Wojsławicka masakra kosą łańcuchową - Andrzej Pilipiuk - ebook + książka

Wojsławicka masakra kosą łańcuchową ebook

Andrzej Pilipiuk

0,0
37,43 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Mijaj, bracie, Wojsławice

bo tam siedzą Wędrowycze.

Gdy naleją ci samogon,

Jak nie padniesz - to pomogą

Zamiast szabli widły noszą,

Nimi ciebie wypatroszą.

Czego szukasz w tej krainie?

Tutaj obcy szybko ginie.

Pieśń lubelskich opojów

Mój dziadek mawiał, że alkohol nie odbiera ludziom rozumu, tylko pokazuje czy się go w ogóle posiada. Ale jest ktoś komu od tego przybywa.

Jakub Wędrowycz - kultowy bimbrownik, bezwzględny egzorcysta, domorosły filozof i inseminator.

Pogromca klanu Bardaków, zombiaków, ufoków, nindziów, demonów, Lenina i Boruty. Człowiek od brudnej roboty i zaostrzonego kołka. Jeśli go nie znasz to zmarnowałeś szmat życia do tej pory. Jeśli znasz, to wiesz co robić dalej. Idź z tym do kasy, albo wyślemy po Ciebie Semena.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 392

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Oblicza Wędrowycza:

Kroniki Jakuba WędrowyczaCzarownik IwanowWeźmisz czarno kure...Zagadka Kuby RozpruwaczaWieszać każdy możeHomo bimbrownikusTruciznaKonan DestylatorKarpie bijemFaceci w gumofilcachWojsławicka masakra kosą łańcuchową

 

Poduszka uduszka

 

Wiosna była w pełni rozkwitu. Słoneczko przygrzewało. Ćwierkały ptaszki. Krowy porykiwały na pastwisku. Muchy leniwie brzęczały nad gnojówką. Bielinki kapustniki składały jaja w kapuście. Pies sąsiada skuczał nad pustą miską. Izydor Bardak siedział właśnie w swojej altanie. Był ponury jak chmura gradowa. Od tygodnia knuł, jak tu się rozprawić z Wędrowyczem. Co jakiś czas zapisywał w notesie kolejne pomysły. Notował absolutnie wszystkie, łącznie z najbardziej idiotycznymi, uważając nie bez racji, że z dwóch głupich pomysłów można czasem złożyć jeden całkiem niegłupi.

Właśnie kończył szkicować schemat, jak za pomocą trotylu przekształcić chałupę wroga w niezidentyfikowany obiekt latający, gdy zameldowano mu, że jego wnuk Franek wrócił do domu. Rzeczywiście, po chwili na ścieżce rozległy się kroki i między krzakami porzeczek pojawił się szczupły, płowowłosy młodzieniec w garniturze z lumpeksu. W ręce potomek dźwigał starą walizkę, obitą skórą.

– Dzień dobry, dziadku – ukłonił się grzecznie.

– Witaj. Siad na zad. – Nestor rodu serdecznym gestem wskazał ławkę. – Wróciłeś wreszcie z tego studiowania? Z tarczą czy na tarczy?

– Skończyłem studia. Obroniłem magistra.

Twarz starego rozciągnęła się w szerokim, szczerym słowiańskim uśmiechu. Błysnęła klawiatura złotych zębów.

– Czyli nie zmarnowałeś naszej rodzinnej forsy tak zupełnie bez efektu. Cieszę się. Wreszcie masz, czego chciałeś, jakiś papier potwierdzający jakość tego, co we łbie. No to wypijmy za spotkanie i za twój szczęśliwy powrót do domu.

Izydor wyciągnął naczynia. Wykonano je z ciężkiego lanego szkła. Przetarł rąbkiem koszuli, wyszczerbioną szklaneczkę zostawił sobie, a lepszą postawił przed wnukiem. Po chwili szamotaniny wyrwał korek i hojnie polał młodego wina z gąsiorka. Stuknęli się nad stołem i wypili. Banieczki gazu pozostałe po fermentacji delikatnie zaszczypały w język, a woń drożdży dźgnęła nozdrza.

– Miastowi mówią, że są trzy prawdziwe zawody: lekarz, prawnik i inżynier, a reszta to ofiary losu – odezwał się dziadek mentorskim tonem. – Na wsi mamy podobnie. Prawdziwe zawody są trzy: ksiądz, weteryniorz i mechanik od traktorów, a reszta to ofiary losu.

– Zaraz, zaraz – zdumiał się chłopak. – A rolnik?

– Rolnik to nie zawód, bęcwale. Być rolnikiem to zaszczyt, służba i powołanie! Mówimy „rolnik”, a w głębi duszy czujemy, że to słowo oznacza miecz i pług, sól w oku tej ziemi, pochodnię rozświetlającą mroki prowincji. Mówimy „rolnik”, a zarazem wiemy, że słowo to w głębi swojego jestestwa stanowi synonim prawdziwego mężczyzny. Polaka z krwi i kości, Lechity, duchowego spadkobiercy Piasta Kołodzieja, Rzepichy, Kopernika, Skłodowskiej, Kościuszki, a nawet Piłsudskiego. Człowieka zarazem twardego jak granit, giętkiego jak zomowska pałka i ostrego jak fryzjerska brzytwa. Przebiegłego jak lis i czujnego jak sowa. Zadziornego jak kogut i silnego jak wół.

