Biały lew - Jerzy Bandrowski - ebook

Biały lew ebook

Jerzy Bandrowski

0,0

Opis

Autor pragnie przybliżyć rodakom przebieg powstania czeskiego, jego przyczyny, cele i organizację. Rysuje przy okazji barwny i wieloaspektowy kontekst czeskiej kultury i historii. Zbiór przemyśleń i spostrzeżeń poczynionych podczas długoletniego pobytu Bandrowskiego w Czechach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 303

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jerzy Bandrowski

Biały lew

Saga

Biały lew

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

Copyright © 1917, 2021 SAGA Egmont

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728050484

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

WSTĘP.

Książka, którą podaję czytelnikowi polskiemu, nie jest oszlifowana.

Ma z pewnością wiele niedostatków.

Niedostatki te częściowo nie pochodzą z mojej winy. Społeczeństwo polskie tak mało wogóle zna sprawę czeską, że, mówiąc o niej, nie wiedziałem, od czego zacząć, w jakiej perspektywie podać mu informacje.

Zdaje mi się jednak, że mimo wszystko zadaniu swemu uczyniłem zadość. Jeśli przynoszę tu nie wszystko, co Polacy o ruchu czeskim powinni wiedzieć, to w każdym razie nawet to, co im podaję, jest im bardzo niedokładnie znane. Przynoszę rzeczy nowe, informacje.

Co się tyczy spraw czeskich, to przyznam, iż mają one dla mnie tę samą doniosłość, co sprawy polskie. Czechy i Polska są dla mnie nierozłączone.

Dlatego podjąłem się tej pracy, wierząc, iż może ona przynieść pożytek narodowi polskiemu i jego sprawie.

A także — aby dać świadectwo prawdzie.

Niestety, prawda ta, czeska prawda, nie jest znana w Polsce.

A jest to przecież prawda — rodzonego brata.

Jerzy Bandrowski.

20/I 1917. Ryżów pod Charkowem .

__________

W CZERWONYM DOMU.

Tło. To jest doprawdy dziwny jakiś dom...

Ogromny, okazały, opierający swą szeroką fasadę w stylu „empire“ na smukłych, wysokich kolumnach — gmach, zbudowany w stylu, który dyktuje myśli olśniewającą biel marmuru i skrzące w słońcu złocenia. Ale tu niema złoceń i niema marmuru. Ten wielki gmach w stylu Cesarstwa jest czerwony, ciemnoczerwonej, krwistej barwy. I ciemno-czerwone, krwiste mury okalają go wysokim pasem.

Tam, na zachodzie, architektura nie używa takiej barwy; ten ton jest jej obcy.

Ale też ton ten przyszedł z północy, z migotliwej krainy zimy, gdzie lud intuicją swą uznał go snać za jedynie harmonizujący z niebem i słońcem północnem, w którego blaskach gra istotnie cudownie, rozkosz sprawiając oku, znużonemu posępnością szarych dni. Tam trzeba ten ton zobaczyć, krwawą plamę na roztęczonym słońcem śniegu, gdy śpiewa swą mocną, purpurową pieśń o wielkich cytadelach miast Północy, o dziwnych klejnotach uralskich grodów, o sławie Jekaterynburga, klasycznego miasta rosyjskiego stylu „empire“.

Z poza krwawo-czerwonych murów jasno-zielonemi smugami tryskają topole strzeliste i smukłe. Cała fala ciemnej zieleni, fala bujna i mocna, jakby kipiąca, podnosi się, występuje na krwisto-czerwone brzegi, rzekłbyś, przelewa się przez nie w ulice.

Tam, na zachodzie, rzadko gdzie z takiem zamiłowaniem dekoruje się ulice miast szpalerami topolowemi. I widok tych drzew, tak obficie tu rozrzuconych, jest dla wielu z nas nieledwie tak samo dziwny, jak widok krwawo-czerwonego „empire’u“.

A te znowu drzewa szumią wciąż jeszcze nieodgadnioną baśń szmaragdowej, złotem zbóż szytej, bogatej starej Ukrainy, baśń dziejów jej dziwnych, grającą echami dzwonów konstantynopolitańskich i łopotaniem husarskich proporców, hałłakowaniem czambułów tatarskich i pieśnią kozacką i głuchym werblem bębnów nieprzeliczonych, szarych pułków wielkoruskich.

Jasna zieleń tych pięknych drzew i czerwień krwista poważnych murów stanowi akord, który niełatwo zrozumie człowiek, nie wtajemniczony w te symbole. Ten akord, to wielka kwestja historyczna, opowieść pełna niezliczonych rozdziałów i niespodziewanych zwrotów, niesłychanie splątana i zawikłana a wciąż drażniąca swą barwnością i bogactwem treści.

Nowy motyw. Na tem tle, u zakratowanej furty, wiodącej na dziedziniec czerwonego gmachu, spostrzegam młodego żołnierza w mundurze rosyjskim, zreformowanym poniekąd stosownie do doświadczeń wielkiej wojny.

Zreformowano drobne tylko szczegóły munduru, ale kto wie, jak właśnie w wojsku te niby nic nie znaczące szczegóły mozolnie wypracowywane są przez doświadczenia wieków, ten rozumie i konserwatyzm wojskowy i tembardziej olbrzymią doniosłość wszelkich, najdrobniejszych nawet zmian.

Guzik, przyszyty gdzieś na rękawie inaczej niż to bywało dotychczas, może oznaczać pojawienie są jakiegoś nowego rodzaju broni a więc i nową taktykę, nową technikę wojny, wielki przewrót w starych pojęciach, sojusz nowy, nawiązany kontakt z nowym kontynentem, wybicie nowych bram.

Lecz komentowanie tych drobnych zmian zaprowadziłoby nas zbyt daleko. Ograniczę się tylko do zaznaczenia faktu.

