Wojownicy nocy - Graham Masterton - ebook

Wojownicy nocy ebook

Graham Masterton,

3,8

Opis

To wstrząsająca wyprawa w krainę nocnych koszmarów. Gil, Susan i Henry dziwnym zbiegiem okolicznosci spotkali się na plaży nad Pacyfikiem, gdzie znaleźli brutalnie okaleczone ciało młodej, pięknej kobiety. W ciągu kilku dni policja otrzymuje doniesienia o innych kobietach zmarłych w tragicznych okolicznościach. Łączy je jedno – rozpruty brzuch, w którym kłębią się węgorze. Wkrótce okazuje się, iż spotkanie trojga obcych sobie osób wcale nie było przypadkiem – są wybrani, tylko oni mogą pokonać zło, które z kozmarnych snów wychodzi na świat.

Graham Masterton urodził się w 1946 roku w Edynburgu. Pracował jako reporter i redaktor w czasopismach „Mayfair” i „Penthouse”. W roku 1976 debiutował horrorem Manitou, który stał się światowym bestsellerem. Od tego czasu napisał ponad 100 książek, które przełożono na 18 języków i wydano w 27 milionach egzemplarzy. Jego powieści otrzymały wiele międzynarodowych nagród, m.in. Edgar Allan Poe Award, Prix Julia Verlanger i Srebrny Medal West Coast Review. Oprócz horrorów Masterton pisze thrillery, powieści historyczne i romanse. Od lat zajmuje się również seksuologią.

Dom Wydawniczy REBIS opublikował m.in. jego horrory: Dziedzictwo, Kostnica, Bazyliszek, Noc gargulców, Czerwony Hotel oraz Panika.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 531

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (35 ocen)
11
13
6
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla Toma i Bar­bary Doherty, któ­rzy ni­gdy nie zapo­mi­nają o tym, że pagórki1 są szczy­tami, a szczyty są po to, by się na nie wspi­nać

Tor (pagó­rek, góra – ang.) Books – wydaw­nic­two Toma Doherty’ego (przyp. tłum.). [wróć]

Przez lat tysiąc Sza­tan żyć będzie w snach ludzi, wła­dzę dzier­żąc nad mrocz­nym kró­le­stwem nocy. Potem jed­nak nadej­dzie dru­żyna tych, któ­rych zwać będą Wojow­ni­kami Nocy, a któ­rych zada­niem będzie wygnać Sza­tana i na zawsze uwol­nić od niego ciem­ność. Wojow­nicy Nocy pozo­staną nie­roz­po­znani i nikt nie pozna ich imion. Nie­mniej zostaną oni poli­czeni pomię­dzy naj­więk­szych boha­te­rów wszech cza­sów, a pamięć o nich trwać będzie w kro­ni­kach Asha­poli i ni­gdy nie zgi­nie.

Wielka Księga Ciem­no­ści, roz­dział IX, wydana przez Cam­den Society w 1844 r.

1

Wszy­scy troje spo­tkali się w pobliżu leżą­cego na plaży ciała, tak jakby ktoś to wcze­śniej zapla­no­wał. Pierw­szy zbli­żył się do niego Henry; przy­klęk­nął obok, lecz nie odwa­żył się dotknąć. Gil i Susan pod­cho­dzili tym­cza­sem ostroż­nie, wresz­cie zatrzy­mali się. Przy­glą­dali się w mil­cze­niu.

– Bez wąt­pie­nia nie żyje – oznaj­mił Henry czy­stym gło­sem wykła­dowcy. Odrzu­cił dło­nią swe potar­gane przez wiatr białe włosy.

– W pierw­szej chwili myśla­łem, że to pies – powie­dział Gil. – Wie­cie, afgan lub coś podob­nego.

Henry wstał.

– Sądzę, że naj­le­piej będzie zawia­do­mić poli­cję. Sami tu nic nie zdzia­łamy.

Susan zadrżała, zaci­ska­jąc sple­cione na baweł­nia­nej koszulce ramiona.

– Czy ty i ten młody czło­wiek nie mogli­by­ście pójść i wezwać poli­cji? Zostanę tu i przy­pil­nuję, by nikt go nie ruszał. – Zawa­hał się i spo­glą­da­jąc na ciało, popra­wił: – Jej.

Susan przy­tak­nęła i oboje pobie­gli plażą. Henry pozo­stał na miej­scu, z rękami zało­żo­nymi z tyłu – wysoki i przy­gar­biony w srebr­nej mgiełce wcze­snego poranka. Szary Pacy­fik, pra­wie nie­wi­doczny, z rykiem buntu pod­da­wał się księ­ży­cowi, który cal po calu odcią­gał go od wybrzeża. Mewy piko­wały ku falom po ryby, krzy­cząc przy tym gło­sami roz­gnie­wa­nych kobiet. Był kwie­cień, lecz chłód nie ustę­po­wał, a nad­mor­ska mgła wyglą­dała na taką, która nie znika przez więk­szą część dnia.

Henry nie spał tej nocy. Prze­sie­dział ją w swym gabi­ne­cie w domu przy plaży, pra­cu­jąc przy świe­tle nakry­tej mosięż­nym klo­szem lampy nad nowym arty­ku­łem dla „Phi­lo­so­phy Today”: Idea życia po śmierci, autor­stwa pro­fe­sora Henry’ego Wat­kinsa. Pisał ręcz­nie, naba­wia­jąc się od czasu do czasu skur­czu kciuka, po ukoń­cze­niu każ­dej strony zaś wrę­czał sam sobie nagrodę – dużą wódkę z sokiem pomi­do­ro­wym. Stąd też spa­cer po plaży, na który wybrał się o szó­stej nad ranem, miał nie tylko uwol­nić jego myśli od cię­żaru dzie­się­ciu wie­ków pomy­lo­nych filo­zo­ficz­nych spo­rów, ale także roz­pro­szyć opary dwu­na­stu Krwa­wych Mary.

A tutaj, pro­szę, leżała na pia­sku mar­twa, naga, młoda kobieta. Nie­za­prze­czalny i oczy­wi­sty dowód na to, że wszystko, co napi­sał w nocy, było pre­ten­sjo­nalne i non­sen­sowne. Bańki mydlane i pegazy… Czuł się nie­mal tak, jakby bogo­wie o sro­gich obli­czach pokie­ro­wali jego kro­kami, ska­zu­jąc go na zna­le­zie­nie tej dziew­czyny po to wła­śnie, by poka­zać mu w naj­bar­dziej wstrzą­sa­jący z moż­li­wych spo­sób, jak absur­dalne są jego teo­rie. Nikt nie jest w sta­nie tak zakpić z żywego, jak mar­twy.

Leżała twa­rzą ku dołowi, ze skórą oble­pioną czy­stym, sza­rym pia­skiem. Dłu­gie jasne włosy opla­tane były wodo­ro­stami. Wszystko to roz­ło­żyło się wkoło niej jak wokół syreny. Jedną mar­twą rękę zda­wała się wcze­piać w pia­sek, jakby nie chciała pozwo­lić, by morze zabrało ją znowu, jakby było czymś ponad jej siły uto­nąć dwu­krot­nie. W per­ło­wo­sza­rej mgle ciało było tak białe, jakby świe­ciło wła­snym bla­skiem.

Henry obszedł je dookoła. Zostaw­szy sam, poczuł nagle, jak bar­dzo mu żal tej kobiety, aż ści­snęło mu się gar­dło, a wiatr od morza nawiał do oczu łzy. Może był to jesz­cze wpływ alko­holu, ale prze­cież mogłaby ona być któ­rą­kol­wiek z jego stu­den­tek filo­zo­fii; była jesz­cze młoda – nawet nie widząc jej twa­rzy, mógł stwier­dzić, że nie miała wię­cej niż dzie­więt­na­ście lub dwa­dzie­ścia lat. Przy­glą­dał się dłu­gim, ład­nie skle­pio­nym ple­com i sze­ro­kim bio­drom. Jedna z nóg była odrzu­cona, tak że mógł dostrzec kosmyk prze­mo­czo­nych, jasnych wło­sów łono­wych. Wokół lewej kostki kobiety owi­nął się mister­nie sple­ciony srebrny łań­cu­szek – to była cała jej biżu­te­ria. Biała, pokryta drobną siatką nie­bie­skich żyłek krą­głość na wpół widocz­nej piersi pozwa­lała sądzić, że więk­szość męż­czyzn obej­rza­łaby się za nią wię­cej niż raz.

Morze zapie­niło się przez chwilę wokół jej wycią­gnię­tej stopy, potem odstą­piło, jakby stwier­dziło z gory­czą, że zro­biło już, co do niego nale­żało.

Henry wepchnął pię­ści do kie­szeni swego pło­wego sztor­miaka i w zadu­mie odwró­cił się ku wyso­kiemu brze­gowi. Nie miał ni­gdy wła­snych dzieci. Jego cztery lata trwa­jące mał­żeń­stwo z pierw­szą damą oce­ano­gra­fii Insty­tutu Scrip­psa było we wszyst­kich moż­li­wych zna­cze­niach jałowe. Przez te cztery lata nauczył się pić. Musiał nauczyć się rów­nież zno­sić samot­ność. Teraz zaś nauczał filo­zo­fii coraz to nowe gro­mady mło­dych męż­czyzn i kobiet, od czasu do czasu gry­wa­jąc z naj­bliż­szym sąsia­dem w sza­chy. I było to dość, by odczu­wał coś w rodzaju speł­nie­nia.

W każ­dym razie wystar­czyło, by wstrzy­mał się od wzię­cia dwóch bute­le­czek table­tek nasen­nych przed uda­niem się do łóżka w towa­rzy­stwie egzem­pla­rza Tako rze­cze Zara­tu­stra.

Jego stu­denci na Uni­wer­sy­te­cie w San Diego nazy­wali go Bing, jako że przy­po­mi­nał tro­chę Binga Crosby’ego. Zapu­ścił włosy, sta­ra­jąc się upodob­nić raczej do Timo­thy’ego Leary’ego, któ­rego z dwojga złego wolał od Crosby’ego, ale prze­zwi­sko przy­lgnęło.

Jakieś pięć minut póź­niej Gil i Susan zeszli po beto­no­wym pod­jeź­dzie z nad­mor­skiego par­kingu i na wpół bie­gnąc, na wpół idąc, ruszyli przez pochyłą plażę.

– Poli­cja jest w dro­dze – wysa­pał Gil.

– Dzię­kuję.

– Ni­gdy dotąd nie widzia­łam trupa – powie­działa Susan.

– Ona też była młoda – zauwa­żył Henry. – Dzie­więt­na­ście, dwa­dzie­ścia lat.

Cze­kali nie­spo­koj­nie i nie­cier­pli­wie. Nie docho­dził ich, jak na razie, dźwięk poli­cyj­nej syreny. Morze szu­miało gniew­nie i nie­wzru­sze­nie, mewy szy­bo­wały w ciszy pod wiatr.

– Upra­wia­łem tu po pro­stu jog­ging – ode­zwał się bez­barw­nym gło­sem Gil. – Wie pan? Naprawdę, w pierw­szej chwili myśla­łem, że to pies.

Susan nie mogła ode­rwać oczu od ciała, od roz­po­star­tych na pia­sku wło­sów, zaci­śnię­tej dłoni i skrzą­cych się pia­skiem ramion.

Gil był jed­nym z tych połu­dnio­wo­ka­li­for­nij­skich męż­czyzn, któ­rych trudno jest opi­sać jed­nym zda­niem. Mógł być stu­den­tem, mecha­ni­kiem samo­cho­do­wym albo bar­ma­nem, albo wręcz niczym się nie zaj­mo­wać. Był bar­dzo szczu­pły, mocno opa­lony, z pocią­głą, poważną twa­rzą i wydat­nym, pie­go­wa­tym nosem. Włosy miał gęste, ciemne, potar­gane teraz przez wiatr niczym u stra­cha na wró­ble. Nosił gra­na­towy, baweł­niany swe­ter do ćwi­czeń gim­na­stycz­nych, z bia­łym napi­sem „Cru­cial” na piersi, oraz dre­li­chowe szorty, nie­gdyś będące spodniami, od któ­rych póź­niej odcięto nogawki.