– Pięknie powiedziane – szepnął wnuk.

– Wracając zaś do tematu zawodów: kiedyś liczył się jeszcze szewc, ale to już zamierzchła przeszłość. Teraz buty się w sklepie kupuje. A ty, lebiego? Popatrz tylko na siebie. Wybrałeś studia historyczne. – Izydor wydął wargi. – Pięć lat pracowałeś, żeby zostać nikim. Było warto? Nie sądzę. A tak w kwestiach praktycznych: narzeczoną jakąś na tej uczelni znalazłeś?

– Jakoś się nie trafiło.

– Melepeta... A zaliczyłeś miastowych dziewuch choć z tuzin?

– Dziadku, no co ty, nie było czasu na takie rzeczy, studia ciężkie, kuliśmy dzień i noc. Gdzie nam tam dziewczyny w głowach.

– Melepeta i frajer do tego. – Izydor westchnął ciężko, z politowaniem. – Ale nie martw się. Przystojny jesteś, trochę ci tylko kinol trzeba sklepać. A potem sprzedamy cię do programu „Rolnik szuka żony”. A co do studiów... Pamiętaj, że uszanowaliśmy twój wybór. Powiedzieliśmy: „Podążaj swoją drogą”. Tak było?

– Owszem.

– No to na drugą nóżkę. Za twój powrót do rodzinnego gospodarstwa. Jak powiadają, w chlewie każda para rąk do pracy się przyda.

Polał i wypili. Młode wino z ubiegłorocznych zbiorów delikatnie trąciło kamieniem winnym i drożdżami, ale było smaczne i szybko szło do głowy.

– Przez kolejne lata nasz klan inwestował w twoje wykształcenie – podjął dziadek. – Kosztowały nas te twoje studia niemało. Miesiąc w miesiąc wysyłaliśmy ci stówaka, a po zbiorach bywało, że nawet dwie stówy. Do tego kartofle i rąbankę. No i teraz wróciłeś na wieś z dyplomem, koń by się uśmiał, historyka. Ale żeby nie było. Szanujemy ludzi wykształconych, nawet jeśli jest to wykształcenie śmieciowo-hobbystyczne.

– To nie jest wykształcenie śmieciowe, mógłbym zostać na przykład nauczycielem historii w szkole – bronił się potomek.

– No, teoretycznie niby można. Jak to mówią, żadna praca nie hańbi. Ale wakatu nie ma i raczej się w tej dekadzie nie pojawi. Wyszukamy ci zaraz ramkę, powiesisz sobie ten papier na ścianie. Wieczorem popijemy, pośpiewamy, gratulacje dostaniesz, bo tradycja każe takie wydarzenie, choć raczej bezwartościowe, należycie oblać. A od jutra widły w dłoń i robota przy gnoju w oborze. Bezrobocie teraz, a przy rodzinie harówkę zapewniamy do samej emerytury. Z głodu też nie zginiesz. Studia... – prychnął Izydor. – Komu i na co to potrzebne? Ale pamiętaj, że ja cię zawsze wspierałem. A wiesz dlaczego?

– Eee... Nie.

– Widzisz, jak usłyszałem, w jakie szambo się pakujesz, pomyślałem sobie, że może to nie jest aż taka tragedia, jak by się na pierwszy rzut oka wydawało. Może to nie takie głupie z punktu widzenia interesów rodu. Może będzie z tego jednak choć minimalny pożytek dla naszego klanu. No bo pomyślmy logicznie. Tak w sumie historia to nauka o przeszłości. A przeszłość to wielki kompostownik poglądów, idei i czynów. I na takim kompoście czasem mogą wyrosnąć kwiaty. Jednym słowem, miałem cichą nadzieję, że studiując dzieje wypraw wojennych, poznasz jakieś szczwane fortele starożytnych wodzów. Aleksandra, Cezara, Hannibala, wreszcie Napoleona. Wiesz, o co mi chodzi. Takie brudne sztuczki, których i w obecnych czasach moglibyśmy użyć przeciw naszym wrogom. – Dziadek zmrużył chytrze oczy. – Liczę, że nie zawiodłeś?

– Nie zawiodłem. Można powiedzieć, że przyswoiłem sobie kilka przydatnych informacji. – Chłopak uśmiechnął się skromnie. – A do tego zdobyłem pewien morderczy historyczny artefakt.

– Że niby co!? – Izydor czknął ze zdumienia.

– Widzisz, dziadku – zaczął Franek – jak wiesz, studiowałem historię, a licencjat miałem pisać z nowożytnych dziejów Rosji. Była okazja pojechać na pół roku do Petersburga. Na wymianę studencką. No i tam poznałem pewnego człowieka, staruszka takiego, tubylca. Biedował strasznie, mieszkał w nieczynnej kotłowni. Postawiłem mu obiad kilka razy i coś do wypicia. Zaprzyjaźniliśmy się, można rzec.