A więc żołnierz ten nie ma na nogach butów z cholewami, lecz sznurowane trzewiki amerykańskie, zaś łydki jego ściśnięte są mocno bandażem, używanym powszechnie w wojsku angielskiem i amerykańskiem. Zmieniło to zupełnie krój spodni a zatem i figurę żołnierza, którego ruchy stały się też lżejsze i żywsze. Bluza angielskiego kroju uwydatnia jeszcze wypukłej jego dobrze modelowaną smukłość.

Ale ten żołnierz, stojący z karabinem u furty, ma maleńką odznakę, której u żołnierzy rosyjskich się nie widzi. Na jego czapce po lewej stronie, koło różyczki, lśni skośnie przeciągnięta, biało-czerwona wstążeczka.

Ta mała odznaka mówi nam wszystko.

Żołnierz, stojący przed nami, jest żołnierzem czeskim.

Znajdujemy się przed koszarami „Zapasowej roty czesko-słowackiej brygady strzeleckiej“.

Oto zupełnie niespodziewany rozdział z opowieści o czerwonym domu. Uczyła się w nim przed wojną młodzież, a potem w wysokich i jasnych jego salach schronienie znaleźli ranni żołnierze, potem gościły w nim nieznane pułki azjatyckie, aż wreszcie w murach jego stanęli żołnierze najdziwniejsi, bo ci, którzy z bronią w ręku szli z morza krwi wyłowić ostrzem bagnetu wolność dla swej od wieków uciśnionej ojczyzny.

Kiedy te słowa piszę, sale czerwonego gmachu rozbrzmiewają znowu wesołemi głosami uczącej się młodzieży, ale tam w polu, gdzie grzmią armaty, są tysiące ludzi, znających wszystkie kąty tej uczelni nie gorzej od studentów lecz widzących ją zawsze pełną ludzi wojennych i szczęku broni. I takim pozostanie obraz tej uczelni na zawsze w duszach żołnierzy czeskich i w historji powstania czeskiego.

Niewątpliwie, uczelnia zyskała przez to na życiowej treści.

Czy w mury jej weszło co z płomienistego ducha żołnierzy, którzy marzyli tu najświętszą walkę o wolność? Czy zupełnie zamarły echa ich pieśni, śpiewających tysiącletnią, niezmordowaną walkę Słowian zachodnich z odwiecznym swym wrogiem?

Przyszłość pokaże.

Wracam do swego opowiadania.

Nowa rasa. Dlaczego koło bramy tych koszar kręci się zawsze tylu gapiów, tylu ciekawych?Mała wstążeczka na czapce nie może zmienić wyglądu tych żołnierzy, tak podobnych do żołnierzy rosyjskich. Język, którym głośno i swobodnie rozmawiają, jest słowiański, w brzmieniu bynajmniej nie dziwny a i nie obcy mieszkańcowi tutejszej ziemi, gdzie są rozległe kolonje czeskie. Obroty żołnierzy są tesame, jakie się widzi w koszarach rosyjskich. Stojący w zwartym szyku oddział robi wrażenie cichego, szaro-zielonawego, groźnego bloku granitowego—wrażenie, którego się zwykle doznaje na widok piechoty rosyjskiej.

Co w tem wszystkiem jest dziwnego, co tak przykuwa wzrok mieszkańców tego wielkiego miasta, które już tyle przeróżnych wojsk widziało? Co tak przyciąga ich oczy?

Istotnie, napozór niema w tem wszystkiem nic nadzwyczajnego a jednak lud prosty instynktownie odczuwa, że stoi tu przed czemś niepowszedniem, przed jakiemś zjawiskiem, godnem zanotowania w pamięci, niebywałem.

I zaiste, jest to obraz niewidziany jeszcze...

Mam czasem wrażenie, że to duchy zbiegają się u tej furty i wziąwszy na się postać ludzką, w niemem zamyśleniu patrzą i przyglądają się... I dziwią się temu szczękowi broni i wesołemu chrzęstowi zbroi żołnierskiej, w której tak śmiało i swobodnie ruszają się ludzie-nie-ludzie, niezłomne duchy jakieś, sto razy do piekieł wysłane a przecież wciąż powracające z ciemności.

Twarze żołnierzy są młode, słońcem spalone, zdrowe, uśmiechnięte. Czupryny przeważnie czarne, kudłate, kędzierzawe. Oczy — również przeważnie czarne — inteligientne, bystre, spostrzegawcze, świecące. Jest w nich coś więcej niż śmiałość i bujność młodości, jest imponująca dojrzałość postanowienia, silna stanowczość, wola niezłomna. Są to oczy ludzi, którzy dużo cierpieli i długo myśleli, nim nareszcie powzięli swe postanowienie. I to jedno mają teraz przed sobą, w tej jednej myśli wzrok ich jest utkwiony, zaś wszystko inne, co się na oczy nawinie, blednie, nie ma znaczenia, widziane jest jako fraszka zbiegu okoliczności, jako kształt przemijający i nierealny. Zwycięstwo odniesione nad sobą w gwałtownej walce wewnętrznej daje im taki pewny siebie wyraz, wyraz jak gdyby jakiejś wyższości, lepiej — dumy.

Ale prócz tego jest tu jeszcze coś, co w pikantny sposób wyróżnia tych żołnierzy.

Ich ruchy. Ruchy te są żywe, silnie skandowane, a łamany ich rytm kazałby się może domyślać długiej tresury fizycznej, która już zdołała wejść w przyzwyczajenie. Ma się wrażenie, iż młody ten żołnierz jest już, jako żołnierz, stary i wyrobiony. Ta druga tresura, przeglądająca przez mundur rosyjski, łamiąca się i mieszająca z nowym układem ciała i ruchów — to wszystko na człowieku rozumiejącym robi istotnie pikantne wrażenie.

