Wiem, kiedy umrzesz - Robert J. Szmidt - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Wiem, kiedy umrzesz ebook i audiobook

Robert J. Szmidt

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

184 osoby interesują się tą książką

Opis

Złoczyn, wbrew nadanej w średniowieczu nazwie, to jedno z najspokojniejszych miasteczek leżących na styku Górnego Śląska i Zagłębia. Najczęstszą przyczyną nienaturalnych zgonów w tej okolicy są wypadki drogowe. Zabójstwa, tyleż trywialne co bezsensowne, zdarzają się raz na kilka lat, a ich sprawcy – przemocowi mężowie albo uczestnicy libacji – szybko trafiają za kratki.

Nikt nie przypuszczał, że właśnie tutaj, w tym urokliwym miasteczku, może działać jeden z najokrutniejszych i najbezwzględniejszych seryjnych morderców, jakich znała Polska, a nawet świat. Przypadkowe odkrycie poczynione przez stróżów porządku w miejscu, gdzie doszło do zgonu po przedawkowaniu narkotyków, sprawia, że Złoczyn trafia na usta wszystkich. Choć sprawa, zdaniem prowadzących ją policjantów, wydaje się banalnie prosta, pojawia się coraz więcej wątpliwości, a kolejne tropy prowadzą w najmniej spodziewanym kierunku…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 291

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 40 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Agata Góral

Oceny
3,9 (15 ocen)
8
2
2
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NMLD06

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam 🙂
00
Ina57

Nie polecam

gdzie koniec..
00
Grandezja

Z braku laku…

za dużo wulgaryzmów, dobry kryminał nie musi mieć w jednym zdaniu kilku wrednych słów aby był ciekawy
00
Stelka
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Mroczna, ale dobra. Ślązakom odradzam słuchanie audiobooka, bo uszy bolą, kiedy lektorka czyta dialogi napisane ślůnskom godkom.
00



Prolog

Tym razem Anita wypływała na powierzchnię snu z większym trudem niż zazwyczaj, jakby… jakby…

…jakby znów ją odurzono?

Wzdrygnęła się gwałtownie, wspominając pierwsze chwile pobytu w piekle, bo jak inaczej nazwać ciasną, cuchnącą potem i ekskrementami norę ukrytą w wiecznym, bezkresnym mroku, gdzie pojęcia takie, jak czas i przestrzeń, przestają mieć sens. Wtedy też czuła słony posmak w ustach i miała wrażenie, że jej czaszkę wypełnia tłumiący myśli kłąb szmat.

Pogubiła się w rachunkach, ile razy już się budziła, gdy do jej uszu dobiegał głośny stukot, z jakim na podłodze celi lądowała połówka czerstwego chleba i równie twarde bulwiaste warzywo kształtu i wielkości zaciśniętej pięści o odrażającym, gorzkawym smaku, którego wcześniej nie znała.

Ten głuchy łomot wyrywał ją ze snu każdego ranka, uznała bowiem arbitralnie, że hałas oznacza każdorazowo początek nowego dnia. Tutaj, na dnie ostatniego kręgu piekieł, czas był pojęciem względnym – prócz pory karmienia nie istniał żaden inny sposób mierzenia jego upływu. Poza tym słyszała wyłącznie jęki dochodzące z sąsiedniej celi.

Nie poznała imienia dziewczyny czy też kobiety, która tam siedziała. Kiedy obudziła się tu po raz pierwszy, tamta była już zbyt szalona, by mogła wydać z siebie choć jeden artykułowany dźwięk. Bóg świadkiem, że Anita próbowała nawiązać kontakt z towarzyszką niedoli, ale odpowiedź na każde pytanie czy błaganie wyglądała identycznie. Przeciągły jęk, przechodzący w gardłowy charkot albo skowyt. Odgłos tak przerażający, że nawet teraz, na samo jego wspomnienie, przeszywał ją zimny dreszcz.

Po tygodniu, a w każdym razie po siódmym karmieniu, nieznana z imienia towarzyszka nagle umilkła. Było to wtedy, gdy… Pamiętała, że tamtego ranka zbudziła się podobnie oszołomiona jak pierwszego dnia, przez co nie od razu zwróciła uwagę na brak reakcji sąsiadki. Kontynuowała próby nawiązania kontaktu, choć wiedziała, że spełzną na niczym. Wychodziła jednak z założenia, że najdziksze skowyty są lepsze od trwającej całymi dniami ciszy, która przyprawia stopniowo o obłęd. Tak, zaczynała się obawiać, że pozostawiona sama sobie prędzej czy później skończy jak tamta. Stoczy się w bezdenną otchłań szaleństwa i uwięźnie w nim na zawsze.

Tamtego dnia, nawołując wariatkę do utraty tchu, przeoczyła zduszony warkot, który dobiegał skądś z mroku, niby bliski, lecz zarazem tak odległy. Wyłowiła go dopiero po pewnym czasie, gdy krew przestała pulsować jej w uszach z ogłuszającym łomotem; kiedy dotarła do niej bolesna prawda, że odtąd będzie tkwiła tu samotnie. Dźwięk był ledwie wychwytywalny, mechaniczny, jakby gdzieś za ścianą albo dwiema pracowała maszyna. Poczuła nadzieję. Wsłuchała się w miarowy odgłos, chłonęła go całą sobą, a w końcu załkała, ponieważ – zda się eony później – ucichł, na powrót zatapiając ciemnicę w kompletnej głuszy.

Anita nie miała pojęcia, gdzie jest i za jakie grzechy tutaj trafiła. Pamiętała za to doskonale ostatni wieczór normalnego życia. Roześmiane twarze otaczających ją ludzi, w dużej mierze obcych, ale równie wolnych jak ona, tych, do których się przyłączyła długo po ucieczce z domu. W uszach pulsował jej znów łomot basów rozsiewanych przez boomboxa, owiewał ją ożywczy chłód wiatru, tego samego, który miotał płomieniami w niewielkim ognisku, spowijając wszystko wokół kłębami gryzącego w oczy dymu. Bawili się beztrosko, nie dbając o nic, upojeni tanim alkoholem wzmacnianym pseudoprochami. Oddaliła się od pozostałych tylko na chwilę, za potrzebą. Poczucie narastającej w pęcherzu ulgi było ostatnim, co zapamiętała.

Obrazy te były w jej umyśle wciąż tak żywe i wyraźne, jakby oglądała dobrze sobie znany film. Czepiała się ich jak tonący brzytwy, wracała do nich z uporem godnym lepszej sprawy, byle tylko odsunąć od siebie nieprzeniknioną ciemność i grobową ciszę.

Kuląc się na posłaniu, usiłowała zrozumieć, dlaczego ponownie ją otumaniono. Niestety żadne sensowne wyjaśnienie nie przychodziło jej do głowy. Gdy nieco później sprawdziła celę, wspierając się zmysłem węchu, odkryła, że w pomieszczeniu nic się nie zmieniło. Zrezygnowana położyła się z powrotem, nadal mocno zaciskając powieki. W smolistym mroku, który otaczał ją od tak dawna, wzrok na nic się nie zdawał. Od ponad trzydziestu dni Anita poruszała się po omacku, jak robią to niewidomi. Opuszki palców stały się jej oczami, których teraz miała więcej niż pająk…

Wzdrygnęła się potężnie i natychmiast podciągnęła kolana pod brodę. Myśl o tym, ile robali kłębi się wokół niej, mroziła ją do szpiku kości, zwłaszcza na początku, lecz nawet teraz, tak długo po uwięzieniu, jej przedramiona pokrywały się gęsią skórką, a włoski na karku stawały karnie dęba, ilekroć sięgała do pokrytego stalową blachą wgłębienia, w którym lądował z hukiem skromny posiłek. Nigdy nie była pewna, czy nie trafi na coś więcej niż tylko szorstka skórka dwu- bądź nawet trzydniowego pieczywa lub chłodna w dotyku gładź gorzkiego paskudztwa.

Łapczywie przygarnęła oczyszczony nerwowymi ruchami chleb, warzywo zostawiając na potem, następnie zaś potrząsnęła głową, by pozbyć się uczucia ciężkości, dziwnie podobnego do tego, które towarzyszyło jej w pierwszych chwilach uwięzienia. Nic to nie pomogło, ale Anitę tknęła kolejna myśl.

Oprawca nie odurzył mnie bez ważnego powodu. Poprzednio zrobił to, żebym nie była świadkiem usunięcia wariatki…

Rozwarła z wolna powieki. Chleb, tulony do piersi jak największy skarb, potoczył się na posadzkę. O dziwo nie otaczały jej egipskie ciemności. Zza krat sączył się błękitnawy blask, jakby przed celą obok paliły się lampy. Światło było zbyt słabe, aby mogła dostrzec coś więcej, lecz w jej obecnym świecie znaczyło naprawdę wiele. Na tle wątłej jasności rysowały się ciemne linie prętów i płaskowników.

Znowu widziała!

Anita zerwała się z posłania i podpełzła do chropowatych stalowych prętów, w które wtulała twarz ze sto razy, wołając do zachrypnięcia o pomoc albo złorzecząc temu, kto zafundował jej te przerażające tortury.

– Jest tam kto? – wycharczała, lecz nie uzyskała żadnej odpowiedzi.

Mimo to nadzieja odżyła. Światło… Szybko się domyśliła, co może oznaczać. Serce zabiło jej mocniej.

Do piekła trafiła kolejna zbłąkana dusza.

* * *

Daria dławiła się gęstą wydzieliną, która spływała bardzo wolno w głąb jej przełyku. Odchrząknęła mechanicznie raz i drugi, próbując oczyścić gardło. Niewiele to pomogło, ale towarzyszący tej czynności ruch głowy – wcale nie tak raptowny – wywołał oczekiwany paroksyzm bólu. Tym zawsze się kończyło, przynajmniej w jej przypadku, zbyt długie wdychanie oparów butaprenu czy innego syfu, który udało się skołować Marasowi. Uwielbiała błogi stan, w jaki wprowadzały ją środki odurzające, choć dobrze wiedziała, jak wysoką cenę przyjdzie jej zapłacić za ich używanie.

Jebać to! Była gotowa zapłacić znacznie więcej, byle wynurzyć się z przepastnego morza gówna, w które wpadła rok wcześniej, byle zapomnieć o schrzanionym na własną prośbę życiu, o marnej egzystencji w obskurnych zaułkach obcego miasta, bez przyszłości, bez perspektyw, o wegetacji z dnia na dzień, od dania dupy do zrobienia laski jakiemuś oblechowi, bo jedynie w taki sposób mogła zarobić na „okruchy szczęścia”, jak nazywała najtańsze i najbardziej toksyczne prochy.

– Słyszysz mnie?

Skrzywiła się, gdy skądś dobiegł ledwie zrozumiały, chrapliwy głos. Głowa zabolała ją mocniej niż przed chwilą. Ilekroć była na kacu, każdy dźwięk uderzał w nią z siłą kowalskiego młota.

– Spierdalaj… – wysyczała nienawistnym tonem.

W nowym życiu kryła się za tarczą hardości i często rzucanych wulgaryzmów, do których przywykła z czasem do tego stopnia, że nie umiała się już wysławiać w inny sposób. To zazwyczaj wystarczało, by pozbyć się śmieci żebrzących o resztki. Niestety ta akurat sucz nie zamierzała odpuścić.

– Jesteś tam! – wrzasnęła znowu, sprowadzając na Darię falę totalnego cierpienia.

– Zamknij jebaną mordę, parszywa kurwo – odwarknęła z najwyższym trudem, gdy oślepiająca biel ustąpiła w końcu sprzed jej oczu. – I wypierdalaj! Nic mi, kurwa, nie zostało. Nic!

Ucieszyła się, gdy zapadła cisza, ale radość nie trwała długo.

– Boże, ty nic nie rozumiesz… – Następne słowa, choć nie takie głośne, nadal sprawiały jej ból.

Daria zaczerpnęła ostrożnie tchu. Kiedy sama się odzywała, cierpienie było tylko odrobinę mniejsze.

– Zamknij się, kurwa, bo ci z pizdy wiatrak zrobię!

Poskutkowało. Cisza była taka kojąca. Mogła się nią otulić jak kocem. Mogła w niej utonąć i zasnąć, by przeczekać najgorsze. Powrót do rzeczywistości zdawał się za każdym razem dłuższy, ale czy to ważne, skoro wyrywała się z labiryntu cuchnących piwnic i tańczyła po niebie, lekka jak piórko, piękna jak…

– Odezwij się, proszę. Nie masz za wiele czasu.

Zawyłaby ze złości, gdyby napastliwe dźwięki nie wyzuły jej ze wszystkich sił. Zamiast tego odetchnęła tylko kilkakrotnie, najgłębiej, jak umiała, czekając, aż kolejna fala dojmującego bólu opadnie.

– Jeszcze słowo, a ci jebnę – wyszeptała.

– Nie dasz rady… – Odpowiedź była dziwnie cicha, lecz po niej nastąpił trudny do zniesienia histeryczny śmiech.

Prosisz, kurwa, masz, pomyślała Daria, przetaczając się bardzo powoli na bok, aż zwróciła się twarzą do posłania. Przez chwilę pozostawała w pozycji na czworaka, dysząc ciężko i czekając, aż świat przestanie wirować, po czym uklęknęła i ostrożnie rozejrzała się wokół. Coś jej nie pasowało. Piwnica kamienicy do wyburzenia, w której zamelinowali się trzy dni temu z Marasem i paroma innymi kutasiarami, była o wiele bardziej zagracona i brudna, choć tutaj też cuchnęło niezgorzej. Zniknęły jednak wszystkie rupiecie, w kącie nie było kupki nie tyle węgla, ile miału, a ze ścian wymiotło półki pełne zakutanego w pajęczyny szmelcu.

Kibel?

Zmrużyła oczy, gdy jej wzrok padł na stojący w rogu metalowy sedes połączony na stałe z maleńką, również stalową umywalką.

Jak w jebanym pierdlu, stwierdziła w duchu, przypominając sobie opowieści snute przez z rzadka trafiających do jej paczki garusów, równie nieprzystosowanych do okrutnej rzeczywistości jak ona.

Tknięta tą myślą, odwróciła lekko głowę, by spojrzeć w kierunku źródła światła, które co ciekawe, nie mieściło się na suficie tej klitki, tylko padało pod ostrym kątem skądś z zewnątrz. Prychnęła z odrazą na widok grubych krat blokujących jedyne wyjście z klaustrofobicznie ciasnego pomieszczenia o wymiarach dwa metry na półtora, gdzie prócz rzeczonego kibla miała do dyspozycji wyłącznie brudny materac, na którym wciąż klęczała.

To, kurwa, nie jest jebane miejsce, w którym się zamelinowaliśmy wczoraj.

– Co jest… – wymamrotała, próbując posklejać w sensowną całość rejestrowane obrazy.

Areszt to też nie był, miała tego pewność, bo psy nieraz ją zgarniały z ulicy, a czasem, jeśli sprzyjało jej szczęście, załapywała się nawet na nockę w celi. Przy miejscówkach, w których egzystowała na co dzień, paka była dla niej niczym pobyt w SPA; lodowate bicze wodne, wcale nie tak czerstwy chleb posmarowany dżemem albo smalcem, kawa zbożowa. Za coś takiego warto było zebrać solidny wpierdol.

Psy ani razu nie wpadły na to, że posługuje się dowodem jakiejś durnej cipy, którą wyjebali z bidula za pełnoletność. Tamta skończyła jakiś czas temu w kanale. Którejś upojnej nocy wypiła za dużo i zadławiła się własnymi rzygami. Były podobne, może nie za bardzo, ale na tyle, by oszukać skurwieli patrzących na niewyraźne zdjęcie. Co ważniejsze, starty nieludzko kawałek plastiku czynił Darię w ich oczach osobą pełnoletnią.

Ponownie obrzuciła wzrokiem mikre pomieszczenie.

Nie, kurwa, to na pewno nie jebana cela.

Było tu za ciasno i za brudno jak na zaplecze któregoś z gliwickich komisariatów. Coś jeszcze, choć nie od razu, rzuciło jej się w oczy – brak okna. Wszędzie, gdzie dotąd siedziała, znajdował się choć zakratowany lufcik, przez który mogła zobaczyć skrawek nieba. Tutaj otaczał ją z pięciu stron lity beton, szary jak jej życie. Żadnych kafelków na podłodze, zero farby na poznaczonych krechami szalunku ścianach.

Podejrzane.

Nie wstając z czworaków, podczołgała się do kraty. Spróbowała nią poruszyć, ale cholerstwo nawet nie drgnęło. Naparła mocniej, z tym samym jednak skutkiem. Z doświadczenia wiedziała, że człowiek, zwłaszcza tak wychudzony jak ona, przeciśnie się przez każdy otwór, w którym zmieści się jego głowa, lecz ten, kto ją tutaj zamknął, także był tego świadom. Pionowe pręty grubsze od jej kciuka oddzielało od siebie nie więcej niż piętnaście centymetrów mrocznej pustki, a biegnących poziomo płaskowników zliczyła aż osiem.

– Bawi cię to, kurwa? – syknęła, przywierając policzkiem do zimnego metalu.

Tym razem ból, który ją dziabnął znienacka, był lżejszy, przypominał raczej ćmienie psującego się zęba niż atak migreny.

– Ani trochę – odparła niewidoczna sucz. – Ciebie też przestanie, kiedy zrozumiesz, gdzie się znalazłaś i co cię czeka.

– Co ty pierdolisz? – Daria była wciąż zbyt otępiała, by zrozumieć, co się do niej mówi.

W jej świecie porozumiewano się najczęściej monosylabami: no, hę, mhm. Obowiązkowo z „przecinkami”. Szczególnie jeśli chodziło o kogoś obcego, jak ta durna cipa, która ją tutaj zamknęła. Daria już otwierała usta, by dać upust narastającej irytacji, ale kutasiara zdążyła ją uprzedzić.

Pośpiesznie, jakby się obawiała, że nie zostało im wiele czasu na rozmowę, rzuciła:

– Mnie też tutaj zamknął.

Tak zwięzła informacja przedarła się przez mgłę spowijającą zwoje Darii.

– Co? Kto? – zabełkotała.

– Nie wiem, naprawdę nie wiem – usłyszała w odpowiedzi. Rozmówczyni dyszała jak zgoniona suka. – Wziął mnie z zaskoczenia. Ostatnie, co pamiętam, to że idę do lasu, wiesz, na stronę… – Zamilkła nagle, po czym drżącym z emocji głosem zapytała: – Jaki dzień mamy dzisiaj?

– Hę? – Nowa lokatorka nadal się zmagała z przyswojeniem poprzednich informacji.

– Którego dzisiaj mamy?

– Eee…

Daria musiała się zastanowić, wbrew pozorom pytanie było dla niej bardzo trudne. Wypisując się ze społeczeństwa, przestała zwracać uwagę na takie pierdoły, jak mierzenie upływu czasu. Nie nosiła zegarka, nie miała komórki, obie rzeczy opchnęła już dawno, żeby móc kupić dragi. Poza tym miała w dupie, jaki dzień tygodnia nastał albo która godzina wybiła. Żyła chwilą, nie musiała wstawać przed świtem do roboty ani odliczać czasu dzielącego ją od weekendu czy świąt. Była wolnym ptakiem, jak wszyscy, wśród których się obracała. Mimo to rzeczywistość pchała się jej przed oczy. Czasem Daria gapiła się na wielkie zegary bądź na ściany ekranów w witrynach sklepów z elektroniką, zwłaszcza gdy leciały na nich filmy rysunkowe. Uwielbiała kreskówki. Te stare, klasyczne, z kotem i myszą, i te nowe, bardziej zwariowane. Był to jedyny aspekt dawnego życia, którego kiedykolwiek żałowała, ale oczywiście nie przyznałaby tego na głos, choćby przypalano ją gorącym żelazem.

– Odpowiedz, proszę – wyskamlała po chwili ta druga.

– No… – mruknęła, wyrywając się z zamyślenia. Oszołomienie wciąż nie minęło, odpływała co chwilę, nie mogąc na niczym skupić dłużej uwagi.

– Błagam cię…

– Dwudziesty pierwszy października – wydukała niepewnie. – Chyba.

Taką datę widziała na okładce kolorowego pisma dla kobiet, które Maras zgarnął dla niej jakiś czas temu z kosza na śmieci w dworcowym tunelu. Odkąd je przeglądała, minęło parę dni, ale nie umiałaby powiedzieć, ile dokładnie. Ważniejsze, że nocami robiło się bardzo zimno, choć śniegu jeszcze nie widziała. Planowali nawet, że lada moment przeniosą się do wymiennikowni ciepła na jednym z osiedli, tam, gdzie zimowali bezdomni.

– Jezus Maria! – padło nagle. – Ponad cztery miesiące!

– C-co?

– Siedzę w tej ciemnicy od prawie pięciu miesięcy! – Głos kobiety z sąsiedniej celi łamał się coraz bardziej, jakby nie umiała zapanować nad szlochem.

Darię niespecjalnie to obchodziło. Wciąż czuła zamęt w głowie, ale nawet gdyby było inaczej, i tak nie przejęłaby się nieszczęściem obcej osoby. W jej świecie każdy troszczył się o siebie. Najlepszy kumpel obrobiłby cię bez namysłu, gdyby tylko dać mu okazję. Przekonała się o tym nie raz i nie dwa zaraz po ucieczce z domu. Pierwszy skurwiel, którego poznała na gigancie, namówił ją do zastawienia w lombardzie wszystkiego, co zabrała rodzicom, a potem rozpłynął się w powietrzu, zwijając całą jebaną kasę, kiedy ona sterczała jak durna pizda pod ruderą, do której wszedł rzekomo po amfę dla nich dwojga. Życie nauczyło ją, że lepiej nie mieć nic, niż co rusz opłakiwać straty.

– Chujówka – bąknęła w końcu.

Przekleństwo podziałało na rozmówczynię otrzeźwiająco. Szloch umilkł, poprzedzony paroma odgłosami przypominającymi zachłyśnięcie.

– Jestem Anita – usłyszała po kilku następnych pociągnięciach nosem. – Anita Tomala.

– Daria – odburknęła, uznając, że samo imię wystarczy.

Nazwiskiem i tak nie posługiwała się od dawna, a ksywki nadanej jej w grupie wolnych ludzi – jak mówiły o sobie wyrzutki wszelkiej maści – wolała nie zdradzać byle komu.

– Słuchaj, bo to ważne – podjęła sąsiadka, wytarłszy głośno nos. – Dobrze zapamiętaj rozkład celi, póki coś widzisz.

– Bo? – Daria skupiała się bardziej na tym, że docierające zza ściany dźwięki nie sprawiają jej już bólu, niż na znaczeniu kierowanych do niej słów.

– Te lampy za kratą zgasną za godzinę albo dwie.

– I?

– Nie zapalą się ponownie.

– Co… – Spowijająca umysł mgła rzedła coraz szybciej, jakby kolejne zdania wypychały ją spod czaszki. – Jak nie zapalą?

– Zbok, który nas tu więzi, tak to sobie wymyślił. Lampy zapalają się tylko przed pierwszą pobudką w klatce. Potem jest już tylko ciemność… – Zamilkła raptownie, jakby się czymś udławiła.

– Nie.

– Tak. Nie widziałam światła od ponad czterech miesięcy, rozumiesz? – Anita, czy jak jej tam, znów zaczęła płakać.

– Kurwa…

Daria machinalnie sprawdziła kąty, w których ukryła najcenniejsze skarby, i zmartwiała. Właśnie zdała sobie sprawę, że zajumane z kontenera PCK kurtka, sweter i dżinsy zniknęły, a razem z nimi przepadły zachomikowane na czarną godzinę ułomki pigułek. Tyle się namęczyła, by je dobrze schować… Wolała uniknąć kolejnej sytuacji, w której obrobiłaby ją jakaś trzeźwiejsza dziwka, chciała mieć czym się wesprzeć w gorszej chwili, bez bólu doczekać kolejnej działki z prawdziwego zdarzenia, a tu, kurwa, wszystko na nic.

Zamiast znajomych znoszonych ciuchów miała na sobie prostą ni to sukienkę, ni to tunikę z miękkiej, miłej w dotyku tkaniny. I nowe majtki, ale nie to zaskoczyło ją najbardziej. Zjeb, który ją przebrał, gdy była ujarana, nie skorzystał z okazji. Tego była pewna. Zbyt wiele razy dawała dupy za pieniądze, by tego nie zauważyć.

– To metalowe wgłębienie po lewej, przy kracie, w nim raz dziennie… – Nawijająca z sąsiedniej celi Anita zająknęła się w tym momencie. Dotarło do niej właśnie, że karmienie nie jest regularne. Może i się pogubiła w liczeniu posiłków, ale w swoich rachunkach nie doszła nawet do setki, a jeśli wierzyć rewelacjom Darii, siedziała w tej ciemnicy od niemal pięciu miesięcy, co oznaczało, że chleb i to drugie gówno trafiały do niej rzadziej niż raz na dobę. Musiała przełknąć ślinę, żeby dokończyć zdanie. – W nim co jakiś czas znajdziesz coś do zjedzenia. Nigdy nie jedz wszystkiego naraz, dobrze ci radzę.

– Luz.

Kiedy żywisz się resztkami, szybko przywykasz do wszechobecnego głodu.

– Co jakiś czas rzuci ci też rolkę marnego papieru toaletowego i kilka podpasek. Jedno i drugie radzę oszczędzać, bo to nie motel i jak ci czegoś zabraknie… – Zawiesiła znacząco głos. – To chyba wszystko, co powinnaś wiedzieć o tym miejscu.

– Cool… – Daria zbyła te rewelacje wzruszeniem ramion. W jej uszach nie brzmiały wcale tak strasznie.

Nie będzie musiała się martwić nadchodzącą zimą, żarcie dostanie pod nos, a papier toaletowy?… Zaśmiała się bezgłośnie. Ten w toi-toiach, do których czasem się zakradała, też nie należał do najlepszych, a poza tym i bez niego radziła sobie całkiem nieźle. Tylko…

W dupę jeża!

Na jej czole zaperlił się pot, gdy zrozumiała, co naprawdę oznacza dłuższa izolacja. Jeśli ta cała Anita nie kłamała, już za kilka godzin trafi w czeluście najprawdziwszego piekła. Wieczną ciemność może by zniosła, ciszę także, ale jak miałaby sobie poradzić z brakiem prochów? Tam, w wolnym świecie, brała prawie codziennie, łykała bądź wąchała każde gówno, które dawało kopa, wciągała wszystko, co udało się im znaleźć, kupić albo ukraść.

Tutaj czekała ją totalna abstynencja.

Coś znacznie gorszego od śmierci.

* * *

Daria niewiele pamiętała z następnych dni, co na swój sposób okazało się błogosławieństwem. Głód na samym początku był tak przemożny, że zatęskniła za mękami zwykłego kaca. Wiła się całymi godzinami w trudnych do zniesienia bólach, rozpalona gorączką, ociekająca tłustym potem. Bardzo szybko musiała zrezygnować z jedzenia. Przymusowy odwyk sprawił, że rzygała natychmiast wszystkim, co trafiało do najeżonego kolcami przełyku. Później było tylko gorzej. Robiła pod siebie, bo nie miała siły wstać, dręczyło ją też potworne pragnienie, jakby ktoś sypał rozgrzanym piachem do jej szeroko otwartych ust. Oddychała z najwyższym trudem, aż w końcu odpłynęła całkowicie, tonąc w wewnętrznym mroku.

Nie wiedziała, jakim cudem przetrwała te męki, ale co do jednego nie miała wątpliwości: ktoś musiał jej pomóc. Doszła do tego wniosku, gdy zbudziła się pewnego dnia, cholera wie którego z rzędu, niewstrząsana dreszczami, w miarę sucha, z umiarkowanym bólem głowy. Doskonale pamiętała, że jeszcze niedawno rzygała jak kot i robiła pod siebie, lecz gdy teraz powiodła dłońmi po ciele, wyczuła pod palcami tę samą tkaninę, tyle że kompletnie czystą. Wszystko wokół, łącznie z posłaniem, powinno cuchnąć na wpół przetrawioną żółcią, ale po wciągnięciu powietrza nosem nie poczuła silniejszego smrodu niż ten, który towarzyszył jej po pierwszym przebudzeniu.

Czyżby ta kurwa, jak jej tam… – próbowała sobie przypomnieć imię niewidzialnej sąsiadki – może więcej, niż przyznaje?

Z tą myślą zwlekła się z posłania i na czworaka podpełzła do krat.

– Ej! – zachrypiała i natychmiast wybuchnęła kaszlem, ponieważ jej gardło suchością nie ustępowało Saharze.

Całe wnętrze ust miała jak papier. Choć ślinianki odmawiały współpracy, ponownie spróbowała coś powiedzieć, ale i tym razem nie doczekała się żadnej reakcji.

Dziwne, pomyślała, bo durna cipa z sąsiedniej celi wcześniej nawijała jak nakręcona, pierdoląc coś bez sensu, byle tylko mielić ozorem.

Zresztą może to i lepiej, że jebana ucichła. To jej ciągłe pierdolenie zaczynało być kurewsko męczące.

Daria wycofała się w głąb celi, na oślep wspięła po chłodnym i śliskim kiblu i dopiero po kilku nieudanych próbach zdołała poruszyć o ćwierć obrotu wystający ze ściany kurek. Chwytała ciurkającą wolno zimną wodę językiem, w ten mało efektywny sposób gasząc pożar, który trawił jej usta i gardło. Po zaspokojeniu pierwszego pragnienia odczekała w bezruchu kilka chwil, po czym dysząc ciężko, wróciła pod kratę i raz jeszcze, nieco głośniej, zawołała:

– Ej, ty tam, kurwa!

Nic. Zero odpowiedzi.

Daria była zbyt wycieńczona, aby się tym poważniej przejąć.

Suka pewnie śpi, uznała. Chuj wie, jaka jest teraz pora dnia.

Westchnęła ciężko, a następnie osunęła się na zimny beton przy kratach i sama przymknęła oczy.

Obudziła się jakiś czas później w równie opłakanym stanie. Na jak długo odjechała? Upłynąć mogła równie dobrze godzina, jak i cała doba.

Daria przesunęła dłonią po nierównej posadzce, szukając metalowej niecki. Tej, o której mówiła Anka czy jak jej tam. Wymacała spore bulwiaste warzywo, tuż obok leżała połówka twardego jak kamień chleba. Ułożyła pieczywo na kolanach i zaczęła wyskubywać suchy miąższ, nie dbając o to, że okruchy sypią się na beton. Rzepy nie ruszała, jej zbolały wciąż żołądek nie zdzierżyłby ostrzejszego smaku.

– Ej! – krzyknęła z pełnymi ustami. Znów nikt jej nie odpowiedział. Za kratami panowała niczym niezmącona cisza. – Obraziłaś się, kurwa, czy co?

Jak zwykle zero reakcji.

Nie chcesz gadać, chuj z tobą, pomyślała, błyskawicznie tracąc zainteresowanie towarzyszką niedoli.

Wpakowała między spierzchnięte wargi kolejny kawałek chleba i zaczęła go żuć, aby choć trochę zmiękczyć skamieniałą ośródkę. W ustach nadal miała bardzo mało śliny, ale kubki smakowe szybko zaskoczyły, dzięki czemu sytuacja poprawiała się z każdym przełykanym kęsem.

Odłożyła wydrążony niemal całkiem bochenek do niecki i przeczołgała się ponownie do kibla, gdzie – tym razem po zaledwie dwu nieudanych próbach – znów zawisła nad umywaleczką. Napiła się ciurkającej wciąż z kranu wody, chłepcząc ją łapczywie jak zwierzę. W dalszym ciągu była mocno osłabiona. Bała się, że upadnie, jeśli oderwie którąś z dłoni od metalowego obramowania.

Gdy już zaspokoiła głód i największe pragnienie, padła jak kłoda na posłanie. Zasnęła w locie, zapominając o bożym świecie.

Budziła się jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem trzeźwiejsza i mniej obolała. Sięgała po jedzenie, piła, załatwiała potrzeby fizjologiczne, choć już nie pod siebie, i znów zasypiała. Ile w sumie to trwało – nie umiałaby stwierdzić. Pewnie tydzień, może nawet dwa, gdyż kompletnego detoksu nie da się zrobić szybciej. Wiedziała to od zdzir po odwykach, z którymi czasem się skuwała, bo sama nigdy wcześniej nie doświadczyła tego piekła. Do tej pory była na głodzie najwyżej przez dwa dni.

Przełknęła gęstą ślinę.

Kurwa mać, zrobiłabym wszystko za okruszek oxy albo kodeiny, nawet woreczek z pierdolonym na wpół zaschniętym klejem by wystarczył…

Uniosła rękę do twarzy i bezwiednie wciągnęła powietrze głęboko do płuc, jakby wdychała butapren. Mogłaby przysiąc, że poczuła w nozdrzach charakterystyczny gryzący zapach, mimo że w celi jechało stęchlizną.

– Jesteś tam, kurwa? – zapytała moment później, wydawszy z siebie pełne boleści westchnienie.

Znowu nic, kompletny brak reakcji, jakby pierdolona sucz zapadła się pod ziemię.

Skąd ta zmiana? Najpierw jebany ryj jej się nie zamyka, a teraz kurwiszcze udaje, że nie żyje.

Daria zaczęła nawet podejrzewać, że laska z sąsiedniej celi była zwykłą halucynacją. Trafiła tutaj na takim haju, że mogło jej się przywidzieć wszystko, nawet jebane różowe jednorożce. Nic dziwnego, że słyszała głosy. Z drugiej strony nie była aż tak popierdolona, żeby wymyślić cały życiorys jakiejś durnej cipy.

A może jednak?… Zbyła wątpliwości wzruszeniem ramion. Nie byłaby to jej pierwsza urojona przyjaciółka. Ale co z ostrzeżeniem przed zgaszeniem światła? Równie dobrze mogłam je usłyszeć od zjeba, który mnie tu wsadził.

Prychnęła na tę myśl. Niby czemu miał to być jakiś chory kutas? Na świecie nie brakowało brudnych cip, którym do reszty odjechał peron.

Sama się, kurwa, nie zamknęłam w tym pierdolonym lochu, rozumowała. Sucz udawała jebaną ofiarę, a jak się znudziła, to dała w długą.

– Ty tam, kurwa! – warknęła gniewnie w stronę kraty, tym razem nie kierując swoich słów do wyimaginowanej sąsiadki. – Zarzuciłabyś jebanego draga zamiast jakiejś kurewskiej rzepy!

* * *

Daria pękała powoli, pruła się jak te pluszaki z Biedry, które wyrywały sobie kiedyś z siostrami, bo wiecznie napruta tanim winem mamusia nie przynosiła do domu więcej jebanych świeżaków czy innych słodziaków naraz. Zawsze był tylko jeden, choć dzieciaków miała trójkę. I nieodmiennie kończył w strzępach, jakby jej córeczki nie były małymi dziewczynkami, tylko drapieżnikami rozrywającymi żywcem ofiary.

Z początku nie miała nic przeciw siedzeniu w zupełnych ciemnościach. Nie groziło jej zamarznięcie, sypiała też lepiej niż na wolności i nie chodziła bardziej głodna niż kiedyś, ale z każdym upływającym dniem, nieregularnie wyznaczanym przez stukot upadającego zza krat żarcia, stawała się bardziej apatyczna. Tkwienie w celi spowitej mrokiem i ciszą było po stokroć gorsze niż egzystencja poza nawiasem społeczeństwa. Im dobitniej to sobie uświadamiała, tym mniej chęci do życia się w niej tliło.

Tysiąc razy błagała, zdzierając sobie gardło, żeby tępa dzida zajebała ją w końcu albo wypuściła, lecz nie odniosło to żadnego skutku. Nic się nie zmieniło. Nigdy więcej nie zapaliły się lampy, nigdy więcej nie usłyszała za kratą najlżejszego szmeru. Później zaczęła grozić, że sama się zabije, ale to także zostało zignorowane.

Była naprawdę bliska przegryzienia sobie nadgarstków, bo chyba tylko to jej zostało, skoro pozbawiono ją dostępu do czegokolwiek, czym można by się targnąć na własne życie, dość szybko jednak zrezygnowała z tego pomysłu. Przypuszczała, że w ostatniej chwili przyszłaby pomoc, jak to się stało na samym początku tej gehenny, podczas detoksu. A żadnego innego skutecznego sposobu na odebranie sobie życia w tej sytuacji nie wymyśliła. Spała na gołym materacu, z cieniutkiego materiału tuniki nie uplotłaby nawet metra wystarczająco mocnego sznurka, kibel był jednoczęściowy, metalowy, pozbawiony deski i pokrywy, woda ciekła do połączonej z nim umywalki z króciutkiego kawałka gumowej rurki, a wystający ze ściany żeliwny kurek okazał się tak dobrze wmurowany, że nawet dorosły facet nie dałby rady go wyrwać.

Ten, kto stworzył to więzienie, znał się na swojej robocie.

Tuzin posiłków po tym, jak już do reszty straciła nadzieję, niespodziewanie doczekała się zmiany, choć nie takiej, na jaką liczyła. Pewnego „ranka” dotarło do niej, że zza krat sączy się niebieskawa poświata. W odróżnieniu od poprzedniczki nadal otwierała oczy, gdy się budziła. Blask był tak słaby, że początkowo wzięła go za omam, ale kiedy wcisnęła twarz między pręty, zrozumiała, że jest realny.

Przed celą obok paliły się lampy.

Wytężyła słuch i już po chwili wyłowiła cichutki dźwięk, coś jakby głębszy oddech albo westchnienie. Serce zabiło jej mocniej, zanim zdała sobie sprawę, że mogło to być przesłyszenie czy jak nazwać podobną ułudę. Ale im dłużej nadstawiała ucha, tym większą zyskiwała pewność, że za ścianą ktoś naprawdę się pojawił. Sporadycznie wyłapywała szelest towarzyszący zmianie pozycji na materacu, rzadziej dobiegały do niej zduszone jęknięcia.

Tak, słuch jej nie mylił. Nie była tu już sama.

– Ej! – wychrypiała, lecz mimo że długo czekała na odpowiedź, żadnej nie usłyszała.

Kolejna ofiara nie doszła jeszcze do siebie.

Nie szkodzi, nigdzie mi się nie śpieszy. Mogę poczekać.

Daria zakładała, mylnie niestety, że ma do dyspozycji cały czas świata.

* * *

Aśka zmrużyła powieki. Nie poznawała miejsca, w którym się zbudziła. Co więcej, nie pamiętała, jak tutaj trafiła. Przypomniała sobie jedynie, że zgarnęła ponad stówkę za fanty skubnięte ostatniemu frajerowi. W tym samym momencie dotarło do niej, że czarne, krzyżujące się przed jej oczami krechy to… kraty.

Zielone oczy natychmiast zrobiły się okrągłe jak spodki. Zerwała się z poplamionego materaca, rejestrując wzrokiem kolejne szczegóły. Szare, dziwnie nierówne ściany otaczały ją z trzech stron, dwie znajdowały się tak blisko, że mogła ich dotknąć wnętrzem dłoni, gdy rozłożyła szeroko ręce. Dziwaczny klopik w kącie był jedynym wyposażeniem, jakie wypatrzyła.

Zgarnęli mnie… To koniec.

Ostatnia myśl do reszty rozwiała mgłę oszołomienia. Oskubany frajer musiał się obciąć, że wolną ręką grzebała w torbie wciśniętej za fotel kierowcy. Ale jak, kiedy? Oczy miał przecież przymknięte, a jeśli je otwierał, to gapił się prosto na jej usta, gdy mu dogadzała. A po wszystkim odjechał z parkingu, ledwie zdążyła wysiąść.

Musiał sięgnąć po swoje rzeczy na pierwszych światłach, uznała, ale zaraz dopadło ją znów zwątpienie. Z czego zadzwonił na psiarnię, skoro zwinęłam mu komórę?

Usiłowała wrócić pamięcią do tego, co wydarzyło się później. Oglądając się co rusz przez ramię, poszła do pasera. Tam zgarnęła bez gadania hajs, bo ten dzień był o niebo lepszy od innych. Najpierw w food courcie załapała się na prawie połówkę niedojedzonej pizzy, potem trafił się klient, i to nie żaden śmierdzący oblech, jeden z tych, którzy żądają cudów za parę marnych groszy, tylko wypachniony wodą kolońską krawaciarz. Utargowała całe osiem dych za połyk, po czym dogodziła mu w równie dobrze pachnącej furze, równocześnie zgarniając komórę i pióro wieczne, za które paser zaoferował jej całe sto piętnaście zeta. Schowała kasę dobrze zaraz po wyjściu z meliny, a następnie zaczęła szukać Pablosa, od którego brała ostatnio towar.

Nie było go ani pod liceum, ani na orliku, ale dowiedziała się, że o tej porze powinien kręcić się przy dworcu. „Bez obaw, wróci, tyle że dopiero po dziewiętnastej” – dowiedziała się od lokalsów. Nie chciała czekać tak długo, bo coraz bardziej łaknęła działki. Poszła więc skrótem przez cmentarz i to ostatnie, co zapamiętała.

Czy to możliwe, że psy namierzyły ją tak szybko? Jeszcze na parkingu wyjęła baterię z komóry, jak ją nauczono, nie było więc szans, żeby trafili za nią do pasera. Zyga był wprawdzie wredną świnią, ale za dobrze zarabiał na przynoszonych przez nią fantach, aby ją wsypać. Zresztą nie mógł wiedzieć, kogo i gdzie obrabiała. Nauczyła się trzymać język za zębami już dawno temu. Tak było bezpieczniej. A i potrafiła się ładnie odwdzięczyć za dobrą cenę.

Zatem kto ją nadał?

Wiedziała, że niektóre dziwki trzymają sztamę z niebieskimi, frajera złapała jednak z dala od miejsc, w których wystawały znane jej prostytutki. Chyba że… Tak, nie dało się wykluczyć, że wdepnęła w rewir którejś z nowych szmat. Ostatnimi czasy mnożyły się jak króliki.

Aśka uznała, że to najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie. Nieznana jej z twarzy suka mogła sterczeć gdzieś na obrzeżach parkingu i widzieć całą akcję. Mogła też pójść za nią, a potem wskazać komu trzeba, gdzie szukać niechcianej konkurencji. Miała na to wystarczająco dużo czasu, gdy Aśka siedziała u pasera. Potem było już tylko z górki: nasłany gnój zaszedł ją z tyłu na cmentarzu i od razu przywalił jej w łeb.

Raczej nie alfons, tylko opłacany przez tamtą zdzirę pies. Inaczej nie obudziłabym się w celi. Kto wie, czy w ogóle otworzyłabym oczy.

Przeżyła, ale to wcale nie znaczyło, że jest wygrana. Blacharze nie certolili się z takimi laskami jak ona. Sporo się nagimnastykowała, żeby schodzić im z oczu, ponieważ każda wpadka mogła oznaczać koniec wolności. Starsza na pewno zgłosiła jej zniknięcie, a nikt przecież nie będzie Aśki pytał, czy chce wracać do koszmaru, jakim była jej świętoszkowata rodzinka.

Raz już się wykpiła, całkiem niedawno, przy gliniankach w Złoczynie. Gliniarze to przecież też faceci, co to nie pogardzą okazją, jeśli się nadarzy, zwłaszcza że Aśka – odkąd została giganciarą – przykładała ogromną wagę do wyglądu. Nie chciała wyróżniać się z tłumu zwykłych małolat ani tym bardziej odstraszać potencjalnych klientów.

Niestety, tym jednym razem wyczerpała limit szczęścia. Teraz prosto z paki, po obowiązkowym przesłuchaniu i ustaleniu tożsamości, wpadnie w objęcia zapłakanej mamuśki, która nie omieszka zadbać, by Aśka trafiła do ośrodka zamkniętego, gdzie zrobią jej wodę z mózgu. Jak Dorotce, jej najlepszej psiapsióle z domu naprzeciwko.

Splunęła na posadzkę, a później rozejrzała się wokół siebie raz jeszcze, już przytomniej. Coś jej nie pasowało w wyglądzie tego pierdla. Nie umiała powiedzieć, czy chodzi o brak okna, czy o klaustrofobicznie mikre rozmiary celi.

– Jest tam kto? – zawołała, chwytając obiema rękami za kratę.

– Jebana Królewna Śmieszka w końcu się obudziła – zza ściany dobiegł ochrypły kobiecy głos.

– Za co mnie zgarnęliście?! – wrzasnęła Aśka, sądząc, że ma do czynienia ze strażniczką. – Nic nie zrobiłam!

Może jakoś się wyłgam, jeśli pójdę w zaparte, pomyślała w desperacji.

Bagieciary nie przepadały za takimi jak ona wolnymi dziewczynami, ale gdyby na przesłuchanie trafiła w ręce odpowiedniego gościa, powinna się wykpić. Nic konkretnego na nią nie mieli. Nie znaleźli przy niej żadnych fantów, a klient i paser raczej nie puszczą farby.

Moje słowo przeciw słowu jakiejś taniej dziwki…

– Mnie to, kurwa, mówisz? – doleciał do niej ten sam kobiecy głos.

– Nic nie zrobiłam! – powtórzyła, uderzając w płaczliwe tony.

– Durna pizdo, na tym dołku, kurwa, nie ma żadnych jebanych strażników!

Kpiący ton i treść wypowiedzi jasno świadczyły, że nie rozmawia bynajmniej z niebieską, tylko z lokatorką sąsiedniej celi.

– Jak to: nie ma? – wymamrotała.

– Normalnie, kurwa. – Laska musiała podejść do kraty, bo było ją teraz słychać wyraźniej. Na ucho sądząc, miała niewiele więcej lat niż Aśka, choć chrypiała jak stary chlor.

– W każdym areszcie są…

– Ja pierdolę! – Tamta nie pozwoliła jej dokończyć. – Rozejrzyj się, durna pizdo, to nie jest jebany ul.

– A co?

– Chuj wie. Może jebane piekło. Lepiej ogarnij pierdoloną kuwetę, zanim to kurewskie światełko zgaśnie.

– Co?

– Zapamiętaj, kurwa, gdzie masz srać i spać, bo resztę jebanego życia spędzisz w pierdolonych ciemnościach – poinformowała ją sąsiadka.

– Strażnik! – Aśka zignorowała jej rady. – Niech tu ktoś zejdzie! Ja nic nie zrobiłam!

– Przestań strzępić mordę, tępa kurwo!

– Bo co? – sarknęła.

Irytował ją brak reakcji gliniarzy, ale szybko postanowiła spuścić z tonu. Ta druga, sądząc po przerywnikach, należała do stałych bywalczyń, a z takimi lepiej nie zadzierać, zwłaszcza jeśli lubi się własne zęby.

– Bo gówno – odwarknęła współwięźniarka. – Jesteśmy tu, kurwa, tylko my dwie.

– Nie…

– O tak, kurwa.

– Ale…

– Ciebie zgarnęli dzisiaj, a ja, kurwa, siedzę tutaj… – Zamilkła na krótką chwilę. – Jaki, kurwa, mamy dzień? – powtórzyła pytanie, które i jej kiedyś zadano.

– Dziś jest szesnasty, a może już siedemnasty… – zaczęła niepewnie Aśka, zdając sobie sprawę, że nie wie, jak długo była nieprzytomna.

– A miesiąc?

– Kwiecień.

– No ja jebię! Pół skurwiałego roku trzymasz mnie, kurwa, w tej twojej posranej chujni! Pół roku, jebana kurwo! – wywrzeszczała sąsiadka, oczywiście bez widocznego efektu, po czym się rozkaszlała.

– Siedzisz tutaj od października? – zapytała Aśka, gdy za ścianą zapadła ponownie cisza.

– Tak jakby.

– I nie widziałaś w tym czasie żadnych gliniarzy? Nikt nie przedstawił ci zarzutów ani cię nie przesłuchał?

– Czyś ty z chuja spadła? – obruszyła się garuska. – Ile razy mam ci mówić, że tu, kurwa, nie ma żadnych jebanych psów? To, kurwa, jebane lochy, nie pierdolony kurwidołek. Zwinęła cię z ulicy jakaś popierdolona psycholka. Siedzimy, kurwa, w jej jebanej piwnicy czy co to, do kurwy nędzy, jest.

– Psycholka?

– No. Albo psychol. Albo jarająca się sobą para skurwieli. Jeden chuj. Na moje oko, kurwa, to najbardziej popierdolone zjeby, jakich nosiła pierdolona ziemia.

Aśka przełknęła głośno ślinę. Choć trudno było uwierzyć w to, co mówiła laska z sąsiedniej celi, zwątpienie topniało w niej z każdą chwilą. Miejsce, w którym się obudziła, pomimo krat w niczym nie przypominało klasycznego aresztu. Choć sama jeszcze nie miała okazji siedzieć, naoglądała się wystarczająco dużo kryminałów, zarówno polskich, jak i zagranicznych. Zero okien, kubatura przyciasnej celi, ściany z gołego betonu, poznaczone krechami po szalunku – widziała podobne w bunkrach z czasów wojny, przy których bawiła się wieki temu jako dziecko – nic, dosłownie nic z tego nie pasowało do utrwalonych w jej umyśle obrazów. W dodatku nikt nie reagował na jej wrzaski, nie dostała nawet opieprzu, co było naprawdę dziwne.

– Dobrze ci radzę, posrany lachociągu – kontynuowała tymczasem garuska. – Zapamiętaj, kurwa, gdzie co stoi albo leży, bo te jebane lampy za chwilę zgasną. Żarcie, kurwa, dostaniesz raz na dobę, czy coś. Połówkę jebanego chleba i skurwiałą rzepę. Wrzucą ci je, kurwa, do tego pierdolonego metalowego dołka przy jebanej kracie. Srajtaśmę, kurwa, i podpiczniki też, tyle że od pierdolonego święta.

– Skąd to wszystko wiesz?

– Od durnej szmaty, kurwa, która kiwała przed tobą.

– Gdzie?

– W twojej jebanej celi.

– Tutaj? – Aśka rozejrzała się wokół spanikowana, ale nie dostrzegła żadnych śladów bytności innej osoby.

– Ty chyba naprawdę z chuja spadłaś! – Tamta się zaśmiała, tym razem bez ataku kaszlu, jakby mówienie przychodziło jej łatwiej. – Daria jestem, jakby co – dodała, zniżając głos.

Można było odnieść wrażenie, że krępuje ją podawanie prawdziwego imienia.

O ile jest prawdziwe…

– Joanna – przedstawiła się równie sztywno nowa lokatorka ciemnicy. – Co się z nią stało?

– Z kim, kurwa?

– No, z tą moją poprzedniczką.

– A chuj wie. Jednego dnia kurwa nawijała do mnie, drugiego nie.

– Wypuścili ją?

– Nie wiem, kurwa – wycedziła Daria. – Byłam w ciemnej dupie, gdy jebaną szmatę wywiało. Full detoks, kumasz?

– Tak.

– A ty, kurwa, ostro bierzesz?

– Niespecjalnie – odparła po krótkim zastanowieniu Aśka.

Lubiła być na haju, ale miała za mało kasy, żeby regularnie się skuwać, a poza tym nadal czuła opory przed braniem byle gówna. Po drugie – i może ważniejsze – starała się ograniczać, by nie skończyć jak te owrzodzone pindy z zepsutymi zębami, z którymi zdarzało jej się czasem nocować. One z pewnością nie miały szans na złapanie sensownych klientów ani tym bardziej sponsorów, dzięki którym dało się jakoś żyć.

– Twoje, kurwa, jebane szczęście. – W głosie Darii wyczuła zazdrość, może nawet zawiść.

* * *

Redakcja

Urszula Gardner

 

Korekta

Bożena Sęk

 

Konsultacja śląskiej godki

Sabina Sprus

 

Skład i łamanie wersji do druku

Łukasz Slotorsz

 

Projekt graficzny okładki

Mariusz Banachowicz

 

© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2025

© Copyright by Robert J. Szmidt, Warszawa 2025

 

Wydanie pierwsze

ISBN: 9788384301050

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

 

 

WYDAWCA

Agencja Wydawniczo-Reklamowa

Skarpa Warszawska Sp. z o.o.

ul. K.K. Baczyńskiego 1 lok. 2

00-036 Warszawa

tel. 22 416 15 81

[email protected]

www.skarpawarszawska.pl

@skarpawarszawska

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Prolog

Strona redakcyjna

Punkty orientacyjne

Spis treści