– Ty to się lepiej z ruskimi menelami nie kumpluj – ofuknął go nestor rodu. – Popatrz na tego bydlaka Wędrowycza. Sam widzisz, jak mu zaszkodziło. Wszędzie łazi z tym swoim przydupasem Semenem. Jakby para gejów, tylko takich hetero. – Skrzywił się.

– Ale ten ruski, co go poznałem, to nie był jakiś tam kozak ani putinista, tylko wręcz przeciwnie. Kagiebowiec, a zarazem ofiara, rzec można, tego ludożerczego systemu. Połączyła nas miłość do historii. Godzinami gadaliśmy o carach, generałach i ważniejszych komuchach. Pewne wydarzenia na własne oczy widział. Na przykład ten skandal na pogrzebie towarzysza Susłowa. No wiesz, gdy zagrała muzyka, a sklerotyk Breżniew zaczął prosić stare komunistki do tańca...

– Do rzeczy, bo na razie słyszę tylko ogólniki – burknął Izydor. – Gadaj, co zdobyłeś i jak to ma zaszkodzić Wędrowyczowi!

– Ten dziadek przez całe życie pilnował pewnego ściśle tajnego obiektu nad Morzem Białym. Konkretnie: był to tajny magazyn leningradzkiego KGB. Kłopot w tym, że gdy rozpadł się ZSRR, rozwiązano też jego organizację. A obiekt i funkcja staruszka były tak ściśle tajne, że jak poszedł do urzędu w sprawie emerytury, nie był w stanie udowodnić, że kiedykolwiek i gdziekolwiek pracował. Zatem nie dali mu złamanego grosza!

– Co za komunistyczne gady – oburzył się Izydor. – Własnego agenta tak na lodzie zostawić!? A myślałem, że KGB to poważna firma. I co było dalej?

– Przez kolejne dwadzieścia lat dziadek dalej pilnował bunkra, no bo ostatecznie złożył przysięgę. Jadł grzyby i jagody, czasem ubił z kałacha sarnę czy jelenia. Mięso wymieniał z chłopami na samogon i tak się zagospodarował. Aż wreszcie amunicja się skończyła. I wtedy nie wytrzymał. Bo widzisz, dziadku, gdy zaczynał służbę, dostał zapieczętowaną kopertę. A w niej był klucz kodowy na wszelki wypadek. Jakby pożar w bunkrze wybuchł albo szczury się dostały. W każdym razie któregoś dnia wkurzył się tak, że rozpruł kopertę, wyjął klucz i otworzył klapę. I wydobył to ściśle tajne coś. A ja to od niego kupiłem i teraz załatwimy tego starego pokemona Wędrowycza.

– Brawo, moja szkoła! – ucieszył się Izydor. – A co to niby jest za fant? Czerwona rtęć? Głowica wodorowa do rakiety międzykontynentalnej? Butelka nowiczoka, a może fiolka z jakąś zarazą? Zaciukamy Wędrowycza bronią atomową, biologiczną czy chemiczną?

– Nie wiem, dziadku, czy słyszałeś legendę, a właściwie to prawdziwą historię o poduszce uduszce?

– Obawiam się, że nie.

– To było tak. Gdy Paweł Pierwszy po śmierci mamusi objął tron Rosji, mało komu się to spodobało. Władca był z niego taki raczej marny, a co do sukcesji, też były uzasadnione wątpliwości. Po pierwsze, on sam nie bardzo wiedział, kto jest jego ojcem. Bo że car Piotr Trzeci, to raczej na pewno nie. Niby mówiło się, że książę Dołgorukow, ale sam car był przekonany, że spłodził go polski król Poniatowski. I faktycznie, z gęby podobny był nawet, chociaż oczy to miał raczej po Tadeuszu Kościuszce.

– I tylko dlatego się ruskim nie podobał? – zirytował się Izydor. – Powinni się raczej czuć zaszczyceni, że nasz król raczył się zniżyć i pofiglował z tą paskudną maciorą Katarzyną. A jak ją zaciążył, to dla nich nawet jeszcze lepiej. Polska krew to dla tej skundlonej dynastii przecież jakby nobilitacja.

– Nie podobał się poddanym, bo nie miał wyglądu. Chucherko było takie, słaby, chorowity, a w dodatku bez muskulatury. Rączki i nóżki cieniutkie, a ponadto suchoklates. A Rosjanie, wiadomo, cara by chcieli mieć takiego bardziej po byku. Silnego jak tur i potężnego jak niedźwiedź. I żeby tradycji dochowywał. Car to wedle ich standardów musiał umieć pod połeć słoniny wypić wiadro wódy.

– Słusznie, car powinien mieć twardą pięść i mocny łeb. A co do tej słoniny, dobrze, że przypomniałeś. Może nie jesteśmy na carskim dworze, ale i u nas coś się przecież znajdzie... – Izydor puścił oko.

Polał trzecią kolejkę, tym razem bimberku. Skroił wędzonego boczku i słoninki. Wyłowił ze słoja cztery kiszone ogórki. Wypili, zakąsili, golnęli jeszcze na drugą nóżkę i młody podjął wykład.