Ale to jest nie tylko tresura fizyczna, lecz fizyczna kultura. To na arenę wchodzi nowa rasa.

Niedostatku rasowości czeskiemu żołnierzowi wytknąć nie można. Kto go bacznie obserwował, ten wie, że mimo rosyjskiego munduru żołnierz czeski odbija od rosyjskiego piechura. Są to ludzie smukli, dobrze wyciągnięci z biódr, o szerokich piersiach i mocnych nogach. Dłonie ich są silne, ale długie, twarze o kościach policzkowych nieraz wystających, lecz dobrze skórą obciągniętych, podbródki energiczne, szczęki mocne. Widziałem żołnierzy angielskich i właśnie do nich Czesi najbardziej są w typie zbliżeni. Mają tę samą precyzję ruchów, a tylko są bardziej od nich nerwowi.

Tym wszystkim, którzy zarzucają Czechom brak rasowości, radziłbym przyjrzeć się ich żołnierzom. Bo przecież zgodzą się ze mną, iż rasę reprezentuje nie bankier i nie kupiec, lecz właśnie żołnierz.

Co się tyczy swej smukłości, to Czesi w żartach tłomaczą ją wielce wstrzemięźliwym trybem życia w niewoli. Ale to są istotnie tylko żarty, aczkolwiek nie ulega żadnej wątpliwości, iż wszyscy ci żołnierze bardzo dużo przeszli, zanim się wreszcie do brygady dostali. Ich kultura fizyczna jednakże jest przedewszystkiem dziełem „Sokoła“. Dziesiątki lat ćwiczeń gimnastycznych, dziesiątki lat sportu zrobiły swoje. Stąd u Czechów ten niezaprzeczony „esprit du corps“, stąd to ich podobieństwo do Anglików.

Na widowni Słowiańszczyzny pojawia się znowu stary naród, ale odrodzony i odmłodzony jako — nowa rasa.

Praca. — La grande lutte entre ces trois frères mythiques, entre le Russe, le Lech et le Czech est moralement finie; ils sont morts tous trois! — wykrzyknął w „College de France“ 27-go czerwca 1843 roku Mickiewicz, mówiąc o starej Słowiańszczyźnie i o nowem jej przeznaczeniu.

Moralnie ta stara Słowiańszczyzna istotnie była już wówczas martwa.

Konała.

Najprędzej zmarły stare Czechy — ale też i najwcześniej się obudziły do nowego życia.

Od bitwy pod Białą Górą kona naród czeski przez dwieście lat w nieopisanych męczarniach. Gromy napoleońskie budzą błyskawicę nowego życia w jego drzemiącej duszy i na fundamentach nowych prawd naród czeski zaczyna budować swą świątynię. Iskrę nowego życia rozdmuchali uczeni czescy i szlachta patrjotyczna i iskra ta padała prosto w lud czeski. Chłop czeski stał się przedstawicielem Czech.

Z natury rzeczy narodowa myśl czeska stała się szczerze i nawskroś demokratyczną. Przyszło to Czechom tem łatwiej, że szlachta ich zniemczona nie brała udziału w przebudowie ducha i programu narodowego.

Utarło się w Europie zdanie, iż naród czeski jest narodem chłopskim. Zdanie to, nie brzmiące bardzo demokratycznie w ustach przedstawiciela innego „nie chłopskiego“ narodu, zawiera jedną wielką prawdę, a mianowicie, że naród czeski odrodził się, a raczej zrodził na nowo od podstaw, że myśl narodowa do podstaw dotarła, czyli że jego lud jest narodowo uświadomiony i stanowi główny organ jego życia. Zdanie o „chłopskości narodu czeskiego“ byłoby zatem świadectwem, iż naród ten zdążył już przeprowadzić reorganizację i rekonstrukcję, o jakich gdzieindziej wciąż się jeszcze mówi, że tedy on zdążył już wykonać lwią część swej podstawowej pracy.

— Narodowi temu łatwo to przyszło, ponieważ jest mały — mówią przedstawiciele narodów wielkich, zapominając o tem, że narody wielkie mają też i większe siły do swego rozporządzenia. Rzecz w tem, aby znaleźć w sobie tyle sił, ile ich potrzeba.

Siły te mały naród czeski znalazł i to właśnie świadczy najwymowniej o jego żywotności i prawie do życia.

Oświata szerzyła w Czechach uświadomienie narodowe. Wychowanie fizyczne dawało temu narodowi zdrowie, radość życia i śmiałość, dążyło do uszlachetnienia go i do wyrobienia pięknego, mocnego typu narodowego.

I na tem polu Czesi także znaleźli siły, potrzebne do wykonania tej pracy. Pokryli kraj swój gęstą siecią organizacji sokolich, które przedewszystkiem szerzyły kulturę fizyczną i świadomość narodową. Na tle pracy nad uświadomieniem narodowem odgrywały one rolę dużą i pierwszorzędną, przedewszystkiem jednak czuwały nad wychowaniem fizycznem, inicjując kulturę sportową.

Sport rozszerzył się w Czechach tak, jak tego w żadnym narodzie słowiańskim nie widziałem.

Podczas długoletniego pobytu w Czechach obserwowałem tę namiętność narodową. Piłka nożna była nie tylko ulubioną zabawą młodzieży, ale i sportem narodowym. Lekkoatletyczny klub „Slavia“ w oczach wielu reprezentował naród, a telegramy donoszące o jego „matchach“ zgromadzały tłumy przed redakcjami pism czeskich. „Piłką nożną“ żyła karykatura czeska, do niej uciekała się też czasem i czeska satyra (Wiktor Dyk „Kopana“). „Letna“ — znakomicie urządzone boisko sportowe — rozbrzmiewała zawsze okrzykami rozochoconej młodzieży, na Wełtawie między jarami zawsze w piękne dnie kręciły się łódki wioślarzy. Kto to widział, ten zrozumiał dobrze, iż naród czeski wszelkiemi siłami zmierzał do wypracowania sobie silnego, wyszlachetnionego, nowego typu rasowego.

I tego dokonano. Wypracowano wreszcie człowieka gotowego na śmierć i życie, to znaczy, wypracowano żołnierza, który gotów jest umierać, ale potrafi też żyć i tworzyć, świadomy siebie i swych celów.

Wypracowano człowieka dla nowego życia.

Zwycięstwo. Minęło tysiąc lat walk nieustannych. Niemieckie morze pochłonęło całe ludy słowiańskie, o których istnieniu, jak o życiu zwierząt przedpotopowych, zaledwie świadczą dziś wykopywane tu i owdzie jakieś szczątki. Przez dziesięć wieków coraz to nowemi falami waliło to niemieckie morze w kurczącą się Słowiańszczyznę zachodnią, której skrajnym bastjonem są Czechy. W jakiekolwiek państwo formował się element niemiecki, czy to było państwo rzymskie, czy cesarstwo austrjackie, zawsze z jednakową furją parł na Czechy i w każdym objawie czeskiego życia zawsze widział przyczynę nowych walk, podnietę do nowych spustoszeń. Polityka niemiecka wobec Czechów była wyłącznie eksterminacyjna, a prowadzona tak chytrze, że najbliżsi sąsiedzi nie tylko nie zdawali sobie z tego sprawy, lecz nawet przypuszczali czasami, iż Czesi cieszą się jak gdyby szczególniejszemi jakiemiś względami. W tę misę, jakiej kształt ma okolone górami Królestwo Czeskie, wlewano wciąż nowe fale krwi, aż wreszcie łzy, krew, ogień cierpień i gorycz prześladowania zmięszały się w jakiś odwar palący, w jakiś przeklęty, zatruty eliksir szatański.

Zaś naród czeski nie tylko że wytrzymał ten napór, ale odrodził się z niego i z walk tych powstaje odmieniony i nowy, młody — i w tej przemienionej postaci, nieznużony i niezłamany, zrywa się znowu do walki.

Dowodzi to, że ekspansja niemiecka u czeskiej ściany natrafiła na tamę, której przekroczyć ani rozerwać w normalnych warunkach już nie może. Tu już żywiołu słowiańskiego w siebie nie wchłania, już się z nim nie mięsza, a jeśli — to tylko mechanicznie i — nie zawsze na swoją korzyść.

Życie się już tu łamać nie da. Co więcej, każdą próbę w tym kierunku odpłaci nowem uderzeniem, nowym wrogiem. Czyli — trud niemiecki jest tu stracony, ponieważ wysiłek zaprzecza się w rezultacie. Tu już sama przyroda stawia granicę najwspanialszą, krew. która nie chce znać przypływu krwi obcej. Cóż da Niemcom dalszy napór? Tysiące nowych wrogów, Słowiańszczyznę rasowo ustawioną do walki ze wszystkiem, co niemieckie. Albowiem właśnie ta walka tę rasę stworzyła.

Przez całe tysiąclecie Niemcy ani na krok w Czechach posunąć się nie zdołali.

Tysiąc lat walki o prawa narodowe — czy to jeszcze nie dość, aby te prawa otrzymać?

I tysiąc lat walki zwycięskiej — czy to nie dość, aby Słowiańszczyzna mogła zrozumieć, iż Czechy — to słowiańskie Verdun, twierdza, której absolutnie, pod żadnym warunkiem nie wolno wydać w ręce wroga?

Sztandar. Na dziedzińcu, pod krwistą ścianą czerwonego gmachu, stoją gęste, długie szeregi żołnierzy czeskich. Rynsztunek na nich połowy. Odjeżdżają — na front.

W wielu ustach uśmiechniętych połyskują złote plomby, na wielu oczach szkła—dowody zwyrodnienia, czyli—inteligiencji.

Na piersiach żołnierzy, przy płaszczach szarych, w grube rulony zwiniętych — kwiaty. Przeważnie róże czerwone, różowe. Na czapkach — zielone pęki liści lipowych. Dekorowanie czapek zielenią w uroczystych chwilach zostało przeniesione z „tamtej strony“ — i przypomina wiosenne parady wojsk i procesje z asystą wojskową i dźwięk dzwonów i salwy armatnie i wesoły zgiełk muzyk wojskowych, świecących złotem trąb. Przypomina to — małe miasta i miasteczka rodzinne w najbardziej świątecznym, najspójniejszym ich wyglądzie. A każda myśl o nich jest uroczysta i podniosła — stąd zieleń u czapek.

Ten zwyczaj, przeniesiony z „tamtej strony“, wrogiej przecie, nieprzyjacielskiej, przypomina — ojczyznę. I to jest najstraszniejsze, najboleśniejsze. To jak gdyby widok kata miał przypominać matkę.

Ale — nie czas na rozpamiętywania dziś, kiedy dłoń ściska lufę karabina.

Ludzie stoją, rozmawiają i spoglądają dokoła obojętnemi oczami. Czujesz, jak oczy ich ślizgają się po tobie, jak po jakiejś rzeczy martwej, niedostrzeganej.

Wiatr przerzuca przez wysokie mury gęsty, biały dym, opalizujący w promieniach słońca. Nikt nie pyta, z jakich ten dym bucha kominów, jakie ogniska go wytworzyły, co się w tych ogniach rodzi.

Jak ten dym przez to podwórze, tak przez dusze tych żołnierzy przewalają się niewyraźne kłęby obojętnych wydarzeń i widoków zauralskich miast czy osad stepowych o dziwnych tatarskich nazwach. To wszystko — cierpienia i męki, głód i chłód — to jest sen tylko, złuda nierealna, majaczenie jakieś, w którem dziwacznie straszy figurka mułły w pstrym stroju bucharskim lub też dziwna, skośnooka twarz Czeremisa. Rzeczywistość? Ta się dopiero zacznie, kiedy zahuczą działa, tam, na froncie.

Wyraźnie głośno rozlega się czeska komenda. I czeski rozkaz podrzuca w górę broń, lśniącą w słońcu. Tę rozkosz niewypowiedzianą, tę dumę, bijącą w tej chwili z oczu żołnierzy czeskich, zrozumie każdy, kto musiał wywijać bronią na rozkazy obcych.

Wojskowa muzyka gra „Spotkanie“.

Znowu komenda czeska.

Żołnierze prezentują broń i wszystkie głowy krótkim ruchem lecą na lewo, skąd po przez front idzie z dobytą szablą oficer, konwojujący sztandar czeski.

Lśni srebrem haftowany biały lew w czerwonem polu.

Zdejmuję kapelusz chętnie, z czcią i nieopisanie rzewnem uczuciem.

Bo oto patrzę na sztandar zmartwychwstały i witam w nim wiecznie tryumfującą prawdę, wiecznie tryumfujące życie.

Od 1621-go roku nie było go na polach bitew. Nie przysięgał żaden żołnierz dobry ani na barwy ani na herb Królestwa Czeskiego. Były to świętości złożone do trumny, symbole wzgardzone, zabytki i skarby — muzealne.

Symbol, w którym naród cały zamknął swą duszę, sztandar bojowy, został zwinęty. Białego lwa schowano w fałdach płachty czerwonej a ta czerwień miała być kirem żałoby, ciemnym całunem śmierci.

Ale daremnie grzebano żywcem znak, który nie umarł.

W 1912 r., podczas wojny bałkańskiej, zatrzepotał znowu sztandar czeski na polach bitw, nad szpitalami, które Czesi wysłali w darze walczącym narodom słowiańskim. Tym czynem humanitarnym wwiedli herb swój na boiska walczących narodów, jak Szwajcarja reprezentowana jest na wszystkich pobojowiskach przez swój czerwony krzyż helwecki. Tym czynem dali znać Czesi światu, że żyją i pracują, wnosząc swą twórczość do wspólnego skarbu ludzkości. A ledwo dwa lata minęły, już ten ich znak stał się znakiem bojowym, już przyświecał pierwszemu tysiącowi żołnierzy czeskich, idących się bić z odwiecznym wrogiem swej ziemi. Dziś sztandar ten prowadzi w bój całe pułki.

I jest to zmartwychwstały sztandar — i zaprawdę, pułki, idące za nim, w całem znaczeniu tego słowa są z martwych powstałe.

Dlatego ja, obnażając głowę przed sztandarem czeskim, składam hołd nie tylko bojowemu znakowi sprzymierzeńca, towarzysza broni, czczę siłę bohaterską bratniego narodu i moc jego ducha, ale radośnie i wdzięcznem sercem witam cud zmartwychwstania, cud, który daje mi wiarę w życie i sprawiedliwość i uczy mnie raz jeszcze, że słuszna sprawa musi zawsze zwyciężyć a naród, który chce żyć, na obcej nawet ziemi znajdzie gniazdo znakowi swemu i bodaj gwiaździstemi szlakami przez błękitne gościńce zciągnie pod sztandar swój wojowników śmiałych, żołnierzy wiernych, oddanych a mnogich. Ten cud, którym, niby nowym klejnotem, lśni dziś męczeńska korona św. Wacława, jest dla mnie nową rękojmią i przykładem niewyczerpanego bogactwa środków życia i walki, jakie dla hardych i nieprzejednanych w miłości swych praw narodów chowa o nikim nie zapominająca Historja w fałdach swej promienistej, tęczą mieniącej się szaty.

Nieocenione są takie cuda i takie przykłady w ciężkich czasach, jakie my przeżywamy. Kto je mija obojętnie, kto się nad niemi nie zastanawia, ten pozbawia się tak drogocennego dziś odblasku radości, jaką one w dusze ludzkie rzucają, ten gardzi kojącym balsamem pociechy, jaki życie chce do ran jego przyłożyć.

Nie trzeba dawać próżnować sercu — niechaj pracuje, bo oschłość jego zuboża nas tylko i okrada.

Źródło poezji. Żołnierz czeski wdzięcznem sercem słucha uroczystych dźwięków „Spotkania“. Potęgą oręża rosyjskiego śpiewa ten hymn, którym armje rosyjskie witają swe znaki od wybrzeży Oceanu Lodowatego aż do piasków Mezopotamji.

Niema żołnierza dobrego, którego dusza na widok sztandaru nie wpadłaby w jakąś dziwną ekstazę. Oczy, wpatrzone w znak bojowy z miłością, ślubują mu wierność do ostatniego tchnienia. Hymn narodowy, który swemi silnemi akordami buduje łuk tryumfalny nad narodowym symbolem, ta pieśń najświętsza i ukochana, jak matka rodzona, nie jest niczem innem, jak tylko rytmicznem ślubowaniem własnej krwi żołnierza w hardym szumie i graniu muzyki, w fanfarach złotych trąb, w grzmocie bębna i srebrnej pianie czyneli, w łagodnych dźwiękach obojów i klarnetów. Tu każda dusza ma swą własną muzykę i swą własną pieśń, której nigdy nie może zastąpić królewska, łaskawa dobrotliwość pieśni macoszej.

Czesi odpowiedniego hymnu narodowego nie mają.

To też, gdy chorąży niósł przed frontem oddziałów czeskich sztandar biało-czerwony, zdawało mi się, jak gdybym nad głowami tych żołnierzy widział zawieszoną nie tylko ciszę, lecz jakby jakąś martwą, niezmiernie smutną zadumę. Rzekłbyś, iż wszystkie te dusze uciekły w najdalszą, najtajniejszą swą głąb i prowadzą ze sobą niezrozumiałym szeptem bardzo poważną a ogromnie poufną rozmowę.

„Kde domow mój“?

Ta pieśń może nigdy jeszcze nie brzmiała tak dziwnie dostojnie, jak dziś. Prostą pieśń śpiewaka wędrownego z jednej z ludowych sztuk J. K. Tyla naród czeski uznał jako najsilniejszy wyraz miłości ojczyzny, ale to jest liryka, nie hasło, ani drogowskaz, ani hymn w całem znaczeniu tego słowa. To jest wspomnienie ojczyzny, uprzytomnienie sobie jej piękności — i przez to pieśń ta w ustach żołnierzy, idących na front, w ustach legjonistów, dalekich od swej ojczyzny, zyskuje na głębi czuciowej i na treści — jednakże nie taką pieśnią pragnąłby żołnierz czeski witać swój znak bojowy.

Husycki hymn „Kdoż jste bożi bojovnici“ ma swój poważny, surowy kontur i dostojeństwo hymnu, ale nie mieści już w sobie 500 przeszło lat dziejów, walk, zdobyczy i wysiłków. Sztandar czeski pochyli się przed nim zawsze, jak przed wielkim posągiem niegasnącego bohaterstwa, ale czyż dla niego ma się wyprzeć nowych promieni własnej, młodej sławy?

I tak ten lew biały w czerwonem polu, niesiony uroczyście przed frontem, budzi w duszach czeskich jakieś tęsknoty i marzenia, każe im szukać rytmów, dobierać sobie słów, każe im myśleć o pieśniach, modlitwach i zaklęciach, każe wspominać słowa najdroższe, najprostsze i najgłębsze...

Prowadzi — w kraj poezji.

I dziś już przewidzieć można: W cieniu bojowego sztandaru urodzi się nowa poezja czeska. I olbrzymiemi znakami będzie ona kreśliła jakieś linje na niebie, na wodzie, na łanach zbóż, na stokach czeskich gór i nie będzie to nic innego, jeno wciąż tensam dźwignięty z zapomnienia biały lew czeski i nie będzie to nic innego, jeno coraz to nowa strofa wielkiego hymnu narodowego.

Albowiem sztandar bojowy, to wiecznie płodne drzewo wolności, ocieniające nigdy nie wysychającą krynicę pełną wody żywej, źródło życia, miłości i poezji narodowej.

Wymarsz. Oficerowie krótkiemi przemowami żegnali odjeżdżających. Ale była to tylko jakby forma towarzyska, obrzęd. Bo ostatecznie co nowego oficer może powiedzieć temu żołnierzowi?

Żołnierze ci, ochotnicy, mieli dużo czasu do namysłu, nie potrzebowali się śpieszyć. Wojnę znają w jej najstraszliwszej postaci. Znają i śniegi syberyjskie i piaski Turkiestanu, patrzyli w czerwoną łunę słońca zachodzącego w stepach kirgiskich, a roty ich noszą nazwania azjatyckich miast. Przetrwali cierpień i niewygód tak wiele, że ich dziś już ani nie liczą. A idą w bój na śmierć i życie, w bój bez pardonu — i o tem też dobrze wiedzą, ale nie dbają o to, ponieważ nie po pardon idą, lecz po wolność i zemstę. Na głowy ich rozpisano nagrodę — i dumni są z tego. Wróg żywić ich nie będzie, ale oni nie dbają o względy wroga, którego też sami zwalczają bezwzględnie. Wiedzą, że będą go mieli przed sobą, a poza tem nie wiedzą nic, i powiedziano im wyraźnie, iż za wszystkie swe trudy i za swe poświęcenie nie mogą liczyć nawet na wdzięczność własnego społeczeństwa.

Cóż tu nowego może dodać przemowa oficera?

Ale zgodne i gromkie „zdar!“ rozlega się jako dowód, iż ocenia się i rozumie dobrą wolę brata, który w tej ważnej chwili przemawia, aby wzmocnić i utrwalić wszystkie dobre postanowienia.

Szeroko otwierają się wrota czerwonego domu, muzyka gra marsza, linje żołnierzy łamią się i rzeka ludzka wylewa się na ulicę.

Żaden z tych żołnierzy nie odwraca głowy, spojrzeniem nawet nie pożegna murów czerwonych, wśród których tyle dni spędził, tyle nocy na rozmowie z własną duszą strawił. A przecież żaden z nich tu już nie powróci...

Ale cóż oni tu zostawiają?... Te kłęby dymu, które, złocone przez popołudniowe słońce, wypełniają czerwoną czaszę dziedzińca?

Spokojnie, przestrzegając równania się i dystansów, szereg po szeregu zachodzi na lewo z precyzją i idzie sprężystym, równym krokiem. Szelest tych kroków, miarowy i rytmiczny, uderza słuch równemi falami, spokojnemi, lecz niecofnionemi, nieodwołalnemi. Tu i owdzie z tłumu słychać okrzyki pożegnalne, pozdrowienia. Żołnierze odpowiadają okrzykami i uśmiechem.

Co zostało. Młódź czeska, odchodząca na front, pozostawiła po sobie niemało życia, które nie tak prędko zgaśnie. Kijowska kolonja czeska jest wcale liczna i składa się z wielu tysięcy Czechów rosyjskich, pochodzących z licznych, zwłaszcza na Wołyniu, osad czeskich. Czesi rosyjscy, pełni zapału patrjoci, ludzie zaprawdę ogromnie energiczni, czynni i ofiarni, szczerą i troskliwą opieką i życzliwością otaczali ochotników, którzy w domach ich znaleźli miły odblask dalekich ognisk rodzinnych. Urządzano prywatne zebrania i amatorskie przedstawienia, których duszą byli oczywiście ochotnicy.

Widziało się ich jednakże nie tylko w domach prywatnych. Centrum życia czeskiego było w ulicy Włodzimierskiej, gdzie przedewszystkiem znajduje się naturalne miejsce zebrań, hotel czeski z wielką salą restauracyjną i kawiarnią na dachu. Tam, na tarasie, z której rozlega się piękny widok Kijowa, spotykali się czescy działacze miejscowi z Czechami, przybywającymi z Moskwy, Piotrogrodu, a nieraz z Francji, Anglji i Ameryki, tam też dążyli Czesi, którym udało się wymknąć z terytorjów, okupowanych przez Austro-Niemców, tam znajdowali się coraz to nowi przybysze ze wschodu, opowiadający o swych przygodach w Turkiestanie i sposobiący się do chwycenia za broń wraz z innymi. Schodzili się tam też i literaci czescy, wcale stosunkowo liczni, wesoła i lekkomyślna gromada ludzi, którzy, zahartowani w cygańskiem literackiem życiu za młodych lat, z anielską pogodą i humorem znosili teraz liczne niewygody. Zaś niedaleko była siedziba „Związku czeskiego“ i redakcja rewolucyjnego organu czeskiego „Czechoslovana“, skupiająca w ciasnym swym lokalu dziennikarzy czeskich i słowackich.

Prości żołnierze, szeregowcy, nie mający, według przepisów rosyjskich, prawa bywania w pierwszorzędnych restauracjach i kawiarniach, stworzyli sobie przecie schronisko w małej kawiarence przy ul. Funduklejowskiej. Kawiarenka ta, nosząca szumną nazwę „słowiańskiej“, była w rzeczywistości czemś w rodzaju kantyny, w której zgromadzali się szeregowcy i podoficerowie i dyskutowali przy szklankach taniej herbaty. Salonem tych ludzi, wspaniałą salą recepcyjną, były cudowne, topolowe bulwary Bibikowskie, gdzie na długich ławkach zawsze można było ujrzeć strzelców czeskich, fraternizujących z Kijowianami. Nieraz widziałem na jednej ławce żołnierza rosyjskiego, czeskiego i jeńca w austryjackim mundurze, pouczających się wzajemnie lub robiących praktyczne studja lingwistyczne.

Nie dziw tedy, że ci młodzi, inteligientni i pełni zapału żołnierze, opromienieni i uszlachetnieni idealizmem, mieli dużo znajomych i przyjaciół, a już zwłaszcza przyjaciółek serdecznych. Dlatego, też, ile razy taka „azjatycka“ rota wymaszerowywała na front, zawsze przed koszarami zgromadzał się wielki tłum życzliwych, którzy pragnęli ochotników pożegnać. I cały ten tłum zwykle szedł wraz z żołnierzami rytmicznym krokiem do taktu muzyki wojskowej i starych czeskich piosenek. Sprawiało to bardzo miłe wrażenie. Możnaby rzec, iż z maszerujących przez miasto oddziałów biło jakieś ciepło, które rozgrzewało i najobojętniejszych. Były to bardzo piękne dni tych młodych żołnierzy, z taką łatwością podbijających sobie serca ludzkie. A było to tem dziwniejsze, że ogół nie zdawał sobie nawet dokładnie sprawy ze znaczenia całej akcji czeskiej i — mówiąc bez ogródek — żołnierzy czeskich nie rozumiał.

Byłem kilka razy świadkiem takiego wymarszu oddziałów czeskich na front. Porównywałem te uroczystości z uroczystościami, które dawniej widywałem w Pradze i gdzieindziej. Tam nie brakło wyfraczonych delegatów, wystrojonych pań z pięknemi bukietami i dziennikarzy, notujących skrzętnie słowa banalnych przemów. Tych panów tutaj nie było wcale — nie mówiąc oczywiście o przedstawicielach organizacji czeskich. Nie było tu szumnych przemów, nie było fraków, nie było życzeń powodzenia — a przecież ci ludzie szli się bić za sprawę Słowiańszczyzny. Za to był tu lud — serdeczny i gorący instynktownie, choć może w dwuch trzecich nie wiedział, co czyni.

Demonstracje. Szedłem za wojskiem z Czechem, kolegą z ławy uniwersyteckiej. Muzyka grała wiązanką melodji czeskich. Wspominałem:

— Pamiętasz? Demonstrowaliśmy jako młodzi chłopcy. Demonstrowaliśmy w Pradze tak często i tak głośno. Chodziliśmy na Przykopy pod „Deutsches Haus“, śpiewaliśmy „Hej, Slovane“ i „Hrom a peklo!“, wołaliśmy „hańba!“ To było zwykle późnym wieczorem.

— Dostęp do bramy „Deutsches Haus“ tarasowały zwykle dorożki, w bramie widać było zwykle komisarza policji i burszowskie „cerewiski“.

— Tak. Studenci niemieccy na słowiańskich ziemiach chętnie pełnią funkcję pachołków policyjnych.

— Żelazne rolety z hukiem opadały na ziemię, zasłaniając wielkie szyby restauracyjnych okien. Podczas wystawy demonstracyjnie przyjmowaliśmy wyprawę polską w Pradze i znowu wołaliśmy Niemcom „hańba“ i śpiewaliśmy „Hrom a peklo!“ A czy przypominasz sobie? Gdy zziajani i napół zachrypnięci siedliśmy za stołem nędznego szyneczku w Horwackiej ulicy, przez długi czas drżeliśmy z emocji, ponieważ doświadczone nasze uszy wyłowiły w okrzykach wznoszonych na cześć Polaków akcenty prawdziwego, szczerego zapału. To tyle razy słyszane „na zdar“, to była gromowa burza, huk morza, to była rozpętana dusza narodu! Cóżeśmy sobie wtenczas powiedzieli? Że jakkolwiek politykowaliby tak dziwnie chłodni i ostrożni w czesko-polskich stosunkach dyplomaci nasi i wasi, na dnie duszy czeskiego ludu jest poprostu miłość dla Polaków i rozumienie braterskich związków.

— A przypominasz sobie wycieczkę Czechów do Warszawy? Tam ja znów z dumną radością patrzyłem na ciebie, ponieważ wówczas ujrzałeś jak na dłoni, iż oczernia nasz naród, kto przypisuje mu brak instynktu słowiańskiego. Lud polski powitał Czechów jak braci i poznał w nich braci. Że inteligencja nasza i wasza zużyć tych walorów nie potrafiła, to niczego nie dowodzi. Jakiegoż pochodzenia jest ta inteligiencja, jakie ma legitymacje?

— Aleśmy się dużo już nademonstrowali w swojem życiu.

— W jesieni 1908-go roku były w Pradze demonstracje przeciw burszom. Zbili mnie na ulicy Ferdynandowej policjanci. A pamiętasz, jak demonstracyjnie witaliśmy Sokołów bułgarskich na zlocie... Pamiętasz Żofin, muzykę, ognie odbijające się w falach Wełtawy, strojną publiczność, noc ciepłą i ponure, fanatyczne twarze tych starych „komitadżów“ bułgarskich, w białych futrzanych skopkach z czerwonemi denkami...

— A „Gymnaści“ francuscy na placu św. Wacława, udekorowanym wielkiemi, czerwono-białemi flagami, sięgającemi prawie ziemi. Teraz cicho w Pradze! Nie demonstruje się.

— W Pradze! Oczywiście, w Pradze się nie demonstruje! Ale spojrzyj tu! Spodziewałeś się kiedy, że będziemy przez Kreszczatyk odprowadzali wojsko czeskie? Zamało ci tego cudu, tej romantyczności dziejów?

Wtem ruch się jakiś zrobił. Jeden oddział przeszedł na prawą stronę ulicy, inne z muzyką defilowały koło niego.

— Co to znaczy?

— Ci, którzy zostają, żegnają odjeżdżających.

Powietrze zadrżało od okrzyków „na zdar“, Na shledanou v Praze!“ „Na shledanou na frontie!“ Opalone ręce wywijały czapkami, twarze promieniały.

— Na zdar! — krzyczałem z całej siły — Na zdar!

— Na zdar! — wołał mój kolega.

I, jak gdybym miał znowu dwadzieścia lat, rozkrzyczałem się, aż mi łzy w oczach stanęły.

— Na zdar! Na zdarł Na zdar! — huczała ulica.

__________

CO SIĘ STAŁO Z DZIEĆMI PANI SZEWCZYKOWEJ?

Widok żołnierzy czeskich, zwłaszcza tych zgrabnych, smagłych brunetów z kędzierzawemi włosami i wielkiemi, czarnemi oczami, zawsze przywodził mi na myśl panią Szewczykową i jej synów.

Kto to była pani Szewczykową?

Utrzymująca się z prania po domach i posług bardzo biedna staruszka, u której podczas pobytu na uniwersytecie praskim, mieszkałem półtrzecia roku; odnajmowałem od niej maleńki pokoik, za który wraz z całodziennem utrzymaniem płaciłem miesięcznie 19 złr. z 25-ciu, jakiemi rozporządzałem.

Że o niej nieraz myślę — w tem niema nic dziwnego. Miałem czas zżyć się nią. Lecz czemu o niej piszę w kśiążce, w której rodakom chciałbym to, co wiem, opowiedzieć o powstaniu czeskiem, jego przyczynach, celach i organizacji? Pani Szewczykową żadnej roli w tem powstaniu nie gra, ani o synach jej nic nie słyszałem. Być może, że któryś z nich z biało-czerwoną wstążeczką na czapce i z karabinem w ręce taksamo jak ja myśli o niej gdzieś w zadymionej ziemiance niedaleko frontu, w nieustanne kucie dział wsłuchany. A może też być, że kości ich walają się już po niezliczonych pobojowiskach, gdzieś w Serbji, w otchłaniach przepaści czarnogórskich, lub na długim froncie wschodnim, na tym olbrzymim, ognistym pasie śmierci. Ale tych żołnierzy jest już tyle tysięcy...

I pani Szewczykowa nie jest bynajmniej jedyną Czeszką, którąbym znał, jedyną moją gospodynią. Podczas długoletniego pobytu w Czechach miałem sposobność poznać ludzi ze wszystkich sfer, wykwintne artystki, pełne zapału agitatorki ludowe, trzeźwe i surowe pracownice na polu społecznem, dobrotliwe, poczciwe „domatorki“, niezależne i śmiałe redaktorki, autorki i poetki, studentki lub ambitne mieszczanki, syte, wykarmione, chciwe błyszczenia w towarzystwie i pozujące na wytworny arystokratycyzm duchowy. Dlaczegóż jednak, ile razy myślę o Czechach, zawsze staje mi przed oczami biedna, nędznie ubrana i wiecznie zapracowana pani Szewczykowa i tak mi się zdaje, jak gdyby nie tamte damy, lecz właśnie ona reprezentowała mi Czechy?

Czy pamiętacie w „Popiołach“ Żeromskiego ten niezbyt nawet zrozumiały, tragiczny okrzyk starego już księcia Gintułta:

— Do mnie, dzieci wdowy!

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.