkomyślnie światła w wagonie. Z uśmiechem przypominał sobie, jak stosunkowo jeszcze niedawno temu jechał tędy za tanie pieniądze pierwszą klasą pośpiesznego pociągu, jak jadł znakomity obiad w wozie restauracyjnym i jak eleganccy oficerowie flirtowali z rozkapryszonymi, uperfumowanymi damami w zacisznych, miłych „coupees”, mile oświetlonych elektrycznymi lampkami, przystrojonymi we wzorzyste, różnobarwne abażury.

— No i cóż? — myślał. — Było i nie ma i obejdzie się. Za to jest co innego. A co stanowi istotę życia? Któż wie? Bez wielu rzeczy można się obejść. Na przykład: można sprzedać wolność za wygody, lub wygodami okupić wolność, a w gruncie rzeczy tak w pierwszym jak i w drugim wypadku jest niewygodnie. Ale jak prędko oni to potrafili zniszczyć i jak gruntownie! Jasna rzecz. Przyroda bez regulatora inteligencji dąży do chaosu.

Na którejś stacji pociąg stał rozpaczliwie długo. Nudno było niesłychanie. Szczęśliwcy, którzy jako tako mogli wyciągnąć się lub zahaczyć o coś swe ciało, spali i drzemali. Inni stali, wzdychając z cicha. Ten i ów palił bezprzykładnie smrodliwego papierosa.

— A ty skąd jedziesz, towarzyszu? — pytał jakiś szept.

— Z rumuńskiej niewoli, z Kiszyniowa.

— Isz ty! — zdziwił się szept. — Z rumuńskiej niewoli? A czyż my z Rumunią wojujemy?

— Skąd mnie wiedzieć? Ja wiem tylko, że cały nasz artyleryjski pułk wzięli Rumuni do niewoli.

— Cóż to ty opowiadasz? — zniecierpliwił się trzeci.

— To niby po twojemu Rumuni zajęli Kiszyniow?

— A to kakże!

— Kłamiesz! Kiszyniow nie zajęty!

— Niech ci będzie nie zajęty, a ja w Kiszyniowie tym twoim cały miesiąc w rumuńskim szpitalu leżałem. Dopiero niedawno wypuścili.

— Nie można tobie wierzyć. Ty kłamiesz. Nie mogli Rumuni zająć Kiszyniowa. Jakżeby oni śmieli? My z nimi nie wojujemy.

— A co takiego? Daj ognia, towarzyszu? — przysunął się czwarty i przy rozdmuchanym żarze papierosa spojrzał mu w twarz. — Mówisz, że z rumuńskiego „plenu” jedziesz? A kto tobie kazał to mówić? Widziałeś ten „plen” na własne oczy?

— Połno gawarit’! Nikt mi nie kazał.

— Wieści takie fałszywe rozpuszczają, żeby Rosję rewolucyjną hańbić i niepokoić.

Zakotłowało w wagonie. Odezwały się głosy: — Durak! Niczewo nie znajet! Dieriewnia! Duraczjo!

— A mnie to co? Szczęśliwy, że wypuścili i że do domu jadę. Niech będzie po waszemu!

Uspokoiło się trochę, ale tuż odezwał się niski, spokojny głos:

— Tak ty w samym Kiszyniowie leżał, „soldatik?”

— Zostawcie już! — zniecierpliwił się naciągany.

— Nieee. Dlaczegóż? Ja przecie też z rumuńskiej niewoli jadę!

— Ot, już i drugi jeniec rumuński się znalazł! — krzyknął ktoś zniecierpliwionym głosem. — Ech, wy, „zielona armia!”

— Drugi! Nie bój się! I tysiące naszych znajdziesz: w niewoli rumuńskiej, leśny kawalerze! — odpowiedział spokojnie tęgi, mocny bas. — Czemu gadasz, jeśli nie wiesz? Czemu żołnierzom uczciwym nie wierzysz? Ty dziewka, żebym ja cię zwodził?

— Prawdę mówi! — zaczęto wołać w wagonie. — Czemu nie wierzyć? Czym on gorszy od ciebie? Prawda to, że Rumuni Kiszyniow zajęli?

— I Kiszyniow i całą Besarabię.

— Czort! Czemuż oni przeciw nam wystąpili?

— Ich zapytaj!

— A czegóż dalej chcą?

— Mówią, że na Odessę pójdą.

— Na Odessę?

W wagonie zapanowała konsternacja. Żołnierze zaniepokoili się.

Zaucha zauważył, że wiadomość o zajęciu Besarabii nie była im obojętna. W głosach ich, niedowierzających i podejrzliwych, drgało oburzenie, cień jakby wstydu, upokorzenia, gniewu. Nie dało się to nawet porównać z obojętnością, a nieraz nawet i złośliwą radością, z jaką wszelkie wieści tego rodzaju przyjmowała rosyjska inteligencja.

Zaucha milczał i słuchał, wytężając całe swe czucie i całą swą inteligencję. Zrozumiał, iż jest jednym z tych nielicznych, którzy mogą podsłuchać jakąś ważną tajemnicę przyrody. Mało znał chłopa rosyjskiego, nie miał o nim własnego zdania, a te, które spotykał, bywały często sprzeczne i rozbieżne. Nie zapominał jednak ani na chwilę o tym, że, jak wszędzie tak i w Rosji, lud odegra rolę decydującą, i że zatem głosowi jego trzeba się przysłuchiwać.

Ktoś z górnej półki wsiadł na rozmawiających, skarżąc się, że mu spać nie dają. Inny zjechał całe towarzystwo, twierdząc, że to wszystko głupie plotki, że żołnierzowi jednemu czy dwóm nie należy wierzyć, ponieważ oni nic wiedzieć nie mogą.

— A zresztą, choćby nawet Rumuni na razie, czasowo Besarabię i zajęli — niczewo! Przyjdzie i na nas kolej. I Besarabię odbierzemy i mordę zbijemy.

Na to chętnie zgodzili się wszyscy.

IV.

Szary, posępny dzień zimowy zaczął świtać w zabrudzonych, parą pokrytych oknach. Kto mógł, bodaj iluzorycznie, ustalić równowagę swego ciała, drzemał, nawet na stojąco. Grube, jak toporem wyciosane, żółte twarze straciły wszelki wyraz i stały się, jak trupie. Obrzękłe, sine wargi rozchyliły się. Mocne, krótko ostrzyżone, twarde głowy kiwały się bezwładnie, słaniały się ciała. Na górnej półce ktoś czasami jęczał przez sen dziko, strasznie.

— Ładne musi mieć sny ten przyjemniaczek! — myślał Zaucha.

Pierwsi zbudzili się Syberyjczycy, którzy w czterech zajęli miejsce przy oknie w jednym niskim przedziale. Chmurnie i z przekornym uporem spoglądały w blady, niechętny poranek ich twarze suche, dobrze modelowane, nieledwie inteligentne, a ostre profile wyraźnie i cienko odcinały się od popielatego tła brudnej szyby, nasiąkającej z wolna światłem. Drapali się w głowę, ziewali, przeciągali się. Jeden z nich przyniósł parę kociołków wrzątku. Zasypawszy go herbatą, odrobinkę wody poświęcili na — fryzurę. Przeglądając się w małych lusterkach kieszonkowych czesali się długo, z pedantyczną dokładnością pracując nad rozdziałem na głowie i nad symetrią loków. Skończywszy toaletę, rozdzielili między siebie bochenek chleba i z wielkiego, dobrze wypchanego worka dobyli cztery blaszane puszki konserw mięsnych. Systematycznie i z wprawą otwierali je nożami, a żując powoli chleb, oglądali po chłopsku wbite na koniec noża kawałki mięsa, oblepione żółtym tłuszczem. Potem, sapiąc i łykając głośno, przez dłuższy czas zalewali trzewia herbatą. Kiedy się zaś najedli i napili, zapalili po papierosie, porozumieli się wzrokiem i na dany znak na cztery głosy zanucili jakąś pieśń wojskową, w marszowym rytmie i z ciekawymi synkopami, ale melancholijną i smutną.

Głośny, smętny „pean” Syberyjczyków rozbudził cały wagon i teraz dopiero Zaucha mógł zobaczyć, z kim jedzie.

„Krasnogwardiejców” było zaledwie kilku. Rozłożyli się na górnej półce i przy jednym oknie, gdzie ustawili też swe karabiny. Zresztą wagon pełen był wracających z frontu żołnierzy, którzy się sami zdemobilizowali, poprostu uciekali, nakradłszy i narabowawszy na zapas, co się gdzie dało. Wszyscy zaopatrzeni byli znakomicie w odzież zimową, której masy nakładli na siebie. Niektórzy mieli po dwa nowe szynele. Między tymi „zbolszewizowanymi dezerterami” kręcili się wychudzeni i pokorni żołnierze, wypuszczeni ze szpitali lub wracający z niewoli, zgłodniali i źle ubrani.

Byli Syberyjczycy, były wąsate, pucułowate twarze Ukraińców o rysach nieledwie mazurskich, byli wysocy, często zezowaci i ospowaci Wielkorusowie, poważni, skupieni i zamknięci w sobie, było trochę Tatarów, zaś w jednym kącie o sprawach „miru”, pszenicy i ziemi szeroko rozprawiali chłopi nadwołżańscy. Wśród żołnierzy prostych, wśród typów silnych, mało skomplikowanych i wyraźnych, bez trudu poznawało się nierasowych, kundysowatych inteligentów miejskich, wątłych, przedwcześnie wyłysiałych, z twarzami, których młody — dzięki ogoleniu — wyraz miał w sobie coś zdziecinniałego, z oczami wystraszonymi lub drwiącymi, ludzi niepewnych siebie, poniżonych, nieszczerych i niemęskich. Byli to poprzebierani i chyłkiem do domów powracający oficerowie rosyjscy, Zausze jednak zdawało się, że są to sami Żydzi.

W kłębach dymu, w ziemisto-żółtych szynelach i zsuniętych na tył głowy siwych „papachach”, wyglądało to wszystko na pierwszy, rzut oka posępnie, groźnie, nawet dziko. Niektóre twarze były istotnie straszne, wszystkie chmurne. Ale w owych czasach mało kto się uśmiechał, a Zaucha zbyt dużo widział, aby wierzyć nieprzyjemnym pozorom. Żołnierze zachowywali się na ogół poprawnie, spokojnie, nawet grzecznie. Kto mógł drugiemu zrobić miejsce, robił je z uszczerbkiem dla własnej wygody, kłótni ani bitek nie było, rozmawiano, prawda, ostrożnie, ale chętnie. Tylko bezwarunkowo nie mówiono ani o wojnie, ani o rewolucji.

Zaczęło się zwykłe życie w wagonie — wylatywanie po wrzątek, picie herbaty, zagryzanie chlebem, wreszcie palenie machorki.

Kiedy się w wozie trochę rozluźniło, Zausze udało się przysiąść na ławce. Ucieszyło go to bardzo, bo teraz miał już pewność, że do Moskwy dojedzie na siedząco. Według ściśle przestrzeganych zwyczajów, których nawet rewolucja nie zniosła, nikt nie miał prawa ruszyć go z raz zajętego miejsca. I nikomu nawet na myśl by to nie przyszło.

Korzystając z tego i on wybiegł na jakiejś stacji po wrzątek. Wracając z pełnym wody kociołkiem zobaczył wagon eskortowany przez „Krasnoarmiejców”, a wiozący do Moskwy uciekającą z Kijowa wojskową misję francuską i angielską. Aż w nim serce zabiło na widok inteligentnych, cywilizowanych głów w siwych, rogatych „calote’ach” i w płaskich, okrągłych czapkach „khaki” z brązowymi lwami.

— Szczęśliwcy, psiakrew! — myślał. — Pojadą sobie do Archangielska, gdzie na nich wiernie czekać będzie własny, elegancki krążownik i wygodnie, nie śpiesząc się, pojadą do siebie. Ale co! Jak to bydło zacznie się wyrzynać, odpłyną sobie na parę metrów i będą się temu przyglądali. Przegrali bo przegrali, ale wrócą do siebie, do domu. A ja co pocznę? Wojuj, jak nie masz piędzi własnej ziemi pod nogami, albo choćby tego krążownika! Ech, są szczęśliwe narody na świecie, są, są!

Koło południa zdarzyło się znów ciekawe „intermezzo.” Ktoś bąknął, że wojska austriackie i niemieckie zajęły Berdyczów i Żytomierz.

— Kto? Awstrijcy? Awstrijcy? Awstrijcy zajęli Berdyczów i Żytomierz? — śmiał się jakiś żołnierz. — Słuchajcie, towarzysze! Mówią, że Awstrijcy zajęli Berdyczów i Żytomierz!

Rozległ się głośny śmiech.

— A, może być, powiesz jeszcze, że oni i na Kijów pójdą? — żartował rozbawiony żołnierz.

— Nie wierzą w Austrię ci ludzie! — ucieszył się Zaucha.

— Wierno. Idą na Kijów. I bardzo być może, że już są w Kijowie.

— Awstrijcy? Ani na krok z miejsca ruszyć się nie mogą! Co Awstrijcy! Sami ledwo na miejscu stali! Nasi ich nie puszczą! „Samostijniki” z nimi idą.

— Jacy nasi? Może ty? Sam do domu uciekasz, a chcesz, żeby się drudzy bili!

— Tam jest front!

— G… nie front, to ja ci powiem. Takie czasy przyszły, że nawet Awstrijcy mogą iść, gdzie zechcą.

Wybuchła kłótnia. Jedni dowodzili, że frontu nie ma, drudzy wyśmiewali Austriaków, twierdząc, że oni do żadnej akcji zdolni nie są. Spór przerwał „Krasnoarmiejec”, który wyjął bolszewickie „Izwiestja” z kieszeni i, nie wdając się w dyskusję, odczytał głośno komunikat urzędowy, donoszący o pojawieniu się pod Berdyczowem paru podjazdów austriackich, wysłanych wyłącznie w celach furażerki, wszelkie jednak wiadomości, jakoby mogli zająć Berdyczów, są nieprawdziwe.

— Oto — komunikat urzędowy! — śmiał się zwiastun złej wieści. — Więcej wiem ja, który spod Berdyczowa uciekałem…

— Tchórze uciekają! — mruknął właściciel, „Izwiestii.”

— Ja cztery razy ranien był! Nie tchórz! A sam się bić nie będę, kiedy wy uciekacie!

— Ale temu, co nasze „Izwiestja” piszą, przeczyć nie wolno! My, „Krasnogwardiejcy”, sami najlepiej wiemy, jak jest.

Po chwili milczenia zaczęto mówić o czym innym.

Dusza Zauchy rozszerzyła się szerokim, błogim uśmiechem.

Oto wolność przekonań, oto wolność i uczciwość prasy, rzekomej opinii publicznej, oto prawdziwość informacji urzędowych, oto potęga pisma! Tak zawsze było, to prawda. Prasa autoryzowana plotkarka, łże świadomie, dla tendencji, i nieświadomie, z powodu ignorancji. Więc cóż się zmieniło? Zabarwienie kłamstwa. Łgarstwo jest dzisiaj w kolorze czerwonym.

Przypomniał się Zausze najmłodszy brat, który jako mały chłopaczek, namiętnie lubił patrzeć na świat przez czerwone szkiełko. Z oka go nie wyjmował. Ale świat od tego szkiełka nie poczerwieniał, a tylko chłopcu czerwone gruczoły na oku wystąpiły.

— Czerwone zołzy! — śmiał się w duchu Zaucha.

V.

Po południu wsiadło do wozu kilku nowych pasażerów. Wpuszczono ich dla zabawy. Było to jakieś starsze małżeństwo, łyk małomiejski z dobrodusznie chytrą miną i jego żona, szeroka, tłusta baba, Kozaczka, demonstrująca niesłychaną rewolucyjność i ze wstrętem spluwająca za każdym razem przy słowie „szlachcic”. Para ta jechała dokądś „po chleb”, a Zaucha domyślił się bez trudu, iż krwi chciwa przewrotowość staruszków pochodziła z chęci przypodobania się żołnierzom i ze strachu, aby ich z wozu nie wyrzucono. Żołnierze woleli by byli porozmawiać o tym, co na wsi słychać, prowokowani jednak przez Kozaczkę, potakiwali jej półgębkiem.

Znacznie większe wrażenie zrobiło pojawienie się młodej pary żydowskiej. On, z twarzą bladą, zniszczoną, łajdacką, w granatowym birecie i w takiejże pelerynie, wyglądał jak typowy „apasz”, zaś korzystając z przywilejów nowych czasów, otwarcie przedstawił się żołnierzom jako „warszawskij wor, karmanszezik” , co podróżni przyjęli z uznaniem i wybuchem radości. Ona, młoda, w wojłokowym kaftanie, w mitenkach i pretensjonalnie zaczesana, twarz miała taniej „rogówki”, a przypominała małomiejską Surę.

Para ta korzystnie przyczyniła się do ożywienia nastroju. „Doliniarz” wyśpiewywał kuplety, żołnierze rozpoczęli ożywiony flirt ze Surą, znalazła się harmonia, nawet Syberyjczycy zaciekawieni przerwali swój posępny „pean”. Zaczęło się robić wesoło. Jakiś światowiec, przysiadłszy się do Sury i zrobiwszy dowcipną minę, obsypał ją deszczem pornograficznych jednoznaczników, dobierając figur jak najprzejrzystszych i najbardziej rozłożystych, a słów jak najmocniejszych, gwałcących. Zaś siedzący obok niego Tatar za każdym takim słowem rżał głośno, kręcił głową, zachwycony wodził wzrokiem po twarzach towarzyszy i chwalił:

— Su-kin-syn! Jakby w książce czytał!

Dłużył się czas, ale przecie — jechało się.

Zaucha zdrzemnął się trochę.

Kiedy się zbudził, „doliniarz” grał z kilku żołnierzami w hazard, zaś Sura z piskiem i pokazywaniem skombinowanych „dessous”, wywijając nogami w czerwonych, bawełnianych pończochach, windowała się na górną półkę, dokąd ją wciągało kilka par mocnych, młodych rąk.

Zapadł zmrok, długi, przykry, przygnębiający. Gasły i ciemniały brudne szybki sanitarnego wozu. Bez końca ciągnęła się pokryta śniegiem równina, na której ciemnymi plamami znaczyły się z rzadka zbiegowiska czarnych chat. Syberyjezycy, zbudziwszy się z mocnej, poobiedniej drzemki, zawyli melancholijnie swój „pean” o pięciuset zwrotkach, inni podróżni drzemali, ziewali, patrząc w coraz bardziej gęstniejący błękit, układali się do snu, lub, chcąc przekrzyczeć turkot kół, rozmawiali gromkimi głosami.

Wieczorem, kiedy wszyscy prawie posnęli, zrobił się rumor i do wagonu wdarł się nowy pasażer, czysto i przyzwoicie ubrany typowy feldfebel, z wygoloną twarzą, przymarzniętym nosem i jasnymi, zimnymi oczami lokaja lub woźnego, jak się później okazało — Łotysz. Jechał z papierami z „Głównej Kwatery”, opowiadał dużo o swym poufałym stosunku z głównodowodzącym bolszewickim, chorążym Krylenką, zaś wieści, jakie przynosił, zgalwanizowały cały wagon.

— Giermancy idą na Psków! — biadał na cały głos. — Dawno już mówiłem Krylence: — Towarzyszu, posłuchajcie wy mojej rady, Niemcom nie wierzcie! — Ale — gadaj sobie. Sam mądry. A wot-tiena! Teraz co? Teraz g… w rot nabrał i milczy. A ty, matuszka Rassieja — stradalnica, ratuj się, jak możesz i umiesz. Ale nikt jej ocalić nie chce, każdy myśli tylko, jakby skorzystać…

— Sabotaż burżuazji niszczy rewolucję! — odezwał się ktoś.

— Jaki sabotaż? Prosto — robotnicy zdradzają! — wykrzyknął Łotysz.

Tego już za wiele! Robotnik nie zdradzi!

— A wot — ja jechałem z pociągami Głównej Kwatery. Tak oto kolejarze zatrzymywali pociągi po drodze i żądali okupu. Tor kolejowy rozebrali. Prawda, że w razie ewakuacji należała im się pensja trzymiesięczna, której nie dostali, bo o tym nikt nie pamiętał, ale w każdym razie tor kolejowy przed pociągami Głównej Kwatery rozbierać — to już nadto.

— Nu, jeśli im nie wypłacono…

— Rzecz w tym, że oni pójdą tam, gdzie im lepiej zapłacą. Oni, swołocz, dla Giermanca rabotajut.

Otwarty i śmiały ton Łotysza, a także oddalenie od frontu ośmieliło i innych — i posypały się wieści. Każdy coś wiedział. Nikomu nie było tajnym, że Niemiec idzie naprzód i na północy i na południu, a prawie wszyscy już kołowali z powodu przerwania bezpośrednich połączeń kolejowych. Tam , bliżej frontu, milczeli, bojąc się, aby ich agenci bolszewiccy nie zatrzymali po drodze, jednakże, choć się i nie mówi, każdy wie, czego się trzymać. Czemuż to jadą do Moskwy tak długo, czemu posuwają się naprzód tak powoli? Bo droga zabita jest pociągami. A na południe pociągi idą? Nie. Spotkali jeden jedyny eszelon wojskowy. A front? Głupi tylko może jeszcze mówić o jakimś froncie. Frontu już dawno nie ma.

— Ginie Rosja! — zakonkludował Łotysz. — I ja ię obawiam, że z nią przepadnie nasza swoboda.

Ani jeden głos protestu się nie odezwał.

— A na Orszę można jeszcze jechać?

— Na Orszę? Na Orszę Polacy idą, Dowbor-Muśnickij…

— A Polaki po co tu lezą?

— Czort ich znajet… Razem z Niemcami… Lezie, kto chce…

W Zausze serce drgnęło. Dowbor połączył się z Niemcami? Nie może być!… Toż by skompromitował Polskę raz na zawsze przed całym światem!

A potem zaczął rozmyślać, co znaczy właściwie „świat” i „kompromitacja”. Wolno wszystko, co się uda. Czy tak? Tak świat żyje, tak państwa dochodzą do „wielkości i chwały”…

Usnął, przysłuchując się plutarchowym opowiadaniom Łotysza o Krylence.

VI.

Kiedy się zbudził, było już jasno. Pociąg wlókł się przez zaśnieżone pola, od których biła cudna różowo-złota łuna słonecznego dnia. Po szybach ściekały wielkie krople, mieniące się, jak brylanty. Widać było czyste, jasnobłękitne niebo.

Żołnierze palili papierosy, ale nie rozmawiali.

Nastrój w wagonie był poważny, twarze zasępione, skupione. Zaś czyjś dźwięczny, młody, męski głos mówił, zagłuszając rytmiczny stuk kół i wypełniając swym patetycznym brzmieniem cały wagon:

— To rewolucja? To nie rewolucja, lecz rozbój! Sami zastanówcie się nad tym i zrozumiejcie: Co dobrego dla Rosji może wyniknąć z takiej rewolucji? Kto chce porządek u siebie w domu robić, musi być silny, aby się mógł przed wrogiem obronić. A my co? Czymże obronimy się? Gdzie nasza armia?

— Armia jest! Wszyscy pójdziemy, jak nam każą! — zaczęto wołać ze wszystkich stron.

Był to nieszczery okrzyk wstydu. Ci żołnierze nie wierzyli w wojnę, ponieważ nie wierzyli w zwycięstwo. Wojna zmęczyła ich do tego stopnia, że osłabli nerwowo i stępieli najzupełniej, a znalazłszy się naraz w chaotycznych, nowych, wytworzonych przez bolszewizm warunkach, histerycznie wprost rwali się do domów, o nic już nie dbając i nic nie rozumiejąc. Jasnym było, że gdyby nawet miał się utrzymać nowy porządek rzeczy, wytworzony nie przez żadne „masy”, lecz przez doktrynerów bolszewickich, dużo trzeba było czasu, aby ludzie mogli się weń wżyć i zorientować w nowych warunkach.

— Co wy mówicie, towarzysze! — na pół z płaczem wołał patetyczny głos. — Ja wiem, że każdy z was gotów pójść i to nie tylko, jak każą, wielu z własnej ochoty pójdzie, ale czyż to armia? Zrozumcie, że do prowadzenia wojny potrzebne są nie kupy ludzi, lecz planowa mobilizacja, uporządkowana komunikacja, magazyny, sztab — a tego wszystkiego u nas już nie ma. Długo biliście się z Giermancem, wiecie, jak ciężko z nim wojować.

— Nie ciężko! — krzyknął ktoś — „On” — wróg serjoznyj, ale myśmy „go” nieraz rozbili. Giermaniec nie lepszy od russkiego sałdata.

— Ja wied’ znaju, no u Giermanca porządek, magazyny, organizacja, u „niego” sztab.

— A nas nasi oficerowie sprzedawali!

— Nie wierzcie temu, towarzysze! Byli rozmaici oficerowie, lepsi i gorsi, ale nigdy was nie sprzedawali.

Zerwała się burza. Żołnierze z najwyższą nienawiścią wyrażali się o oficerach.

— Po osiem dni jeść nie dawali, rózgami siekli, krew naszą pili! Ech, jak wspomnisz brat, to…

— Nie mówcie z nim, nie mówcie! — wrzasnął zajadle jakiś bolszewik z górnej półki. — To z pewnością oficer, burżuj, kapitalista! Bij jewo!

Zrobił się rozruch. Ktoś wstał, ktoś się posunął i wtedy Zaucha ujrzał odważnego kaznodzieję.

W przejściu — między ławkami a ścianą wagonu stał wyprostowany młody człowiek wysoki, strzelisty, ale mocno zbudowany. Ubrany był w zniszczony szynel sołdacki, poplamiony i obdarty i w białą „papachę”, zsuniętą na tył głowy. Kiedy się rozległy pogróżki, nie drgnął, nie spojrzał nawet w stronę krzyczących, lecz patrzył w okno, jakby w nim widział coś bardzo zajmującego.

Pogróżki były płonne. Nikt nie podniósł ręki.

Żołnierze umilkli.

Wówczas młody człowiek zwrócił się znowu ku swemu audytorium i przez chwilę w milczeniu patrzył żołnierzom w oczy.

Miał białe czoło, szeroką, ogorzałą twarz, trochę chłopską, lecz śmiałą, szczerą, męską i pod cienkimi łukami brwi wielkie, rozpalone, niebieskie oczy, smutne i pełne żalu, oczy chłopca, nabrzękłe łzami.

Zaczął mówić mocnym, żołnierskim głosem:

— Czto tut burżuj? Kakije kapitalisty? Kapitaliści dawno już uciekli, a ten, kto tu został, kto z wami jedzie w tym wagonie, kto do was mówi otwarcie, to ani burżuj, ani kapitalista, bądźcie pewni. Ja… eser! A czy jestem oficerem? Tak. Trzy razy miałem nieszczęście doznać tego zaszczytu, trzy razy, a gdy o tym mówię, nikt wierzyć nie chce. Mianował mnie oficerem car, Kiereński zatwierdził mnie, a teraz pułk mnie wybrał, ale ja jadę do pułku z prośbą, niech mnie puszczą, nic zrobić nie mogę, dowierja niet. W pułku wszystkiego sześciuset ludzi zostało…

— Bywa, że i stu pięćdziesięciu nie naliczysz! — rzucił ktoś.

Oficer znów wybuchnął:

— Co to jest? Co się stało z ludem ruskim? Czy to ten sam lud jest, który cara zwalił? Wy sprzedajecie broń, towarzysze, sprzedajecie mienie pułkowe i dzielicie się pieniędzmi, a to przecie reszta mienia państwowego! Prócz niego Rosja nie ma już nic! I czy to sprawiedliwe? Jakim prawem ludzie, którzy w pułku byli przez pół roku, mają zagarniać mienie pułkowe, nie uważając na tych, którzy służyli w nim dwa i trzy lata? To grabież, a nie rewolucja. A patrzcie, co się na wsi dzieje? Przejść przez wieś spokojnie nie można!

— Nieprawda, tam już pracują komitety włościańskie!

— Chłopski syn jestem i sam byłem członkiem komitetu włościańskiego, ze wsi jadę! Członkiem komitetu byłem, ale zrzekłem się, bo tu nikt nie poradzi! Chłopi chcą dzielić ziemię po swojemu, bez żadnego systemu — jak im się „ziemielny komitet” nie podoba — wybierają go na nowo, albo po prostu rozpędzają. Nie można przecież rabować majątku niepodzielonego! Jedna wieś dzieli majątek „pomieszczika” po swojemu, druga po swojemu, a potem się biją. Mówię — mniejsza już z tym, bierzcie ziemię, jak chcecie, ale pracujcie na niej. Odpowiadają mi: — Dobrze, ja zasieję, a kto będzie zbierał? Kiereński wydał dekret o ziemi — ja wcale bronić go nie myślę — zwalono go! Ale czy bolszewicy dali chłopu ziemię? Też nie. A za to rozbili armię! Zaś teraz Niemiec nie liczy się z nami i zrobi, co zechce… Tymczasem my będziemy rozszerzali pożar rewolucji…

Mówił namiętnie, z furią, z bólem, którego dłużej już dławić w sobie nie chciał.

— A teraz co? Rumuni idą na Odessę, Bessarabię zagarnęli, Awstrijcy pchają się na Kijów, Polacy na Orszę walą, a Giermaniec na Psków i na Pietrograd… Wot wara, „bez aneksji i kontrybucji”, wot wam „niemiedlennyj mir za wsiakuju cienu…” ja nie polityk, ja ministrem być nie chcę, ja tylko żołnierz… Powiedzcie mi, co teraz robić? To rewolucja? Wy rozjeżdżacie się po wszystkich krańcach Rosji. Któż jej bronić będzie?

Nikt nie odpowiadał.

Koła wagonu stukały miarowo i obojętnie, jak dni i noce, niepowstrzymanie lecące naprzód.

— A ty nie wołnujsa! — odezwał się siedzący na skraju ławki wychudły młody człowiek w „papasze” i monterskiej czarnej kurtce skórzanej. Szyję okręconą miał jakimś nędznym szalem, który troczył się i białym puchem osiadł na jego niegolonej, kościstej brodzie i chudych policzkach. — Ty nie wołnujsa. Siądziesz sobie na konia, ja na aeroplan, będziemy się bili i — wsio budiet charaszo!

Artylerzysta prawie czule spojrzał na lotnika i uśmiechnął się jasnym, nieledwie dziecinnym uśmiechem.

— Wsiądę na konia, a ty na aparat, będziemy się bili i wszystko będzie dobrze! Pewnie, że będzie dobrze! Pewnie że się będziemy bili! Miałem jechać do Moskwy — pojadę do Mohylewa, znajdę swój syberyjski pułk. I moi chłopcy będą się bili i zginą, jak i ja zginę. Ale nas tylko sześciuset! A co będzie, towarzysze, kiedy my wyginiemy? Ej, Boże, Boże mój, czyż nie ma sposobu dostać się do Konstantynopola, do Danii! Ja marynarz — uciec by mnie w świat od tej zmory!

Przez długi czas nikt się nie odzywał.

— Da, da! — potwierdził Łotysz. — Położenie bardzo trudne i smutne.

I zapatrzył się w okno, jakby szukając za ośnieżonemi wzgórkami swej Łotwy, w której mógłby się skryć i przeczekać spokojnie, daleki od niepokojącego współudziału w pracach chorążego Krylenki, pierwszego głównodowodzącego bolszewickiej Rosji.

— A wszystkiemu winien lud — odezwał się zamyślony Nadwołżanin — dlatego, że bardzo ciemny.

— Znaczy — ciemnota zawiniła.

Zaś potem dodał:

— A mimo wszystko do nas, za Wołgę „on” nie przyjdzie!

— Nu i do nas, na Zabajkalje, też nie przyjdzie! — podkreślił Syberyjczyk.

— A do Kazania?

— Po co miałby chodzić do Kazania? Czy Kazań „go” interesuje? — wypalił inteligentnie Łotysz.

Zaczęto obliczać, dokąd „on” (Niemiec) może iść. Okazało się, że musi poprzestać na Kijowie, Moskwie i Piotrogrodzie.

Twarze poweselały.

— Wańka! Daj-ka garmoszku! Słyszysz! Wańka, a, Wańka! Garmoszku dawaj!

Wielka, czerwona harmonia ręczna wędrowała z rąk do rąk.

Nadwołżanin oglądał ją przez chwilę.

— Nie sprzedasz, towarzyszu? — zapytał. — Dam ci nowy karabin i patrony.

— Plewat’ mnie na karabin! Sam swój za czterdzieści rubli sprzedałem Żydowi.

A po chwili rozległy się smętne tony gruzińskiej melodii:

— A czto tiebie nużno? Niczewo nie nużno…

VII.

— Oto jestem w jaskini lwa! — powiedział sobie Zaucha, stanąwszy po kilkudniowej podróży na dworcu briańskim w Moskwie. Był szalenie utrudzony, zaziębiony, dygocący z gorączki, zawszawiony do niemożliwości i wyczerpany. Mimo to, ciekawy, jak Białokamienna podczas rewolucji wygląda, nie wziął nawet sanek, lecz powlókł się do miasta pieszo z małą walizeczką w ręku.

Na pierwszy rzut oka zmian żadnych widać nie było. Ulice, wymoszczone czarnym, brudnym śniegiem, miały wygląd zwyczajny. Jak dawniej, cicho, prawie niedosłyszalnie mknęły po śniegu we wszystkich kierunkach małe saneczki, jak dawniej, poobwieszane czarnymi gronami pasażerów, jeździły tramwaje. Wszędzie widać było mnóstwo ludzi, zajętych swymi sprawami, a Zaucha, mając głowę nabitą opowiadaniami o strasznym głodzie moskiewskim, z miłym zdziwieniem patrzył na wystawy sklepów z wiktuałami, pełne nie tylko wędlin, serów, masła i ryb, ale nawet przysmaków.

Wszedł na most, prowadzący przez Moskwę-rzekę i ujrzał we mgle wyniosły, tragiczny, patetyczny Kreml. Śmiało i mocno patrzył mu w oczy, myśląc o Wawelu, tak długo hańbionym przez żołnierzy austriackich. Dumnie sterczały szerokie, harde, mocne mury siedziby carskiej, jak krągłe hełmy witeziów waregskich lśniły, małe niezliczone kopułki cerkwi, uwieńczone przez żywe, czarne wieńce unoszących się nad nimi chmar kawek i wron z głośnym wrzaskiem latających dokoła wież. Ale gdzież potęga carów? Żołnierzy gwardii zmienili na dawnych posterunkach Łotysze w obszytych czerwonym sznurkiem „calotte’ach”, a w komnatach carskich rozgościli się Lenin i Trocki, dwa wypędki gimnazjalne.

W okolicach Arbatu zaczęły się pojawiać pierwsze ślady walk ulicznych — domy obdrapane, gęsto poszarpane salwami z karabinów maszynowych, czasem balkony rozbite lub gzymsy pokiereszowane, zdarte ze ścian granatami, tu i ówdzie, niby maść rozmazana na ścianie, białe wapno na świeżo zamurowanych dziurach. Aż wreszcie oczy ciekawego wędrowca uderzył widok potwornych, okropnych zwalisk u początku bulwaru Nikitskiego. Tam, w otoczeniu kilku niskich domów, mniej okaleczonych, lecz za to wstrętnie dziubatych i szpetnych wskutek upartego ostrzeliwania z karabinów maszynowych, w gruzach leżały dwie ogromne kamienice. Wszelkie życie, jakie się kryło w ich murach, piece, schody, ludzie, sprzęty, drzwi, sufity — wnętrzności, trzewia, serce i duszę domów, wydarto, wyszarpano. Wszystko, żarte ogniem i gryzione stalą, zniszczało, zapadło się, runęło i zmieniło się w kupę czarnych gruzów, gdzie kamień pomieszał się z pogiętymi, jak połamane żebra, sztabami żelaznymi. Pozostały częściowo mury wewnętrzne z okopconymi dziurami, w których kiedyś były okna, zaś na jednym domu, na wysokości pierwszego piętra widać było nietknięty szyld z ironicznym teraz napisem „Meblirowannyje komnaty.”

Zaucha kilkakrotnie obszedł dokoła ów dom, tego olbrzymiego trupa, leżącego pośrodku bulwaru. W jego wnętrzu nic było już nic, co by mogło przypominać dom mieszkalny. Na ziemi leżały gruzy czarne, białe, czerwone, straszne, ciężka, bezkształtna nicość, która zmiażdżyła wszystko i zasypała piwnice. W dawnych pokojach było coś w rodzaju azjatyckiej pustyni: twarde gruzy, na których ani trawa nawet nie porasta. Nastrojowiec byłby sobie w wyobraźni zmyślił psa, albo bodaj żebraka, gmerzącego wśród zwalisk — widocznym jednak było, że tu nie ma nawet myszy. Zainteresowany tym pomysłem Zaucha, rozglądnął się po ruinach z myślą, czy bodaj bandyta ścigany mógłby tu znaleźć schronienie przed słotą — ale zwaliska przysypał śnieg. Zniszczenie było zupełne.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.