– W każdym razie tak się biedaczysko Paweł ruskim nie podobał, że w końcu nie wytrzymali i go ukradkiem zadusili. Były jeszcze oczywiście pewne powody polityczne. Naraził się arystokracji, bo obniżył pańszczyznę chłopom. Naraził się armii, bo wypuścił polskich jeńców z niewoli, a z Kościuszką to się nawet polubili. Zbyt honorowy był dla tej swołoczy. Ale generalnie przegrał, bo był wątły. Jakby miał choć trochę krzepy, toby się obronił przed zamachowcami.

– Rosjanie, wiadomo, lud dziki i prymitywny, ale żeby własnego cara wykończyć!? – Izydor zrobił mocno zniesmaczoną minę.

– Tak zrobili. Zaszli biedaka w kilku i udusili poduszką. Poniewierała się potem pomiędzy innymi poduszkami w Pałacu Zimowym. Aż przyszedł rok tysiąc dziewięćset dwudziesty czwarty. Lenin był już wtedy mocno schorowany i jasne się stało, że niedługo kipnie.

– A co mu tak właściwie było? – zainteresował się dziadek.

– Po pierwsze, syfilis go żarł nerw po nerwie. Po drugie, wylew miał, albo i kilka. Po matce cierpiał na takie schorzenie genetyczne, że mózg mu powoli zarastał wapniem. I jeszcze kulkę mu wsadzono jakiś czas wcześniej w zamachu. Niby udało się ją wyciągnąć, ale sam rozumiesz, że taka przygoda zdrowia nie poprawia.

– Z tego, co pamiętam, tak patrząc po zdjęciach, to Lenin też raczej był kurduplem i suchoklatesem – pokiwał głową Izydor. – A wypić i zakąsić chociaż umiał?

Polał znów i dokroił słoniny. Wnuka nie trzeba było namawiać. Stuknęli się szklaneczkami. Bimberek był doskonale przegryziony, gładko spłynął do gardeł. Słoninka, dobrze zasolona i natarta przyprawami, tylko wzmagała pragnienie.

– Czy umiał wypić, pojęcia nie mam. Bo jego następcy, wiadomo, za kołnierz nie wylewali. Ale to chyba tym razem nie miało znaczenia. W każdym razie pewnego dnia, a może wieczora raczej, Józek Stalin zaszedł do wodza ot tak, pogadać, kto będzie rządził krajem i partią, skoro Władimir Iljicz już nie wyrabia. Gruzin oczywiście siebie widział na tym stanowisku. Ale Lenin uważał, że prawdziwy przywódca proletariatu musi mieć serce z kamienia i nerwy ze stali, a Stalin jego zdaniem był zanadto sentymentalny i ogólnie ciapa. Za miękki i zbyt łagodny. Do tego, jak robił grilla, to dawał za dużo ostrych gruzińskich przypraw, a Lenin miał słaby żołądek, więc mu kolo z Kaukazu nawet tym podpadł. Potoczyła się gadka szmatka i wyszło, że Lenin chce szefem rządu zrobić niejakiego Rudzutaka, a głównym wodzem ogłosić Trockiego. No i wkurzył wiernego ucznia. Józwa złapał, co było pod ręką, i żeby udowodnić, jaki z niego twardy kizior, po prostu Lenina udusił. A traf chciał, że złapał tę samą pamiątkową poduszkę, którą...

– ...którą sto lat wcześniej wykończono cara Pawła! – domyślił się Izydor, dolewając do szklaneczek.

– Właśnie! Stalin był twardym łajdakiem, ale, o czym mało kto wie, faktycznie był też trochę sentymentalny. Jak już skończył mokrą robotę z Leninem, to się w głębi swojego czarnego i parszywego serducha nieco rozżalił. Zabrał sobie tę poduszkę ot tak, na pamiątkę tego wieczoru i żeby mieć jakiś fant po kumplu i zarazem ulubionym nauczycielu. I tak poduszka przez kolejne dekady walała się w jego daczy pod Moskwą. Aż przyszedł rok pięćdziesiąty trzeci. Pewnego wieczoru zaszedł do Stalina Beria, żeby pogadać, kto w przyszłości zostanie wodzem. Stalin widział na tym stanowisku Malenkowa albo Chruszczowa. No bo sam rozumiesz, wódz proletariatu powinien być taki trochę jak fabryczny robol. Łapy jak bochny i twarz odpowiednio prostacka. Okulary wykluczone. Tego lud oczekiwał. A Beria? Po prostu nie miał odpowiedniego wyglądu. Kurduplowaty, w okularkach, włoski przylizane. Rączki i nóżki cieniutkie. Z buziuchny trochę jak fryzjer, a trochę jak alfons. Zbyt inteligencki wygląd, jak na wodza państwa robotników i chłopów. A do tego ludzie gadali, że pedofil. A z tym hobby nawet w tamtych czasach lepiej było się publicznie nie obnosić.

– I może jeszcze też był suchoklates?

– Tego akurat nie wiem, ale prawdopodobnie tak. Wprawdzie torturować umiał i lubił, a w strzelaniu w tył czaszki mało kto mu dorównał. Ale to wszystko było za mało. Stalin chyba tego wieczoru za dużo wypił i zdobył się na niepotrzebną szczerość. Beria, gdy usłyszał, że Józwa uważa go za zbyt łagodnego, trochę się wkurzył. Żeby udowodnić, jaki jest bezwzględny, złapał, co było pod ręką, i wodza udusił. A traf chciał, że była to...

– ...znów ta sama poduszka!? Lepsze jaja... – zdumiał się Izydor.

– Po uduszeniu trzeciego złodupca poduszka zyskała krwiożerczą samoświadomość. Szalała po całej daczy, kąsała ochroniarzy jak wściekła. Wreszcie Beria zwabił ją do klatki na króliki, zamknął i zabrał ze sobą. Oficjalnie kilka tygodni później został aresztowany, osądzony i stracony. Oskarżono go o knucie spisku przeciw kierownictwu politbiura. Nie można zaprzeczyć, bo spisek oczywiście knuł. Ale z tym aresztem i sądem to wersja dla historyków. Bo w rzeczywistości nie było nawet procesu, o egzekucji nie wspominając. Beria sam się załatwił. Mianowicie próbował poduszkę wytresować, żeby pozagryzała jego konkurentów. Ustawiał portrety członków politbiura, szczuł na nie... A zamiast tego, gdy otworzył drzwiczki klatki, poduszka uduszka załatwiła właśnie jego. Poszarpała tętnicę i gardło, wychłeptała całą krew. Wyrwała i zżarła serce. Słowem, nie było co zbierać. Malenkow, Kaganowicz i Żukow z największym trudem złapali ją i zapakowali z powrotem do klatki na króliki. Nie bardzo wiedzieli, co z nią zrobić, więc wywieźli z Moskwy i ukryli we wspomnianym bunkrze.

– I co było dalej?

– KGB miało własne laboratoria. No wiesz, dziadku, do produkcji śmiercionośnych broni i trucizn, ale też do badania różnych fantów wykradzionych Amerykanom i kosmitom.

– I krwiożercza poduszka w ogóle ich nie zdziwiła!?

– Nie takie rzeczy tam kroili na plasterki. W każdym razie przebadali ją na dziesiątą stronę. Zdołali ustalić tylko tyle, że nie słucha nikogo, a wypuszczona na wolność atakuje najgorszego łajdaka w promieniu stu metrów. Gdy go rozszarpie, na trochę zasypia. Wtedy można ją uwięzić. KGB użyło jej kilka razy. Nieczęsto się przydawała, bo sam rozumiesz, że ci, których chciał sprzątnąć Związek Radziecki, przeważnie byli dobrzy, a takich poduszka zagryzać jakoś nie chciała. Z drugiej strony zlikwidować ją trochę się wahali. Wkurzony byt bionekrotyczny to zawsze jakiś as w rękawie. Zachowali ją na czarną godzinę.

– Czyli twierdzisz, że krwiożercza poduszka uduszka była uwięziona w bunkrze pilnowanym przez emeryta z KGB, i może jeszcze powiesz, że masz ją w tej walizce? – Izydor, słuchając tych kocopałów, skrzywił się, jakby rozgryzł cytrynę. – Takie ściemy to możesz promotorowi na uczelni wciskać.

– Mam. – Wnuk uśmiechnął się dumnie i przepił do dziadka.

– Jak znam życie i ruskich, to niczym ostatniego frajera w jajo cię zrobili i tyle.

– No jak niby w jajo? – obruszył się Franek. – Prawdziwą kupiłem. Oryginalny oryginał. Dowolny antykwariat wydałby od ręki certyfikat autentyczności, tylko wolałbym nikomu z fachowców jej nie pokazywać. Tak po prawdzie, nikt nie wie, że mi ją sprzedał. A w bunkrze leży fałszywka na wypadek kontroli. Sam rozumiesz, dziadek cienko prządł. A dwieście eurosów piechotą nie chodzi.

– Czyli dałeś za nią prawie tysiąc złotych!? – Nestor rodu złapał się za głowę.

– No tak. Ale to przecież jak za darmo! W końcu kupiłem autentyk. Mówię to jako dyplomowany historyk.

– A tu mi tramwaj jedzie! – Izydor odciągnął dolną powiekę.

– No to sam zobacz!

Obrażony wnuk otworzył walizę. Wewnątrz znajdowała się klatka zespawana z mocnej drobnej siatki. W środku miotał się spory jasiek. Izydor łypnął na pokrycie ze spranego złotogłowiu, resztki eleganckich frędzelków i wyhaftowany artystycznie jedwabiem monogram Katarzyny II.

– Cholera – podsumował. – Zwracam honor. Chyba jednak faktycznie jest prawdziwa... A co ona je? – Spróbował wetknąć paluch przez oczka siatki.

– Przecież mówiłem. Ludzkie serca wtranżala. No i krew chłepcze.

Nestor rodu pospiesznie cofnął dłoń.

– No fakt, mogłem się domyślić. A zęby niby gdzie ma?

– Po drugiej stronie, od spodu znaczy, bo tu, gdzie hafty, jest wierzch. Trochę jak płaszczka, no nie? W każdym razie chyba jest głodna i wkurzona. Co najmniej kilkanaście, a może i kilkadziesiąt lat nikogo nie zagryzła.

– Żeby tylko bidulka nie zdechła – zafrasował się Izydor.

– Jak ma zdechnąć, skoro nie jest żywa? A że głodna, to dla naszych celów idealnie. Dopadnie Wędrowycza jak wściekły brytan.

– Dopadnie, powiadasz? A jak niby się przemieszcza? Bo pełzając, nie dogoni nawet takiego dziada.

– Fruwa. W środku są przecież pióra – wyjaśnił wnuk.

– Kury nie fruwają.

– Dziadku, to przecież pałacowa, carska poduszka. Wyrób najwyższego sortu. Z pewnością nadziali ją jakimś lepszym pierzem. Może z dzikich gęsi, ale kto wie czy nie ze słowików, kanarków albo zgoła sokołów. Bo naukowcy z KGB ustalili, że w powietrzu pruje nawet setkę na godzinę.

– Wnusiu kochany... – Izydor polał samogonu. – Wybacz. Źle oceniłem twoje wybory życiowe. Bycie historykiem może się jednak do czegoś przydać.

Wieczór w knajpie zapowiadał się bardzo sympatycznie. Gdy tylko Jakub i Semen przekroczyli próg, od razu zrozumieli, że szykuje się jakaś grubsza zadyma. Do wnętrza jak zwykle nalazło trochę Bardaków, ale siedzieli podejrzanie grzecznie, mieli sztucznie obojętne miny i szczególnie starannie omijali spojrzeniami stolik pod oknem.

– Ciekawe – podsumował egzorcysta i pociągnął łyk piwa. – Ewidentnie coś knują. Jest dziś jakieś święto?

– Dzień introwertyka – sprawdził w kalendarzu jego przyjaciel.

– To nie rozumiem, dlaczego akurat dzisiaj planują awanturę. Na introwertyków nie wyglądają. Ani zwłaszcza my nie wyglądamy.

– Powiadają, że wnuk Izydora skończył studia – burknął Semen. – Ludzie w południe widzieli, jak wysiadał z pekaesu w gajerku i pod krawatem. Może chemię studiował i ukręcił na nas jakiś materiał wybuchowy? Albo robotykę zaliczył i zbudował krwiożerczego androida? Tak czy inaczej, niebawem się dowiemy.

– Uniwersytety, politechniki, komu to potrzebne? Ludzkość rozwijała się tysiące lat bez tego barachła. Egipcjanie stawiali piramidy, Rzymianie budowali akwedukty, Grecy toczyli kolumny, a to wszystko bez dyplomowanych inżynierów. Ja osobiście mam syna inżyniera i wnuka informatyka. – Egzorcysta skrzywił się. – Nie rozumiem, po co im to było, ale toleruję ludzi z tytułami naukowymi, przynajmniej tak długo, jak nie wchodzą mi na głowę. Jednak gdy sam próbowałem trochę zainteresować się tematem, to mnie obrzydzenie wzięło. Na ten przykład weźmy takiego Darwina. Nijak jakoś nie mogę się przemóc, żeby zacząć go szanować.

– A co, nie pasuje ci teoria ewolucji? – zdziwił się kozak.

– Nie pasuje. Na pewno są w niej poważne luki. Na przykład to cudaczne twierdzenie, że człowiek pochodzi od małpy. Przecież nie raz obserwowaliśmy, że ludzie pochodzą od własnych rodziców. A nawet jak maczał w tym palce jakiś sąsiad, to przecież też był homo sapiens... Czy może raczej homo erectus?

– No w sumie tak... – kiwnął głową Semen.

– Ale to z małpami nawet jeszcze bym przełknął. Do ewolucji mam poważniejsze zastrzeżenia. Jeśli istnieje, to pomyśl sam, jaka jest niesprawiedliwa. Unicestwiła tak pożyteczne istoty jak dinozaury i mamuty, a oszczędziła Bardaków. Z drugiej jednak strony, jak popatrzę na gębę Izydora, to w tej gadce o pochodzeniu od małpy może tkwi ziarno prawdy?

– O wilku mowa – mruknął Semen.

Trzasnęły potraktowane z kopa drzwi wejściowe. Jakub oderwał wzrok od kufla. Do wnętrza wtarabanili się Izydor Bardak i jego wnuk Franek. Mieli podejrzanie uroczyste miny, a uwadze egzorcysty nie uszło, że obaj wbili się w garnitury. Franek w dodatku niósł sporą walizkę. Wyblakłą i poznaczoną rysami skórę obicia zdobiły stare nalepki, jedna z olimpiady w Moskwie, a druga z Leningradu.

– Co on, komiwojażerem został? – zdumiał się Semen.

– Wędrowycz, łachmyto! – syknął Izydor. – Wybiła oto godzina sprawiedliwej zapłaty. Za moment staniesz wobec największej przygody ludzkości, czyli odwiecznej zagadki bytu i niebytu. W tej wiekopomnej chwili zachowaj się jak ja, z powagą i godnością osobistą. I może zmów paciorek!