Susan spra­wiała nie­od­parte wra­że­nie zepsu­tej, lecz skłon­nej do buntu córki miesz­czań­skiej rodziny. Kosmyki jej jasnych, krótko przy­cię­tych wło­sów ster­czały na wszyst­kie strony. Miała na sobie baweł­nianą koszulkę we wło­skim stylu, z czer­wo­nymi oraz zie­lo­nymi bły­ska­wi­cami na bia­łym tle, i spor­towe szorty z bia­łej satyny, dla któ­rych okre­śle­nia słowo „cia­sne” zda­wało się nie dość mocne. Twarz miała pulchną, lecz ładną. Henry widział już w jej rysach tę urodę, która za parę lat miała się wyło­nić z wła­ści­wych nasto­latce krą­gło­ści. Oczy jej były duże, błę­kitne i rów­nie roz­ma­rzone, jak oczy dziew­czyn w roman­tycz­nych i komicz­nych zara­zem powie­ściach.

– Poli­cja będzie pew­nie chciała wysłu­chać naszych zeznań – powie­dział Henry.

Sły­szeli już odle­głe „uoip-uoip-uoip-uuuuu” poli­cyj­nej syreny, któ­rej wtó­ro­wało spieszne poję­ki­wa­nie ambu­lansu.

– Co my im możemy powie­dzieć? – spy­tała Susan. – Po pro­stu zna­leź­li­śmy ją tutaj i tyle.

– I to wła­śnie musimy powie­dzieć – zapew­nił ją Henry.

Poli­cyjny wóz zje­chał po beto­no­wej pochy­ło­ści wprost na plażę i zatrzy­mał się nie­całe pięt­na­ście stóp od nich. Zaraz za nim poja­wił się ambu­lans z biura okrę­go­wego koro­nera. Henry, Gil i Susan cze­kali w mil­cze­niu, aż z radio­wozu wygra­moli się trzech detek­ty­wów, a dwóch sani­ta­riu­szy z hała­sem wycią­gnie przez tylne drzwi ambu­lansu skła­dane nosze. Chwilę póź­niej nad­je­chał jesz­cze jeden radio­wóz i prze­był plażę, mie­ląc kołami pia­sek. Wysia­dło z niego dwóch umun­du­ro­wa­nych funk­cjo­na­riu­szy.

Detek­tywi pode­szli bli­żej i spoj­rzeli na ciało. Dwóch z nich było siwych, brzu­cha­tych, jak Twe­edle­dum i Twe­edle­dee. Trzeci, chudy niczym dora­sta­jący wilk, przy­po­mi­nał ciem­no­okiego Hisz­pana z opa­da­ją­cymi czar­nymi wąsami. Jego cyna­mo­nowy, trzy­czę­ściowy gar­ni­tur wyglą­dał tak, jakby żona wybrała mu go oso­bi­ście w maga­zy­nach Searsa.

– Porucz­nik Ortega – przed­sta­wił się. – A to detek­tywi Mor­ris i War­burg.

– Henry Wat­kins.

– A ci mło­dzi pań­stwo?

– Nie mie­li­śmy czasu, by się sobie przed­sta­wić – odparł Henry.

– Nie zna­cie się?

– Pierw­szy raz ich spo­tka­łem. Sądzę, że wszy­scy zauwa­ży­li­śmy ciało w tej samej chwili.

– Wasze nazwi­ska, jeśli można pro­sić? – zwró­cił się do Gila porucz­nik Ortega.

– Gil­bert Mil­ler.

– A ty, młoda damo?

– Susan Scza­niecka.

– Macie to? – rzu­cił przez ramię porucz­nik Ortega.

– Nie, sir – odpo­wie­dział detek­tyw War­burg.

Porucz­nik Ortega wes­tchnął krótko, z widoczną iry­ta­cją, potem pod­szedł obej­rzeć ciało. Przy­glą­dał mu się bar­dzo długo, obcho­dząc je wkoło, potem oparł ręce na ugię­tych kola­nach i zlu­stro­wał zwłoki z bli­ska, wciąż jed­nak ich nie doty­ka­jąc.

– Czy kto­kol­wiek z was wie, kim była ta dziew­czyna? – rzu­cił, nie patrząc w ich kie­runku.

– Nie – odpo­wie­dzieli.

Henry poczuł, że nara­sta w nim dziwne poczu­cie winy z tego powodu, pomy­ślał jed­nak, że czuje to każdy oby­wa­tel wypy­ty­wany przez poli­cję.

– Wygląda mi to na zwy­kły przy­pa­dek uto­nię­cia – stwier­dził detek­tyw Mor­ris, odchrzą­ku­jąc, jakby miał zamiar przy­stą­pić do recy­ta­cji. – Tro­chę wcze­śniej w tym roku, ale wygląda tak samo, jak zwy­kle. Kąpiel nago na Car­diff Beach, po paru kie­lisz­kach, a tam, gdy wypły­nąć dalej, jest naprawdę silna, cofa­jąca się fala. Wciąga w morze. W kwiet­niu jest zimno, umiera się od hipo­ter­mii w ciągu nie­ca­łych dzie­się­ciu minut, jeżeli potrafi się pły­wać. A potem przy­pływ wyrzuca wła­śnie tutaj. – Spoj­rzał na zega­rek. – Powie­dział­bym, że to wła­śnie jest pora.

Porucz­nik Ortega wypro­sto­wał się.

– Wcze­śnie wybrali się pań­stwo na plażę – powie­dział, nie­dbale wska­zu­jąc pal­cem na Susan, Gila i Henry’ego.

– Ja upra­wia­łem jog­ging – wyja­śnił Gil. – W grud­niu ska­le­czy­łem nogę w wypadku na moto­rze. Muszę codzien­nie bie­gać parę godzin, by dopro­wa­dzić ją do spraw­no­ści. Czas mam tylko wcze­śnie rano.

Porucz­nik Ortega spoj­rzał pyta­jąco na Henry’ego.

– Ja, hmm… pra­co­wa­łem całą noc nad arty­ku­łem do cza­so­pi­sma – rzekł Henry. – Tam miesz­kam… domek z poma­lo­wa­nym na biało bal­ko­nem. Skoń­czy­łem pracę około wpół do szó­stej, potem posta­no­wi­łem pospa­ce­ro­wać. – Miał nadzieję, że porucz­nik Ortega nie poczuje woni jego odde­chu.

Porucz­nik zwró­cił się do Susan.

– A ty? Wyjąt­kowo wcze­sna pora, by wybie­rać się na plażę, nie sądzisz?

– Zapewne.

– Zatem, co tu robi­łaś o tej wyjąt­kowo wcze­snej porze?

– Spa­ce­ro­wa­łam, po pro­stu. I myśla­łam.

– Pokłó­ci­łaś się z rodzi­cami?

– Moi rodzice nie żyją. Miesz­kam z dziad­kami.

– I z nimi się pokłó­ci­łaś?

– Poszłam tylko na spa­cer, to wszystko.

Porucz­nik Ortega wydłu­bał coś kciu­kiem spo­mię­dzy przed­nich zębów. Cmok­nął, zasy­sa­jąc powie­trze, i powie­dział:

– Okay. Chcę, żeby­ście wszy­scy zło­żyli zezna­nia przed obec­nymi tu funk­cjo­na­riu­szami. Pełne zezna­nia: jak zna­leź­li­ście te zwłoki i wszystko.

– Zwy­kłe uto­nię­cie – powtó­rzył detek­tyw Mor­ris.

W tej wła­śnie chwili na plaży poja­wiły się jesz­cze dwa samo­chody, roz­kle­ko­tany buick regal i oliw­ko­wo­szara fur­go­netka z biura koro­nera.

– A, jest i foto­graf – porucz­nik Ortega zatarł ręce. – I nasz lekarz okrę­gowy, jak na niego nie­zwy­kle punk­tu­al­nie.

Foto­gra­fem był młody czło­wiek o suro­wym wyglą­dzie, z godną mni­cha ton­surą i skłon­no­ścią do nie­ustan­nego pocią­ga­nia nosem. Nie­zwłocz­nie przy­stą­pił do pracy, roz­kła­da­jąc miarki i obfo­to­gra­fo­wu­jąc następ­nie ciało mło­dej kobiety ze wszyst­kich stron. Lekarz okrę­gowy – niski męż­czy­zna o byczym karku, w kon­tra­sto­wej, biało-czar­nej spor­to­wej mary­narce ze spi­cza­stymi kla­pami – pogwiz­dy­wał bez­gło­śnie przez zęby, cze­ka­jąc, aż foto­graf skoń­czy.

– Ja mówię, że to zwy­kłe uto­nię­cie. A co pan o tym sądzi? – zagad­nął go detek­tyw Mor­ris.

Lekarz spoj­rzał na niego chłodno.

– Chce pan prze­pro­wa­dzić oglę­dziny zwłok czy może pozwoli pan, żebym ja to zro­bił?

Detek­tyw Mor­ris wykrzy­wił się w nie­zde­cy­do­wa­nym uśmie­chu.

– Nie, sir, niech pan zaczyna.

– Czy możemy ją odwró­cić? – spy­tał porucz­nik Ortega. – Chciał­bym zoba­czyć, jak wygląda.

Lekarz nie odpo­wie­dział. Ostroż­nie zgar­nął pia­sek z ramion mar­twej dziew­czyny i prze­cią­gnął dło­nią wzdłuż jej nagich ple­ców. Wstał, marsz­cząc brwi i rozej­rzał się po plaży.

– Czy któ­ryś z was zna dobrze tę plażę? – ode­zwał się w zamy­śle­niu.

– Tak, sir – powie­dział detek­tyw Mor­ris. – Spę­dzi­łem tu pra­wie połowę życia.

– Czy zda­rzały się już tutaj uto­nię­cia?

– Pięć albo sześć.

– Czy pamięta pan, jak daleko w głębi plaży zna­le­ziono wtedy ciała?

Detek­tyw Mor­ris wyglą­dał na zasko­czo­nego.

– Przy samej wodzie, jak sądzę. Tak jak to.

– Pro­szę spoj­rzeć na te wyrzu­cone na brzeg wodo­ro­sty i inne śmieci. Pro­szę spoj­rzeć, gdzie leżą. Więk­szość z nich jest lżej­sza od ciała. Nie­które są na­dal zmy­wane z plaży.

Porucz­nik Ortega pod­szedł bli­żej i spoj­rzał nie­spo­koj­nie na ciało.

– I jakie pan z tego wyciąga wnio­ski? – spy­tał.

– Nie wiem. Ja tylko patrzę.

– Zauważa pan, że ciało leży na plaży dalej niż wodo­ro­sty, kawałki drewna i inne śmieci?

– Wła­śnie tak.

Porucz­nik Ortega ponow­nie syk­nął przez zęby. Wcze­śniej­sze wysiłki wyraź­nie nie uwol­niły go od tkwią­cych w uzę­bie­niu resz­tek jedze­nia.

– Zauważa pan, że ciało leży na plaży dalej niż wodo­ro­sty i inne śmieci. I z tej obser­wa­cji wyciąga pan wnio­sek, że dziew­czyna wcale się nie uto­piła, lecz zgi­nęła w jakiś inny spo­sób i została porzu­cona na plaży, na sku­tek wypadku lub roz­myśl­nego dzia­ła­nia, mają­cego stwo­rzyć pozory, że się uto­piła?

– To pan powie­dział, nie ja – odrzekł lekarz, obma­cu­jąc prawą nogę mar­twej dziew­czyny i przy­glą­da­jąc się śla­dom, które zosta­wiły jego palce. Strze­lił pal­cami, a jeden z żują­cych gumę sani­ta­riu­szy przy­niósł mu jego meta­lową wali­zeczkę i otwo­rzył ją przed nim. Lekarz pogrze­bał w środku, wycią­gnął ter­mo­metr, nasma­ro­wał go tłusz­czem i bez­ce­re­mo­nial­nie wepchnął mar­twej kobie­cie w odbyt. – Jeśli pły­wała w oce­anie przez całą noc, to moż­liwe, że tem­pe­ra­tura jej ciała będzie o wiele niż­sza, niż gdyby leżała na plaży. Zależy to jesz­cze, rzecz jasna, od tego, kiedy zmarła. Ale ta plaża jest zwy­kle od rana do zachodu słońca pełna ludzi, prawda?

– Tak, sir – zgo­dził się detek­tyw Mor­ris. – Cza­sem nawet jesz­cze dobrze po zmroku, gdy dzie­ciaki palą ogni­ska.

Lekarz cze­kał cier­pli­wie, aż ciało dziew­czyny ogrzeje ter­mo­metr. Tym­cza­sem spoj­rzał na Henry’ego, Gila i Susan.

– A ci tutaj to gapie czy kto?

– Oni zna­leźli ciało – wyja­śnił porucz­nik Ortega.

Lekarz zwró­cił się do Henry’ego:

– Widział pan przed­tem kogoś mar­twego?

Henry prze­cząco potrzą­snął głową.

– Miły począ­tek dnia, zna­leźć trupa – rzu­cił lekarz tak swo­bod­nie, jakby roz­ma­wiali o pogo­dzie. Wycią­gnął ter­mo­metr i zmru­żył oczy, spo­glą­da­jąc z uwagą na skalę. – Sześć­dzie­siąt jeden stopni.

– I co to zna­czy? – spy­tał porucz­nik.

– Zna­czy to, że tem­pe­ra­tura wewnątrz ciała wynosi sześć­dzie­siąt jeden stopni Fah­ren­he­ita – powie­dział lekarz poli­cyjny.

– I jaki pan z tego wyciąga wnio­sek?

– Jaki wnio­sek? Żad­nego. To do pana należy wycią­ga­nie wnio­sków. Ale mógłby pan przy tym wziąć pod uwagę, że tem­pe­ra­tura powie­trza wynosi tutaj około pięć­dzie­się­ciu pię­ciu lub sze­ściu stopni, a tem­pe­ra­tura oce­anu około czter­dzie­stu dwóch do czter­dzie­stu ośmiu stopni.

– Zatem, gdyby ciało pły­wało w wodzie przez noc, jego tem­pe­ra­tura musia­łaby być niż­sza niż sześć­dzie­siąt jeden stopni? – docie­kał porucz­nik Ortega.

– Zapewne.

Porucz­nik Ortega wes­tchnął z wyra­zem nie­za­do­wo­le­nia na twa­rzy.

– W porządku. Teraz już możemy ją odwró­cić?

Lekarz wstał i ener­gicz­nie otrze­pał spodnie z pia­sku. Gdy to robił, pode­szli sani­ta­riu­sze i usta­wili się po obu stro­nach ciała. Przy­glą­da­jący się temu Henry poczuł nagle irra­cjo­nalny przy­pływ stra­chu, połą­czony z nie­od­partą potrzebą odwró­ce­nia głowy i patrze­nia gdzie indziej. Z jakie­goś nie­wy­tłu­ma­czal­nego powodu nie mógł jed­nak tego zro­bić, musiał się przy­glą­dać. W prze­ciw­nym bowiem razie dziew­czyna z plaży na zawsze już pozo­sta­łaby dla niego pozba­wiona twa­rzy i gdyby mu się śniła w nocy, a wie­dział, że tak będzie, widziałby jedy­nie syre­nie włosy z wplą­ta­nymi w nie wodo­ro­stami i smu­kłe, blade plecy.

– Ostroż­nie – pouczył sani­ta­riu­szy lekarz. – Nie chcę żad­nych dodat­ko­wych zadra­śnięć.

Odszedł na bok i sta­nął obok Henry’ego, Gila i Susan.

– Nie rusza­li­ście jej i nie pró­bo­wa­li­ście jej prze­su­wać?

Henry pokrę­cił głową.

– Nie sądzę, bym miał na tyle mocne nerwy.

– Czy przy­pusz­cza pan, że ktoś mógł ją zabić? To zna­czy, celowo… – zary­zy­ko­wała pyta­nie Susan.

Lekarz okrę­gowy wykrzy­wił twarz.

– Dziew­częta w tym wieku szcze­gól­nie łatwo padają ofia­rami zabójstw, tak zamie­rzo­nych, jak przy­pad­ko­wych czy spo­wo­do­wa­nych bra­kiem roz­wagi. Przede wszyst­kim piękne dziew­częta. Ich siła oddzia­ły­wa­nia jest więk­sza, niż sądzą. Daje im to moc. Ich wygląd i mło­dość. Pro­blem w tym, że ni­gdy nie wie­dzą, jak użyć jej wła­ści­wie. A w każ­dym razie nie wie­dzą, jak zro­bić to bez­piecz­nie.

Z prze­sadną ostroż­no­ścią sani­ta­riu­sze uwol­nili ciało dziew­czyny z pia­sku, a potem obró­cili je na plecy. Jej ramiona opa­dły z pla­śnię­ciem na mokry pia­sek. Potem jeden z sani­ta­riu­szy powie­dział nie­na­tu­ral­nym gło­sem:

– Jezu Chry­ste…

Henry wpa­try­wał się, lecz w pierw­szej chwili nie­zbyt rozu­miał, co widzi. Lekarz z miej­sca rzu­cił się naprzód i sta­nął nad cia­łem z twa­rzą zmie­nioną tak, że nie wyra­żała żad­nego dają­cego się opi­sać odczu­cia. Może strach? Prze­ra­że­nie? Fascy­na­cję? Obaj sani­ta­riu­sze odstą­pili, jeden z nich przy­ci­skał dłoń do ust, oczy miał załza­wione. Porucz­nik Ortega stał ple­cami do ciała, roz­ma­wia­jąc z Mor­ri­sem i War­bur­giem. Lecz gdy War­burg trą­cił go łok­ciem, odwró­cił się i ujrzał, jak naprawdę wygląda dziew­czyna.

Jej twarz była nie­mal piękna, pomimo tego, że przez dłuż­szy czas pozo­sta­wała pod wpły­wem wody. Typowa ame­ry­kań­ska blon­dynka – rodzaj dziew­czyny, dla któ­rej bez trudu zna­la­złaby się rola w fil­mach typu Matt Houston, Magnum, P.I. czy nawet Dyna­stii. Sze­ro­kie ramiona, duże piersi. Tuż poni­żej klatki pier­sio­wej zaczy­nał się jed­nak hor­ror. Do Henry’ego dotarło nagle, co wła­ści­wie widzi, i szep­nął: „O Boże”, a Susan skryła twarz w dło­niach.

Brzuch dziew­czyny został kom­plet­nie wypruty, od żeber aż do mied­nicy. W jamie brzusz­nej kłę­biły się srebr­no­czarne węgo­rze; śli­skie stwo­rze­nia spla­tały się i roz­pla­tały, żeru­jąc ślepo na tym, co zostało z mięk­kich orga­nów ciała dziew­czyny.

Gil odwró­cił się, opadł gwał­tow­nie na kolana i zwy­mio­to­wał, roz­krzy­żo­wany na pia­sku. Poli­cjant w mun­du­rze patrzył z prze­ra­że­niem i bez­rad­no­ścią. Nawet foto­graf się prze­że­gnał. Przez dłu­gie minuty żadne z nich nie było zdolne do niczego innego prócz przy­glą­da­nia się plą­ta­ni­nie węgo­rzy, które falo­wały, wiły się i skrę­cały, oraz pozba­wio­nej wyrazu, bla­dej twa­rzy dziew­czyny, którą z wolna poże­rały.

Lekarz odwró­cił się do porucz­nika Ortegi. Miał roz­sze­rzone oczy.

– Widział pan kie­dy­kol­wiek coś podob­nego?

Porucz­nik Ortega zaprze­czył gwał­tow­nym ruchem głowy.

– Ja też nie – powie­dział lekarz. Potem zwró­cił się do sani­ta­riu­szy: – Zrób­cie z nimi porzą­dek.

Sani­ta­riu­sze popa­trzyli nie­chęt­nie na ciało.

– Chce pan…?

– Cokol­wiek z nią zro­biono, to są węgo­rze. Te węże. Wyrzuć­cie je stąd.

Jeden z sani­ta­riu­szy pod­niósł z pia­sku kij i ostroż­nie przy­bli­żył się do ciała. Pochy­lił się i raz tylko szturch­nął nim węgo­rze. Zako­tło­wały się i zakrę­ciły jesz­cze gwał­tow­niej. Sani­ta­riusz odsko­czył, wyso­kim, krzy­kli­wym „aaach!” wyra­ża­jąc nie­po­ha­mo­wane obrzy­dze­nie.

Lekarz, znie­cier­pli­wiony, ode­brał mu kij i sam zaczął okrą­żać ciało. Wszy­scy patrzyli z dresz­czem nie­po­koju, jak trąca paro­krot­nie węgo­rze i jak te zaczy­nają za każ­dym razem goto­wać się w jamie brzusz­nej dziew­czyny, wciąż z tą samą, śli­ską wście­kło­ścią. Nie­mniej w pew­nej chwili udało mu się pod­wa­żyć koń­cem kija ciało jed­nego z nich i wyrzu­cić na pia­sek.

Węgorz miał pra­wie trzy stopy dłu­go­ści i pła­ską, kli­no­watą głowę z maleń­kimi, śle­pymi oczami. Przez chwilę zwi­jał się w miej­scu, potem wbił głowę w piach i w ciągu paru sekund znik­nął im z oczu, zosta­wia­jąc po sobie jedy­nie nie­wiel­kie wgłę­bie­nie. Pra­wie natych­miast pozo­stałe węgo­rze wylały się z brzu­cha mar­twej dziew­czyny i roz­peł­zły się we wszyst­kich kie­run­kach, zagrze­bu­jąc się głę­boko w pia­sku.

– Złap­cie któ­re­goś! – krzyk­nął lekarz.

Jeden z mun­du­ro­wych ści­snął ogon ostat­niego ze zni­ka­ją­cych węgo­rzy i pocią­gnął gwał­tow­nie.

– Pomóż, na Boga! – rzu­cił bez tchu swemu kole­dze.

Ten pospiesz­nie schwy­cił ciało węgo­rza ponad miej­scem, w któ­rym zni­kało w pia­sku. Razem, prze­kli­na­jąc i sapiąc, stop­niowo wycią­gali stwo­rze­nie z dziury, którą dla sie­bie kopało.

Gdy tylko łeb zna­lazł się na powierzchni, węgorz zaczął się rzu­cać, zwi­jać i skrę­cać im w dło­niach. Henry ujrzał błysk jego zębów. W następ­nej chwili zwie­rzę sprę­żyło się jak bicz, uką­siło jed­nego z poli­cjan­tów w twarz, zaci­snęło szczęki na czę­ści jego gór­nej wargi i kawałku nosa.

Poli­cjant wrza­snął gło­śno, się­gnął ku gło­wie węgo­rza, usi­łu­jąc roze­wrzeć mu pysk. Henry przy­glą­dał się w prze­ra­że­niu. Męż­czy­zna tań­czył po pia­sku ze srebr­no­czar­nym węgo­rzem zwie­sza­ją­cym się z jego twa­rzy niczym kar­na­wa­łowy, sztuczny nos. Jasno­czer­wona krew spry­ski­wała wszystko wkoło.

Porucz­nik Ortega rzu­cił się naprzód i chwy­cił funk­cjo­na­riu­sza od tyłu, pod­ci­na­jąc mu nogi. Upa­dli obaj ciężko na zie­mię. Poli­cjant krzy­czał nie­przy­tom­nie, a jego nogi kopały w drgaw­kach god­nych cho­rej na epi­lep­sję mario­netki. Porucz­nik się­gnął od tyłu ku twa­rzy poli­cjanta i ści­snął węgo­rza tuż za kli­nem łba i przy­trzy­mał mu skrzela tak, by nie mógł oddy­chać. Następ­nie uniósł wolną rękę i krzyk­nął:

– Nóż, na miłość boską!

Lekarz się­gnął szybko do kie­szeni, wyszarp­nął pro­sty, skła­dany nóż z jed­nym ostrzem. Porucz­nik Ortega wyrwał mu go i zagłę­bił zaraz w krwawe kłę­bo­wi­sko na twa­rzy poli­cjanta. Ten krzyk­nął, gdy porucz­nik prze­ci­nał ciało węgo­rza. Na ręce i ramiona Ortegi pocie­kła ciemna jak żółć krew. Ogon węgo­rza mio­tał się we wszyst­kie strony, aż do chwili, gdy Ortega prze­ciął krę­go­słup i odrzu­cił tru­chło daleko na pia­sek. Upa­dło, podry­gu­jąc i pod­ska­ku­jąc, a sani­ta­riu­sze odsu­nęli się od niego.

Lekarz przy­klęk­nął na pia­sku i obej­rzał dokład­nie twarz poli­cjanta. Męż­czy­zna trząsł się, mimo iż porucz­nik Ortega sta­rał się na wszyst­kie spo­soby go uspo­koić. Odcięta głowa tkwiła wciąż na miej­scu i gdy inspek­tor wytarł pospiesz­nie baweł­nia­nym gał­ga­nem i desty­lo­waną wodą krew, można było zoba­czyć, że zęby stwo­rze­nia oddzie­liły nie­mal połowę noz­drzy i gór­nej wargi. Mię­śnie szczęk węgo­rza nie wyka­zy­wały oznak zwiot­cze­nia. Było oczy­wi­ste, że każda próba ode­rwa­nia kikuta głowy musi dopro­wa­dzić do obra­żeń o wiele bar­dziej dotkli­wych niż te, które już powstały.

Henry, cho­ciaż sam trząsł się cały, pod­szedł i z całą pew­no­ścią sie­bie, na jaką umiał się zdo­być, powie­dział:

– Wie pan, jakiego spo­sobu uży­wali w Wiet­na­mie, by ode­rwać pijawki?

– Racja – powie­dział lekarz poli­cyjny. – Przy­pa­lali je papie­ro­sami. Czy ktoś tu ma papie­rosa?

Spoj­rzeli po sobie.

– Nikt z nas nie pali, sir – ode­zwał się w końcu detek­tyw War­burg.

– Jezu – ziry­to­wał się lekarz. – To moż­liwe tylko w połu­dnio­wej Kali­for­nii.

– Może zapal­niczka z samo­chodu – pod­rzu­cił Henry.

Detek­tyw Mor­ris pod­biegł do naj­bliż­szego wozu i wró­cił po chwili, koły­sząc brzu­chem. W ręce trzy­mał jarzącą się zapal­niczkę. Wrę­czył ją leka­rzowi, a ten nie­zwłocz­nie przy­tknął ją do wąskiego karku węgo­rza.

Roz­le­gło się ostre skwier­cze­nie, poczuli przy­pra­wia­jący o mdło­ści odór. Szczęki węgo­rza ści­snęły się kon­wul­syj­nie, a potem roz­luź­niły odro­binę, odpa­da­jąc od wargi oraz nosa ran­nego i lądu­jąc w nagłej fon­tan­nie krwi na pia­sku. Poli­cjant wydał zdu­szony, ostry krzyk, jego górne zęby były szka­rad­nie odsło­nięte. Porucz­nik Ortega musiał przy­trzy­mać go na pia­sku.

– Pla­zma! – krzyk­nął lekarz. – A ty – roz­ka­zał kole­dze ran­nego poli­cjanta – weź ten łeb, roz­krój go na połowę i wyj­mij spo­mię­dzy szczęk to, co zostało w nich z twa­rzy twego kum­pla!

Mniej niż pięć bar­dzo pra­co­wi­cie wypeł­nio­nych minut zabrało sani­ta­riu­szom zaban­da­żo­wa­nie twa­rzy pacjenta i pod­łą­cze­nie go do kro­plówki z pla­zmą, która miała zła­go­dzić skutki szoku. Przez ten czas drugi z poli­cjan­tów wycią­gnął z bagaż­nika wozu patro­lo­wego nożyce do cię­cia bla­chy i prze­pchnął głowę węgo­rza po pia­sku tak, by móc ją umie­ścić pomię­dzy ostrzami. Dwu­krot­nie spró­bo­wał prze­ciąć ją na pół, lecz za każ­dym razem wyśli­zgi­wała się z uchwytu. Potem pod­szedł Gil i przy­trzy­mał głowę czub­kiem buta, tak by się nie prze­ta­czała. Roz­le­gło się ostre chrup­nię­cie i czaszka węgo­rza została roz­łu­pana. Inspek­tor schy­lił się nad nią i wybrał spomię­dzy szcząt­ków krwawy ochłap ciała, który bestia wydarła z twa­rzy poli­cjanta.

– Chcę mieć tego sukin­syna w pla­sti­ko­wej tor­bie – powie­dział detek­tyw Mor­ris. – Głowa, ogon i co tylko jesz­cze znaj­dzie­cie.

Porucz­nik Ortega spoj­rzał na zega­rek.

– Jest już pra­wie siódma. Niech oto­czą plażę kor­do­nem. Ty, War­burg, wezwij posiłki. Chcę, żeby dokład­nie to prze­ko­pano. Jeśli to te węgo­rze zabiły dziew­czynę, to chcę, by zostały wyko­pane i znisz­czone. Chcę też, by zaalar­mo­wano straż przy­brzeżną. Zechcą zapewne wpro­wa­dzić cza­sowy zakaz kąpieli. Mor­ris, zabie­rzesz się z leka­rzem. Chcę naj­szyb­szych oglę­dzin zwłok, jakie miały miej­sce w histo­rii świata.

– Czy my możemy jesz­cze się na coś przy­dać? – spy­tał Henry. Porucz­nik Ortega spoj­rzał na niego, jakby ni­gdy dotąd go nie widział.

– Wy? Ach, tak. Może­cie wra­cać do domu. Daj­cie swoje adresy detek­ty­wowi Mor­ri­sowi, póź­niej przyj­dzie z wami poroz­ma­wiać. I pro­szę, nie wyjeż­dżaj­cie ni­gdzie, przy­naj­mniej dopóki nie zło­ży­cie zeznań. To jedna z tych sytu­acji, które mogą spo­wo­do­wać panikę, sami rozu­mie­cie. Wolał­bym, żeby cała ta sprawa nie wyszła poza wąski krąg, przy­naj­mniej na razie.

Henry zwró­cił się do Gila i Susan:

– To tyle. Możemy chyba odejść.

Susan była bar­dzo blada.

– Mam wra­że­nie, że zaraz zemdleję – ode­zwała się.

– Usiądź na chwilę – dora­dził jej Henry. – Włóż głowę mię­dzy kolana.

Cze­ka­jąc, aż Susan przyj­dzie do sie­bie, Henry spoj­rzał jesz­cze na ciało, które zna­leźli. Stam­tąd, gdzie klę­czał obok Susan, nie było widać otwar­tej dziury w brzu­chu dziew­czyny. Mogła być ona spo­czy­wa­jącą na pia­sku syreną, cze­ka­jącą w swej nago­ści na słońce, które roz­pro­szy mgły. Była naprawdę bar­dzo piękna, pomy­ślał Henry, i w jakiś spo­sób ta myśl uczy­niła jej śmierć jesz­cze strasz­niej­szą.

– Już mi lepiej – powie­działa Susan. Spró­bo­wała wstać, Gil podał jej ramię.

Henry przy­glą­dał się, jak sani­ta­riu­sze pod­no­szą ciało dziew­czyny z pia­sku i pakują je do zaopa­trzo­nej w zamek bły­ska­wiczny torby. Na tle mgły wyglą­dali jak posta­cie z chiń­skiego teatru cieni.

– W życiu nie widzia­łem nic podob­nego – oznaj­mił. – Te węgo­rze, spo­tka­li­ście się kie­dy­kol­wiek z czymś takim? A ja na doda­tek oże­ni­łem się z oce­ano­gra­fem.

Ruszyli razem plażą.

– Wpad­nij­cie do mnie na drinka – zapro­po­no­wał Henry, gdy doszli do mola. – To tutaj. Przy­pusz­czam, że przy­da­łoby wam się coś na nerwy.

– Dzię­kuję, wola­ła­bym już wró­cić do domu – odparła Susan. Obej­rzała się jesz­cze przez ramię w stronę plaży, a gdy się odwró­ciła, dostrzegł w jej oczach błysk led­wie powstrzy­my­wa­nej histe­rii.

– Gdzie miesz­kasz? – spy­tał ją łagod­nym tonem Gil. – Mogę cię zabrać.

– Masz samo­chód?

– Jasne, mustang limu­zyna. Po dru­giej stro­nie ulicy.

– Dobrze, dzięki.

Gil i Susan ode­szli razem, zosta­wia­jąc Henry’ego. Stał chwilę w mil­cze­niu, potem wzru­szył ramio­nami i cof­nął się o te sześć­dzie­siąt jar­dów, które dzie­liły go od domu. Otwo­rzył drzwi klu­czem, który zawsze miał przy­mo­co­wany do nad­garstka. Prze­szedł przez salon do prze­szklo­nego barku, nalał sobie bar­dzo dużą wódkę i wypił ją tak po pro­stu, bez lodu.

Zakasz­lał, gdy alko­hol palącą strugą spły­nął mu do gar­dła. Potem znów napeł­nił szkło i pod­szedł do sze­ro­kiego, prze­su­wa­nego okna bal­konu. Widział stam­tąd poli­cyjne samo­chody bły­ska­jące świa­tłami i porucz­nika Ortegę w cyna­mo­no­wym gar­ni­tu­rze. Tro­chę dalej, koło Del Mar, dwaj mun­du­rowi roz­sta­wiali wła­śnie w poprzek plaży kozły z napi­sami:

STREFA POLI­CYJNA – PRZEJ­ŚCIA NIE MA.

Przy­glą­dał się poczy­na­niom poli­cji pra­wie dwa­dzie­ścia minut. Potem wró­cił do domu, usiadł na bia­łej sofie i zapa­trzył się w szklane drzwi sto­ją­cej po dru­giej stro­nie pokoju kon­soli ze sprzę­tem ste­reo.

Życie po śmierci? Jedy­nym życiem, jakie koła­tało się w tej bied­nej dziew­czy­nie, było kłę­bo­wi­sko węgo­rzy. Ale jaki rodzaj życia przed­sta­wiały sobą te stwo­rze­nia?

Poranne wyda­rze­nia, wspo­mnie­nie tego wszyst­kiego, co widział, było jak seria nie­ru­cho­mych i prze­ra­ża­ją­cych obra­zów. Ręka dziew­czyny, zaci­śnięta na pia­sku. Srebrny łań­cu­szek wokół jej kostki. Biel ple­ców. I te węgo­rze, zwi­ja­jące się w zwa­rio­waną mozaikę. I ucięta głowa jedy­nego poj­ma­nego węgo­rza, ści­ska­jąca szczę­kami twarz poli­cjanta niczym antyczny sym­bol nie­ustę­pli­wo­ści zła.

Skoń­czył trze­cią szklankę wódki i nie­pew­nym kro­kiem prze­szedł przez pokój do barku, gdzie prze­lał do szklanki to, co jesz­cze zostało w butelce.

– Sto­licz­naja – powie­dział z akcen­tem, o któ­rym sądził, że oddaje spe­cy­fikę języka rosyj­skiego. – Zda­rowja.

Z pijacką ostroż­no­ścią pod­szedł do regału pod oknem i prze­biegł pal­cem po grzbie­tach ksią­żek o tema­tyce mor­skiej, które zosta­wiła jego była i nie­bu­dząca już cie­płych myśli żona. W końcu zna­lazł wielki ilu­stro­wany tom, zaty­tu­ło­wany Anqu­il­li­for­mes: migra­cje i cykl życiowy węgo­rza pospo­li­tego. Wycią­gnął go, prze­niósł na sto­lik i otwo­rzył.

Pierw­sze zda­nie, na pierw­szej przy­pad­kowo otwar­tej stro­nie, od razu przy­kuło jego uwagę: „W daw­nych cza­sach węgo­rze bywały zja­dane ze względu na prze­ko­na­nie o wywo­ły­wa­nej przez to wyjąt­ko­wej poten­cji. W pew­nych regio­nach sta­ro­żyt­nej Skan­dy­na­wii ławice węgo­rzy okre­ślane były sło­wem, które prze­tłu­ma­czyć można jako «sperma dia­bła»”.

Henry miał już się­gnąć po kolej­nego drinka, lecz powstrzy­mał się i raz jesz­cze prze­czy­tał ten frag­ment. Potem spoj­rzał przez bal­ko­nowe okno ku plaży i zmarsz­czył brwi.

2

Gil i Susan nie roz­ma­wiali pra­wie, jadąc do Del Mar Heights Road, gdzie miesz­kała Susan. Gil spo­glą­dał na nią od czasu do czasu, lecz za każ­dym razem dostrze­gał, że dziew­czyna jest cią­gle w szoku po tym, co zda­rzyło się na plaży. On sam odczu­wał mdło­ści, ile­kroć przy­po­mi­nał sobie kłę­biące się w bia­łym ciele tej kobiety srebr­no­czarne węgo­rze i prze­po­ło­wione nie­mal obli­cze poli­cjanta.

– To już tutaj – powie­działa Susan.

Gil zaje­chał lśnią­cym żół­tym mustan­giem na wzno­szący się łagod­nie beto­nowy pod­jazd i zacią­gnął ręczny hamu­lec. Wysko­czył z wozu bez otwie­ra­nia drzwi i obszedł go, by wypu­ścić Susan.

– To dom two­ich dziad­ków? – spy­tał.

Budy­nek był nie­wielki, w mek­sy­kań­skim stylu, z wycho­dzą­cym na ogród bal­ko­nem i rzę­dami poma­lo­wa­nych na różowo łuków. Z obło­żo­nego gliną dachu patrzyły na nich trzy jasz­czurki i jak zwy­kle, od pre­hi­sto­rycz­nych cza­sów, przy­my­kały bez­myśl­nie śle­pia. Przed tylne drzwi wysta­wiono sześć czy sie­dem świeżo pod­la­nych aza­lii w tera­ko­to­wych doni­cach i dopa­so­wany kom­plet buja­nych foteli z sie­dze­niami wyple­cio­nymi z lakie­ro­wa­nej na biało trzciny.

– Dzię­kuję za odwie­zie­nie. Naprawdę źle się czuję.

– Cała przy­jem­ność po mojej stro­nie – odparł Gil. Uśmiech­nął się, lecz nie wsiadł z powro­tem do samo­chodu.

Susan obej­rzała się.

– Zapro­si­ła­bym cię, ale moi dziad­ko­wie są dość sta­ro­świeccy. Rozu­miesz, chcie­liby wie­dzieć wszystko o wszyst­kim, a ja zupeł­nie nie czuję się na siłach, by cokol­wiek teraz opo­wia­dać.

Gil zaszu­rał mięk­kimi butami na beto­no­wej ścieżce.

– Wcze­śniej czy póź­niej i tak im to powiesz. Będziesz musiała.

Sta­nęła z jedną ręką na kutej, żela­znej barierce bal­konu i kry­jąc oczy w cie­niu, spoj­rzała na niego jed­nym z tych wła­ści­wych tylko nasto­lat­kom spoj­rzeń, w któ­rych jest i znu­dze­nie, i zacie­ka­wie­nie, i życze­nie „baw-mnie-dalej”. Z domu dobie­gały ich odgłosy pracy odku­rza­cza, mysz­ku­ją­cego po kolej­nych poko­jach, i tele­wi­zora, nasta­wio­nego tak gło­śno, by ktoś, kto aku­rat sprząta, nie stra­cił nagra­nia Josie and the Pus­sy­cats.

– Mogę jesz­cze do cie­bie zadzwo­nić?

– No… nie wiem – mruk­nęła Susan. Obró­ciła się w kie­runku domu. – Nie, żebym chciała cię ura­zić czy coś takiego. Naprawdę, chcia­ła­bym zapo­mnieć o tam­tym.

– Dobrze, powiem ci, co zro­bimy – zapro­po­no­wał Gil. – Zosta­wię ci mój numer tele­fonu i wtedy, gdy zechcesz o tym poroz­ma­wiać, będziesz mogła do mnie zadzwo­nić. Albo i wtedy, gdy nie będziesz chciała o tym roz­ma­wiać. To zależy od cie­bie.

Susan zasta­na­wiała się przez chwilę.

– Okay. Ale muszę już iść.

– Masz jakiś kawa­łek papieru?

Pod­nio­sła z kwiet­nika kawa­łek kredy.

– Tym to zapi­szę.

– Dobrze. 755-98-58.

– Gdzie to jest?

– Solana Beach, na Boar­dwalk. Mój ojciec ma tam Mini-Mar­ket.

– Naprawdę?

W tej chwili wyszła z domu babka Susan, niska, otyła kobieta o skrę­co­nych wło­sach koloru lodów tru­skaw­ko­wych, w luź­nej podomce.

– Susan? – ode­zwała się zrzę­dli­wym tonem. – Szybko wró­ci­łaś.

– Och, Gil mnie pod­wiózł.

– Gil? – Babka unio­sła szkła, które nosiła na szyi na dłu­gim, pozła­ca­nym łań­cuszku.

– Gil Mil­ler, pro­szę pani – przed­sta­wił się, pozdra­wia­jąc ją dło­nią. – Miło mi panią poznać.

– Widzia­łam cię już kie­dyś? – wypy­ty­wała dalej babka Susan.

– Moż­liwe, pro­szę pani. Mój ojciec ma Mini-Mar­ket przy Solana Beach. Cza­sem poma­gam mu i obsłu­guję sto­isko ze sprzę­tem spor­to­wym.

Babka Susan opu­ściła szkła i pozwo­liła swej twa­rzy wyra­zić coś na kształt mdłej sło­dy­czy i dez­apro­baty.

– Susan zwią­zana jest ze stu­den­tem medy­cyny ze Scripps – oznaj­miła, zwra­ca­jąc się do Gila. – Miły chło­pak i ma przed sobą ładną karierę. Irland­czyk.

– No cóż, pro­szę pani, to wspa­niale – powie­dział, dostrze­ga­jąc zakło­po­ta­nie Susan. Poma­chał im jesz­cze raz ręką w geście, który miał zna­czyć, że on prze­cież nie na poważ­nie, a potem wsko­czył do samo­chodu i uru­cho­mił sil­nik.

– Bab­ciu – zapro­te­sto­wała pół­szep­tem Susan. Potem zawo­łała: – Dzięki za pod­wie­zie­nie, Gil.

– Nie ma za co! – odkrzyk­nął Gil i wyco­fał wóz z pod­jazdu.

Susan patrzyła za nim, jak pisz­cząc opo­nami na zakrę­tach, wyjeż­dża na szosę i z rykiem sil­nika oddala się w kie­runku plaży. Potem podą­żyła za babką w głąb domu, upew­nia­jąc się przed­tem, że siat­kowe drzwi stuk­nęły, zamy­ka­jąc się za jej ple­cami. W kuchni dzia­dek pod­niósł oczy znad „San Diego Tri­bune”.

– Jest tutaj twoja przy­ja­ciółka, Daffy.

– Tak, a ja musia­łam najeść się wstydu, wpusz­cza­jąc ją do two­jego pokoju – upo­mniała ją babka. – Co za bała­gan! Ni­gdy nie widzia­łam cze­goś podob­nego. Masz prze­cież szu­flady, by skła­dać w nich rze­czy, prawda? I półki, by usta­wiać na nich książki?

– Och, bab­ciu, nie jestem w sta­nie utrzy­my­wać cią­gle takiego nie­ska­zi­tel­nego porządku, jaki chcia­ła­byś widzieć.

– To sprawa stanu twego umy­słu – stwier­dziła babka. – Kto ma dobrze poukła­dane w gło­wie, ten i dom utrzy­muje we wła­ści­wym ładzie. Bóg wie, co sobie pomy­ślała na twój temat Daffy.

– Daffy uważa, że jestem bar­dzo porządna. Powin­naś zoba­czyć jej pokój.

Babka zawa­hała się w drzwiach. Susan przy­siąc by mogła, że star­sza pani roz­darta była w tej chwili mię­dzy chę­cią powrotu do swego odku­rza­cza a pra­gnie­niem zgłę­bie­nia pro­blemu Gila Mil­lera. Susan pode­szła do lodówki i nalała sobie pełną szklankę wody mine­ral­nej Moun­tain Spring, doda­jąc do niej kostki lodu. Wypiła pra­wie wszystko dusz­kiem.

– Ten chło­pak – zaczęła babka. – Nie zamie­rzasz się z nim widy­wać, prawda?

– A czy jest jakiś powód, dla któ­rego nie powin­nam?

– No, a co na to powie Carl?

– To nie jego pie­przony inte­res, bab­ciu.

– Suzie – wtrą­cił się dzia­dek, zdej­mu­jąc oku­lary. – Nie uży­wamy takich słów w tym domu!

– No dobrze, zatem to nie jego sprawa kon­tro­lo­wać moje poczy­na­nia. Prze­cież nawet się z nim nie umó­wi­łam, bab­ciu.

– A powin­naś. To bar­dzo dobrze wycho­wany młody czło­wiek.

– Wiem, ale tak się zło­żyło, że go nie polu­bi­łam. A poza tym, on nie jest Irland­czy­kiem, tylko Ormia­ni­nem.

– Jego matka jest pół­krwi Irlandką.

Susan zamknęła oczy i oparła się o lodówkę. Babka zro­zu­miała, że pora już dać jej spo­kój. Dzia­dek wzru­szył ramio­nami i uśmiech­nął się.

– Znaj­dzie jesz­cze kogoś miłego, nie martw się. Cała pla­neta jest od krańca do krańca pełna sto­sow­nych męż­czyzn.

– To te chło­paki z plaży, i tyle – powie­działa tonem skargi babka. – Ci sur­fin­gowcy. Któ­re­goś dnia jakiś sur­fin­go­wiec zrobi jej dziecko i co wtedy? To duża odpo­wie­dzial­ność brać na wycho­wa­nie dziecko wła­snej córki. Cza­sem myślę sobie, że aż za duża.

Susan otwo­rzyła oczy.

– Bab­ciu – ode­zwała się. – Nie zamie­rzam zajść w ciążę z żad­nym sur­fin­gow­cem.

Babka potrzą­snęła głową i poszła dokoń­czyć odku­rza­nie. Każ­dego ranka poświę­cała na to przy­naj­mniej dwie godziny, oglą­da­jąc rów­no­cze­śnie tele­wi­zję. Były to dwie główne pasje jej życia: sprzą­ta­nie domu i oglą­da­nie tele­wi­zji. Była prze­ko­nana, że jest koniecz­no­ścią, by jej miesz­ka­nie lśniło jak wille z rekla­mó­wek Lemon-Kleen i że ona sama winna żyć zgod­nie z tym, co było w pie­śniach gospel Richarda Sim­monsa. Raz poka­zała się w pro­gra­mie The Price Is Right i wygrała trzy­sta dola­rów oraz zra­szacz do trawy. Było to sześć łat temu, lecz na­dal nie­ustan­nie o tym opo­wia­dała.

Dzia­dek Susan wycią­gnął rękę i objął dziew­czynę w talii.

– Zoba­czysz, znaj­dziesz sobie kogoś. Jesteś młoda i nie skoń­czy­łaś nawet jesz­cze szkoły.

– Jak na razie, dziadku, nie spie­szę się do mał­żeń­stwa.

Znie­nacka poja­wiła się jej przed oczami mar­twa dziew­czyna z plaży, widok, który chciała zapo­mnieć. Białe piersi oble­pione pia­skiem. Zwoje węgo­rzy. Odsu­nęła się od dziadka i pode­szła do zlewu wypłu­kać szklankę. Stała tam przez chwilę, póki się nie uspo­ko­iła.

– Dobrze się czu­jesz? – spy­tał dzia­dek.

– Jasne. W porządku.

– Wyglą­dasz, jak­byś była czymś zmar­twiona. Twoja matka tak wyglą­dała, gdy była zmar­twiona. Jakieś mdło­ści… rozu­miesz, o co mi cho­dzi? Było coś z tym chło­pa­kiem, prawda?

– To nie są poranne nud­no­ści, jeśli to wła­śnie usi­łu­jesz zasu­ge­ro­wać.

– No nie, nie to – zgor­szył się dzia­dek.

Rzu­cił okiem na drzwi sieni, gdzie w ata­ku­ją­cych fala za falą decy­be­lach babka kon­ty­nu­owała odku­rza­nie. Potem wstał, pod­szedł do zlewu i poło­żył dłoń na ramie­niu Susan. Był niski i – podob­nie jak babka Susan – barył­ko­waty. W odróż­nie­niu jed­nak od niej godził się z wła­ści­wym dla swego wieku wyglą­dem sześć­dzie­się­cio­sze­ścio­latka. Jego łysina lśniła jak kan­dy­zo­wane jabłko, gdy wysia­dy­wał godzi­nami w buja­nym fotelu i obser­wo­wał prze­cho­dzące tanecz­nym kro­kiem zło­to­włose uczen­nice.

– Twoja bab­cia chce dobrze – szep­nął cicho.

Susan przy­tak­nęła.

– Tak, wiem.

– Stara się jedy­nie uchro­nić cię przed popeł­nie­niem błędu.

– Tak, wiem.

Nie wie­dział, co jesz­cze powie­dzieć. Bawił się bez­myśl­nie brzeż­kiem swej obszer­nej kami­zelki z sza­rej wełny. Potem wzru­szył ramio­nami, odsu­nął się i usiadł, bio­rąc znów do ręki gazetę. Nie spusz­czał jed­nak oczu z Susan. Nagłówki gazety ostrze­gały przed dal­szymi trzę­sie­niami ziemi, któ­rych cen­trum miała być Tiju­ana.

Susan prze­szła przez sień do swej sypialni. Babka spoj­rzała na nią znad odku­rza­cza wzro­kiem peł­nym wyrzutu. Susan z led­wo­ścią udało się zigno­ro­wać to spoj­rze­nie. To nie była jej wina, że musiała tu miesz­kać. I tak zamie­rzała się wypro­wa­dzić, gdy tylko to będzie moż­liwe. Twarz mar­twej dziew­czyny znów prze­mknęła jej przed oczami, koja­rząc się w jakiś dziwny spo­sób ze zmiaż­dżoną i znie­kształ­coną w wypadku twa­rzą jej matki. Pchnię­ciem dłoni otwo­rzyła drzwi swej sypialni.

Daffy leżała roz­cią­gnięta na mate­racu słu­żą­cym Susan za łóżko i machała unie­sio­nymi nogami, pochło­nięta lek­turą „Cosmo­po­li­tan”.

– Och, cześć, Suze. Wcze­śnie jesteś. Czy­ta­łaś ten kawa­łek o tam­po­nach?

Susan pode­szła wprost do toa­letki i roz­cze­sała włosy przed lustrem. Dzia­dek miał rację, wyglą­dała blado.

Daffy odwró­ciła się.

– Piszą, że to zabez­pie­cza tylko w sie­dem­dzie­się­ciu pro­cen­tach.

Susan zmarsz­czyła brwi do swego odbi­cia w lustrze.

– Co zabez­pie­cza?

– Wkładki anty­kon­cep­cyjne. Wyobra­żasz sobie? Sie­dem­dzie­siąt pro­cent! To zna­czy, że na każde sto sto­sun­ków zacho­dzisz w ciążę trzy­dzie­ści razy. Mój Boże, będę miała dzie­więć­dzie­się­cioro dzieci, nim jesz­cze ukoń­czę osiem­na­ście lat!

Susan pła­kała. Cicho, lecz gorzko, tak że łzy cie­kły jej po policz­kach i zatrzy­my­wały się w kąci­kach ust. Począt­kowo Daffy nie zauwa­żyła niczego, wra­ca­jąc do lek­tury, po chwili jed­nak Susan załkała gło­śno.

Daffy pod­sko­czyła na łóżku.

– Co jest, Suze? Co się stało? – Odku­rzacz wył wciąż za drzwiami, od czasu do czasu obi­ja­jąc się o listwy pod ścia­nami.

– Tym razem to nie ona?

Susan potrzą­snęła głową. Wycią­gnęła z pudełka dwie chu­s­teczki higie­niczne i wytarła gło­śno nos. Potem wycią­gnęła jesz­cze jedną i osu­szyła oczy.

– Nie wiem, skąd mi się to wzięło. To pew­nie nic takiego, po pro­stu okres.

– Chcia­łam cię spy­tać, czy nie przy­szła­byś do mnie. Robimy ogni­sko, ma być tro­chę dzie­cia­ków z Escon­dido.

– Nie wiem. Dziw­nie się czuję.

– Dziw­nie? Czemu?

– To… nie wiem, to coś, co zda­rzyło się na plaży. Pró­buję o tym nie myśleć, ale nie chce mi dać spo­koju.

Usia­dła na skraju mate­raca. Daffy ulo­ko­wała się tuż obok niej.

– No i…? – spy­tała, z roz­bu­dza­jącą się cie­ka­wo­ścią w gło­sie.

Susan znów otarła oczy.

– Nie wiem, czy mogę ci powie­dzieć.

– Chło­pak? Nie zosta­łaś zgwał­cona, co? Bo wyglą­dasz dokład­nie tak, jakby cię zgwał­cono.

– Nic z tych rze­czy.

– To co, na miłość boską?

Odku­rzacz za drzwiami jęk­nął, koń­cząc pracę. Zapa­dła cisza, nawet tele­wi­zor zamilkł i obie dziew­czyny nasłu­chi­wały, czy babka Susan zdo­łała wychwy­cić ostat­nią inwo­ka­cję Daffy, która wzy­wała imię Pań­skie nada­remno. Babka Susan modliła się co nie­dzielę rano przed tele­wi­zorem razem z dok­to­rem Howar­dem C. Este­pem, a dok­tor Howard C. Estep surowo prze­strze­gał wszyst­kich przed wzy­wa­niem imie­nia Pań­skiego nada­remno.

– Widzia­łam zwłoki, mar­twe ciało – wyszep­tała Susan.

– Żar­tu­jesz!

– Nie, nie żar­tuję. To była dziew­czyna, uto­piła się czy coś takiego. Przy­je­chała poli­cja, ambu­lans i w ogóle.

– Och, mój Boże – powie­działa Daffy, zszo­ko­wana i współ­czu­jąca, lecz na­dal zde­cy­do­wana wycią­gnąć z przy­ja­ciółki wszyst­kie szcze­góły, i to za wszelką cenę. – Musia­łaś być zupeł­nie jak spa­ra­li­żo­wana! No i jak ona wyglą­dała? Ni­gdy nie widzia­łam trupa.

– Daffy – powie­działa Susan, tra­cąc kon­trolę nad swoim gło­sem. – Ona miała węgo­rze w brzu­chu, to zna­czy tam, gdzie powi­nien być jej brzuch, i one ją zja­dały.

Daffy popa­trzyła na nią wstrzą­śnięta.

– Węgo­rze! Żar­tu­jesz? Och, mój Boże, to obrzy­dliwe! I co zro­bi­łaś? Zwy­mio­to­wa­łaś?

Susan nie mogła wydu­sić z sie­bie ani słowa. Na­dal miała przed oczami węgo­rze, zwi­ja­jące się, kłę­biące i prze­śli­zgu­jące pod żebrami mar­twej dziew­czyny, poli­cjanta rzu­ca­ją­cego się w bólu i węgo­rza, który roz­dzie­rał mu twarz. Zasło­niła oczy dłońmi i zmu­siła się do pła­czu przez zaci­śnięte gar­dło, z tru­dem skła­nia­jąc płuca do wysiłku. Chciała wyrzu­cić z sie­bie cały strach i prze­ra­że­nie, usu­nąć nocne kosz­mary, które, była pewna, zaczną osa­czać ją, gdy tylko zapad­nie zmrok.

Od mie­sięcy śniła się jej zma­sa­kro­wana twarz matki. Wie­działa, że sen o mar­twej dziew­czy­nie z plaży także już ni­gdy jej nie opu­ści.

Daffy objęła ją ramio­nami i przy­tu­liła, uci­sza­jąc płacz i koły­sząc lekko, jakby była małym dziec­kiem. Odku­rzacz znów zawył w sieni, doko­nu­jąc żniw na dywa­nach pod drzwiami salonu. Daffy była młod­sza od Susan, dokład­nie o cztery mie­siące i dwa dni, lecz o wiele bar­dziej doj­rzała. Wysoka, chuda bru­netka o brą­zo­wej skó­rze i nie­praw­do­po­dob­nie buj­nych, krę­co­nych wło­sach oraz jakby wydę­tych, pro­wo­ku­ją­cych ustach, któ­rych cało­wa­nie było pra­gnie­niem wszyst­kich stu­den­tów w oko­licy. Chciała napi­sać do Hugh Hef­nera i zapro­po­no­wać mu sie­bie w roli „kró­liczka”, ale jej matka, osoba skąd­inąd tole­ran­cyjna, zabro­niła tego sta­now­czo. Wycho­wy­wała córkę sama, ponie­waż ojciec Daffy wybył kie­dyś do pracy przy ruro­ciągu na Ala­sce i od tej pory jakoś nie udało mu się zna­leźć drogi powrot­nej do domu. Stąd też matka Daffy była zago­rzałą prze­ciw­niczką wyko­rzy­sty­wa­nia kobiet przez męż­czyzn. Nie po to wycho­wy­wała Daffy na dziew­czynę piękną, nie­do­stępną i o dużym doświad­cze­niu życio­wym, by ury­wała się z obcymi czy brała pro­chy.

Susan prze­stała pła­kać rów­nie nagle, jak zaczęła. Usia­dła, wciąż obej­mu­jąc przy­ja­ciółkę i rozej­rzała się po pokoju.

– Już dobrze? – zapy­tała ją Daffy.

– Sądzę, że tak. To nie był praw­dziwy płacz. Myśla­łam tylko o tym wszyst­kim. Wiesz, ta biedna dziew­czyna, cała ogry­ziona przez węgo­rze. A jeden z nich ugryzł nawet glinę, pro­sto w twarz.

– Co to było, jakieś mię­so­żerne węgo­rze? Jak one się nazy­wają, moreny? Jed­nego takiego widzia­łam na fil­mie. Znasz ten film z Nic­kiem Nolte? Odgry­zają tam głowę jed­nemu chło­pa­kowi. Jak sądzisz, czy gdyby Jerry miał wąsy, to byłby podobny do Nicka Nolte?

Susan wstała i machi­nal­nie zdjęła bluzkę oraz szorty. Rzu­ciła ubra­nie na pod­łogę obok noszo­nej wczo­raj spód­niczki, „Rol­ling Stone’a”, z któ­rego wyci­nała zdję­cia Bruce’a Spring­ste­ena, rakiety do bad­min­tona, suszarki do wło­sów i koperty nowego albumu Eury­th­mics.

– Na pewno dobrze się czu­jesz? – spy­tała ją zanie­po­ko­jona Daffy.

Susan przy­tak­nęła. Jej oczy były wciąż jesz­cze zaczer­wie­nione i wil­gotne.

– Chcę tylko wziąć prysz­nic, potem pój­dziemy do cie­bie.

Daffy odcze­kała, aż Susan znik­nie w łazience. Krą­żyła tam i z powro­tem po pokoju, potrą­ca­jąc butami poroz­rzu­cane czę­ści gar­de­roby i pocięte cza­so­pi­sma. Pode­szła do okna i wyj­rzała na podwó­rze – mały, wylany beto­nem pla­cyk z roz­sta­wio­nymi leża­kami i kamienną fon­tanną, która nie dzia­łała, a jeśli już, to rzadko. Był pogodny upalny dzień, w któ­rym nawet jasz­czurki wolały trzy­mać się cie­nia lub cho­wać pod kamie­niami.

Z miej­sca, w któ­rym stała, dawało się dostrzec mały frag­ment ulicy. Uwagę dziew­czyny przy­kuł sie­dzący na oka­la­ją­cym dom dziad­ków Susan murku młody męż­czy­zna w czar­nej, spor­to­wej mary­narce i bia­łych spodniach. Palił papie­rosa i wyglą­dał, jakby na kogoś cze­kał. Daffy spo­strze­gła, że co pewien czas pod­no­sił rękę i spo­glą­dał na zega­rek rzu­ca­jący na jego twarz świetlne refleksy. Oczy skry­wał za nie­prze­nik­nio­nymi czar­nymi oku­la­rami.

Obser­wo­wała go przez pra­wie pięć minut. Samo­chody mijały go w obu kie­run­kach, lecz żaden nie przy­sta­nął i Daffy nabrała prze­ko­na­nia, że męż­czy­zna nie czeka na żaden samo­chód. Sie­dział wciąż na tym samym miej­scu, ani razu nie odwra­ca­jąc głowy, paląc i od czasu do czasu spraw­dza­jąc godzinę.

Odwró­ciła się od okna i nagle uświa­do­miła sobie, że Susan bie­rze ten swój prysz­nic tro­chę za długo. Prze­szła przez sień, w któ­rej babka Susan czy­ściła wła­śnie swą kolek­cję mosięż­nych figu­rek, wyobra­ża­ją­cych mek­sy­kań­skich tan­ce­rzy, i zbli­żyła się do drzwi łazienki.

– Czy Susan idzie na twoje ogni­sko? – spy­tała babka, pra­co­wi­cie trze­piąc ścierkę do kurzu.

– Powie­działa, że chcia­łaby – odparła Daffy. Zawa­hała się pod drzwiami łazienki, potem zapu­kała. – Susan? Wszystko w porządku?

– Bie­rze prysz­nic – wyja­śniła babka z roz­draż­nie­niem. – Oczy­wi­ście, dopiero co sprzą­ta­łam łazienkę. I co teraz z tego zosta­nie? Mydło na wszyst­kich kafel­kach i włosy w odpły­wie. Nie wspo­mi­na­jąc już o pod­ło­dze zasła­nej wil­got­nymi ręcz­ni­kami. Na całym świe­cie nie ma i ni­gdy nie było więk­szej od niej bała­ga­niary.

– Susan? – powtó­rzyła Daffy.

– Wejdź – rzu­ciła babka Susan. – Nie sły­szy cię pew­nie przez szum wody.

Daffy otwo­rzyła drzwi i zaj­rzała do łazienki. Prysz­nic szu­miał gło­śno. Całe pomiesz­cze­nie zasnute było parą.

– Susan? – zawo­łała znowu i weszła do środka.

Z nie­wy­ja­śnio­nych przy­czyn poczuła strach. Pomy­ślała nagle o tym, co opo­wie­działa jej Susan. Mar­twa dziew­czyna nad­je­dzona przez węgo­rze. Poli­cjant z roz­szar­paną ostrymi zębami twa­rzą. Szklane drzwi kabiny prysz­nica zaszły parą, Daffy jed­nak wydało się, że dostrzega za nimi kształt Susan. Nie­po­kój ści­snął jej gar­dło. Powoli pode­szła do kabiny. Na wszelki wypa­dek zapu­kała w szkło.

– Susan? Suze? Wszystko w porządku?

W tejże chwili roz­legł się jeżący włosy na gło­wie jęk. Daffy odsko­czyła od prysz­nica, szep­cząc: „O Jezu”. Potem jed­nak jęk prze­szedł w bole­sny, stłu­miony płacz. Daffy otwo­rzyła drzwi kabiny i zna­la­zła Susan sku­loną na kafel­kach posadzki, z nogami pod­cią­gnię­tymi pod brodę, zakry­wa­jącą ramio­nami głowę, drżącą i łka­jącą na sku­tek opóź­nio­nego szoku.

Daffy zakrę­ciła kurek, a potem ścią­gnęła z wie­szaka duży ręcz­nik kąpie­lowy i owi­nęła nim Susan.

– Chodź. Jesteś po pro­stu zde­ner­wo­wana. To ja, Daffy. Chodź, kochana, wypro­wa­dzę cię stąd.

Susan bez­wol­nie, na­dal roz­dy­go­tana, pozwo­liła, by Daffy pod­nio­sła ją i nie­mal wynio­sła z łazienki. W sieni spo­tkały babkę Susan, która wła­śnie zamie­rzała zapro­te­sto­wać ostro prze­ciwko wcho­dze­niu mokrymi sto­pami na dywan. W ostat­niej chwili dostrze­gła jed­nak bla­dość i roz­trzę­sie­nie Susan i zauwa­żyła prze­ję­cie na twa­rzy Daffy.

– Co się stało, na Boga?!

– Zemdlała, i tyle. Ma okres. – Z jakie­goś powodu Daffy powstrzy­mała się przed opo­wie­dze­niem babce Susan o mar­twej dziew­czy­nie na plaży. Razem zapro­wa­dziły Susan do sypialni i szybko ją wytarły. Babka prze­szu­kała skłę­bione w szu­fla­dach ubra­nia, znaj­du­jąc w końcu prąż­ko­waną koszulę nocną, którą Daffy nało­żyła przy­ja­ciółce przez głowę.

– Może powin­nam wezwać dok­tora Ema­nu­ela? – z nie­po­ko­jem zapy­tała star­sza pani.

Susan otwo­rzyła oczy. Roz­bie­gane myśli zaczy­nały jej się powoli z powro­tem ukła­dać w całość, jak film przed­sta­wia­jący eks­plo­du­jący samo­chód-pułapkę, pusz­czony wstecz i w zwol­nio­nym tem­pie. Odzy­skała ostrość spoj­rze­nia. Roz­po­znała sie­dzącą w nogach łóżka, uśmie­cha­jącą się do niej Daffy. Roz­po­znała babkę, spo­glą­da­jącą na nią z bez­piecz­nej odle­gło­ści przez szkła w zło­tej opra­wie, tak jakby oba­wiała się, że to, czego naba­wiła się Susan, cokol­wiek to jest, może być zaraź­liwe.

– Zemdla­łam? – zapy­tała. Zaschło jej w gar­dle. – Wyda­wało mi się, że jestem zupeł­nie gdzie indziej.

Daffy uści­snęła jej rękę.

– Już wszystko w porządku. Żyjesz. Ale powiem ci, że mnie zdrowo prze­stra­szy­łaś. Chcesz kawy?

– To byłoby wspa­niałe – przy­tak­nęła Susan.

– Zajmę się tym – oznaj­miła babka, zado­wo­lona, że ma zaję­cie nie­ma­jące nic wspól­nego z dzia­łal­no­ścią sama­ry­tań­ską. Potra­fiła bez końca nie­po­koić się wszyst­kimi swo­imi dole­gli­wo­ściami, lecz była z zasady nie­chętna temu, żeby cho­ro­wał ktoś inny. Poszła chwiej­nie do kuchni, zosta­wia­jąc drzwi otwarte.

– Wejdź pod koc – powie­działa Daffy. – Musisz się ogrzać.

– Już dobrze. Naprawdę.

– Wiesz, to musiał być szok po tym, jak widzia­łaś to ciało.

Susan pokrę­ciła głową. Włosy miała potar­gane i wil­gotne.

– Myślę, że nie tylko. Nie wiem, jak to opi­sać. Zda­wało mi się, że sły­szę czyjś głos, bar­dzo dono­śny i jakby odle­gły. Potem podró­żo­wa­łam, bar­dzo szybko, to było tak, jak­bym leciała heli­kop­te­rem czy czymś takim, tuż nad powierzch­nią morza. Lecia­łam tak szybko, że stra­ci­łam rów­no­wagę i upa­dłam. Następne, co pamię­tam, to że leża­łam już tutaj, z wami.

– Szok – zawy­ro­ko­wała Daffy. – Teraz się ogrze­jesz, a Różowa Pan­tera przy­nie­sie ci zaraz fili­żankę kawy.

Minęło ponad pół godziny, nim Susan prze­stała się trząść. Potem powoli ubrała się w zie­loną baweł­nianą koszulkę oraz w białe obci­słe spodnie i ucze­sała włosy.

– Jesteś pewna, że nie poczu­jesz się już gorzej? – dopy­ty­wała się Daffy. – Bo jeśli nie zja­wisz się na ogni­sku, nie będę ura­żona. Nie musisz.

– Ale ja chcę tam iść, Daffy. Nie jestem inwa­lidą.

– Tylko uwa­żaj na sie­bie – poin­stru­owała ją babka.

– Tak, uwa­żaj na sie­bie – powtó­rzył jak echo dzia­dek.

Wyszły z domu i w upal­nym słońcu przed­po­łu­dnia ruszyły pochy­łym pod­jaz­dem. Daffy miesz­kała o dzie­sięć minut drogi stąd, w jed­nym z nowych domów przy Jimmy Durante Boule­vard. Zwy­kle poży­czała na podobne prze­jażdżki seville swej matki, tego jed­nak ranka jej sza­nowna rodzi­cielka wyje­chała do swej kosme­tyczki w La Jolla „napro­sto­wać” sobie o następny cal skórę twa­rzy, jak to okre­ślała Daffy.

Doszły już nie­mal do skrzy­żo­wa­nia z główną szosą, gdy roz­legł się za nimi czy­sty, męski głos:

– Prze­pra­szam, czy to pani jest Susan Scza­niecka?

Susan i Daffy obró­ciły się. Był to ten sam męż­czy­zna, który sie­dział na murku przy domu dziad­ków Susan. Wysoki – wyż­szy, niż wyobra­żała to sobie Daffy – z ciem­nymi, fali­ście uło­żo­nymi wło­sami. Zdjął oku­lary i obie dziew­czyny musiały zauwa­żyć jego nie­za­prze­czalną urodę. Wąska twarz, piwne oczy, sło­wem jedna z tych nieco zabaw­nych fizjo­no­mii, które rów­no­cze­śnie pod­nie­cają i dodają swo­body w zacho­wa­niu – przy­naj­mniej wtedy, gdy jest się sie­dem­na­sto­let­nią dziew­czyną.

– Czy to nie pana widzia­łam, jak sie­dział pan na murku? – spy­tała Daffy tonem, który jed­no­znacz­nie dawał do zro­zu­mie­nia, że zanim młody męż­czy­zna zacznie z nimi roz­mowę, powi­nien przed­sta­wić swe listy uwie­rzy­tel­nia­jące.

– Jasne, że to ja. Cze­ka­łem, aż wyj­dzie­cie.

– A czemu nie zadzwo­nił pan do drzwi? – spy­tała Susan. Przy­mru­żyła jedno oko przed bla­skiem słońca.

– Nie chcia­łem po pro­stu nie­po­koić two­ich dziad­ków. Sama wiesz, jacy oni są.

Susan zmarsz­czyła brwi.

– To oczy­wi­ste, że ja wiem, ale skąd pan może to wie­dzieć?

– Na tym polega moja praca. Jestem repor­te­rem. Pro­szę, oto moja legi­ty­ma­cja. Paul Sprin­ger, „San Diego Tri­bune”.

– Naprawdę jest pan repor­te­rem? – spy­tała Daffy, zezu­jąc na papiery dzien­ni­ka­rza.

– Jasne. Czemu miał­bym ina­czej wysta­wać przed domem dziad­ków Susan?

– Może, żeby nas zgwał­cić – stwier­dziła Daffy.

– Nadzieja w twoim tonie jest zupeł­nie nie na miej­scu – skrzy­wił się Paul.

Susan oddała mu legi­ty­ma­cję.

– Czy cho­dzi panu o to, co zda­rzyło się dziś rano na plaży?

Paul spoj­rzał na nią z rezerwą.

– Po czę­ści. Nie tylko.

– Skąd się pan o tym dowie­dział? Poli­cjanci mówili, że nie dopusz­czą do tego dzien­ni­ka­rzy.

Na­dal skrzy­wiony Paul pokrę­cił głową.

– Gdyby poli­cja miała naprawdę na to spo­sób, to do prasy i tele­wi­zji nie docie­ra­łoby nic, prócz uda­nych polo­wań na nar­ko­tyki i rela­cji o suk­ce­sach dru­żyn base­bal­lo­wych.

– Tak naprawdę to na ten temat nie mam nic do powie­dze­nia – ode­zwała się Susan. – Nie widzia­łam wcale wię­cej niż inni.

– To było naprawdę prze­ra­ża­jące, prawda? – spy­tał Paul.

– Moja przy­ja­ciółka nie ma ochoty o tym roz­ma­wiać, rozu­mie pan? – wtrą­ciła się Daffy. – Czuła się przez to wszystko bar­dzo źle tego ranka. Tak więc, pozwoli pan? Idziemy teraz do domu i zamie­rzamy tam dojść.

Susan powie­działa jed­nak:

– Okay, Daffy, chodźmy. On mi nie prze­szka­dza.

– Mogę pójść z wami? – zapy­tał Paul.

Wędro­wali ku pół­noc­nej czę­ści Camino del Mar, mię­dzy sze­lesz­czą­cymi krze­wami juki, pozdra­wia­jąc od czasu do czasu gestem dłoni grupki mło­dzieży krę­cące się w pobliżu barów, hoteli i skle­pów wzdłuż ulicy. Jedna z nich zebrała się wokół volks­wa­gena gar­busa, który został dopiero co pokryty pla­mami meta­li­zo­wa­nej rubi­no­wej farby w sprayu i ozdo­biony nakre­ślo­nymi lekko posta­ciami na sur­fin­go­wych deskach oraz por­tre­tami boha­te­rów Dzi­kiego Zachodu. W powie­trzu uno­sił się silny zapach mari­hu­any zmie­szany z wonią sosno­wego płynu do opa­la­nia.

Paul wyda­wał się nie­sa­mo­wi­cie wręcz bez­po­średni i szczery, a jed­nak Susan czuła w nim coś dziw­nego, coś pra­wie nie­re­al­nego. Gdy mówił, zda­wało jej się, że jest w sta­nie prze­wi­dzieć każde jego słowo i w szcze­gólny spo­sób odnio­sła wra­że­nie, że już się kie­dyś spo­tkali. Nie mogła sobie jed­nak przy­po­mnieć kiedy. Zda­wało się, że nie muszą wcale zawie­rać zna­jo­mo­ści. Od samego początku roz­ma­wiali jak sta­rzy przy­ja­ciele.

– „Tri­bune” zamó­wiła u mnie serię spe­cjal­nych arty­ku­łów o mło­dzieży – mówił Paul. – Każdy z nich ma sku­piać się na innym aspek­cie reak­cji i innym spo­so­bie myśle­nia mło­dych ludzi. Można by to nazwać czymś w rodzaju psy­cho­ana­lizy mło­dzieży. Wygląda to wpraw­dzie dość sta­ro­mod­nie, ale myślę, że jeśli uda się to dobrze opra­co­wać, to wcale nie musi być takie straszne. Sądzę, że może być nawet dość poucza­jące.

– I chce pan napi­sać o mnie? – spy­tała Susan, bar­dziej zacie­ka­wiona niż prze­ku­piona pochleb­stwem.

– Cóż, żeby przejść od razu do rze­czy, jeden z arty­ku­łów ma doty­czyć śmierci i tego, jak z myślą o niej radzą sobie mło­dzi.

– Jak pan to rozu­mie?

– Chcę powie­dzieć, że inte­re­suje mnie, jak mło­dzi ludzie zacho­wują się w sytu­acjach, gdy tracą kogoś uko­cha­nego. Rodzi­ców, na przy­kład, jak tobie się to zda­rzyło…

– Skąd pan o tym wie?

– Prze­pra­szam. Wydało mi się, że roz­po­zna­łem twoje nazwi­sko, gdy poli­cja prze­ka­zała mi listę świad­ków tego, co zda­rzyło się dziś na plaży. Spraw­dzi­łem to w kost­nicy. Twoi rodzice zgi­nęli w wypadku samo­cho­do­wym nad jezio­rem Hod­ges, prawda?

Susan przy­tak­nęła.

– Nie sądzi­łam, że było to aż tak gło­śne – stwier­dziła nie bez gory­czy w gło­sie, cho­ciaż wie­działa, że Paul nie zamie­rzał wcale jej nie­po­koić.

– Rzecz w tym – cią­gnął Paul – że nie tylko stra­ci­łaś rodzi­ców, ale na doda­tek widzia­łaś dziś na plaży zwłoki kogoś zupeł­nie ci obcego. Mogłoby być inte­re­su­jące dla mnie porów­na­nie two­ich reak­cji na każdy z tych wypad­ków: śmierci kogoś, kogo kocha­łaś, i śmierci kogoś, kogo nawet nie zna­łaś. Chciał­bym wie­dzieć, jak naprawdę czu­łaś się wtedy i jak czu­jesz się teraz.

– Czy nie jest to przy­pad­kiem zwy­kłe wam­pi­rze­nie? – spy­tała Daffy.

– Cóż, może jest – przy­znał Paul. – I jeśli Susan nie będzie chciała mieć z tym nic wspól­nego, to pozo­sta­nie tylko tym. Ale śmierć jest czę­ścią życia i nie ma co jej od sie­bie odsu­wać. Sądzę, że inni mło­dzi ludzie, któ­rzy prze­czy­ta­liby o Susan i o tym, jak dała sobie radę ze swo­imi tra­ge­diami… No cóż, może będzie im łatwiej sta­wić czoło kło­po­tom, gdy sami spo­tkają się z czymś takim.

Daffy skrzy­wiła się.

– Dla mnie brzmi to jak absurd, jeśli wyba­czy mi pan taką uwagę.

– Nie wiem… – powie­działa Susan. – Może rze­czy­wi­ście powin­ni­śmy o tym poroz­ma­wiać.

– Może dziś wie­czo­rem? – zapro­po­no­wał Paul. – Przy­pu­śćmy, że zapro­szę cię na kola­cję na koszt gazety.

– No dobrze. Gdzie?

– Znasz „Bully’s North”? Spo­tkamy się tam o siód­mej.

Susan zgo­dziła się po chwili namy­słu.

– Okay. Pro­szę tylko pamię­tać, że muszę wró­cić do domu przed wpół do dzie­sią­tej. To waru­nek dziad­ków.

– Wiem.

Daffy zmarsz­czyła dziko brwi, przy­bie­ra­jąc wyraz twa­rzy mający na jej spo­sób wyra­żać ostrze­że­nie „bądź-ostrożna-na-Boga”. Susan jed­nak, sama nie wie­dząc czemu, w obec­no­ści Paula czuła się pew­nie i bez­piecz­nie. Nie pomy­ślała nawet o tym, by spy­tać go, skąd wie, że musi wra­cać do domu przed wpół do dzie­sią­tej.

– Zosta­wi­łem mój wóz przed hote­lem Oce­an­side. Zoba­czymy się póź­niej, dobrze?

Paul prze­szedł przez ulicę i ruszył wzdłuż Camino del Mar w kie­runku hotelu. Susan obser­wo­wała go, pod­czas gdy Daffy cze­kała tro­chę z tyłu, przy­braw­szy już prze­sad­nie scep­tyczny wyraz twa­rzy.

– Co za szal­bierz – stwier­dziła.

– Nie sądzę. – Susan nie zauwa­żyła nawet wyrazu twa­rzy, który Daffy przy­brała spe­cjal­nie dla niej.

– Nie chcesz chyba powie­dzieć, że uwie­rzy­łaś w cały ten kit o życiu i śmierci? Mój Boże, Suze, on chce tylko twego ciała, i tyle.

– Nie bądź śmieszna. On mnie nawet nie zna.

– O, nie zna? No pew­nie. Wie, jak się nazy­wasz; wie, że twoi rodzice zgi­nęli w wypadku samo­cho­do­wym; wie, że byłaś dziś rano na plaży; wie, o któ­rej powin­naś być w domu; wie nawet, że twoją ulu­bioną restau­ra­cją jest wła­śnie „Bully’s North”. I twier­dzi, że dowie­dział się two­jego nazwi­ska od glin dopiero godzinę temu. Jak zdo­łałby się dowie­dzieć tego wszyst­kiego w ciągu jed­nej tylko godziny?

Susan spoj­rzała mię­dzy budyn­kami na ocean, prze­bły­sku­jący po dru­giej stro­nie drogi jak pokru­szone dia­menty.

– Nie wiem.

– I nie obcho­dzi cię to? Sądzę, że to nie­po­ko­jące.

– Nie – odparła Susan, w głębi ducha prze­ko­nana cał­ko­wi­cie o praw­dzi­wo­ści tych słów. – Nie ma się tu czego bać. Coś jed­nak jesz­cze się zda­rzy. Coś się zmieni. Czuję to.

– Susan – rze­kła Daffy, potrzą­sa­jąc głową. – Grom praw­dzi­wej miło­ści strze­lił cię pro­sto w móż­dżek!

– Nie – powie­działa Susan z naci­skiem. – To coś waż­niej­szego niż miłość.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Night War­riors

Copy­ri­ght © Gra­ham Master­ton, 1987

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion and e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2018, 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Iza­bella Mar­ci­now­ska

Foto­gra­fia na okładce: © Chri­sto­phe Des­sa­igne/Tre­vil­lion Ima­ges

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Wojow­nicy Nocy, wyd. IV, Poznań 2018)

ISBN 978-83-8062-931-8

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer