Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
W ramach cyklu Roberta F. Barkowskiego „Na piastowskiej służbie” ‒ porywających powieści z historią w tle ‒ śledzimy losy czwórki przyjaciół, rycerzy na służbie władcy Polski Bolesława Chrobrego: Gromosława (z Lubusza), Czambora (z Gdańska), Sasa Bernarda z margrabiowskiego rodu i syna longobardzkiego księcia Benewentu Randulfa. Złączeni nierozerwalnym węzłem przyjaźni wiernie służą księciu z rodu Piastów. Obarczani niebezpiecznymi misjami przemierzają: Polskę, Niemcy, Czechy, Ruś Kijowską, Włochy, Danię, Połabie i ziemie Prusów. Ich udziałem są dramaty, miłości, bitwy, zdrady, wyzwania i tajemnice.
***
W książce „Włócznia Chrobrego” poznajemy naszych bohaterów, gdy książę Bolesław zmaga się z cesarzem i królem niemieckim Henrykiem II w wojnie o prestiż, uznanie i zdobycze terytorialne. Uczestniczą oni w bitwie w Lesie Dziadoszan, następnie wyruszają z odsieczą Kopanikowi, grodowi na Połabiu zaatakowanemu przez wojowniczych Lutyków. Splot wydarzeń wikła grupę Gromosława w wielomiesięczną pogoń za drogocennym artefaktem. Los rzuca nimi po niemieckich marchiach, grodach Połabia, wyspach duńskich i polskim pograniczu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 458
Antonius (Tuni) – rzymianin, opat klasztoru w Międzyrzeczu, bliski doradca Chrobrego
Awiko – duchowny, nadworny kapelan księcia Obodrytów Mścisława
Bolesław I Chrobry – władca Polski z dynastii Piastów. Król Polski od 1000 roku z cesarskiego nadania, koronowany i namaszczony sakramentami kościelnymi w 1025 roku
Gero – arcybiskup Magdeburga w latach 1012–1023, stronnik Henryka II
Gero II – margrabia marchii łużyckiej, skryty stronnik Chrobrego
Harald – król Danii, siostrzeniec Chrobrego, brat Kanuta Wielkiego
Henryk II – król niemiecki, od 1014 cesarz
Jarosław I Mądry – wielki książę Rusi Kijowskiej, przyrodni brat Światopełka
Kanut I Wielki – król Anglii, od 1008 roku również Danii, brat Haralda, siostrzeniec Chrobrego
Masław – rycerz i możny z Mazowsza, cześnik Mieszka II
Mieszko II Lambert – syn Chrobrego, następca polskiego tronu
Stoigniew – polski wojewoda-palatyn, bliski doradca i przyjaciel Chrobrego
Światopełk – wielki książę Rusi Kijowskiej, przyrodni brat Jarosława, zięć Chrobrego
Świętosława – królowa Danii i Szwecji, siostra Chrobrego
Thietmar – biskup Merseburga, kronikarz
Thietmar (Tiemmo) – syn Gerona II, od 1015 roku, po bitwie w Lesie Dziadoszan margrabia Marchii Łużyckiej
Wierzysława – fikcyjne imię źródłowo bezimiennej córki Chrobrego, żony Światopełka
Zygfryd (Siegfried) – saski możny, syn margrabiego Hodona, w 1015 roku, po bitwie w Lesie Dziadoszan przeszedł na stronę Chrobrego
Aelfgar – anglosaski mnich, wychowawca i nauczyciel Matyldy
Andreas – ksiądz z kapeli na dworze jarla Guttorma
Bernard (Benno) – saski rycerz, siostrzeniec margrabiego Gerona II, walczący po stronie Polaków
Bożejka – córka Srogosza
Burzysław – połabski książę z dynastii stodorańskiej, syn księcia Tęgobira, władcy Księstwa Kopanika
Chaszczol – polski zdrajca wysługujący się w Merseburgu biskupowi i Niemcom
Chwalimir – władca Spędowa, członek dynastii stodorańskiej
Czambor – polski rycerz z Gdańska, syn Stęgniewa
Dobiegniew – wielmoża rański
Dunmar – książę Ranów na Rugii
Glabunka – siostra Czambora
Gniewosz – najmłodszy brat Czambora
Gromosław (Gromo) – polski rycerz z Lubusza, syn komesa Wodzisława
Guttorm – jarl na wyspie Møn
Halldórr – syn jarla Ubbe na wyspie Ærø
Haranza – najwyższy rangą kapłan świątyni Rujewita w Charenzie na Rugii
Jaczel – najstarszy syn Przypora
Krut – dowódca oddziału Ranów w bitwie pod grodziskiem Ciemne Bagna
Lubisza – żona Wodzisława, matka Gromosława
Matylda – połabska księżniczka z dynastii stodorańskiej, córka księcia Tęgobira
Pakosz – najwyższy rangą kapłan w Radogoszczy, przewodzący radzie żerców
Przemir – polski rycerz z Krakowa
Przyboj – polski rycerz, doradca Chrobrego
Przypor – wysoki urzędnik piastowski, namiestnik podatkowy Gdańska i Pomorza Wschodniego
Radanka – wojowniczka z plemienia Wkrzanów
Randulf – longobardzki książę, syn księcia Pandulfa II z Benewentu
Reginold Ullfred – duński zbrojmistrz i kowal w Haithabu
Rościmir – polski rycerz z Sandomierza
Sławigost – połabski książę z dynastii stodorańskiej, niezależny władca Brenny, ojciec Stodora
Śmiałodarz – piastowski rycerz dowodzący obroną Niemczy
Srogosz – wysłużony piastowski wojownik pochodzący z Gniezna, opiekun włóczni św. Maurycego
Stęgniew – ojciec Czambora, zarządca gdańskiego podgrodzia
Tęgobir – połabski książę z dynastii stodorańskiej, władca Księstwa Kopanika, wierny lennik Polski
Turgel – rański wojownik
Unisław i Unibo – połabscy książęta Hobolina z dynastii stodorańskiej
Wisław – brat Czambora
Wodzisław – polski komes grodu Lubusz, ojciec Gromosława
Wojomir – połabski wojownik, wódz z plemienia Wkrzanów
Ziemutz (Siemysł) – wódz południowopołabskiego plemienia Koledziców, lennik arcybiskupa Magdeburga
Zwodzisława – siostra Gromosława
Żdaniec – polski rycerz z Kalisza
Przeglądał pobieżnie pergaminy, których zapisanie zajęło mu ostatnie kilka tygodni przymusowego pobytu w Merseburgu. Nie miał cierpliwości do utrzymania porządku i ładu, czas jednak poganiał, każdej chwili spodziewał się nadejścia gońców cesarza wzywającego na wojnę. Najwyższa pora na uporządkowanie sterty pergaminów zaścielających obszerny stół. Przysunąwszy bliżej trzyramienny świecznik zastanawiał się przez dłuższą chwilę, nadal niepewny jak zatytułować swoje dzieło, Królestwo Wieletów? Dzieje Stodorani? Wpadający przez okno podmuch lekkiego wietrzyku chwiał delikatnie płomykami świec, wątłe cienie tańczyły po pieczołowicie wykaligrafowanych literach. A może po prostu Kronika, wzorując się na księdze Thietmara? Niee, to za beznamiętnie… suchawe, nie oddaje emocji jakie zawarł w opisie historii swojego ludu… Kronika Połabia brzmi lepiej… Popiwszy czerwonego przedniego wina z biskupiej piwnicy zagłębił się w treść przedmowy:
Jesteśmy mężnym, walecznym, dumnym i podniosłym ludem. Jesteśmy liczni i potężni, na lądzie i morzu. Miasta rozległe i przebogate pobudowaliśmy, grody warowne dla wrogów niezdobyte wznieśliśmy, świątynie mocą bogów naokół promieniujące postawiliśmy. Jesteśmy ludem wielu plemion, ale tej samej tradycji, wiary, języka i korzenia. Jesteśmy Słowianami, różnie przez sąsiednie potęgi zwanymi: połabscy, nadłabscy, Stodoranie, Wieleci, Obodryci, Lutycy, Łużyczanie.
Jesteśmy głupim i naiwnym ludem. Łasi na srebro nieprzyjaciół, przekupni i podstępni. Tępi i głusi na przestrogi i przepowiednie. Mordujemy się nawzajem, zdradzamy obopólnie, dla uciechy i korzyści innych. Ulegamy chytrości okrutnych sąsiadów, depczemy wiarę przodków ulegając przed nowym, obcym bogiem.
Wytępiamy się na nasze własne życzenie, z własnej woli. Bo nie potrafimy się zjednoczyć…
Pominąwszy dalsze zdania zatrzymał się dłużej na zakończeniu:
Ja, Stodor, książęcy potomek prastarej wieleckiej dynastii, syn władcy Brenny i córki najwyższego kapłana Radogoszczy, zapisałem historię naszego ludu dla utrwalenia pamięci sławnej przeszłości a przyszłym pokoleniom ku przestrodze.
Odetchnął głęboko. Odłożywszy pergamin z wstępem zabrał się do czytania pierwszego rozdziału kroniki:
W zamierzchłej przeszłości przewrotni bogowie obdarzyli Europę czarodziejskim powabem, skazując ją na wieczne wielbicieli obleganie. Zaczęło się od Zeusa, rozpieranego niespokojnymi żądzami. W desperacji przybrał postać byka, by ją porwać i uwieść. Wielu próbowało ją później posiąść, używać jej wdzięków, ba, zapanować nad nią. Opętane zmysły kolejnych zalotników rozprzestrzeniły powaby Europy w najdalsze zakątki świata, od oceanu na zachodzie po dzikie stepy na wschodzie, od lodów północy po włoskie morze na południu. Królestwa powstawały i upadały, imperia pęczniały, by rozpłynąć się w niebycie. Władcy nie szczędzili oręża i ofiar dla uszczknięcia z jej wdzięków, niebaczni tego, że miłość mieczem i okrucieństwem wymuszona, a nieodwzajemniona, pogrąży ich w bezdennym szaleństwie. Z biegiem czasu plemiona i ludy w wojennych zmaganiach nowe królestwa pozakładały, ponownie dzieląc Europę. Niektóre na tlących się zgliszczach odchodzącej przeszłości, inne na ziemiach dotychczas barbarzyńskich. Władców poróżnionych zażartymi konfliktami łączyła w duchu wiara głoszona w imię umęczonego na krzyżu Chrystusa. Jeszcze tylko serce Europy, słowiańskie ziemie pomiędzy rzekami Łabą a Odrą zwane Połabiem, pulsują w najlepsze prastarą wiarą przodków, odrzucając z zacięciem narzucanie obcej wiary. Osiadłe tu plemiona, od wieków skłócone, z okrutnym uporem niszczą się nawzajem. A z jeszcze większą zażartością walczyły i walczą z zakusami obcych potęg…
Upił ponownie wina, przebiegając pobieżnie oczyma kolejne zdania, przy niektórych zatrzymując uwagę na dłużej, inne pomijając:
Przejdę teraz do opisu Połabia i tutejszych ludów, zacząwszy od ojczyźnianej mi Stodoranii. W kraju tym, rozłożonym w dorzeczach Szprewy i Haweli aż po Łabę, usadowiło się Księstwo Stodorańskie ze stolicą w Brennie, zwanej niegdyś Braniborem. Na północy Stodorania styka się z mocarnym księstwem Obodrytów walczących na morzach i lądzie. Mają oni bitną jazdę ciężkozbrojną, ale potrafią też na łodziach bojowych wyspy duńskie najeżdżać… Na północnym wschodzie graniczymy z Wieletami zwanymi teraz Lutykami, zrzeszającymi wiele tamtejszych plemion, między innymi Tolężan, Chyżan, Czrezpienian. Rej wśród nich wodzą najsilniejsi i obnoszący się dumnie Redarowie ze stolicą w tajemniczej Radogoszczy, gdzie świątynia przeogromna z potężnym bóstwem Swarożycem na ludy wszystkie promieniuje. Potrafią wyprowadzić do boju wiele tysięcy mężnej piechoty, najlepszej w tej części Europy, celują w łucznictwie, ale za to końmi gardzą. Powyżej Lutyków na wielkiej wyspie w morzu, zwanej przeróżnie: Rugią, Roją, Raną, panują Ranowie, plemię morskich rozbójników. Z nikim paktów nie zawierają, chyba że ich złotem i srebrem przekupić. Okrutnymi najazdami strach i zniszczenie sieją naokoło. Mają na cyplu Arkona owianą opowieściami i spływającą bogac twem świątynię Świętowita, który znaczeniem Swarożycowi Lutyków nie ustępuje… Na południe od nas mieszkają następne ludy słowiańskie podzielone na pomniejsze plemiona…
Stodor przerwał czytanie, zastygł w bezruchu ze wzrokiem wlepionym w ostatnie zdanie i zachmurzył się. Po dłuższym namyśle powstał z niewygodnego krzesła. Natarł palcami skronie, podszedł do okna, chcąc odpędzić znużenie. Uchyliwszy drewnianej zasłony, zaciągnął się kilkakrotnie głęboko świeżym nocnym powietrzem. Gdy po czasie pobudzona krew dotarła do ociężałej głowy i zdrętwiałych od siedzenia nóg, wrócił do dalszego czytania:
… Stodoranie i Lutycy z jednego pnia się wywodzą, kiedyś stanowili wielki związek wielu plemion zwanych wspólnie Wieletami. Władzę nad nimi sprawowała dynastia królewska ze stolicą we wspomnianej już Brennie. Przed ponad stu trzydziestu laty doszło do krwawego rozłamu, gdy król Liub, dążąc do umocnienia władzy, próbował stworzyć królestwo na wzór mocarnych Franków zza Łaby. Przyjął od nich na poły potajemnie przed własnym ludem religię chrześcijańską, w ślad za nim poszli możni z jego otoczenia – w zamian za pomoc militarną, potrzebną mu dla zgniecenia oporu wszechpotężnej kasty kapłanów i żerców strzegących wiary naszych przodków. W odpowiedzi kapłani wzniecili powstanie. Toczono straszliwe boje i serce Europy ponownie zalały strugi krwi. Po stronie Liuba opowiedziało się plemię niejakich Polan władane przez goplańską dynastię ze stolicą w dalekiej Mietlicy, których książę złasił się na cenne podarki. Zawiodło jednak wsparcie samych Franków, których jazda ciężkozbrojna skręciła w ostatniej chwili na Wielkie Morawy, ponieważ tamtejszy władca Świętopełk straszne im klęski zadawał. Kapłani Radogoszczy pociągnęli za sobą niemal cały wielecki lud i część możnych. Dodatkowo uzyskali niespodziewanie poparcie Obodrytów, z którymi przecież Wieleci od niepamiętnych czasów byli śmiertelnie skłóceni.
Gdy siły się zebrały, stoczono straszliwą bitwę pod grodem Lubusz niedaleko Odry, założonym niegdyś przez samego Liuba na owianych prastarą tajemnicą zgliszczach. Zacięty bój trwał z przerwami cztery dni i trzy noce. Okolice grodu zaległy tysiące poległych po obu stronach. Piątego dnia padł w boju Liub, roztrzaskany toporem obodryckiego wojownika. W zażartej walce wokół ciała księcia rozsiekani zostali wszyscy jego synowie, większość sprzyjających mu możnych i cała przyboczna drużyna. Resztki królewskiej armii poszły w rozsypkę, oddając pole walki zbuntowanym. Jedynie nadworny opiekun królewskiego potomstwa przedarł się z grupą jeźdźców na wschód do polskich szczepów, unosząc ze sobą córkę Liuba, siedemnastoletnie dziewczę imieniem Świętana, ostatniego żywego potomka stodorańskiej dynastii w linii prostej. Trafili tam jednak w piekło kolejnej wojny domowej. Niewielkie, lecz okrutnie bitne plemię Polan znad Warty wykorzystało nieobecność goplańskich sił zbrojnych wysłanych na pomoc Liubowi i roznieciło rebelię przeciwko hegemonii Goplan. Uciekinierzy ze Stodoranii przyjęci zostali gościnnie przez ród Piastów władających z Giecza Polanami i wzięli udział w walkach. Piastowie pokonali Goplan, zabili ich księcia, zniszczyli Kruszwicę i sami poczęli roztaczać panowanie nad okolicznymi plemionami. Piastowski książę imieniem Siemowit pojął za żonę Świętanę. Z racji tego książęcy ród przeklętych Piastów rości sobie odtąd niewzruszone prawo dziedzictwa do ziem wieleckich. Do naszych, moich ziem.
Królestwo Wieletów upadło, podzielone na księstwo Stodoranii ze stolicą w Brennie i federację Lutyków władającą z Radogoszczy. Obie strony wykrwawione w pamiętnej bitwie przez długie lata nie były w stanie wszcząć kolejnej wojny, jeżąc się tylko nawzajem w pogranicznych utarczkach.
Do czasu, aż na Połabie spadły dwie nawały z zewnątrz – Sasi od zachodu i Polacy od wschodu, pragnący podzielić między siebie ziemie między Łabą a Odrą. Wielki król niemiecki Otton zjednoczył plemiona germańskie od mórz na północy po Alpy, zajął Lotaryngię i połowę Włoch, rozgromił doszczętnie mężnych Madziarów. Przez cały ten czas umacniał swe władztwo między Łabą a Odrą. W swej ekspansji na wschód trafili jednak Niemcy na konkurencję. Zarówno w ciężkich bojach o Łużyce i Milsko na południu Połabia, jak i w zaciekłych walkach z Wkrzanami (plemię na zachód od Szczecina) starli się Sasi z idącą od wschodu nawałą – drapieżną dynastią Piastów. Od pamiętnej bitwy pod Lubuszem Piastowie dokonali niebywałych rzeczy. Jednocząc kolejne plemiona po tamtej stronie Odry, stworzyli w przeciągu trzech pokoleń silne państwo zwane Polską. Po czym przekroczyli Odrę, by upomnieć się o nasze ziemie i odebrać nam wolność – powołując się na wspólny język i tradycję oraz z racji wspomnianego już powyżej prawa dziedzictwa. Naprzód zajęli gród Lubusz i ziemie wokół niego, następnie przeciągnęli na swoją stronę południowe odłamy plemienia Wkrzanów. Tym samym wbili się potężnym klinem w ziemie wieleckie, na co Lutycy odpowiedzieli kontruderzeniem, pomimo że jednocześnie walczyli z naporem Niemców od zachodu. Niemcy i Polacy, starając się nie wchodzić sobie w drogę, prowadzili, każdy na swoich odcinkach, podbój połabskich ziem. Wtedy też polski władca Mieszko I sprzymierzył się z Czechami, przyjął chrześcijaństwo, pokonał Lutyków w okrutnej bitwie i zajął przebogaty Wolin. Naciskana z dwóch stron dynastia moich przodków zachowała nominalną władzę, lecz jako zniewoleni poddani cesarza. W 983 roku Stodoranie zerwali się wespół z Lutykami i Obodrytami do ogólnego powstania i wyparli cesarstwo poza Łabę. Chrześcijańskim kapłanom rozpruto brzuchy, spopielono ich świątynie i wybito wszystkie saskie garnizony. Brenna i Hobolin wróciły pod berło naszej dynastii. Od tej pory władcy Stodoranii współpracowali ściśle z Lutykami.
Lecz cesarstwo nie pogodziło się z porażką. Dla ponownego ujarzmienia nas zbratali się z Piastami. A wszystko za sprawą diablicy Theophanu, regentki na cesarskim tronie. Kobiecą dyplomacją i greckimi czarami opętała Mieszka, księcia Polaków, i przeciągnęła go na swoją stronę. Od tego czasu armie niemieckie i polskie szalały wespół po naszej krainie, oblegając wielokrotnie Brennę. W trakcie tych bojów prący niestrudzenie na zachód Piastowie wyrwali spod naszego władztwa plemię Szprewian, zająwszy ichniejszą warownię Kopanik. Pochód Piastów zatrzymała dopiero nasza twierdza w Spędowie (zwana przez Sasów Spandau) i nieustanne kontrataki Lutyków…
Przeleciał kolejne zdania skupiwszy uwagę dopiero na pergaminie opisującym wydarzenia z jego udziałem:
… Wtedy, w 984 roku, na tronie Stodoranii zasiadł mój ojciec, Sławigost. Początkowo kontynuował współpracę z Lutykami dla wspólnego odpierania niemieckich i polskich ataków. W celu zacieśnienia sojuszu pojął za żonę jedyną córkę Pakosza, najwyższego kapłana Radogoszczy, z którego to związku ja się zrodziłem. Lecz po jakimś czasie Sławigost uległ przebiegłym zabiegom Polaków. Przyjął chrześcijaństwo i rozpoczął z nimi potajemne paktowanie godząc się z utratą Kopanika. Jednocześnie wszedł w konszachty z Niemcami. W zamian za obietnicę zachowania suwerennej władzy nad Brenną wyparł się sojuszu z Lutykami i wygnał moją matkę. Ożenił się z córką saskiego margrabiego Hodona i spłodził z nią trzech synów. Rok w rok na świat przychodził kolejny brat przyrodni. Nienawidziłem ich od małego dziecka. Za poduszczeniem macochy, saskiej wiedźmy, ojciec lękając się o jej pomiot zgodził się na wydalenie mnie z Brenny i oddał do Magdeburga, niby na nauki, pod kontrolę Sasów, mocno wtedy z Polakami zaprzyjaźnionych. Tak naprawdę macocha dążyła do odsunięcia mnie od brenneńskiego dworu, chcąc zapewnić swoim synom, moim zaplutym braciom przyrodnim, dziedziczenie tronu Stodoranii. Zaślepiony i opętany jej czarami ojciec zgodził się na wszystko. Z racji mojej królewskiej krwi ojciec zobowiązał się pisemnie, że będzie łożył na moje utrzymanie, wysyłając do Magdeburga dwa razy w roku wielkie ilości srebra.
Tak spędziłem dzieciństwo i młodość w Magdeburgu, ucząc się arkanów czytania i pisania, łaciny i nauk pożytecznych. Ochrzczono mnie pod przymusem i trzymano z dala od Brenny, wierząc, że stanę się potulną owieczką. Planowano przeznaczyć mnie do wyższej kariery duchownej, przygotowując na biskupa albo opata. Lecz wygnana matka i żercy z Radogoszczy nie zapomnieli o mnie. Dzięki potajemnym kontaktom podtrzymywali we mnie ducha walki, nienawiść do Niemców i Polaków oraz żar zemsty na Sławigoście. Z czasem dojrzała we mnie myśl, przekorna wszystkim planom. Postanowiłem za wszelką cenę zdobyć władzę nad Stodoranią, i nie tylko. Zapragnąłem zapanować nad wszystkimi ziemiami Wieletów, tak jak ongiś w przeszłości moi przodkowie. Przerwałem karierę duchowną i rzuciłem się w wir życia cesarskiego dworu. Poświęciłem się intensywnym ćwiczeniom umiejętności wojennych i studiowaniu starodawnych dzieł o sztuce militarnej. Jednocześnie skrywałem przed wszystkimi swoje prawdziwe zamiary. Niemcy uważali mnie za przychylnego im słowiańskiego księcia. Najpierw cesarzowa Theophanu, a później jej syn Otton Trzeci dopuszczali mnie do narad, brałem też udział w wyprawach młodego cesarza do Włoch. Trzymałem ich świadomie w tej ułudzie. Z kolei żercy i matka wierzyli, że hodują we mnie zatwardziałego obrońcę wiary przodków, który w przyszłości stanie na czele antychrześcijańskiego powstania, odzyska Brennę i przekaże pod kontrolę Radogoszczy. Ich też zwodziłem umiejętnie potulnym posłuszeństwem. Lecz ja ułożyłem własne zamierzenia i czekałem na nadarzającą się okazję. W roku tysięcznym towarzyszyłem cesarskiemu orszakowi w pielgrzymce do Gniezna. Poznałem wtedy dokładnie Polaków. Ich potęgę militarną i przerażający pęd do podbojów…
… Lata biegły. Na początku tysiąc drugiego roku w Magdeburgu zjechali na narady możni sascy i polscy. Nie zabrakło również Sławigosta z moimi przyrodnimi braćmi, którym ojciec, w obecności mojej i wszystkich zebranych wielmożów, przekazał uroczyście dziedzictwo stodorańskiego tronu. Wtedy siła ogarniającego mnie gniewu zaślepiła mi rozum i zrzuciłem udawaną potulność. Następnego dnia popołudnia w pełni uzbrojony wtargnąłem niepostrzeżenie do kapliczki, gdzie wszyscy czterej bezbronni i na klęczkach cienkimi głosami śpiewom się oddawali. Jednego brata trzasnąłem od tyłu toporem w głowę i nie mogłem go już wyszarpnąć. Drugiemu przekłułem włócznią szyję i przygwoździłem do drewnianej ławy. Trzeciemu wbiłem miecz w płuca, gdy się na mnie podnosił i uwolniłem ostrze, odkopując martwe ciało. Na ten czas ojciec, miotający się po kaplicy niczym piskliwy szczur, przedarł się do wyjścia. Rzuciłem się za nim i zdążyłem ciąć mieczem, ale zaledwie bark mu nadszarpnąłem, tak że umknął poraniony, sącząc tryskającą z rany posoką krwi. Gdy wyskoczyłem za nim na zewnątrz, zewsząd zebrała się już gromada zbrojnych, wojownicy z drużyny Sławigosta i mnóstwo zbrojnych Sasów. Któryś dźgnął mnie włócznią nad kolanem, inny trzasnął ciężką tarczą po głowie, po czym rzucili się na mnie, związali i uwięzili w wieży. Niechybnie zgładzono by mnie okrutnie, lecz z wydaniem i wykonaniem wyroku czekano na powrót młodego cesarza Ottona z dalekich Włoch.
Stało się jednak inaczej. Otton zmarł gdzieś pod Rzymem i Niemcy pogrążyli się w zmaganiach o władzę. Gdy na tronie Ottonów zasiadł Henryk Drugi, były książę Bawarii, polski władca Bolesław, zwany ze względu na ponadludzką waleczność i hart ducha Chrobrym, sam z cesarska się obnoszący, zajął błyskawicznie Łużyce i Milsko, przyłączając je do Polski. Na krótko zdobył również Miśnię. W odpowiedzi Henryk, układy markując, dokonał nań nieudanego zamachu w Merseburgu. Skutkiem tego przyjaźń cesarstwa z Polakami obróciła się gwałtownie w bezdenną wrogość. Wybuchła trwająca do dziś wojna, która wszystkim w głowach pomieszała. Aż nie sposób tego opisać, ale spróbuję. Łużyce i Milsko stanęły twardo po stronie Polski, uznając w Bolesławie prawowitego władcę. Mało tego, większość tamtejszych garnizonów saskich złożyła mu hołd poddańczy, sascy rycerze stali się dobrowolnie jego lennikami. Natomiast Miśnia w większości opowiedziała się po stronie Henryka, niewielu tamtejszych Słowian sprzyjało Bolesławowi. W samej Saksonii część możnych i rycerstwa poparła Bolesława, niektórzy jawnie walcząc w polskich szeregach, inni potajemnie – spiskując na cesarskim dworze. A i w odległej Bawarii miał Bolesław swych zauszników. Reszta Saksonii i pozostałych prowincji cesarstwa, a w szczególności Kościół niemiecki wojskiem licznym dysponujący, stanęła twardo po stronie Henryka. Poza tym cesarz umiejętnie przeciągnął Czechów na swoją stronę, pomimo że ich książęta z Piastami więzami rodzinnymi spowinowaceni byli. Zaś Stodorania zacieśniła paktowanie z Polakami, układając przez posłów tajne plany z Bolesławem. Sławigost postawił siły zbrojne w stan pogotowia, lecz nie ważył się na oficjalne przystąpienie do wojny. Na to był za słaby. Miał jedynie trzymać w szachu cesarskie garnizony nad Łabą. W tej sytuacji przebiegły Henryk poważył się na krok, który wielkie oburzenie w chrześcijańskim świecie wywołał, ale dał mu przewagę strategiczną nad Bolesławem. Na Wielkanoc tysiąc trzeciego roku zawarł ścisły sojusz wojskowy z Lutykami, hodującymi nieustannie w sercach nienawiść zarówno do Piastów, jak i Sławigosta. Nałożył przez to skutecznie okowy na mojego ojca. W każdej chwili tysiące lutyckich wojowników groziło pogrążeniem Stodoranii w zamęcie zniszczenia. Żercom z Radogoszczy łatwo byłoby lud do rebelii w imię wiary przodków podburzyć, o tyle łatwiej, że w Stodoranii jedynie Sławigost i część możnych z dworskiego otoczenia obce ludowi chrześcijaństwo przyjęła… W Brennie nie było nawet kościoła z prawdziwego zdarzenia, jedynie skromna kaplica w książęcym zamku, a na górze naprzeciwko książęcego kasztelu nadal górował wyniosły posąg Trzygława. Niemieckolutycki sojusz zniweczył początkową przewagę Bolesława, ponieważ ciągłe zagrożenie ze strony Lutyków związało na stałe część polskich sił zbrojnych zmuszonych na okrągło strzec grodów granicznych na linii KopanikLubuszKrosnoSantok i dalej wzdłuż Odry do ujścia rzeki. Poza tym Polacy zmuszeni zostali do trzymania dodatkowych odwodów na wypadek, gdyby Lutycy ruszyli na Brennę.
Przy zawieraniu układu w Magdeburgu Lutycy zażądali od Henryka, by mnie uwolnił, na co cesarz ochoczo przystał. Musiałem tylko paść przed nim krzyżem na kamiennej posadzce i całując śmierdzące obuwie, przysiąc posłuszeństwo. Po czym ruszyłem na wojnę. Najpierw dowodziłem częścią lutyckich oddziałów w wyprawie na Pomorze po tym, jak żercy podburzyli tam lud przeciwko chrześcijaństwu. Rozbiliśmy siły panów pomorskich wiernych Piastom, zniszczyliśmy garnizony polskie, spaliliśmy kościoły i wygnaliśmy biskupa Reinberna z Kołobrzegu. Bolesław był bezsilny wobec naszej nawały, związany walkami z cesarzem na Łużycach i w Czechach. Pewnie poszlibyśmy dalej, na Gdańsk jak do tego namawiałem, jednak wodzowie skierowali siły przeciwko Lubuszowi, Kopanikowi i Brennie. Lecz Henryk zażądał obecności całej lutyckiej armii w kolejnych kampaniach przeciwko Polsce. Dwa razy zatem brałem udział w bitwach na Odrze.
Na początku lipca tysiąc piętnastego roku roku Henryk ruszył na Polskę, uderzając jednocześnie z trzech kierunków. Od południa ciągnęła armia Czechów zjednoczona z rycerstwem Bawarii. Północą sunęły siły Sasów i Lutyków pod wspólnym dowództwem księcia Bernarda. Cesarz kroczył środkiem Połabia, prowadząc osobiście potęgę militarną, jakiej Polacy jeszcze nie widzieli. Trzy armie miały się złączyć po stronie polskiej po rozbiciu linii obrony na Odrze i podążyć w kierunku Poznania. Tym razem wszyscy byli przekonani, że Bolesław zostanie w końcu zmiażdżony, a ja pewny, że ponownie wezmę udział w wyprawie na czele lutyckich zastępów. Stało się jednak inaczej, a związane to było z dalszą częścią przebiegłego planu Henryka. Po przewidywanym zniszczeniu wojsk polskich nad Odrą i połączeniu trzech wspomnianych armii, z Merseburga miało wyjść uderzenie na Stodoranię, a następnie na polskie Kopanik i Lubusz, pozbawione w tej sytuacji jakiegokolwiek wsparcia ze strony Bolesława. Zebrane w tym celu pod Merseburgiem siły składały się w niewielkiej części z rycerstwa saskiego, w większości zaś z oddziałów Słowian połabskich służących pod Niemcami. Mnie przydzielono dowodzenie operacją i dlatego już w połowie czerwca oddelegowany zostałem wraz z przyboczną i wierną mi drużyną do Merseburga pod „opiekuńcze” skrzydła biskupa Thietmara, w oczekiwaniu na wieści z frontu. Spędzam więc czas na przeglądaniu biblioteki biskupa, prowadzę z nim przewlekłe dysputy, uczony on niepomiernie, rozpocząłem pisanie niniejszej kroniki i czekam, aż nadejdzie mój czas…
Na zewnątrz, z otulonego nocną ciszą Merseburga dobiegł stukot kopyt i poszczękiwanie oręża. Stodor, wyjrzawszy przez okno na rozświetlony żagwiami dziedziniec, cofnął szybko głowę, rozpoznawszy w grupce zdrożonych jazdą zbrojnych żółte barwy cesarskie. Niedługo świt nastanie, z czym o tej porze przysyłał Henryk zbrojnych do biskupa? Na zwykłych posłańców nie wyglądają, zbytnio żelazem obleczeni. Spacerując w zamyśleniu po komnacie, rozważał wszelakie możliwości. Czyżby faktycznie cesarz rozbił Bolesława? A teraz na niego kolej zgodnie z planem ruszać na Stodoranię, Kopanik i Lubusz? Miotał się po komnacie, czując narastające podniecenie. W roztargnieniu bezwiednie przypasał do bioder miecz w pochwie pokrytej pięknymi ozdobami, nie zważając, że nadal paraduje w długawej nocnej koszuli. Raptem ciszę za murem komnaty przerwały dźwięki powolnego klapania chodaków i stukot laski. Klap, klap, stuk. Niechybnie ten przebiegły skorpion Thietmar nadchodził z nowinami. Spoza drzwi dobiegły odgłosy ożywionej sprzeczki. Dobre, wierne psy, pomyślał Stodor o dwóch wojownikach z własnej drużyny, strzegących dzień i noc jego bezpieczeństwa. Niech się Thietmar z nimi pomęczy. Zasiadłszy pospiesznie przed zawalonym księgami i stosem pergaminów stołem, krzyknął donośnie:
– Wpuście go!
Do komnaty zajrzał jeden z jego ludzi.
– Ale, wodzu…
– Co jest, biskupa od nocnej bestii nie odróżniasz?
– Tyle że kapłan przyprowadził zbrojnego, szamocze się…
– To pod pachy go i wprowadzać.
Drzwi rozwarły się na oścież, ukazując podświetloną świecami z korytarza karykaturalną postać Thietmara. Niewielkiego wzrostu, zgarbiony na prawą stronę, z wykrzywionym nosem. Na głowie wielka nocna czapa. Dwóch służących po obu stronach unosiło mu nad barkami ciężkie, wyleniałe niedźwiedzie futro. Stodor powstał, gdy za biskupem do komnaty wkroczyli jego ludzie trzymający w żelaznym uścisku ziejącego potem rycerza w bogatej, lecz pokrytej brudem kolczudze. Saski możny, znaczący jakiś.
Thietmar zamachał ręką.
– Uspokój się, Stodorze, to posłaniec od samego cesarza, burgrabia Winifred ze Strzały. Ze wspaniałymi wieściami przybywa, a i dla ciebie radosne nowiny przynosi. Wybacz to nagłe wtargnięcie… Ale co ja widzę? – zapytał, zlustrowawszy Stodora przenikliwym spojrzeniem. – Jakieś wasze barbarzyńskie sposoby na umartwianie się? Sypiasz z mieczem przypasanym do nocnej koszuli? – Po czym, nie czekając na odpowiedź, dorzucił ironicznie: – Ziół przednich naparzyć każę, dobry wywar może skutecznie nocne niepokoje ułagodzić. Słowiańskie czarownice z mojej diecezji przednią medycynę wywarzać potrafią, zaklęciami wzmocnioną.
Stodor wzruszył jedynie ramionami, lecz nie odpowiedział, obserwując czujnie Winifreda. Po chwili nakazał swoim:
– Puśćcie go wolno.
Uwolniony burgrabia Winifred opadł na ławę pod ścianą.
– Mam ruszać wedle planu na Stodoranię? Bolesław pobity? – Stodor wypytywał Winifreda bez ogródek, przywdziewając szybko ubranie.
– Nie… tak, masz ruszać, ale cesarzowi naprzeciw. – odparł Winifred.
Zdziwiony Stodor przysiadł obok niego.
– Syn Bolesława – ciągnął zmęczonym głosem Winifred – zdradliwy młody Mieszko, przyrzeczenie złamał i niezwyciężony pochód naszej armii chciał pod Krosnem nad Odrą zatrzymać, lecz cesarz pobił go sromotnie, wielu Polaków padło tam w boju, a z naszych niewielu. Cesarz chciał ruszyć dalej na Poznań, lecz z przyczyn, które wymagają jeszcze dokładnego zbadania, zawiodły oba skrzydła mające doń dołączyć. Sunący północą kontyngent wycofał się z linii dolnej Odry. Bolesław na czele jazdy drogę im zastawiał, lecz ze strachu nie poważył się na starcie. Dziwne zatem, że Bernard i Lutycy zawrócili, miast do cesarza dołączyć. Trzeba sprawie się przyjrzeć i zdrajców wyłuskać. Zawiódł również czeski książę Oldrzych prący od południa. Zdobył na Milczanach Busnic i łupów bogatych w grodzie nabrawszy, wycofał się niespodziewanie na Czechy. Cesarz postanowił zatem przerwać zwycięską kampanię i ruszył za Oldrzychem, chcąc niechybnie tego zuchwałego złodzieja za samowolę ukarać.
– Czyli najazd na Stodoranię odwołany? – dopytywał Stodor.
– Na razie tak, ale to bez znaczenia.
– Gdzie zatem znajduje się armia? – nalegał nieustępliwie Stodor.
– Podążyła naprzód na południe wzdłuż prawego brzegu Odry, zmierzając w kierunku śląskich grodów, by jak początkowo planowano, wkroczyć do Czech.
– Planowano?
– Wczoraj przybyli do Strzały gońcy prosto z frontu. Cesarz zmienił ponownie zamiar i postanowił powrócić do kraju najkrótszą, bezpośrednią drogą. – Burgrabia odsapnął, zarzucony gwałtownymi pytaniami.
Thietmar dotarł do stołu, rzucając łapczywe spojrzenie na porozrzucane pergaminy. Nie skrywając zainteresowania, pochylił się nad zapiskami Stodora i wykorzystując, że nikt nie zwraca na niego uwagi, począł je skwapliwie przeglądać.
– Zapytam raz jeszcze, gdzie jest teraz armia? – nastawał Stodor.
Winifred zlustrował go nie skrywając zniechęcenia. Wyjaśniał umęczonym głosem:
- Po tym jak Bolesław jazdę z armią syna połączył, nabrali Polacy pewności siebie. Poczęli obsadzać wszystkie brody na Odrze, by nie przepuścić naszych na tę stronę rzeki. Zuchwalcy, zamierzali naszych w potrzasku zamknąć, otoczyć i do walki wyzwać. Gdzieś w po łowie drogi między Krosnem a Głogowem nasi zwiadowcy odkryli w leśnej dziczy niestrzeżone przejście, dzięki któremu cesarz wraz armią przystąpią niebawem do przeprawy przez Odrę. Stamtąd podążą prosto na zachód, jak donieśli przybyli do Strzały gońcy, którzy jako pierwsi sforsowali rzekę.
– Cesarz zamierza poprowadzić armię pomiędzy Łużyca mi a Milskiem do Strzały, a stamtąd na Merseburg – ocenił Stodor. – Znam Połabie lepiej niż wy wszyscy Sasi razem wzięci – dodał, uprzedzając dalsze wyjaśnienia Winifreda. – Polskie grody na Łużycach nie poważą się na wypad przeciwko kilkunastotysięcznej armii, ale zanim wojsko dotrze na Łużyce, musi się przebić przez bagna i lasy ziemi Dziadoszan nad środkowym Bobrem. A Bolesław z całym polskim wojskiem depcze mu po piętach.
– Dokładnie tak. Dlatego masz natychmiast podążyć naprzeciwko cesarzowi, by znajomością terenu mu posłużyć.
– Ze wszystkimi zebranymi tu siłami?
– Nie, zabierzesz jedynie własną drużynę. Reszta ma wzmocnić obronę na Łabie na wypadek, gdyby Polacy poważyli się na kontruderzenie. Oddziały słowiańskie udadzą się do Miśni, a Sasów zabieram ze sobą do Strzały. I jeszcze jedno – uzupełnił Winifred – przygotuj się na to, że cesarz zażąda wyjaśnień co do opieszałości Lutyków i ich odstąpienia od linii Odry.
– Jestem tylko jednym z dowódców – odparł Stodor – i nic mi do rozporządzeń Radogoszczy.
W komnacie zapadła cisza, przerywana jedynie mamrotaniem Thietmara zagłębionego w czytaniu.
– Biskupie, każ wina przynieść i mięsiwa – warknął Winifred zmęczonym głosem. – Posilić się muszę, zanim w powrotną drogę wyruszę.
– Zejdź na dół do auli, tam już pozostałym jadło i napitek podają – rzekł Thietmar, nie oderwawszy wzroku od pergaminów. Burgrabia opuścił komnatę skinąwszy jedynie biskupowi na pożegnanie głową.
Thietmar przerwał czytanie, doczłapał do wygodnej ławy i spoczął w miejscu zajętym uprzednio przez burgrabiego. Służący otulili go futrem i wycofali się w zacieniony kąt komnaty.
– Taak – zagaił po chwili Thietmar – zacząłeś pisać. – Biskup wpatrywał się uważnie w zastygłe w rozmyślaniach oblicze Stodora. Nie czekając na odpowiedź, ciągnął dalej: – Ale nieporadnie i chaotycznie. Na Makrobiusza się wysilasz, a tu trzeba na wzór Lukana, to znaczy treściwie, zrozumiale. Na cóż te nieskładne tony, górnolotne alegorie? Na cóż ten patos? Pogański Zeus? Serce Europy?
– Cała kraina między Łabą a Odrą leży pośrodku Europy.
– Środkiem Europy jest moja ojczyzna Saksonia, a nie dzikością opętane słowiańskie ziemie, bez wiary w Boga, targane kłótniami plemiennych królików. Z Saksonii aura cesarska na Europę promieniuje.
– W Brennie dynastia królewska już na tronie zasiadała i z samym Karolem Wielkim się układała, gdy u was w Saksonii nierozumni barbarzyńcy w śmierdzące skóry obleczeni po lasach biegali – odparł z narastającą zaciętością Stodor.
– Nieprawda, mnich z Korbei wspomina w kronice, że w starodawnych czasach legiony Aleksandra Wielkiego w Saksonii osiadły. Z nich nasza siła i waleczność powstała – zacietrzewił się Thietmar.
– Myśl, co chcesz, biskupie. Zazdrość przez ciebie przemawia, że prawdę o przeszłości ujawniam i na piśmie utrwalam.
– Prawdę jedynie Bóg objawia, a Kościół i cesarz wśród śmiertelnych ją utrwalają – rzekł spiesznie Thietmar z naganą w głosie. Przez dłuższą chwilę milczeli obaj, taksując się nawzajem wzrokiem.
– Duma przez ciebie przemawia – podjął na nowo Thietmar, lecz bardziej ugodowym tonem. – Oczytany jesteś, bez wątpienia uczony w dziełach starodawnych, lecz daleko ci jeszcze do pisarstwa. Wyjaw mi, proszę, jakaż motywacja, causa scribendi, kieruje twym zamiarem?
– Wiesz dobrze, stary lisie, po tym, co przeczytałeś, że rozpocząłem opisywanie dziejów dynastii, z której się wywodzę, na tle losów mojej ojczyzny. A właściwie kontynuację Księgi Stodoranii, która spoczywa bezpiecznie w Brennie – odparł Stodor. – Czytałem, coś dotychczas zapisał w swoim Chroniconie. Ty się chełpisz Saksonią i Henrykiem, a ja utrwalam dumę Stodoranii i Połabia.
– Tam zaraz utrwalasz! Jeden starodawny filozof rzekł, że postarzający się mężczyźni zaczynają pisać, by niespełnione marzenia i żale do całego świata na piśmie uwiecznić.
– Pasuje do ciebie, z każdej strony Chronicona przebija rozpacz o jakieś utracone wsie i dobra twojej diecezji, wściekasz się na słowiański lud, którym zarządzasz, bo nie dają się ograbić…
– Bo to prawda, dary i srebro potajemnie do Radogoszczy ślą! Do kościoła schodzą dla chichotów, a po chatach nadal czarcie bożki strugają! – Biskup nie krył oburzenia.
– Złodzieju! Rozkraczyłeś się na zagrabionej ziemi i kradniesz, co nie twoje, w imię drewnianego krzyża. A co byś zrobił, gdyby Henryk zlikwidował merseburskie biskupstwo? Tak jak niegdyś Otto zwany Drugim? Całą Kronikę musiałbyś podrzeć i od nowa rozpocząć, Henryka z dobrodzieja zamieniłbyś w biesa przeklętego, ot taka twoja inspiracja dla panegiryków na cześć cesarza. Powiem ci więcej, bo mnie akurat fantazje nachodzą: gdyby Bolesław zajął tutejsze ziemie i powiększył twoje biskupstwo, a może zrobiłby cię nawet arcybiskupem, to co wtedy? Chronicon na nowo trzeba by pisać, Thietmar, na nowo… Bolesławowi smoczy ogon byś odjął i w zamian skrzydeł anielskich przydał, ty obłudniku.
Nie zważając na oburzenie Thietmara, Stodor podniósł się z ławy i podszedł do stołu.
– Coś jeszcze? – zapytał, zwijając pergaminy i manuskrypty. Pakował je do wora z grubej skóry z przytroczonym rzemieniem na ramię. – Chyba nie przyszedłeś, by o historiach rozważać i twoim zdzierstwie gawędzić. Czas mi w drogę, twój ukochany Henryk czeka.
– A właśnie – słodkim głosem Thietmar zmienił temat – wspomniałeś ową Księgę Stodoranii. Zdobądź ją dla mnie, a wynagrodzę srebrem sowicie.
– Nie przekupisz mnie.
– Każdego Słowianina można przekupić. Tak było zawsze i nie zmieni się nigdy.
Stodor, zajęty pakowaniem, zbył milczeniem ostatnie słowa biskupa. Dopiero gdy już przygotował wszystko do drogi, stanął przed nim i zagadnął:
– Równie dobrze każdego Niemca można przekupić, czy to srebrem i złotem, czy to innymi podarkami lub przywilejami. Nie czyni tego Bolesław z twoimi Sasami? Sam przecież o tym piszesz w swojej kronice często i gęsto. Nie przekupisz mnie srebrem, ale mam dla ciebie inną propozycję. Zapewne niedługo wojna się skończy, jeszcze jedna bitwa, dwie, może kolejna nieudana wyprawa na Polskę i w końcu Henryk zaprosi Bolesława na układy do Merseburga. Zrobisz wtedy tak: Bolesławowi podasz truciznę, a jak pocznie nocą konać w boleściach, zakradniesz się do sypialni Henryka niby dla odebrania spowiedzi, owiniesz mu różaniec naokoło szyi i zadusisz. Na tyle sił ci jeszcze starczy. Gdy merseburskie dzwony wybiją radosne dla Połabia nowiny, moi ludzie przekażą ci księgę. No jak, zawieramy układ?
Thietmar powstał z ławy, odczekał, aż służący mu nad plecami futro z niedźwiedzia uchwycą i skierował się do wyjścia. Stojąc już w otwartych drzwiach, rzekł, odwracając na wpół głowę:
– Więcej w tobie zła niż w całej hordzie diabłów, będzie jeszcze Henryk żałował układania się z Lutykami i z tobą, oj będzie. Wory srebra wam nieustannie wysyła, a jak do tej pory żadnej z tego korzyści. Własnymi drogami chadzacie, na zgrupowania się spóźniacie, w walkach zawodzicie. Sztandary czarcie nad głowami prowadzicie. Już raz nad Odrą pochód niepokonanej armii opóźniliście, teraz zaś uciekliście, planu nie dotrzymawszy. A tobie przewiduję marny koniec. Mogłeś zostać biskupem jak ja, ale wybrałeś wojaczkę. Podejrzewam, że zamiary wielkie skrywasz, wszystkim nam nieprzyjazne, nieszczęsny synu ginących plemion. Wiedzę, posiadasz i siłę, przebiegłość i odwagę, lecz ponad tym wszystkim góruje okrucieństwo i zaślepienie zemstą. Powtarzam, zginiesz marnie i nic nie zmienisz. – Po czym, nie pożegnawszy się, opuścił komnatę.
Stodor udał, że ignoruje ostatnie słowa biskupa, w duchu jednak dziękował wszelkiej opatrzności, że Thietmar nie zdążył doczytać do niebezpiecznych fragmentów kroniki, zdradzających jego zamiary. Nie miałby wyjścia jak ubić biskupa na miejscu i salwować się ucieczką z Merseburga. Podszedł do skrzyni i zajął się zbieraniem oręża. Ale w głowie mu kołatało. Toczona od trzynastu lat roku wojna pomiędzy Bolesławem a Henrykiem o wpływy na Połabiu nie zapowiadała rychłego końca. Dwaj przywódcy, podobni przebiegłym lisom, kąsali się nawzajem, obchodzili z chytrością i zastawiali przemyślne pułapki. W licznych zapasach wyostrzyli do mistrzostwa przebiegłość dyplomacji i geniusz wojenny. Bez rezultatu. Gdy cesarz przekraczał Odrę, prąc w kierunku Poznania, to wnet Chrobry najeżdżał saskie domeny nad Łabą i podchodził pod Magdeburg. Kampanie, bitwy, potyczki, oblężenia. Tak na zmianę. Chrobry umocnił się na zajętych Łużycach i nie krył apetytu na dalsze zdobycze. Za długo ta wojna trwała. Z jednej strony dobrze, że wybuchła, dobrze, że uszedł spod katowskiego miecza, że Henryk zawarł pakt z Lutykami, że żercy przyjęli go w grono dowódców. Niech się Polacy i Niemcy nawzajem wybijają, niech się wykrwawiają, aż im siły stopnieją. Pilnował, by powierzone mu lutyckie oddziały jak najmniejszych strat doznawały. Tam, gdzie trzeba, tłukł Polaków, tam, gdzie mógł, wprowadzał sprytnie Niemców w zasadzki Bolesława lub opóźniał ich marsze. Przykładowo przed dziesięciu laty, gdy Niemcy nadeszli wielką armią wraz z Lutykami i toczyli w okolicach Krosna ciężkie boje o przeprawy na Odrze. Siódmego dnia ich zwiadowcy odkryli niebroniony bród daleko poniżej grodu i bez przeszkód przeprawili na drugi brzeg sześć tysięcy wojska dla zabezpieczenia przyczółku. Rozciągnięci na długiej linii rzeki Polacy wpadli w panikę i poczęli w bezładzie wycofywać oddziały w głąb Wielkopolski. Cesarz, wtedy jeszcze tylko król, nakazał szybkie przerzucenie pozostałych wojsk na drugą stronę Odry i błyskawiczny atak na zdezorientowanych Polaków. Zapowiadał się przepiękny sukces niemieckiego oręża. Poznań i Gniezno padłyby niechybnie. I wtedy Stodor, dowodzący lutycką piechotą, sprawił, że przeprawa przeciągała się w nieskończoność. Oczywiście na tyle umiejętnie, że nikt nie mógł go o cokolwiek oskarżyć. Ale pochód Niemców został zatrzymany i ostatecznie cała kampania zakończyła się odwrotem. Czyli ten przechera biskup swoimi domysłami krążył niebezpiecznie blisko prawdy. Jednak za długo to wszystko się przeciągało i bez wymiernego rezultatu dla jego zamierzeń. Bolesław i Henryk mogli tak jeszcze latami się zmagać, nowe wojska do boju wystawiać. A jemu coraz gwałtowniej czas uciekał, przekroczył już trzydziestkę.
Teraz nadarzała się wyśmienita okazja, by wszystko przyspieszyć. Armia cesarska praktycznie w odwrocie, znękana i zniszczona dotychczasowymi bojami. W nieznanym terenie, goniona przez żądnych walki Polaków. Niech się zetrą, już jego w tym głowa, żeby do bitwy doprowadzić, niech się wytracą. Może sam cesarz zginie, może Bolesław również. Wtedy, gdy będą lizać rany, sięgnie po Połabie. Najpierw Kopanik i Lubusz, potem Brenna. Nikt mu w tym nie przeszkodzi. A gdy pociągnie za sobą wszystkie plemiona wieleckie, rozprawi się z żercami. Z nikim nie będzie dzielił władzy.
Z dziedzińca skąpanego blaskiem poranka dobiegły odgłosy głośnej krzątaniny. Winifred posilił się i zabierał właśnie Sasów do Strzały. Pewnie na podgrodziu Słowianie służący Niemcom też już ruszali w drogę na Miśnię. Stodor rozejrzał się po komnacie. Wszystko spakowane, pomyślał.
– Wydrąb! – zawołał donośnie. Do komnaty zaglądnął jeden z jego ludzi. – Ruszamy w drogę, zbieraj mi spiesznie drużynę.
– Już siodłają konie. A dokąd?
– Do kraju Dziadoszan na zachodzie Śląska. Czekaj – zawołał za nim Stodor. – Ty nie, dla ciebie mam inne zadanie. Wyznaczysz oprócz siebie jeszcze siedmiu doświadczonych ludzi. Każdy z was pogna oddzielnie w kierunku podległych mi lutyckich oddziałów. Który z was pierwszy dotrze do tych, co teraz przyczaili się gdzieś na północ od Lubusza, ma przekazać ustnie rozkaz: zbierać siły nieopodal Kopanika i czekać na sygnał ode mnie. W drogę!
Stodor rzucił z progu ostatnie spojrzenie po komnacie. Jeszcze tu wróci, może niebawem. Wtedy biada Thietmarowi i całemu Merseburgowi. Biada Sasom, Polakom, Sławigostowi i żercom. Biada im wszystkim!
Kilkunastotysięczna armia cesarska po brawurowym zwycięstwie pod Krosnem zagnała się w pogoni za uciekającym Mieszkiem w nadodrzańskie rozlewiska i wsiąkła w beznadziejne położenie. Zwycięski pochód w kierunku Poznania zamienił się raptownie w sytuację bez wyjścia. Mieszko ustępował, lecz powoli. Cofał się na kilkanaście mil, po czym ustawiał zebrane oddziały piechoty do następnego starcia. Niemcy parli uparcie naprzód, niepomni doznawanych strat, których nijak nie mogli uzupełnić. Do Mieszka zaś nieustannie ściągały kolejne zastępy wojowników. Rezerwy z Giecza i Gniezna. A także oddziały z odleglejszych prowincji: Kujaw, Mazowsza, Pomorza Gdańskiego, wysłane uprzednio na koncentrację wojsk pod Krosnem. Ze względu na szmat drogi nadchodziły dopiero teraz, uzupełniając sukcesywnie polskie szeregi. Siły piastowskiego lwiątka rosły z dnia na dzień, a niemieckie topniały. Wtedy spadł na Henryka szereg niepomyślnych wieści. Oldrzych zawrócił z wojskiem na Czechy, książę Bernard do Saksonii, a Lutycy poszli własnymi ścieżkami, prawdopodobnie na prywatne rozboje. I jak tu wyjść z matni? Na wschodzie i południowym wschodzie trzęsawiska Obry z brodami obłożonymi zasiekami, najeżonymi dziesiątkami polskich łuczników. Od północy Bolesław z całą jazdą ciężkozbrojną, uwolniony od obowiązku powstrzymywania Bernarda i Lutyków. Lada dzień połączy się z piechotą i konnymi syna, o ile już tego nie dokonał. Wtedy pocznie ich okrążać. A gdy zaciśnie pętlę, wyda walną bitwę. Widmo straszliwej zagłady zawisło nad Henrykiem. Cesarz zrozumiał, że inicjatywa strategiczna przeszła w ręce Polaków, a on sam z łowczego zamienił się w ściganą zwierzynę.
Postanowił przerwać kampanię i wycofać armię z Polski.
Przy czym przechytrzył Bolesława, udowadniając, że talent dowodzenia objawia się nie tylko wygraniem bitwy, lecz także umiejętnym jej uniknięciem. Początkowo wszyscy byli przekonani, że Henryk obierze ten sam szlak, którym przybył do Polski – przez Krosno, zgliszcza Lubuszy na błotach lasu Szprewy i Białą Górę na Magdeburg. Wszyscy, zarówno pospolite rycerstwo w niemieckim obozie, jak i całe dowództwo polskich sił zbrojnych. Wprowadzony w błąd Bolesław nakazał wzmocnienie przejść na Odrze w okolicach Krosna i skierował tam wszystkie oddziały. Tymczasem cesarz skręcił raptem na południe, udając, że podąża przez Śląsk na Czechy, by stamtąd powrócić do Merseburga. Zanim Bolesław połapał się w tym i wysłał oddziały dla zablokowania przejść wzdłuż Odry na południe od Krosna, było już za późno. Niemcy sforsowali rzekę na północ od Głogowa i wkroczyli na Śląsk. Bolesław rzucił się za nimi, przedsięwziąwszy jednocześnie środki, aby odciąć szlaki wiodące na Czechy. Niepotrzebnie, ponieważ Henryk ponownie wyprowadził go w pole. Na terenie Śląska do obozu cesarskiego zawitał z trzydziestoosobową drużyną stodorański odszczepieniec książęcej krwi imieniem Stodor, od początku wojny dowodzący jednym z większych lutyckich oddziałów. Po krótkiej naradzie z Stodorem cesarz ogłosił ponowną zmianę planu. Zamiast na Czechy armia wykonała gwałtowny zwrot na zachód i zagłębiła się w dziki i niezbadany kraj plemienia Dziadoszan. Stodor miał poprowadzić Niemców nieprzebytymi puszczami środkowego Bobru i Szprotawy, a następnie przez Łużyce prosto na Strzałę nad Łabą.
Na zachód od Bytomia Odrzańskiego armia polska zatrzymała się na kilkugodzinny postój. W wielkim książęcym namiocie od wczesnego świtu trwała ożywiona dyskusja. Bolesław Chrobry wraz z synem Mieszkiem, doradcami, duchownymi i sztabem dowódców debatowali nad skutecznym dopadnięciem Henryka.
– Nie do wiary! – Bolesław trzasnął pięścią w ławę zastawioną jadłem i napitkiem, aż gęste sosy z mis na zebranych wokół chlapnęły. – Ślizga mi się między palcami niczym ślimak czy glista. Cesarz wyblakły, ale przebiegły zeń dowódca.
– Opanuj się, władco. – Opat Antonius, zwany potocznie Tunim, wycierał zwisający mu na piersiach pokaźnych rozmiarów krzyż. – Chrystusa mi grzybami oblepiłeś. Niesłusznie Henryka do ślimaka przyrównujesz. Prędzej on do mureny podobny.
– Nie znam, zwierz jakiś? – zdziwił się władca.
– Ryba drapieżna grubości dwóch ramion i długa na nogawicę spodni – wyjaśniał opat. – W mojej ojczyźnie w morzach italskich, które wy Słowianie włoskimi zwiecie, przy dnie grasuje, pożera wszystko wokół, ale gdy trzeba, potrafi się najwęższą szparą między kamieniami prześliznąć, tak gibka i śliska.
– Tak jak nasze węgorze – zauważył palatyn Stoigniew.
– Węgorz to zajęczy bobek przy murenie. – Tuni sięgnął ręką po pęto kiełbasy.
Przez uchyloną połę namiotu zaglądnął gwardzista Bolesława.
– Książę, gońcy ze śląskich warowni przybyli. Zaprowadziliśmy ich do ognisk, by się posilili. Przed chwilą też straże z zachodniego krańca obozu doniosły o jakimś niemieckim rycerzu. Twierdzi, że wyrwał się z cesarskiego obozu z pilnymi wieściami dla ciebie, Panie.
– To jeden z moich saskich szpiegów. – Książę ożywił się, powstał i skinął na Mieszka. – Idziemy, synu. Przepytamy ich osobiście.
Po wyjściu władców zebrani rzucili się na strawy, przeczuwając, że wkrótce nastąpi ogólny wymarsz. Nie pomylili się. Przepytywanie śląskich posłańców i saskiego uciekiniera nie trwało długo. Na Śląsku doszło do spontanicznej mobilizacji ludności rozwścieczonej brutalnym zniszczeniem Bieżuńca (zwanego przez niektórych Busnic) na granicy z Milskiem i wyrżnięciem całej załogi przez armię Czechów. Garnizony w Zgorzelcu, Wrocławiu i Niemczy nie mogły powstrzymać wzburzenia ludności, a mówiąc szczerze, było im to nawet na rękę. Gdy zagony Oldrzycha po masakrze w Bieżuńcu pojawiły się na przedpolach Zgorzelca, zostały bezpardonowo zaatakowane przez rozszalałe zastępy prostych wojów. Przerażony Oldrzych uciekł z powrotem na Czechy. Oznaczało to, że Henryk na pewno nie poszedł na południe przez Śląsk. Obrał najbardziej ryzykowną opcję. Jak potwierdził saski rycerz, cesarz zagłębił się wczoraj z całą armią w kraj Dziadoszan. Kierują się prosto na zachód, na brody Bobru i Szprotawy. Podobno drogę wskazuje im jakaś niewielka grupka słowiańskich wojowników, która niedawno do nich zawitała.
– A to oznacza, że muszą przejść lasem Dziadoszańskim – zakończył Bolesław relację. – I już nam nie umkną. Rozległa i gęsta to puszcza, najeżona mokradłami. Prowadzi przez nią jeden tylko szlak, wąski i rzadko używany, niezdatny dla szybkiego pochodu tysięcy ciężkozbrojnych wojsk. Na kilka kilometrów przed rozlewiskiem Bobru lasy rozwidlają się na szereg polan i łąk, za nimi nieprzebyte bagna. Dla ich ominięcia droga urywa się tam gwałtownie i rozdziela na dwie ścieżynki. Jedna wije się na północny zachód w kierunku Łużyc, druga na południowy zachód w kierunku Milska. – Chrobry odczekał chwilę, by informacje dotarły do zebranych. – Mieszko, zacznij objaśniać nasz plan.
Ten nie zwlekał ani chwili:
– Piesze oddziały prostych wojowników zebrane spośród Dziadoszan, Bobrzan i pozostałych śląskich plemion wyruszyły już w drogę, tyle że po obu stronach przez lasy, równolegle do szlaku i kroczącej nim armii cesarskiej. Lud to bitny i zacięty, ale lekkozbrojny, mało który żelazem obleczony. Dlatego pomimo braku koni będą szybciej się poruszać niż ciężkozbrojni Niemcy, nieobeznani w terenie. Niewielu ich co prawda, około jednego tysiąca, ale mają jedynie niepostrzeżenie towarzyszyć nieprzyjacielskiemu pochodowi i szpiegować ich ruchy, a do ataku ruszą wtedy, gdy my nadejdziemy. Ja wyruszę zaraz na czele siedmiu legionów jazdy w kierunku Budziszyna, a stamtąd na Miśnię. Mam związać siły niemieckie na wypadek, gdyby z lasu Dziadoszan poszli na południe i próbowali przebić się do Miśni. Jeśli Niemcy nie pojawią się na południu, to zaatakuję Miśnię. A jeśli wyjdą z lasu Dziadoszan na północ, trafią na zebrane w armię oddziały złożone z łużyckich garnizonów, do których już pognał goniec. Resztę wojsk, całą jazdę ciężkozbrojną oraz piechotę i łuczników na koniach poprowadzi mój ojciec, kierując się bezpośrednio tropem umykających. Jeśli ich dopadnie, zanim opuszczą główny szlak, wyda im walną bitwę, wzmocniony wspomnianymi Dziadoszanami i Bobrzanami. A jak nie, to dopadnie ich, gdy będą walczyć ze mną lub z Łużyczanami. Jednym słowem, mamy ich, pytanie tylko, gdzie ich dorwiemy. Z taktycznego punktu widzenia najlepiej jeszcze na głównym szlaku, w środku lasów. Problem w tym, że mają dwa dni przewagi i trzeba ich jakoś spowolnić, przytrzymać na miejscu.
– W tym celu – głos zabrał ponownie Bolesław – wyślemy za nimi poselstwo. Pojedzie Tuni z niewielką eskortą: trzech, czterech wybranych rycerzy. Niby z propozycją układów. Mają dopaść Henryka i pod pozorem nawiązania rozmów przytrzymać go na miejscu, dając mi czas na dojście z wojskiem. Tuni obeznany jest z dworem cesarskim, ma tam licznych znajomych i zauszników, a owiewająca go aura kościelnej rangi doda poselstwu powagi i znaczenia. Mnisi z kancelarii przygotowują właśnie odpowiedni dokument do okazania Henrykowi, zawierający pustosłowia i obiecanki z mojej strony. Ważne, by cesarz wstrzymał ucieczkę. – Bolesław spojrzał na opata. – Wierzę w twoją lisią chytrość, że wykonasz zadanie. Ruszasz natychmiast, dobierz sobie tylko rycerzy.
– Wcale nie jestem zaskoczony – Tuni rozłożył dłonie – tym, że obarczasz mnie najcięższymi zadaniami, czcigodny Bolesławie. Taka już dola obcokrajowca w kraju nieokrzesanych barbarzyńców. Za nic macie mój prastary rzymski rodowód – ciągnął z udawaną powagą. – Ale osłody dodaje kropla pochwały z twych ust, władco Słowiańszczyzny. Lisia chytrość, ha! To większe uznanie niżbyś ot tak, spontanicznie trzy wsie z lasami klasztorowi w Międzyrzeczu podarował…
– Na żarty i ironie będzie czas po bitwie, również na nagrody – przerwał mu zniecierpliwiony książę. – Dobieraj sobie towarzystwo.
– Zabrałbym chętnie Randulfa, longobardzkiego rycerza z Włoch, o którym słyszałem, ale nie miałem jeszcze okazji osobiście poznać. Zna go otoczenie Henryka, a po drodze raźniej z rodakiem po włosku się poprzekomarzać.
– Randulf należy do grona przyjaciół Gromosława, syna komesa na Lubuszu i przyległych grodów – wtrącił Mieszko. – Gromosław służy w mojej drużynie od tysiąc siódmego roku. Przez te lata walk zebrał wokół siebie dobrane towarzystwo młodzieży, sami synowie wielmożów z różnych prowincji państwa, jak Czambor, Żdaniec czy Rościmir, a i zza granicy paru, jak chociażby wspomniany Randulf czy Bernard, zwany Benno, siostrzeniec margrafa Gerona Drugiego z marchii Łużyckiej. Rozprawiają już o nich przy ogniskach polowych, wieloma bitewnymi czynami się wsławili. Nie sposób ich rozdzielić, dlatego – zwrócił się do Tuniego – będziesz musiał chyba całe to towarzystwo zabrać.
– Cieszy mnie, że ludzi sobie odpowiednich dobierasz. – Bolesław podszedł do syna i objął go z czułością ramieniem. – Pamiętaj, na nich władzę oprzesz, gdy rządy po mnie przejmiesz. Ale to nie wycieczka po przygody – dodał po chwili – lecz zadanie niezwykłej wagi i pójdzie tylu, ilu wyznaczę. Czterech wystarczy, niech sobie Randulf i Gromosław dobiorą jeszcze dwóch. Oprócz tego – obrócił się w stronę Tuniego – będą wam towarzyszyć zwiadowcy Dziadoszan na zwinnych koniach. Raz, by was uchronić przed zasadzką swoich, dwa, by drogę wam wskazać w nieznanym terenie. I jeszcze jedno – przytrzymał wzrok na Srogoszu.
Zasłużony wojownik ze względu na zaawansowany wiek powinien był już zakończyć służbę i przejść na spoczynek. Ale od kilkunastu lat obarczony był szczególnym zadaniem: został strażnikiem włóczni świętego Maurycego, to znaczy jej kopii, podarowanej Bolesławowi w 1000 roku przez cesarza Ottona Trzeciego. Nosił ją wszędzie przy sobie, owiniętą w skórzaną pochwę i złożoną w drewniany futerał. Stąd towarzyszył polskiemu władcy na każdym kroku. Czyścił ją, doglądał, przed każdą bitwą wręczał Bolesławowi do ręki.
– Srogosz, wypoleruj włócznię na połysk, szczególnie ostrze, pozłacanie ma się mienić blaskiem jak słońce odbite od lodowej góry. Samemu cesarzowi moje imię na piersiach będziemy wyrzynać.
Zebrani, rechocząc głośno, poczęli zbierać się do wyjścia.
Koniec biesiadowania, czas do boju.
W prastarej podmokłej kniei zazdrośnie strzegącej mrocznych głębi łatwo się zagubić. Ledwie uchwytny wąski trakt wijący się leśną głuszą nie wzbudzał zaufania pomimo niemrawych promyków poświtania z mozołem przebijających przez korony drzew. Kilka nieopatrznych kroków wiodło na wieczne błąkanie po lasach lub groziło wciągnięciem przez upiorne grzęzawiska. Napierające zewsząd gęste palisady drzew otulonych skłębionymi chaszczami i targające wyobraźnią tajemnicze dźwięki nie napawały otuchą.
Już drugi dzień od wczorajszego ranka Tuni wraz z czterema rycerzami – Gromosławem, Randulfem, Czamborem i Bernardem – gnali bez opamiętania w pogoni za umykającą armią cesarza Henryka. Towarzyszyli im zwiadowcy Dziadoszan na gibkich koniach, świetnie obeznani z własnym terenem. Dwóch nieco przed nimi, trzech daleko w przodzie. Za dnia trop był wyraźny, skopana tysiącami końskich kopyt droga nie pozostawiała wątpliwości. Dopiero nocą ogarnęła ich panika. W smolistej ciemności tańczące płomienie żagwi zmieszały wzajem wszystkie odblaski i cienie. Musieliby zejść z koni i poruszać się pieszo bardzo powoli, z oczyma i pochodniami niemal przy ziemi, by nie pobłądzić ze szlaku i nie stracić tropu. W ten sposób mogliby gonić Niemców do samego Magdeburga. Na szczęście prowadzili ich Dziadoszanie, którzy również nocą poruszali się po lesie jak we własnej izbie. Dzięki nim nie tracili czasu i być może do południa dogonią Niemców.
Gdy poranek już na dobre rozświetlił świat, jeden ze zwiadowców zatrzymał się i odczekał, aż Tuni zrówna z nim konia.
– Przed nami wkrótce rozległe trzęsawiska. Pewnie opary gęste nad bagnami uniosło, stąd stęchłe powietrze z wiatrem już tutaj dochodzić poczyna.
– Tak niedaleko do bagien? – Tuni nie krył zaniepokojenia. – Przecież jeszcze na koniec drogi nie trafiliśmy. Czyżby Niemcy uszli w któreś z rozwidleń?
– Trudno powiedzieć, wielebny opacie, niebawem się przekonamy. A nawet gdyby… – Dziadoszanin rozejrzał się wkoło z namysłem. – Do bagien ze cztery mile, ale chyba nie są na tyle szaleni, by się tam przebijać lasem, zresztą co dalej? W rozgałęzieniach drogi muszą zwolnić, tam trzy konie obok siebie nie… – Raptem zamilkł.
Z daleka w przodzie sześć razy z rzędu dobiegło ochrypłe „kraaa”. Tuni i rycerze wpatrywali się w zwiadowcę w napięciu, oczekując dalszych wyjaśnień.
– Co jest? – spytał Gromosław.
– Zwiadowca przed nami ostrzega wronim sygnałem, że wrogowie, znaczy Sasi, nadciągają. Nic tu po nas, dalej musicie sobie sami radzić – rzekł spiesznie i ku zdumieniu wszystkich zarówno on, jak i pozostali Dziadoszanie wsiąkli błyskawicznie w ścianę lasu.
– Krucyfiks! – mamrocząc nerwowo Tuni wyplątał z rzemieni przypasany do końskiego boku drewniany krzyż pokaźnych rozmiarów. – A wy co? – rzucił pozostałym. – Miecze odwrócone na wysokość dzierżyć! Zanim nas Sasi strzałami naszpikują. – Jednocześnie lewą ręką wyjął zwinięty w rulon dokument od Bolesława.
– Sasi rzadko używają łuków. Ty, Benno – Gromosław spojrzał na przyjaciela – chowaj miecz do pochwy i zmykaj z powrotem do Bolesława, tak jak się umawialiśmy. Przekaż księciu, że dopadliśmy tylne straże Niemców jeszcze przed rozwidleniem szlaku. Poselstwo poselstwem – wyjaśnił spiesznie pozostałym – ale jak wiecie, Benno u niektórych Sasów uchodzi za zdrajcę i w zaperzeniu mogą go ubić. Dogoń Dziadoszan, będzie ci raźniej! – krzyknął jeszcze Gromosław za Bernardem popędzającym konia.
– Ja bym pomyślał, że to prawdziwa wrona kracze, a nie człowiek – obruszył się Czambor, gdy już Bernard zniknął za zakrętem drogi, którą przybyli. – Randulf, mądralo, wyczułeś naśladowanie?
– Nie wyczułem, tylko wiedziałem. Prawdziwa wrona może maksymalnie cztery razy pod rząd kraknąć.
– Magia, tfu – splunął na bok gdańszczanin.
Randulf przybrał pewny siebie wyraz twarzy: – Nauka o liczbach, Czamborze. Przed laty w walkach z Arabami na południu Włoch ojciec wziął do niewoli znanego na cały Kalifat mędrca, ibn-Musufa. Zabrał go do Benewentu i zrobił moim nauczycielem, między innymi algebry. Od niego to wiem. Ich uczeni, szukając związków natury z liczbami, próbowali ustalić mądrość zwierząt. Musuf pokazał mi przykład z wronami. Pewna wrona uwiła sobie gniazdo w niszy okiennej na samym szczycie jednej z naszych zamkowych wież. Do wieży prowadziło jedno jedyne wejście, doskonale widoczne z gniazda. Gdy do wieży wszedł strażnik i wystraszył cholernicę, ta przysiadła na koronie pobliskiego drzewa, wlepiając ślepia w drzwi. Zaledwie strażnik opuścił wieżę, natychmiast powróciła do gniazda. Po jakimś czasie do wieży weszło dwóch strażników. Wrona ponownie odleciała na drzewo. Gdy pierwszy strażnik opuścił wieżę, pozostała bez ruchu na gałęzi, strosząc jedynie pióra. Dopiero gdy drugi strażnik wyszedł, pofrunęła natychmiast do jaj. Powtórzyliśmy sytuację z trzema, a następnie z czterema strażnikami. Za każdym razem ptaszysko nie dało się zwieść i doskonale potrafiło policzyć, ilu strażników wchodzi, a ilu wychodzi. Ale gdy do wieży weszło pięciu strażników, wrona straciła rozeznanie. Jej ptasi łeb umiał liczyć tylko do czterech. Eksperyment powtórzyliśmy kilkakrotnie, dla pewności również z innymi wronami, za każdym razem z tym samym wynikiem.
– Jeżeli dwie siedzące obok siebie wrony zakraczą jednocześnie, jedna zaraz po drugiej, to można i do sześciu albo więcej policzyć. A jak wtedy Dziadoszanie odróżnią, że to dwa ptaszyska? Bo żaden arabski uczony tu nie pomoże. – Czambor nie dawał za wygraną.
– Mądrość ludowa wynikająca z obserwacji natury – odparł wyniośle Włoch.
Czambor prychnął lekceważąco: – Według mojej pomorskiej mądrości ludowej zapomnij arabskie sztuczki z liczbami.
– Nie myśl sobie, Randulfie – włączył się Gromosław – że my Arabów nie znamy. Jeszcze za Mieszka, ojca Bolesława, kupcy szlakiem handlowym z krajów arabskich przez Kijów, Przemyśl, Czerwień i Kraków na Pragę, i dalej na zachód ciągnęli. Dzięki nim dobra rzadkie i niespotykane do Gniezna napływały, zanim nam Rusy Przemyśla i Czerwienia nie zajęli. Pewnego razu stary książę uwięził całą karawanę, gdy go przebiegłe Araby na sprzedaży wielbłądów haniebnie oszukać chciały. Dopiero po latach puścił ich na wolność. A jednego z tych wielbłądów podarował małoletniemu cesarzowi Ottonowi, by się, dzieckiem wtedy jeszcze będąc, stworem nacieszył.
Z pomiędzy drzew skrywających wijącą się przed nimi drogę dobiegł tętent kopyt. Niebawem z lekkiej kurzawy wzniesionego piachu wyłonili się jeźdźcy, co najmniej trzydziestu. Nie jacyś pachołkowie czy zwykli zwiadowcy, lecz świetnie uzbrojone ciężkozbrojne rycerstwo saskie w połyskujących kolczugach, przykrytych długimi żółtoszarymi płaszczami naznaczonymi czarnymi orłami dynastii Ottonów.
Okrągłe tarcze przerzucone na plecy, pochwy z mieczami u boków. Gwardia cesarska. Szybko ich dojrzeli. Z wyciągniętymi do przodu włóczniami otoczyli koliście trwającą w bezruchu grupkę Tuniego z rycerzami. Dziwne, pomyślał Gromosław, Henryk wysyła przyboczną elitę na zwiady?
– Poselstwo od księcia Polski Bolesława do cesarza. Z propozycją układów pokojowych. – Tuni opuścił wprawdzie krzyż, ale tym energiczniej pomachiwał rolką pergaminu.
Po krótkiej dyskusji Sasi odebrali im broń i zabrali pod eskortą w kierunku, z którego przybyli, w stronę domniemanych bagien. Gdy zbliżali się do tyle razy omawianego rozwidlenia drogi, ich spojrzenia skrzyżowały się, pełne zdziwienia i niepokoju. Brak śladów kopyt zarówno na szlaku na północ, jak i na południe. Za to stratowana ziemia i połamane drzewa na wprost. Właśnie tam poprowadzili ich gwardziści. A jednak Niemcy poszli przez las prosto na zachód, w kierunku bagien. Ledwie zagłębili się między drzewa, do ich uszu doszły odgłosy narastającego harmideru: pokrzykiwania, huki rąbanych pni, wrzawa. Niebawem las, czy też raczej to, co z niego pozostało, urywał się raptownie i przed posłami otwarł się niesamowity widok. Linia lasu otaczała okręgiem wielką otwartą przestrzeń porośniętą wysokimi trawami i urozmaiconą kilkoma nieśmiałymi zagajnikami. Niczym gigantyczna podkowa stykająca około trzy mile w przodzie swą podstawą do rozległych bagien i trzęsawisk ciągnących się aż po horyzont. Niemal cała wolna przestrzeń wypełniona była namiotami, ludźmi i końmi. Mrowie ludzi, większość zajęta układaniem szerokiego drewnianego pomostu prowadzącego przez mokradła. Wyjaśniło się, dlaczego przechwycili ich gwardziści, a nie zwykli zwiadowcy, zapędzeni najwyraźniej do robót. Stało się również jasne, co zamierzał cesarz: pokonać bagna pomostem i pognać prosto na zachód.
Pewnie szeregi zamykające kolumnę armii zniszczą za sobą pomost po przejściu nim na drugą stronę. Zanim Bolesław tu nadejdzie, Henryk będzie już niemal w bezpiecznych dla niego okolicach. Zresztą, gdy Bolesław nadejdzie, stanie wobec niemożliwości dalszej gonitwy. Bagien nie sposób szybko obejść, zajęłoby to kilkanaście dni. Obojętnie, w którym kierunku podąży, na północ czy południe. A na wprost… musiałby wybudować nowy pomost. Wszystkie opcje oznaczały zbyt dużą stratę czasu, by marzyć o dopadnięciu Henryka. Chyba że Tuniemu uda się pod płaszczykiem rokowań przytrzymać cesarza na miejscu. Półtora do dwóch dni wystarczyłoby. Poza tym spieszący równolegle lasami lekkozbrojni Mieszka i okolicznych plemion musieli już razem z Niemcami tutaj dotrzeć. Zapewne przyczaili się na obu krańcach puszczy stykającej do bagien.
– Niesamowita okolica, rozległe łąki w środku dziewiczej kniei, doskonałe miejsce na warowny obóz, a nawet gród – rozważał głośno Gromosław.
– Zaś te bagna – wtrącił Randulf – mogły przed wielu laty być wielkim jeziorem lub korytem rzeki. Strategicznie świetna lokalizacja. Nie zdziwiłbym się, gdyby nasze rzymskie legiony przed stuleciami tędy maszerowały, przez Śląsk w kierunku Bałtyku. Do ciebie, Czamborze, po bursztyn.
– Twoje legiony? – Tuni się roześmiał. – Twoje? Ty longobardzki parweniuszu, gdyście przed pięcioma wiekami do Włoch wtargnęli, to nasze legiony, powtarzam nasze, już nie istniały.
Tymczasem dotarli do obozu, gdzie zaprowadzono ich do silnie strzeżonego namiotu. Niespodziewanie szybko zawitał do nich obleczony bojowym uzbrojeniem arcybiskup magdeburski Gero w towarzystwie kilku rycerzy. Bez kurtuazji Gero przeszedł do rzeczy:
– Gdzie jest Bolesław z wojskiem?
– Jesteśmy posłami, a nie więźniami na przesłuchaniu – obruszył się Tuni. – Zwyczaj nakazuje…
– Jesteście więźniami, opacie. Możesz sobie to zachować. – Gero rzucił Tuniemu odebrane uprzednio pismo od Bolesława. – Znamy się nie od dziś, ty stara liszko, chytrością obleczona. Cesarz nie wierzy ani jednemu słowu twojego władcy i nie ma zamiaru cię wysłuchiwać. Zostaniecie pod strażą, dopóki armia nie pokona bagien. Spętać! – zakrzyknął do strażników.
Sprawnie owinięto ich sznurami od stóp po ramiona i rzucono pojedynczo na ziemię. Dodatkowo przymocowano każdego łańcuchem do powbijanych w namiocie masywnych kołków, wykluczając możliwość przetaczania się i zbliżenia nawzajem.
– Tośmy się spisali – wysapał Czambor, gdy zostali sami. – Uciekną, zanim nasi tu dotrą. A jeszcze łby nam zetną lub nas na gałęziach powieszą.
– Do południa jeszcze daleko, od dwóch dni i nocy gnamy nieustannie za Niemcami. – Randulf zawiesił głos. – Na dobrą sprawę, to od bitwy pod Krosnem nie było czasu na porządne wyspanie się, ciągle w drodze, ucieczka, potyczki, gonitwa… Radzę wszystkim przymknąć oka i wypocząć. Z nadejściem nocy może wiele się zmienić.
– Masz jakiś plan? – spytał Gromosław.
– Nie mam, ale przecież po lasach wokół czatują miejscowi razem z wysłanymi przodem wojownikami Mieszka. Benno też zapewne o nas doniósł.
Bez dalszych dyskusji wszyscy niebawem pozapadali w głęboki sen. Bardzo głęboki, pomimo więzów i niewygody, i tyleż pokrzepiający. I pewnie pospaliby do następnego dnia, gdyby nie nagłe ożywienie w niemieckim obozie, powstałe zanim jeszcze dzień począł na dobre chylić się ku końcowi.
Harmider niesłychany, okrzyki rozkazów i ponagleń zmieszane z rżeniem koni wybiły ich ze snu. Jak się okazało, niespodziewane poruszenie Niemców wywołały przygotowania do wieczornej uczty. Uroczystej, dla całego wojska. Cesarz nakazał, by przy żadnym ognisku nie zabrakło jadła i napitku. Gromosław nie musiał nawet zbytnio molestować stojących na zewnątrz strażników, by wywiedzieć się przyczyny radosnego nastroju w obozie. Budowa pomostu dobiegła końca i nic nie stało na przeszkodzie, by za dzień, góra dwa armia rozpoczęła forsowanie bagien suchą nogą. Nareszcie opuszczą niegościnną, wrogą polską ziemię, pełną czyhających zewsząd niebezpieczeństw. Powrócą do ojczyzny, co prawda bez łupów, ale niepobici. Czyż to nie wspaniały powód do świętowania? Wygrali przecież wielką bitwę pod Krosnem i wygraliby całą kampanię, gdyby oba skrzydła nie zawiodły. Z każdym wypitym trunkiem i kawałem pochłoniętego mięsiwa nastroje biesiadujących nabierały rozmachu, deprymując siłą rzeczy uwięzioną grupę Tuniego. Gdzieś w pobliżu ich namiotu rozbrzmiał ochrypły śpiew, podchwycony zaraz następnymi głosami:
Miecze, włócznie i topory,
Bolesławie, szykuj się,
nauczymy cię pokory
i zniszczymy plemię twe.
Bohaterski saski oręż
kroczy naprzód w polskiej krwi.
Zdobędziemy Poznań, Gniezno,
policzone Piastów dni…1
– Ale mają odwagę, gbury! – wykrzyknął Tuni. – Typowe dla Sasów, typowe. Nie róbcie mi tu przygnębionych grymasów i nie szamotać się w więzach. – Rozejrzał się po pozostałych. – Otuchy sobie dodają po klęsce kampanii. A poza tym wasze przyśpiewki nie lepsze, a nawet jeszcze bardziej butne, a na dokładkę w większości pogańskie.
– Gdyby Bolesław na czas doszedł, toby im nastroje jeszcze bardziej poprawił. A tak… śpiewają sobie bezkarnie, obżerają się i spijają… Jeszcze im przypomnimy bezczelne słowa – obruszył się Gromosław.
– Przygnębienie nic tu nie pomoże, Gromosławie. Randulf dobrze radził odczekać do nocy, to i zobaczymy, co się wydarzy. Opowiedzcie coś o sobie i pozostałych. Nie miałem dotąd zbyt licznych okazji na pogawędki z rycerzami Mieszka, a zaciekawiło mnie, jak was w namiocie wychwalał. – Tuni najwyraźniej próbował odpędzić złe nastroje.
Tym sposobem dla zabicia czasu, oderwania myśli od gwaru przy ogniskach i dla zaspokojenia ciekawości opata zagłębili się w wynurzeniach.
Rozpoczął Gromosław, sięgając opowieścią w czasy, gdy Polska wspólnie z Niemcami najeżdżała Połabie. Jego ród pochodził spod Poznania. Ojciec Wodzisław służył jeszcze w przybocznej drużynie Mieszka Pierwszego, ojca Bolesława, i brał wielokrotnie udział w wyprawach zbrojnych, kilkakrotnie na Połabie czy przy odbijaniu Śląska i Krakowa z rąk czeskich. Odznaczył się w zdobywaniu Kopanika w 991 roku. W tym samym roku zasłonił własnym ciałem słaniającego się ze starości księcia, gdy w trakcie oblężenia Brenny podstępni Lutycy zasypali ich gradem strzał z wysokości wałów. Któryś z pocisków nadszarpnął szyję Mieszka, okrutnie go raniąc, ale na szczęście nie okazał się zatruty. Reszta strzał utkwiła w Wodzisławie, głównie w tarczy i grubym skórzanym kaftanie nabijanym żelaznymi płytkami. Niestety, jedna przebiła mu dłoń dzierżącą miecz i rozorała ją straszliwie. Gdy w impulsie bólu spiął konia i zakręcił nim, trafił go celnie miotnięty oszczep, który po przebiciu uda przykuł go do boku oszalałego zwierzęcia. Mieszko nie zapomniał o ofiarnym poświęceniu ciężko rannego drużynnika i jeszcze w trakcie odwrotu spod Brenny, gdy dotarli do Lubusza, mianował go namiestnikiem rzeczonego grodu i włodarzem przyległych ziem plemienia Lubuszan. Zasługi zasługami, ale w samym wywyższeniu Wodzisława dopomógł zbieg trzech pomyślnych okoliczności. Pierwszą była niedawna śmierć dotychczasowego pana na Lubuszu, Stępora, notabene dalekiego kuzyna Mieszka. Stępor nie pozostawił potomków oprócz córki w dorodnym wieku, imieniem Lubisza. Co okazało się drugą z nadmienionych okoliczności: zaledwie po jednym dniu i nocy pobytu w grodzie Wodzisław i Lubisza zakochali się w sobie bezgranicznie. Tym samym przypieczętowali plan Mieszka. Po ich ślubie Wodzisław objął powierzone mu stanowisko. Już niebawem z ich właśnie związku na początku 992 roku zrodził się Gromosław. Ostatnim przyczynkiem sprzyjającym takiemu obrotowi wydarzeń były zmiany zachodzące od jakiegoś czasu w wewnętrznych strukturach politycznych monarchii piastowskiej. Za bezpośrednich przodków Mieszka, od pradziada do ojca, wszystkie stanowiska zarządu grodami, terytoriami i ziemiami rozdzielane były jedynie i wyłącznie w obrębie licznego piastowskiego rodu, którego obfitość nie powinna dziwić: pradziad Mieszka miał dwadzieścia cztery żony lub nałożnice, dziad dwadzieścia siedem, ojciec dwanaście. Sam Mieszko, zanim przyjął chrzest, współżył z siedmioma pogańskimi kobietami. Rzeczone żony zdobywali sobie jurni Piastowie, poślubiając księżniczki podbijanych kolejno plemion i córki władców poszczególnych zdobywanych grodów. Łatwo sobie zatem wyobrazić, jak w szybkim tempie dynastia obrodziła mrowiem synów, współbraci, wujów i kuzynów. A ponieważ prawem ustanowionym już przez Siemowita w każdej generacji wyłącznie jeden jedyny potomek był wyznaczony na dziedziczenie tronu władczego nad całym państwem, siłą rzeczy pozostałą piastowską hordę umieszczano na wspomnianych stanowiskach. Przykładem Czcibor, brat Mieszka, piastujący namiestnictwo nad grodem i ziemiami wokół Cedyni. Cała ta skutecznie spleciona siatka piastowskich zarządców poczęła się gwałtownie rwać po 965 roku, z chwilą, gdy Mieszko poślubił pierwszą chrześcijańską żonę, Dobrawę z Pragi. Nowa małżonka w bezlitosny sposób wygnała pogańskie konkurentki i przerwała raz na zawsze dotychczasowy piastowski tryb bujnego rozmnażania się. A po ponad dwudziestu pięciu latach od tej zmiany szeregi piastowskiego rodu przerzedziły się, i to znacznie. Naturalna śmierć, a głównie liczne boje zrobiły swoje. I raptem poczęło stopniowo brakować uzupełnienia wywodzącego się z piastowskiej krwi. Oczywiście struktura władzy książęcej, dynastycznej, nie była tym rozwojem sytuacji naruszona, Bolesław dziedziczył po ojcu, po nim tron obejmie Mieszko młodszy, zwany Drugim. Ale w strukturach administracyjnych następowała gwałtowna przemiana. Już Mieszko Pierwszy w drugim okresie swych rządów, a teraz Bolesław zmuszeni byli do powierzania naczelnictwa grodów czy namiestnictwa prowincji wybranym polskim rycerzom lub lojalnym wielmożom.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Słowa pieśni wojennej pochodzą od autora powieści. [wróć]