Jakub łypnął okiem na zdjęcie papieża zdobiące ścianę nad barem, zmarszczył z namysłem czoło i wreszcie przeżegnał się niedbale.

– Masz jakąś niespodziankę? Paciorek znaczy odfajkowany, no to pokaż, co przydźwigaliście w tej walizie.

– No nie – prychnął Izydor, najwyraźniej zirytowany. – Słuchaj, Wędrowycz, czy ty kompletnie nie masz poczucia uczestnictwa?

– Że niby uczestnictwa w czym!? – zirytował się egzorcysta. – Co on pieprzy!? – zwrócił się do kumpla.

– Myślę, że nie przytachali w tej walizie niespodzianki, tylko jakąś wredną broń. Chodzi mu o to, że teraz będzie tak jakby twoja egzekucja. I chyba uważa, że powinieneś, jak dawniej skazańcy na szafocie, wygłosić mowę pożegnalną czy coś w tym stylu – wyjaśnił Semen. – No wiesz, żeby dodać scenie odpowiedniego patosu.

– Że niby będzie dziś nie tradycyjna zadyma, tylko moja likwidacja? To grubo mu się we łbie poprzestawiało. Chociaż z drugiej strony... Izydor – Jakub zwrócił się do wroga – ty mi wyglądasz na introwertyka. Zatem w dniu twojego święta, w ramach dobroci dla, że się tak wyrażę, solenizanta, raz w życiu zrobię po twojemu. Żebyś, bardackie nasienie, miał co wspominać.

Dopił piwo i wgramolił się na stolik. Semen kurczowym ruchem przytrzymał chwiejny blat. Egzorcysta przez chwilę szukał natchnienia, a potem przypomniał sobie oglądany kiedyś film o rewolucji francuskiej. Przybrał marsową minę i wzniósł rękę. Dłoń zacisnął w pięść.

– Ludu Paryża, oto stoję na szafocie, a trybunał rewolucyjny orzekł, że dotknęła mnie choroba zdrady. Co więcej, jedynym lekarstwem dla mnie ma być ostrze tej oto gilotyny. – Wskazał ni to karnisz, ni plamę na suficie. – Pomnijcie jednak, że czterdzieści wieków spogląda na nas w tej chwili ze szczytów piramid, a z mojej krwi zrodzą się legiony mścicieli! Tak dobrze? – zagadnął, zezując na Semena.

– To było bardzo piękne, podniosłe i uroczyste – przyznał kozak, ocierając łzę. – Sam Napoleon, gdyby go gilotynowali, nie wyraziłby tego lepiej.

Jakub ciężko zeskoczył na podłogę. Dechy zatrzeszczały pod gumofilcami.

– Słyszałeś, buraczana mordo? Umiem w etos, szafot i patos. A teraz, skoro dopełniłem formalności, jedziemy z tą egzekucją. Wyciągaj tę broń, co ją tam kitrasz w walizce, bo narobiłeś mi smaka i sam jestem ciekaw.

– Yyy... – wykrztusił Bardak, kompletnie skołowany.

Szczerze powiedziawszy, wyobrażał to sobie inaczej. Niestety, Wędrowycz jak zwykle wszystko popsuł. Przez chwilę Izydor nawet wahał się, czy nie wrócić do domu, ale jego wnuk stanął na wysokości zadania. Otworzył walizę i położył klatkę na szynkwasie. Poduszka warczała i rzucała się na siatkę jak wściekła.

– Krucafuks! – szepnął Semen. – To wygląda wypisz wymaluj jak ta legendarna poduszka, którą książę Jusupow udusił mojego kumpla Griszkę Rasputina! Tylko monogram jakby inny i frędzelków więcej...

– Uduszko! Bierz Wędrowycza! – syknął młody, zdejmując kłódkę.

Trzasnęły drzwiczki. Poduszka wyfrunęła, wyskoczyła na środek knajpy i zamarła w powietrzu, jakby zdezorientowana.

– Cie choroba – mruknął Jakub. – Jakim cudem to lata!? Zresztą nieważne. No chodź tu, jasiek, zaraz ci upuszczę pierza!

Stuknął butelką o parapet, przekształcając ją w tulipana. Ale poduszka warknęła tylko i zwróciła się w stronę Semena.

– Nawet nie próbuj – warknął Korczaszko, wyciągając z rękawa nahajkę. – Jestem kozakiem! A to oznacza, że umiem tym rzemyczkiem trafić lecącego komara w lewe jajo.

Poduszka, nadal warcząc wściekle, obróciła się i obserwowała teraz Izydora.

– To pomyłka – warknął Bardak. – Może jestem zły, ale pamiętaj, że oni są gorsi, a w dodatku ja tu jestem twoim zleceniodawcą!

Uduszka gapiła się teraz na barmana.

– A mnie za co? – zakwilił nieszczęśnik. – Ja tu poję i karmię ludzi, jestem, że się tak wyrażę, nieomal altruistą.

– Czemu nie atakuje? – zirytował się Jakub.

– Poduszka jest zaprogramowana, żeby wykończyć najgorszego złodupca w promieniu stu metrów – odezwał się Franek. – Siedzicie tak, że tworzycie idealny kwadrat, a ona tkwi dokładnie pośrodku. Nie wie, kogo zaatakować pierwszego. Gdyby tak któryś z was zechciał się kawałek przesunąć, kwadrat straci symetrię i wtedy...

– Ale ja jestem dobrym człowiekiem – zakwilił barman. – Golonkę z puszki przyrządzam najlepiej w powiecie...

– Że niby ten sparciały jasiek porównuje mnie do tego wszarza Izydora!? – warknął Jakub. – Jeśli ktoś tu jest najgorszym złodupcem, to oczywiście ja! Patrz, poduszko, na ten podły czyn! – Sięgnął na sąsiedni stolik, zwinął cudzy kufel, przechylił i wylał piwo na podłogę.

Wypełniejący knajpę bywalcy zaszemrali z oburzeniem. Poduszka fuknęła i już miała się na niego rzucić, ale nieoczekiwanie zawirowała i znów przyglądała się Izydorowi.

– To po niego przyszłaś. – Bardak wskazał Jakuba. – Semena też możesz załatwić, niepotrzebni ruscy w naszej pięknej gminie.

Poduszka obejrzała się na kozaka, potem znów na barmana. Wreszcie zawirowała wokół własnej osi. Nagle zetlały dwustuletni materiał poszewki nie wytrzymał sił odśrodkowych i poduszka efektownie wybuchła, wyrzucając gejzer pociętego przez mole pierza.

Egzorcysta podszedł i rozdeptał tkaninę gumofilcem. A potem zrobił kolejny krok i od serca przylutował barmanowi w mordę.

– A jego za co!? – zdumiał się kozak.

– Nie wiem, ale ma swoje za uszami, skoro też go chciała zagryźć.

Nachylił się przez ladę, podniósł na wpół znokautowanego z podłogi.

– No to gadaj. Dlaczego poduszka uznała, że jesteś zły? Nie zabijasz, nie kradniesz, do kościoła chodzisz, resztę wydajesz, nawet kufle zawsze ponad kreskę napełniasz... Więc zapewne dolewałeś wody do kegów? – wycedził.

Ciężar oskarżenia sprawił, że w knajpie zapadła głucha cisza.

– Ależ skąd! Gdzieżbym śmiał. Chciała mnie zagryźć, bo jestem pedofilem! – zełgał barman, strzelając przerażonym spojrzeniem na boki.

– Jakoś ci, robaczku, nie wierzę. Patrz mi w oczy i gadaj prawdę!

– Może i robię drobne przekręty, ale wody do piwa nie dolewałem! Prawie nigdy... Eeee... to znaczy... raz czy dwa się zdarzyło... – zaplątał się w zeznaniach barman.

– Raz w roku, czy może raz w miesiącu? – Semen pobladł z oburzenia.

– A jeśli... raz w tygodniu!? – dobiegło z kąta.

– Bzdura, nawet u najgorszej kanalii są przecież granice podłości! – powątpiewał ktoś inny.

– Ludzie, wybaczcie! – Barman, widząc wyrok śmierci wypisany na twarzach bywalców, zakwilił jak ptaszyna polna. – To było raz czy dwa razy przez te trzydzieści lat... Zaraz na początku, jak dostałem tę knajpę w ajencję. Ale potem zrozumiałem własne błędy. A teraz, żeby odpokutować tamte grzechy, kolejka dla wszystkich!

– Kolejka!? – syknął ktoś z oburzenia.

– Czy ty nas chcesz przed śmiercią jeszcze obrazić!? – zdumiał się Semen.

– Przejęzyczyłem się! Wszystkim w opór na koszt firmy!

– Wreszcie gadasz jak człowiek. – Jakub puścił ofiarę. – No to nalewaj, ale pamiętaj, że dla Izydora i jego popapranego wnuka lejesz bezalkoholowe.

Ale wrogowie już skorzystali z zamieszania i zmyli się jak niepyszni.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

COPYRIGHT © by Andrzej Pilipiuk COPYRIGHT © by Fabryka Słów sp. z o.o. 2025

WYDANIE I

ISBN 978-83-8375-172-6

Kod produktu: 4000660

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

REDAKTORKA PROWADZĄCA Joanna Orłowska

REDAKCJA Rafał Dębski

KOREKTA Magdalena Byrska

ILUSTRACJE ORAZ GRAFIKA NA OKŁADCE Andrzej Łaski

PROJEKT OKŁADKI Dariusz Nowakowski

OPRACOWANIE OKŁADKI Szymon Wójciak

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]

PRODUCENT Fabryka Słów sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki [email protected]

DANE DO KONTAKTU Fabryka Słów sp. z o.o. ul. Chmielna 28B/4 00-020 Warszawa www.fabrykaslow.com.pl [email protected] www.facebook.com/fabryka instagram.com/fabrykaslow/

WYDAWCA Robert Łakuta

DYREKTORKA WYDAWNICZA Izabela Milanowska

MARKETING Luiza Kwiatkowska Urszula Słonecka

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

ZAMÓWIENIA HURTOWE Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki