Pola dawno zapomnianych bitew. Łatwo być Bogiem - Robert J. Szmidt - ebook

Pola dawno zapomnianych bitew. Łatwo być Bogiem ebook

Robert J. Szmidt

4,4

Opis

Znakomita polska space opera wydana w USA z rekomendacjami największych mistrzów science fiction, wielokrotnie nominowana w plebiscycie Lubimy Czytać i wyróżniona nagrodą Best Audio w 2020 roku.

Prawdziwa uczta dla miłośników gatunku.

Połowa XXIV stulecia, ludzkość skolonizowała tysiące systemów gwiezdnych w Ramieniu Oriona, nie natrafiając na ślady innych zaawansowanych cywilizacji. Niemal sto lat po krwawej wojnie domowej, która powstrzymała na całe dekady dalszą kolonizację, załoga uprzątającego pola dawno zapomnianych bitew kolapsarowca natrafia na niezidentyfikowane wrakowisko. Znalezione na nim szczątki zaważą nie tylko na losach załogi, ale zmienią także bieg historii.

W tym samym czasie uwolniony warunkowo z kolonii karnej sierżant Henryan Święcki otrzymuje zadanie rozpracowania tajnej organizacji, która ingeruje w prowadzone przez naukowców obserwacje jedynych napotkanych do tej pory istot rozumnych, próbując zapobiec zagładzie prymitywnych Wojowników Kości, którzy przegrywają odwieczną wojnę z odmienną i tylko niewiele bardziej rozwiniętą rasą Gurdów zamieszkującą tę samą planetę.

Od wyborów dokonywanych przez Święckiego zależeć będzie znacznie więcej niż tylko przetrwanie okrutnych stworzeń, które nie są w stanie stworzyć wyższej kultury. Oto świat, w którym naprawdę łatwo zostać bogiem…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 420

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (280 ocen)
150
94
31
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BartekBe22

Dobrze spędzony czas

Jest ok. Miejscami naiwna ale dość spójna.
00
kazukouka

Nie oderwiesz się od lektury

Książka wciąga. Ciekawi obcy, ale jeszcze ciekawsze dylematy głównego bohatera.
00
tretenmerth88848

Dobrze spędzony czas

ciekawa
00
LenkaMagda

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna.
00
OlgSte97

Nie oderwiesz się od lektury

Choć lubię wiele odmian fantastyki, to niechętnie sięgam po "space opery". Wiele pozytywnych opinii tym razem mnie skusiło i nie żałuję. Lektura jest wciągająca do tego stopnia, że noc robi się za krótka na sen...
00

Popularność



Kolekcje



„Fan­ta­styka naukowa to ten rodzaj lite­ra­tury, który albo się uwiel­bia, albo nie­na­wi­dzi. Albo coś czy­tel­nika pociąga w powie­ści, albo dopro­wa­dza do takiego stanu, że ni­gdy wię­cej nie sięga on po tego typu lek­turę. W tym dru­gim przy­padku pozo­staje mu tylko żało­wać, że nie prze­czyta Łatwo być Bogiem. (…) To bar­dzo cie­kawa książka, która wbrew pozo­rom nie­sie prze­sła­nie doty­czące spraw bar­dzo przy­ziem­nych, trak­tu­jąca o nas – ludziach”.

Recen­zje Subiek­tywne – Marek Bachor­ski-Rud­nicki

„W Łatwo być Bogiem autor kreuje łatwo przy­swa­jalną wizję przy­szło­ści, zbu­do­waną z kla­sycz­nych i dobrze zna­nych ele­men­tów, dopra­wioną odro­biną humoru, wartką akcją i zaka­mu­flo­wa­nym, nieco głęb­szym prze­sła­niem. (…) Szmidt ser­wuje bar­dzo popową, lekką lek­turę z atrak­cyj­nym zakoń­cze­niem będącą jed­no­cze­śnie obiet­nicą znacz­nie więk­szego roz­ma­chu i roz­wi­nię­cia zapre­zen­to­wa­nego świata w dal­szych czę­ściach. Warto cze­kać”.

www.dzi­ka­banda.pl

„Zimny i bru­talny jest wszech­świat kosmicz­nych żoł­nie­rzy przy­szło­ści z prozy Roberta J. Szmidta. Nie ma w nim miej­sca na czu­ło­ści, przy­jaź­nie, związki rodzinne. Jest misja, przy­mus, odpo­wie­dzial­ność i smu­tek. I jesz­cze wola prze­trwa­nia”.

Repu­blika Kobiet – Syl­wia Skor­stad

„Robert J. Szmidt – czło­wiek, od któ­rego zaczęło się odro­dze­nie pol­skiej fan­ta­styki w XXI wieku, który wymy­ślił i pro­wa­dził maga­zyn »Science Fic­tion«, kiedy wszy­scy pukali się w głowę, że to totalny bez­sens – wydał wła­śnie nową książkę. (…) To bar­dzo dobra, roz­ryw­kowa space opera z cie­ka­wymi boha­te­rami, wartką akcją i nie­po­ko­ją­cymi pyta­niami”.

Alek­san­der Kusz, szor­tal.com

„Dobrze, że w Pol­sce wydaje się takie książki. One – przy­naj­mniej w moich oczach – ratują obraz kla­sycz­nej SF jako tworu roz­ryw­ko­wego. Poza tym Szmidt udo­wad­nia, że nie tylko Zachód potrafi napi­sać dobrą fan­ta­stykę, ale i nasi rodzimi auto­rzy to dobry »towar«. Może nawet eks­por­towy?”

Co prze­czy­tać? – Mariusz Woj­te­czek

„Łatwo być Bogiem to jedna z tych ksią­żek, które ofe­rują czy­tel­ni­kowi dokład­nie to, co zapo­wiada okład­kowy blurb. Naj­now­sza powieść Roberta J. Szmidta rze­czy­wi­ście jest przed­sta­wi­cie­lem twar­dej fan­ta­styki nauko­wej i z pew­no­ścią przy­pad­nie do gustu wszyst­kim jej miło­śni­kom”.

Polter­ge­ist – Bar­tosz Szczy­żań­ski

„Sama kon­cep­cja powie­ści to coś wię­cej niż wymiana ognia z działka lase­ro­wego w próżni kosmicz­nej i spo­tka­nia pierw­szego stop­nia z kosmi­tami – Robert J. Szmidt bar­dzo traf­nie ste­ruje suge­stiami, które mają stwo­rzyć swo­istą pira­midę zależ­no­ści ludz­kiej cywi­li­za­cji wobec całego wszech­świata. Autor wciąż przy­po­mina także o samej idei bosko­ści i tego, jak czło­wiek może postrze­gać siły nad­przy­ro­dzone”.

wMe­ri­tum.pl – Patryk Wol­ski

„Łatwo być Bogiem to godny uwagi kawa­łek lite­ra­tury. Nie­zły sam w sobie, ale przede wszyst­kim wiele obie­cu­jący w kolej­nych czę­ściach. Jeśli Szmidt okaże się kon­se­kwentny, to czeka nas naprawdę świetna seria science fic­tion. Tego wła­śnie możemy i powin­ni­śmy ocze­ki­wać”.

Gil­dia

„Czy­tam W przeded­niu Orsona Scotta Carda i Aarona John­stona. Tak strasz­nie podo­bała mi się Gra Endera, któ­rej pre­qu­elem jest ta książka. Nie­stety, po prze­czy­ta­niu Łatwo być Bogiem sci-fi nie jest już takie samo… W przeded­niu wydaje się blade i naiwne”.

Bar­tek Rae Rut­kow­ski

Opi­nie z por­talu Lubimy Czy­tać (98 opi­nii, śred­nia ocena: 7,48/10)

„Z taką książką nawet naj­bar­dziej ponury dzień czło­wie­kowi nie prze­szka­dza. Żeby nie roz­wle­kać: Łatwo być Bogiem to stara dobra fan­ta­styka, ale napi­sana po fil­mo­wemu. Chwi­lami mia­łem wra­że­nie, że oglą­dam rasowe SF w kinie”.

Woj­tek Gra­bow­ski

„Ta powieść zupeł­nie mnie nie zasko­czyła. Czemu? Gdyż po tym auto­rze spo­dzie­wa­łem się dokład­nie takiej prozy: cie­ka­wej, dyna­micz­nej fan­ta­styki ze zna­kiem wyso­kiej jako­ści, która pod wierzch­nią, roz­ryw­kową war­stwą stara się pytać o rze­czy ważne i zna­czące. I to wła­śnie w naj­now­szej książce Szmidta dosta­łem”.

Kon­rad

„A już myśla­łem, że pol­skie, kla­syczne sci-fi się koń­czy. Otóż nie! Fabuła trzyma w napię­ciu i cie­kawi, opi­sy­wane rasy są fascy­nu­jące, a koniec spra­wia, że chcę wię­cej. Zde­cy­do­wa­nie na tak, godne pole­ce­nia”.

Arka­diusz

Część pierw­sza

MISJA NOMADY

JEDEN

Sys­temy Cen­tralne,

Układ Sło­neczny, Sek­tor Alfa,

22.06.2354

– Pora wsta­wać, mój panie… – szep­nęła wciąż jesz­cze zaspana Moni­ca­the­rine, prze­cią­ga­jąc się zmy­słowo w sze­lesz­czą­cej pościeli.

– Jesz­cze czas, słońce dopiero wscho­dzi… – mruk­nął Nike na tyle gło­śno, by go usły­szała, a zara­zem na tyle cicho, by nie wyry­wać jej z bło­giego roz­le­ni­wie­nia.

Sie­dział, a wła­ści­wie pół­le­żał w okry­tym skórą tygrysa płyt­kim fotelu opo­dal łoża, wpa­tru­jąc się w wąski wykusz okna. Sączył cierp­kie wino z krysz­ta­ło­wego pucharu i obser­wo­wał roz­ko­ły­sane szczyty drzew i siny masyw gór­ski w oddali. Pierw­sze pro­mie­nie przed­świtu dopiero co roz­ja­śniły hory­zont, ale dawały dość świa­tła, by można było roz­róż­nić każdy szcze­gół kra­jo­brazu. Rzad­kie chmury pły­nęły leni­wie jak kłęby dymu z doga­sza­nego ogni­ska. Wśród nich barasz­ko­wały, idąc w zawody z wia­trem, smu­kłe skrzy­dlate syl­wetki. Zbyt cha­rak­te­ry­styczne, by je pomy­lić z pta­kami. Zbyt szyb­kie i zwinne. Zbyt błysz­czące. Całe stado ogni­sto­czer­wo­nych smo­ków opu­ściło gniazda, by przy­wi­tać dzień w prze­stwo­rzach.

– Dla­czego mnie nie zbu­dzi­łeś, mistrzu? – Pyta­nie dobie­gło zza opar­cia fotela tak nie­spo­dzie­wa­nie, że drgnął mimo woli, wypusz­cza­jąc z dłoni puchar. Moni­ca­the­rine pode­szła tak cicho, a może to on odpły­nął myślami zbyt daleko. Krysz­tał upadł, na szczę­ście już opróż­niony, na futra wyście­ła­jące kamienną posadzkę. Nie stłukł się, jedy­nie kilka kro­pel szkar­łat­nego trunku pry­snęło na dłu­gie, śnież­no­białe wło­sie. Zły znak… Nike skrzy­wił się. – Co cię trapi, kochany? – Dziew­czyna przy­kuc­nęła tuż obok. Oparła głowę na jego ramie­niu, a on prze­su­nął opusz­kami pal­ców po dłu­gich wło­sach barwy złota.

– Prze­cież wiesz… – Pochy­lił się, by ją poca­ło­wać, ale w tej wła­śnie chwili wstała.

Prze­szła obok niego naga, wciąż gorąca i zaspana. Sta­nęła przed oknem, zasła­nia­jąc cały widok, po czym pochy­liła się zmy­słowo, opie­ra­jąc łok­cie o wąski para­pet.

– Smoki… spójrz, kochany, jak ich dużo dzi­siaj – powie­działa świa­doma, że nie na skrzy­dla­tych gigan­tach sku­pia się teraz jego uwaga.

– Lubię smoki – powie­dział Nike, sta­ra­jąc się, by zabrzmiało to obo­jęt­nie. – Jest w nich tyle god­no­ści, a zara­zem są tak sza­lone.

Moni uśmie­chała się, gdy to mówił. Chwilę póź­niej przy­klęk­nęła pod oknem i razem patrzyli na wiru­jące w oddali ogniki. Bla­do­czer­wona łuna świtu wciąż rosła na hory­zon­cie.

– Będzie mi ich bra­ko­wało… – Nike przy­mknął na moment oczy, ale nim zdą­żył je ponow­nie otwo­rzyć, nagły błysk zmu­sił go do kur­czo­wego zaci­śnię­cia powiek. Nie na wiele się to zdało. Wciąż miał wra­że­nie, że nagie słońce zapło­nęło na wprost jego źre­nic.

– Już siódma – usły­szał głos Moni­ca­the­rine. – To ostatni apel. Nie możesz się spóź­nić.

Ośle­pia­jący błysk uświa­do­mił mu, że wyłą­czyła ilu­zjo­ner. Obraz kamien­nego muru z wąskim wyku­szem znik­nął, a wraz z nim drzewa, góry, niebo i tań­czące na wie­trze smoki. Pano­ra­miczny wyświe­tlacz zaj­mu­jący całą ścianę poka­zy­wał teraz bez­brzeżną czerń prze­strzeni kosmicz­nej i zawie­szoną w niej pla­netę matkę. Dokład­nie zsyn­chro­ni­zo­wane z ilu­zją Słońce wychy­nęło przed momen­tem zza kra­wę­dzi błę­kitno-bia­łego globu. Foto­chro­ma­tyczny kry­sta­lit natych­miast pociem­niał, ale ten uła­mek sekundy wystar­czył, by pora­zić wzrok.

– Zdążę… – jęk­nął po czę­ści z bólu wywo­ła­nego bły­skiem, a po czę­ści dla­tego, że była to ich ostat­nia wspólna ilu­zja.

– Zabrzmiało to tak, jak­byś nie miał zamiaru iść na ten apel. – Pode­szła do niego, krę­cąc bio­drami, lecz zatrzy­mała się poza zasię­giem rąk. – Czy aby na pewno wszystko w porządku?

– Widzia­łaś mój indeks – odparł wymi­ja­jąco, na­dal prze­cie­ra­jąc oczy. – Mam czwarty wynik na roku.

– Widzia­łam – przy­znała. – I mówi­łam ci, że to wystar­czy… możesz mi wie­rzyć.

– Wie­rzę ci, kocha­nie. – Pochy­lił się nagle, by objąć ją w pasie, lecz schwy­tał tylko powie­trze i ten nie­po­wta­rzalny, jakże ulotny zapach roz­grza­nej skóry.

Moni­ca­the­rine cof­nęła się zwin­nie o krok i na­dal spo­glą­dała na niego uważ­nie, jakby chciała utrwa­lić w pamięci ten widok: jego pocią­głą twarz, pro­sty, ale nie­zbyt długi nos, wydatne kości policz­kowe nada­jące mu bar­dzo męski wygląd, głę­boko osa­dzone piwne oczy i kru­czo­czarne, krótko ścięte włosy pora­sta­jące samą poty­licę.

– Jesteś dzi­siaj taki przy­ga­szony… – szep­nęła, gdy wsta­wał z fotela.

– Nie co dzień czło­wiek koń­czy aka­de­mię.

– Paso­wa­nie to jesz­cze nie wyrok – rze­kła. – Prze­cież tak naprawdę nic się nie zmieni. Z twoim świa­dec­twem na pewno zosta­niesz w obrę­bie Układu Sło­necz­nego. Może nawet zała­piesz jakąś fuchę tutaj, na orbi­cie Ziemi.

– Tak, mię­dzy nami nic się nie zmieni… – powie­dział, choć dosko­nale zda­wał sobie sprawę, że jego słowa są więk­szą złudą niż ilu­zja, którą przed chwilą oglą­dali.

– Zbie­raj się. – Rzu­ciła mu kom­bi­ne­zon, ten sam, który poprzed­niego wie­czoru tak pie­czo­ło­wi­cie poskła­dał. Paradny strój kadeta ostat­niego roku. – Masz tylko kwa­drans do pierw­szego gwizdka, a chcia­ła­bym jesz­cze…

Nie musiała koń­czyć. Wie­dział, czego chciała. Wie­dział też, że tego wła­śnie naj­bar­dziej będzie mu bra­ko­wało.

* * *

– Bacz­ność! – Trzy rów­no­boczne for­ma­cje umun­du­ro­wa­nych postaci wyprę­żyły się w ułamku sekundy. W tym miej­scu wszystko oddzia­ły­wało na wyobraź­nię. Pół­mrok ogrom­nego han­garu, obłe kształty myśliw­ców, wiel­kie bryły trans­por­tow­ców w oddali, a nade wszystko wszech­obecny chłód uświa­da­mia­jący uczest­ni­kom tej cere­mo­nii, że od nie­skoń­czo­nej próżni dzieli ich tylko kil­ku­me­trowa war­stwa helonu. – Na zakoń­cze­nie apelu prze­mówi rek­tor-admi­rał Damian­dreas Dre­ade-Rave­nore! – Ofi­cer dyżurny zasa­lu­to­wał, spo­glą­da­jąc w kie­runku wykła­dow­ców sie­dzą­cych na try­bu­nie hono­ro­wej, a potem zszedł z mów­nicy, ustę­pu­jąc miej­sca postaw­nemu, kom­plet­nie łysemu męż­czyź­nie.

„Dredd” był żywą legendą, jedy­nym ofi­ce­rem w służ­bie czyn­nej, który wal­czył w zakoń­czo­nej przed wie­kiem woj­nie. Choć miał na karku szes­na­sty krzy­żyk i zali­czone sto trzy­dzie­ści trzy lata służby, nie wyglą­dał na starca. Osiem dekad przy­mu­so­wej hiber­na­cji zro­biło swoje – dzięki nim na­dal wyglą­dał jak młody bóg. Wzrost koszy­ka­rza, kwa­dra­towa szczęka, sze­ro­kie bary, mię­śnie godne kul­tu­ry­sty, sprę­ży­ste, ale i pełne god­no­ści ruchy. Wszy­scy kadeci zazdro­ścili mu tej spraw­no­ści, ale żaden nie przy­znałby nawet na tor­tu­rach, że w ciągu sze­ściu lat nauki poczuł choć odro­binę sym­pa­tii do rek­tora. Dredd był wynio­słym, sady­stycz­nym sukin­sy­nem i bar­dzo lubił prze­ma­wiać. Uwiel­biał drę­czyć fizycz­nie i wer­bal­nie. Wiele razy prze­ko­nali się na wła­snej skó­rze o jed­nym i o dru­gim. Dla­tego dawno już poprzy­się­gli, że żaden nie wyda z sie­bie naj­lżej­szego dźwięku pod­czas mowy poże­gnal­nej.

– Kadeci, spo­cznij! – roz­po­czął zwy­cza­jowo, poka­zu­jąc gruby plik kar­tek, na któ­rych zawarł tezy swego wystą­pie­nia, a potem zamilkł wymow­nie, licząc na szmer zwąt­pie­nia. Tym razem jed­nak, zgod­nie z posta­no­wie­niem, nie dali mu satys­fak­cji. Nie uszło to jego uwagi; kadeci z pierw­szego sze­regu dostrze­gli, że ner­wowo drgnęła mu powieka. – Zapewne nie­raz zada­wa­li­ście sobie pyta­nie, dla­czego szko­li­li­śmy was w tak trud­nych warun­kach – rzekł, odkła­da­jąc kartki na mów­nicę. – Dla­czego musie­li­ście z zamknię­tymi oczami prze­pro­wa­dzać naj­bar­dziej skom­pli­ko­wane pro­ce­dury alar­mowe, skoro… – tu znowu zawie­sił głos i prze­su­nął wzro­kiem po for­ma­cjach kade­tów, zanim pod­jął mowę od powtó­rze­nia, ulu­bio­nego chwytu reto­rycz­nego, który pozwa­lał mu prze­dłu­żyć wystą­pie­nie – …skoro od stu osiem­na­stu lat żadna jed­nostka floty nie brała udziału w walce. Nie mamy dzi­siaj wro­gów, to prawda. Wojna Zjed­no­cze­niowa zakoń­czyła się abso­lut­nym i bez­dy­sku­syj­nym zwy­cię­stwem Fede­ra­cji. Było to wszakże pyr­ru­sowe zwy­cię­stwo, co chyba każdy z was przy­zna. Nie ma żoł­nie­rza, który nie stra­ciłby w tym kon­flik­cie przodka. Nie­mniej za cenę prze­la­nej wtedy krwi zapew­ni­li­śmy naszej cywi­li­za­cji roz­wój na cały wiek z okła­dem. Jesz­cze ni­gdy w dzie­jach ludz­ko­ści pokój nie był tak trwały. Czło­wiek się­gnął gwiazd przed zale­d­wie trzema stu­le­ciami. Ujarz­mił znaną prze­strzeń w nie­spełna pięt­na­ście poko­leń. Sko­lo­ni­zo­wał tysiąc czter­na­ście pla­net w ośmiu­set sie­dem­dzie­się­ciu dwóch ukła­dach. Zba­dał następne osiem­na­ście tysięcy sys­te­mów gwiezd­nych. To wiele, naprawdę wiele jak na trzy wieki eks­pan­sji, a gdyby nie czas wojny domo­wej, mogli­by­śmy do tej listy dopi­sać setki następ­nych świa­tów. Lecz nawet dzie­sięć razy wię­cej zasie­dlo­nych pla­net to tylko kro­pla w oce­anie Galak­tyki. Setki milio­nów gwiazd czeka na eks­plo­ra­cję. Ile wokół nich krąży pla­net, nie mamy poję­cia. Ile tam może ist­nieć cywi­li­za­cji rów­nych nam albo potęż­niej­szych, też nie wiemy. To, że ni­gdy nie odkry­li­śmy zaawan­so­wa­nych form życia w zba­da­nym sek­to­rze naszego ramie­nia Drogi Mlecz­nej, że nie tra­fi­li­śmy na żaden sygnał czy arte­fakt pozo­sta­wiony przez Obcych, nie ozna­cza wcale, że oni nie ist­nieją gdzieś tam – ski­nie­niem wska­zał na gródź – tuż za gra­nicą pozna­nia. Że nie obser­wują nas od dawna. Że nie zagrożą nam w przy­szło­ści. Wszech­świat jest prze­ogromny, ba, ponoć nie­skoń­czony. Nie będziemy mieli gwa­ran­cji bez­pie­czeń­stwa, póki choć jeden sys­tem w naj­od­le­glej­szym zakątku Galak­tyki pozo­sta­nie nie­zba­dany. A zakoń­cze­nie eks­plo­ra­cji będzie moż­liwe dopiero za tysiące, jeśli nie dzie­siątki tysięcy lat… – Znowu prze­rwał i prze­su­nął ręką po gołej skó­rze nad lewym uchem, jakby chciał przy­gła­dzić nieist­niejące włosy. Jego palce dotknęły dłu­giej krwa­wej pręgi, która cią­gnąc się aż po nasadę nosa, czy­niła z jego twa­rzy prze­strogę, co każ­dego z nich może spo­tkać w prze­strzeni, kiedy nadej­dzie czas próby. – Od stu osiem­na­stu lat jeste­śmy cał­ko­wi­cie zjed­no­czeni. Po raz pierw­szy w histo­rii ludz­ko­ści nie ma państw i naro­dów, zna­cze­nie stra­ciły poję­cia rasy i gra­nic. Nasi pra­dzia­do­wie zło­żyli daninę życia, by zjed­no­czyć ludz­kość pod wspól­nym sztan­da­rem. Ale Fede­ra­cja będzie potrze­bo­wała jesz­cze co naj­mniej stu lat, by odro­bić straty ponie­sione w tam­tej woj­nie. Wiele pla­net czeka na ponowne zasie­dle­nie, wiele już ni­gdy nie będzie domem czło­wieka… – Umilkł. Tym razem nie patrzył na kade­tów. Wró­cił wspo­mnie­niami do cza­sów, gdy spo­glą­dał na ginące kolo­nie jako zwy­kły żoł­nierz, potem ofi­cer, wresz­cie dowódca floty. Dzie­siątki pla­net zamie­nio­nych w wieczne cmen­ta­rze, setki świa­tów wciąż leczą­cych rany. Taka była cena osta­tecz­nego zjed­no­czenia. Wszy­scy adepci aka­de­mii znali tę minę admi­rała, wie­dzieli też, że w jego wypadku zaduma nad prze­szło­ścią ni­gdy nie trwa długo. – Dzi­siaj koń­czy­cie naukę w naszej uczelni – pod­jął Dredd. – Już jutro roz­pocz­nie­cie służbę w jed­nostkach linio­wych. Roz­pro­szy­cie się po całym sek­to­rze, w dzie­siąt­kach sys­te­mów. Nie­któ­rzy z was dostą­pią zaszczytu służby tutaj, na Ziemi. Tak… mam sie­dem takich nomi­na­cji. – Poma­chał wyję­tymi z kie­szeni kar­tami i wresz­cie, mimo przy­sięgi, w sto­ją­cych przed nim sze­re­gach roz­le­gły się ciche pomruki, które skwi­to­wał krzy­wym uśmie­chem; nikt nie spo­dzie­wał się, że będzie tak dużo zło­tych kart. – Aż tylu wycho­wan­ków aka­de­mii trafi tym razem na służbę w dowódz­twie floty na Ziemi. Sie­dem nomi­na­cji dla sied­miu pry­mu­sów. Dla naj­lep­szych z naj­lep­szych. Zanim jed­nak je wrę­czę, chciał­bym prze­ka­zać inną, nieco mniej rado­sną infor­ma­cję. – Natych­miast zapa­dła gro­bowa cisza. Wszy­scy wie­dzieli, co rek­tor zaraz powie, acz­kol­wiek nikt nie chciał tego usły­szeć. – Otrzy­ma­łem z dowódz­twa sek­tora ofi­cjalne zapo­trze­bo­wa­nie na… – zro­bił pauzę dla pod­kre­śle­nia wagi słów – …na trzy­dzie­stu trzech kade­tów, któ­rzy jesz­cze dzi­siaj tra­fią do zaszczyt­nej i odpo­wie­dzial­nej służby w jed­nostkach Kor­pusu Uty­li­za­cyj­nego. – Głu­chy jęk prze­to­czył się przez han­gar. Dredd spo­glą­dał try­um­fu­jąco na kwa­śne miny sto­ją­cych w ostat­nich rzę­dach mło­dych ludzi. To wła­śnie oni mieli naj­więk­sze szanse na „zaszczytną” służbę w jed­nostkach, w któ­rych śmierć na­dal zbie­rała obfite żniwo. – Czeka was wielka przy­goda, pano­wie. Nie mie­li­ście serca do nauki o woj­nie, pozna­cie zatem naocz­nie jej skutki. Oto wasze zapro­sze­nia na pola dawno zapo­mnia­nych bitew – powie­dział nie bez satys­fak­cji Damian­dreas Dre­ade-Rave­nore, poka­zu­jąc plik czar­nych kart. – Ale zanim je otrzy­ma­cie, pozwól­cie, że roz­pocznę wła­ściwe prze­mó­wie­nie…

* * *

Nike obra­cał w pal­cach mały pla­sti­kowy pro­sto­kąt, na któ­rym zapi­sano jego przy­szłość. A wła­ści­wie jej brak. Po trzy­go­dzin­nym prze­mó­wie­niu Dredda nastą­piło uro­czy­ste wrę­cze­nie nomi­na­cji i kolejny rok aka­de­micki ofi­cjal­nie się zakoń­czył. W han­ga­rze pozo­stało nie­wiele osób. Paru wykła­dow­ców żegna­ją­cych swo­ich ulu­bio­nych pod­opiecz­nych i kil­ku­na­stu kade­tów cze­ka­ją­cych wciąż na spóź­nio­nych ofi­ce­rów łącz­ni­ko­wych z pod­rzęd­nych jed­no­stek, do któ­rych zostali przy­dzie­leni. W zasa­dzie nale­żało powie­dzieć: kil­ku­na­stu ska­zań­ców… Służba na pokła­dach cięż­kich trans­por­tow­ców Kor­pusu Uty­li­za­cyj­nego nie nale­żała do bez­piecz­nych. Trzy­dzie­ści trzy tego­roczne etaty ozna­czały, że co naj­mniej tylu człon­ków ich załóg prze­nio­sło się od ostat­niego apelu w zaświaty. I to tylko w dywi­zjo­nach sto czter­na­stego sek­tora. A czymże on jest wobec ogromu wszech­świata?

– Sta­chur­sky?

Nike wyrwał się z zamy­śle­nia na dźwięk wła­snego nazwi­ska. Spoj­rzał w kie­runku wycho­waw­ców w samą porę, by zoba­czyć, że Dredd, roz­ma­wia­jący z niskim, oty­łym męż­czy­zną w brud­nym kom­bi­ne­zo­nie mecha­nika, wska­zuje na niego pal­cem. Pod­niósł worek z rze­czami i zarzu­cił go na ramię.

– Ty jesteś Sta­chur­sky? – Rudawy ofi­cer o nala­nej twa­rzy zbli­żył się, wycią­ga­jąc cuch­nącą che­mi­ka­liami dłoń po kartę przy­dzia­łową.

Nike prze­wyż­szał go o głowę. Dopiero z bli­ska zauwa­żył na zno­szo­nym kom­bi­ne­zo­nie naszywki z rangą kapi­tana floty i nazwi­skiem Mor­ri­sey umiesz­czone tuż pod zło­tym nie­gdyś napi­sem „FSS Nomada”.

– Tak jest!

Karta od razu wylą­do­wała w czyt­niku, ale kapi­tan, zamiast odwró­cić się na pię­cie, gwizd­nął cicho, a potem – zadarł­szy głowę – zer­k­nął na kadeta. Nike tego nie zauwa­żył. Z prze­ra­że­niem wpa­try­wał się w meta­lowe palce pro­tezy ści­ska­jące obu­dowę nie­wiel­kiego urzą­dze­nia.

– Jaja sobie ze mnie robi­cie? – zapy­tał zdzi­wiony dowódca Nomady, nie pod­no­sząc wzroku. – Z danych wynika, że jesteś tego­rocz­nym pry­mu­sem. Czwarty wynik na roku. Tacy do nas nie tra­fiają.

Nike strze­lił prze­pi­sowo obca­sami, zanim odpo­wie­dział.

– Mel­duję posłusz­nie, że to nie pomyłka.

– Naprawdę? Jak zatem, chłop­czyku, wytłu­ma­czysz mi to? – Mor­ri­sey poka­zał czyt­nik, na któ­rym obok holo­gramu twa­rzy i danych oso­bo­wych widoczne były wyniki egza­mi­nów oraz zbli­żona do ide­ału ocena koń­cowa.

– Powiedzmy, że zagłę­bił się nie w to zagad­nie­nie, co powi­nien. – Dredd pod­szedł do nich i wyrę­czył zde­pry­mo­wa­nego kadeta.

– Słu­cham? – Kapi­tan Mor­ri­sey wyglą­dał na zdzi­wio­nego.

– Mel­duję posłusz­nie, sir, że rżną­łem naj­młod­szą córkę pana admi­rała! – wyja­śnił Nike nowemu prze­ło­żo­nemu nieco gło­śniej, niż wyma­gała tego sytu­acja.

Śmie­chy sto­ją­cych opo­dal wykła­dow­ców uci­chły jak nożem ucięte.

DWA

– Naprawdę tak powie­dział? – Hera­kle­ste­ban Iar­rey, chudy i wysoki jak tyka blon­dyn, pierw­szy ofi­cer Nomady, otarł jed­no­ra­zo­wym ręcz­ni­kiem pot z karku, po czym cisnął mokry papier na pod­łogę.

Wchła­nia­cze roz­po­częły uty­li­za­cję cien­kiej war­stewki papieru, led­wie dotknęła meta­lo­wej kra­tow­nicy. Ktoś posta­no­wił, że tem­pe­ra­tura na mostku kolap­sa­rowca będzie symu­lo­wać tro­piki. Naj­praw­do­po­dob­niej kapi­tan, bo nikt z regu­lar­nej załogi nie pro­te­sto­wał.

– Naprawdę. – Mor­ri­sey sie­dział, trzy­ma­jąc nogi na bla­cie stołu, i wciąż prze­glą­dał akta pię­ciu kade­tów, któ­rzy kar­nie stali w sze­regu pod ścianą obok dys­try­bu­tora posił­ków.

Wszy­scy byli mniej wię­cej tego samego wzro­stu i podob­nej budowy, jakby te wła­śnie kry­te­ria spra­wiły, że tra­fili na pokład Nomady.

– I Dredd go nie zabił? – zdzi­wił się Iar­rey, się­ga­jąc po następny ręcz­nik.

– Chciał, Bóg mi świad­kiem, że bar­dzo tego chciał. Sęk w tym, że chło­pak tra­fił już pod moją jurys­dyk­cję. – Mor­ri­sey poma­chał od nie­chce­nia kartą przy­dzia­łową Nike’a.

– No to mia­łeś, synku, farta… – Czar­no­włosa, dobrze wypo­sa­żona, choć szczu­pła pod­po­rucz­nik-pilot Anna­taly Davi­doff-Roze­rer, główny nawi­ga­tor Nomady i jedyna kobieta na pokła­dzie, przy­glą­dała się nowym nabyt­kom, jakby byli towa­rem na sprze­daż. – Gdyby nasz szef nie był takim służ­bi­stą…

– Za drobną opłatą obie­ca­łem sta­remu, że szcze­niak nie prze­żyje pierw­szej roboty – rzu­cił od nie­chce­nia Mor­ri­sey.

Gło­śny śmiech wypeł­nił mesę. Recho­tał nawet ojciec Pedro­berto, kape­lan pokła­dowy. Tylko kadeci prze­pi­sowo mil­czeli.

– No dobrze, czas na małe powi­ta­nie. – Czyt­nik powę­dro­wał wresz­cie do kie­szeni, a nogi dowódcy zetknęły się z pod­łogą. – Nazy­wam się, jak już pew­nie wie­cie, Hen­ri­chard Mor­ri­sey i mam wam do zako­mu­ni­ko­wa­nia kilka łatwych do zapa­mię­ta­nia rze­czy. Po pierw­sze, na pokła­dzie tego statku jestem waż­niej­szy od Boga. Po dru­gie, jeśli uwa­ża­li­ście, że admi­rał Dre­ade-Rave­nore to naj­gor­szy skur­wy­syn w zna­nym wszechświe­cie, już wkrótce się prze­ko­na­cie, że nie mie­li­ście bla­dego poję­cia, czym jest praw­dziwe skur­wy­syń­stwo. Po trze­cie, nasza robota nie należy do łatwych i bez­piecz­nych. To, że wysła­łem w tym roku zapo­trze­bo­wa­nie aż na pię­ciu kade­tów, powinno wam wiele powie­dzieć o cha­rak­te­rze zadań, które nas, a wła­ści­wie was, cze­kają. Naczelne dowódz­two prze­ka­zało dywi­zjo­nowi, w któ­rego skład wcho­dzi nasza wspa­niała jed­nostka, roz­kaz oczysz­cze­nia słyn­nego Pasa N Tery­to­riów Wewnętrz­nych. Do tej pory udało się go wyko­nać mniej wię­cej w poło­wie. Wła­śnie dotar­li­śmy do Sek­tora V jak Vic­tor… jeśli ta nazwa coś wam mówi. Mówi? – Spoj­rzał na kiwa­ją­cych gło­wami kade­tów. – Zatem pro­szę o kró­ciut­kie stresz­cze­nie histo­rii walki o ten sys­tem – ponow­nie wska­zał pal­cem na pierw­szego kadeta z brzegu.

– Dali­śmy im w dupę, sir! – Pete­ra­smus De’Vere miał szó­stą od końca ocenę na roku, czemu trudno było się dzi­wić, zwa­żyw­szy na to, iż sam jego wygląd suge­ro­wał poziom inte­lek­tu­alny tro­glo­dyty.

– W dupę, powia­dasz? To cie­kawe stwier­dze­nie, choć jeśli się nad nim zasta­no­wić, z gruntu nie­praw­dziwe.

– Oni dali nam w dupę, sir! – Prze­py­ty­wany kadet wyszcze­rzył zęby w try­um­fal­nym uśmie­chu.

Mor­ri­sey pokrę­cił z nie­do­wie­rza­niem głową. De’Vere zdę­biał.

– Remis był? – zapy­tał zdu­miony.

– Remis, posrana kary­ka­turo kadeta, to na meczu ligi prze­strzen­nej można odgwiz­dać. Może pan nam opo­wie, jak było? – Palec kapi­tana minął Nike’a i wyce­lo­wał w pierś Chri­sto­phe­ra­smusa Carre-Foura. Głup­ko­waty uśmiech spełzł z wąskich ust ary­sto­kra­tycz­nej szczu­płej twa­rzy, gdy tylko nie­szczę­śnik zro­zu­miał, że poprze­dza­jący go Nike nie musi odpo­wia­dać.

– Nie sądzę, żebym mógł dokład­niej… – wymam­ro­tał czwarty klon ary­sto­kraty z pod­rzęd­nej pla­nety.

– Cał­kiem słusz­nie nie sądzisz, skur­wy­kloni pomio­cie! – prze­rwał mu bez­ce­re­mo­nial­nie Mor­ri­sey i nie zwa­ża­jąc na pur­purę, jaka poja­wiła się na policz­kach łaja­nego kadeta, ryk­nął: – A co wy, obszczy­mury, macie do powie­dze­nia?!

Ani Jose­phi­lip Kol­czuk, prysz­czaty i mało­mówny kur­du­pel, który ponoć był nie­ślub­nym synem jakiejś szy­chy z Ziemi, ani jego cał­ko­wite prze­ci­wień­stwo, Yuki­taro Domita, czter­na­ste dziecko pańsz­czyź­nia­nego chłopa z pla­nety o tak skom­pli­ko­wa­nej nazwie, że nikt nie umiał jej wymó­wić, nie mieli nic do powie­dze­nia. Co zresztą nie było niczym zaska­ku­ją­cym – podob­nie jak poprzed­nicy, zali­czali się do naj­niż­szej war­stwy inte­lek­tu­al­nej aka­de­mii i ni­gdy nie ukoń­czy­liby stu­diów, gdyby nie pary­tety i naci­ski rzą­dów pomniej­szych sek­to­rów. Admi­ra­li­cja prze­pusz­czała ich przez sita egza­mi­na­cyjne tylko dla­tego, że ktoś musiał zasi­lać załogi jed­no­stek Kor­pusu Uty­li­za­cyj­nego.

Zre­zy­gno­wany Mor­ri­sey wska­zał w końcu na Nike’a.

– Sys­tem numer 9413, znany rów­nież pod nazwą New Rouen, składa się z ośmiu pla­net – wyre­cy­to­wał wyprę­żony jak struna pry­mus naj­lep­szej aka­de­mii floty. – Przed wojną domową był jed­nym z naj­waż­niej­szych punk­tów trans­fe­ro­wych Sek­tora Vic­tor. Fede­ra­cja zamie­rzała prze­jąć nad nim kon­trolę już na początku walk, aby odciąć część wysu­nię­tych ukła­dów pla­netarnych prze­ciw­nika od łatwego zaopa­trze­nia nad­prze­strzen­nego. W tym celu wysłano dwa zespoły ude­rze­niowe, które miały rów­no­cze­śnie zaata­ko­wać Deltę, jedyną zamiesz­kaną pla­netę układu, oraz orbi­talną sta­cję tran­zy­tową. Nie­stety wróg, po raz pierw­szy w histo­rii tej wojny, zami­no­wał domnie­mane punkty wyj­ścia wokół strefy skoku, łamiąc tym samym wszel­kie kon­wen­cje. Ponadto, czego dowódz­two Fede­ra­cji nie wie­działo na eta­pie pla­no­wa­nia ope­ra­cji, rebe­lianci zgro­ma­dzili tam pokaźne siły chro­niące prze­no­szony na Deltę sztab obrony całego pod­sek­tora. Admi­rał Taho­mey wypro­wa­dził pierw­szy zespół ude­rze­niowy pro­sto na jedno z pól mino­wych, tra­cąc już pod­czas wyj­ścia z nad­prze­strzeni nie­mal połowę jed­no­stek linio­wych. Dru­gie zgru­po­wa­nie miało wię­cej szczę­ścia, ale jak się wkrótce oka­zało, cztery eska­dry chro­niące sztab i sta­cję tran­zy­tową sta­no­wiły twardy orzech do zgry­zie­nia nawet dla naj­no­wo­cze­śniej­szych pan­cer­ni­ków Fede­ra­cji. Można powie­dzieć, że bitwa nie została roz­strzy­gnięta. Zdo­łano znisz­czyć więk­szość insta­la­cji obron­nych sys­temu, ale kon­troli nad nim nie uzy­skano. Obie floty wykrwa­wiły się w nie­mal trzy­na­sto­go­dzin­nej walce, a… – Zamilkł, widząc unie­sioną wysoko dłoń dowódcy.

– Czas na mały egza­min – wyce­dził poiry­to­wany Mor­ri­sey. – Jaką nazwę nosi teraz sek­tor, w któ­rym się znaj­du­jemy? – wska­zał mecha­nicz­nym pal­cem wybra­nego kadeta.

– No… – zająk­nął się zasko­czony Carre-Four.

– Nie. Następny.

Żaden z pierw­szej czwórki nie odpo­wie­dział na to pro­ste prze­cież pyta­nie. Nike nie miał z tym naj­mniej­szego pro­blemu.

– Obec­nie sek­tory mają nazwy zapo­ży­czone z alfa­betu fone­tycz­nego floty, zatem jest to Alfa.

– Czym jest sek­tor? – Mor­ri­sey szedł za cio­sem.

– Eeee…

– Za mało pre­cy­zyjna defi­ni­cja – uci­szył pró­bu­ją­cego zebrać myśli De’Vere’a. – Sta­chur­sky?

– Sek­to­rem nazy­wamy jedną dwu­dzie­stą czwartą poprzecz­nego prze­kroju ramie­nia Galak­tyki.

– A może któ­ryś z was, skur­wy­klony, poda mi defi­ni­cję pasa?

Nie podali, zatem znów padło na Nike’a.

– Pas to prze­strzeń wewnętrzna ramie­nia Galak­tyki zawie­ra­jąca wszyst­kie układy pla­ne­tarne, do któ­rych da się dole­cieć pod­czas jed­nego skoku nad­prze­strzen­nego. Sys­temy te noszą nazwy zaczy­na­jące się na tę samą literę co pas, do któ­rego należą. Jego sze­ro­kość wynosi od dwóch i pół do trzy­dzie­stu sze­ściu lat świetl­nych. W skład każ­dego meta­sek­tora wcho­dzą dwa­dzie­ścia cztery takie pasy.

– Wystar­czy! – Mor­ri­sey prze­rwał mu i znów poło­żył nogi na bla­cie. – Kadet Sta­chur­sky odro­bił zada­nie domowe, czego o resz­cie powie­dzieć nie można. Dla­tego z przy­kro­ścią muszę stwier­dzić, że od tej chwili pozo­stali pano­wie kadeci noszą numery zamiast nazwisk. Ty – wska­zał na De’Vere’a – masz jedynkę, ty – wymie­rzył pal­cem w Carre-Foura – dwójkę, albo nie, natura już cię obda­rzyła numer­kiem, skur­wy­kloni pomio­cie, więc zosta­niesz, jak Bóg i tatuś, wybacz… dawca… chcieli, czwórką. Kol­czuk to trójka, a pan, tfu, Sodo­mita przej­mie w takim razie numer drugi. Kadet Sta­chur­sky pozo­staje kade­tem Sta­chur­skym, dopóki nie przyj­dzie mi ochota tego zmie­nić, i będzie łącz­ni­kiem mię­dzy załogą stałą i nume­ro­waną. A to ozna­cza, że żaden z was, skur­wy­klony, ni­gdy, ale to ni­gdy nie zwróci się bez­po­śred­nio do nikogo z peł­no­praw­nych człon­ków załogi, chyba że otrzyma pozwo­le­nie za pośred­nic­twem kadeta Sta­chur­sky’ego. Żaden z nume­rów, jeśli nie zosta­nie wezwany, nie ma też wstępu na górny pokład. Zro­zu­miano?

– Tak jest! – odpo­wie­dzieli uni­sono.

Co jak co, ale dys­cy­plinę aka­de­mia wpo­iła wszyst­kim adep­tom.

– A gdyby kogoś inte­re­so­wało, co zna­czą te numery, od razu wyja­śnię – kon­ty­nu­ował kapi­tan. – To taki stary oby­czaj prze­nie­siony do kor­pusu z jed­no­stek fron­to­wych. Kiedy wydam roz­kaz, na przy­kład wyj­ścia w prze­strzeń, nie będę musiał wska­zy­wać palu­chem ani wywo­ły­wać nikogo po nazwi­sku. Numer jeden idzie pierw­szy, a jak coś spier­doli, czy­taj wyki­tuje, jego miej­sce zaj­muje numer dwa, potem trzy i tak dalej, aż do skutku. Zro­zu­miano?

Tym razem odpo­wiedź nie była już tak jed­no­gło­śna.

– Odma­sze­ro­wać! – wark­nął Mor­ri­sey. – A kadet Sta­chur­sky jesz­cze na moment z nami zosta­nie.

* * *

– Wiesz, synku, dla­czego kaza­łem ci zostać? – zapy­tał kapi­tan, gdy pozo­stali kadeci zabrali swoje rze­czy i opu­ścili mesę.

– Nie wiem, sir! – odparł zgod­nie z prawdą Sta­chur­sky.

– Na pewno?

– Na pewno, sir! – Nike sta­rał się wymy­ślić coś na pocze­ka­niu, ale naprawdę nie miał poję­cia, do czego zmie­rza dowódca.

Mor­ri­sey prze­rwał jego męki.

– Czy­ta­łem twoje akta, więc wiem, że nale­żysz do asów pie­przo­nej Orbi­tal­nej Aka­de­mii Floty. Pech chciał, że wybra­łeś nie ten otwór co trzeba i prze­pie­przy­łeś sobie, cha, cha – śmiech kapi­tana oka­zał się zaraź­liwy – dosłow­nie prze­pie­przy­łeś sobie życie. Ale głupi nie jesteś, wręcz prze­ciw­nie, i dla­tego szybko się poła­piesz, że nie wszystko, co mówią o tej służ­bie, jest prawdą. A skoro i tak do tego doj­dzie, wolę od razu zapro­po­no­wać ci układ.

Iar­rey, nawi­ga­torka, kape­lan oraz mil­czący do tej pory porucz­nik odpo­wie­dzialny za sys­temy uzbro­je­nia, który chyba nazy­wał się Bourne – przy­naj­mniej tyle można było odczy­tać z jego brud­nej naszywki – oto­czyli zdez­o­rien­to­wa­nego kadeta.

– Jaki układ, sir? – zdzi­wił się Nike.

– Wiesz, dla­czego wszyst­kie bitwy Wojny Zjed­no­cze­nio­wej, i w ogóle wszyst­kie potyczki w prze­strzeni, odby­wały się w pobliżu punk­tów Lagrange’a? – zapy­tał pozor­nie bez związku kapi­tan.

– Teo­re­tycz­nie… – zaczął Nike ase­ku­ra­cyj­nie.

– Słu­cham.

– Na wykła­dach mówiono nam, że to kwe­stia stra­te­gii, ale prawda jest chyba taka, że nikomu nie uśmie­cha się powolna i do tego ano­ni­mowa śmierć w pustce kosmicz­nej. Dla­tego wszyst­kie pola bitew umiej­sca­wiano w punk­tach zwa­nych doł­kami Lagrange’a na cześć…

– Stresz­czaj się, synku – pona­glił go kapi­tan.

– W przy­po­mi­na­ją­cych nieco pasy Saturna stre­fach gra­wi­ta­cyj­nych, w któ­rych uszko­dzone i znisz­czone jed­nostki, pozo­sta­jąc długo na miej­scu, two­rzą coś w rodzaju pola aste­roid, dzięki czemu można prze­pro­wa­dzić ewen­tu­alne akcje poszu­ki­waw­cze i ratun­kowe. Dla­tego też od począt­ków pod­boju kosmosu wszel­kie stra­te­gie admi­ra­li­cji zakła­dały walkę sta­tyczną. Okręty przy­stę­po­wały do akcji na mini­mal­nych pręd­ko­ściach, żeby po ewen­tu­al­nym znisz­cze­niu ich wraki pozo­stały w punk­tach Lagrange’a.

– Co to ozna­cza w prak­tyce?

– W prak­tyce ozna­cza to, że w doł­kach na­dal powinny krą­żyć nie­mal wszyst­kie jed­nostki znisz­czone w bitwach, o ile na sku­tek nie­prze­wi­dzia­nych oko­licz­no­ści nie wyrwały się z pułapki gra­wi­ta­cyj­nej i nie spa­dły na powierzch­nię pobli­skich pla­net. – Nike pomy­ślał o Dred­dzie i jego osiem­dzie­się­cio­let­niej ody­sei w kap­sule ratun­ko­wej. Gdyby nie ta tak­tyka, stary admi­rał byłby teraz kawał­kiem dobrze zmro­żo­nego mięsa wędru­ją­cego przez nie­skoń­czoną pustkę albo ślicz­nym mete­orem tną­cym malow­ni­cze niebo odle­głej pla­nety.

– Dosko­nale. – Mor­ri­sey roze­śmiał się na cały głos. – Bar­dzo celny wnio­sek, kade­cie Sta­chur­sky. A co z tego wynika dla nas?

– Mamy uła­twioną robotę.

– To też, ale…

– Ale taki inte­li­gentny i śliczny chłop­czyk jak ty powi­nien już wie­dzieć, że można się przy tym nie­źle obło­wić.

Nike zro­zu­miał, dla­czego Bourne mil­czał aż do tej pory. Głos porucz­nika odpo­wie­dzial­nego za sys­temy uzbro­je­nia mówił wszystko o jego pre­fe­ren­cjach sek­su­al­nych.

– Pro­po­nu­jemy ci drobny udział w zyskach w zamian za pełne posłu­szeń­stwo i kon­trolę tam­tych śmieci. – Kapi­tan wska­zał ruchem głowy drzwi, za któ­rymi znik­nęli pozo­stali kadeci.

– Udział w zyskach, sir? – Nike spoj­rzał przy­tom­niej na roz­ba­wio­nych zało­gan­tów.

– Naprawdę nie rozu­miesz? – Na ustach Mor­ri­seya poja­wił się pierw­szy szczery uśmiech. – Jeśli grasz według zasad admi­ra­li­cji, masz święty spo­kój, jeśli według naszych, ta robota może być kurew­sko nie­bez­pieczna – pod­niósł rękę, pre­zen­tu­jąc elek­tro­niczną pro­tezę – ale za to opła­calna. Odbęb­nisz swoje latka na pokła­dzie Nomady i masz zagwa­ran­to­wany śliczny doda­tek do eme­ry­turki.

– A więk­szość czar­nej roboty i tak odwa­lają za nas numery – dodał Iar­rey.

– Mamy wpraw­dzie wyspe­cja­li­zo­wane roboty – wyja­śnił kapi­tan – ale to cho­ler­nie drogi sprzęt. Znisz­cze­nie takiej maszyny ozna­cza dzie­siątki szcze­gó­ło­wych rapor­tów, które czę­sto wycho­dzą poza admi­ra­li­cję. Śmierć kadeta naj­niż­szej rangi to tylko list do rodziny, medal i znacz­nie rza­dziej drobna rekom­pen­sata finan­sowa…

– Zresztą im więk­sze straty w akcji, tym lepiej – szep­nęła nie­mal zmy­słowo Anna­taly, pochy­la­jąc się do ucha Nike’a.

– Im wię­cej zabi­tych, tym mniej sen­sow­nych ludzi gar­nie się do roboty w Kor­pu­sie Uty­li­za­cyj­nym – pod­jął wątek Mor­ri­sey. – A po pole­głych i tak nikt nie pła­cze, zwłasz­cza dowódz­two, które ma z naszego pro­ce­deru słuszny doda­tek do pen­sji. Przy oka­zji oszczę­dzamy admi­ra­li­cji mnó­stwo kło­potu z… nazwijmy to po imie­niu… odpa­dami aka­de­mic­kimi.

– Czyli rozu­miem, że – powie­dział kan­dy­dat na udzia­łowca firmy Nomada – naj­pierw zgłę­biamy, a dopiero potem nisz­czymy?

– Zgłę­biamy? Wiesz, Nike, podoba mi się twój spo­sób myśle­nia… – Kapi­tan uśmiech­nął się do wła­snych myśli. – Arche­olo­gia prze­strzenna to wspa­niała dzie­dzina nauki, szcze­gól­nie jeśli ma się wspar­cie w postaci ści­śle taj­nych map i dostępu do wszyst­kich archi­wów floty. – Urwał nagle i zapy­tał: – Zatem wcho­dzisz w to czy nie?

– Co będzie, jeśli odmó­wię? – zapy­tał ostroż­nie Nike.

– Obie­ca­łem coś admi­ra­łowi, a jestem naprawdę słow­nym face­tem… – Odpo­wiedź Mor­ri­seya, choć wypo­wie­dziana weso­łym tonem, nio­sła wyraźną groźbę. – Łamię dane słowo tylko wtedy, gdy widzę w tym swój inte­res.

– Rozu­miem. – Nike spoj­rzał dowódcy w oczy. Chwilę póź­niej ski­nął głową. – Wcho­dzę. Pozo­staje tylko kwe­stia…

– Dwie kwe­stie – prze­rwał mu bez­ce­re­mo­nial­nie kapi­tan.

– Dwie? – zdzi­wił się Nike.

– Tak. Po pierw­sze, strona finan­sowa. Żeby nie było nie­po­ro­zu­mień. Jak to mówią: kochajmy się jak bra­cia, liczmy się jak klony. Masz dzie­sięć pro­cent zysku ze wspól­nych akcji i pięć­dzie­siąt z tego, co sam nadasz.

– Zgoda. – Pro­po­zy­cja wyglą­dała na uczciwą, zresztą w zaist­nia­łej sytu­acji Nike przy­stałby na każdą, nawet o wiele mniej korzystną.

Mor­ri­sey nagle spo­waż­niał.

– I po dru­gie, chłop­cze… – To „chłop­cze” zabrzmiało bar­dzo zło­wróżb­nie. – Pani porucz­nik Davi­doff-Roze­rer jest jedyną kobietą na pokła­dzie i jak się zapewne domy­ślasz, należy do mnie i tylko do mnie. Ja nie jestem wuj­cio Dredd i nie będę się zasta­na­wiał pół seme­stru, jak wyra­fi­no­wa­nie skroić ci dupę. Jeśli wykryję choć jeden, nie­ważne jak mikry ślad two­jej byt­no­ści w damie mojego serca, to… – zro­bił pro­tezą nie­okre­ślony gest mogący ozna­czać wszystko. – Rozu­miemy się, panie córecz­ko­jebco?

Nike zer­k­nął na kom­bi­ne­zon lot­ni­czy nawi­ga­torki, a raczej na nęcące kształty, jakie okry­wał ten obci­sły kawa­łek lśnią­cego mate­riału. Potem popa­trzył wprost w roze­śmiane oczy Bourne’a. Nie odpo­wie­dział mu uśmie­chem.

– Rozu­miemy – przy­tak­nął i się­gnął po worek. – Kadet Sta­chur­sky odmel­do­wuje się!

– Moment… – Kapi­tan nie spusz­czał z niego badaw­czego wzroku.

– Tak, sir?

– To twoje imię. Nike… Dla­czego nie nosisz stan­dar­do­wego dwu­mianu, jak każdy przy­zwo­ity czło­wiek? – zapy­tał dowódca.

– Noszę, sir – odparł Nike.

– To dla­czego go nie uży­wasz? – zapy­tała zasko­czona Anna­taly.

– Uży­wam. Skła­dowe to Nik i Ike.

– Ha, jed­nego Iken­ne­tha to nawet zna­łem, ale Nick na pewno pisze się ina­czej – wtrą­cił Iar­rey.

– Rodzina mojego ojca pocho­dzi ze Strefy Rosyj­sko­ję­zycz­nej, stąd odmienna pisow­nia pierw­szego członu – wyja­śnił Nike. – Na cześć jakie­goś słyn­nego, cho­lera wie ile razy „pra” pra­dziada. Podobno był wzię­tym pisa­rzem na Ziemi pod koniec Sta­rej Ery.

TRZY

Tery­to­ria Zewnętrzne, Pas N,

Sys­tem New Rouen, Sek­tor Vic­tor,

27.06.2354

Wyszli z nad­prze­strzeni w dużej odle­gło­ści od gwiazdy ozna­czo­nej na mapach Fede­ra­cji sym­bo­lem 9413, kil­ka­na­ście stopni poza płasz­czy­zną eklip­tyki tutej­szego układu pla­ne­tar­nego, na skraju wyli­czo­nego pola bez­pie­czeń­stwa. Nomada, wciąż zwal­nia­jąc, leciał ku Del­cie – czwar­tej pla­ne­cie sys­temu – z dala od ewen­tu­al­nych wra­ko­wisk. Współ­cze­sne sys­temy koor­dy­na­cji danych pozwa­lały na obli­cza­nie sko­ków pod­prze­strzen­nych z dokład­no­ścią do miliarda mil na rok świetlny, mogli się więc zbli­żyć do każ­dego sys­temu bez potrzeby korzy­sta­nia ze studni gra­wi­ta­cyj­nych i zwią­za­nego z tym ryzyka natra­fie­nia na pozo­sta­ło­ści daw­nych bitew albo wciąż aktywne pułapki zasta­wiane przez obroń­ców.

Trze­ciego dnia po przy­by­ciu na miej­sce Mor­ri­sey poja­wił się na gór­nym pokła­dzie i zasiadł w sfa­ty­go­wa­nym fotelu dowódcy. Anna­taly i Iar­rey wciąż zbie­rali i segre­go­wali dane z sond dale­kiego zwiadu, które wystrze­lono dwie doby wcze­śniej w kie­runku wszyst­kich doł­ków Lagrange’a w sys­te­mie. Bourne i Nike cze­kali na roz­wój wyda­rzeń przy zapa­so­wych kon­so­lach, spraw­dza­jąc od czasu do czasu wybrane odczyty. Kape­lana i pozo­sta­łych kade­tów na razie nie wybu­dzono. Sys­temy Nomady wyko­rzy­stały czas potrzebny na wyha­mo­wa­nie po wyj­ściu z nad­prze­strzeni, aby sta­ran­nie prze­ba­dać doce­lowy sys­tem. Teraz nale­żało jedy­nie zin­ter­pre­to­wać dane i przy­stą­pić do dzia­ła­nia.

– Kiedy będziemy mieli pełen obraz sytu­acji? – zapy­tał Mor­ri­sey, led­wie zapiął pasy.

– Za plus minus pięć minut stan­dar­do­wych – odparł Iar­rey.

Kapi­tan poki­wał głową i wło­żył do ust oliw­kową bryłkę cze­goś, co naj­wy­raź­niej słu­żyło do żucia.

– Cze­kam, panie pierw­szy – powie­dział, splu­nąw­szy soczy­ście na kra­tow­nicę pod głów­nym ekra­nem.

– Prze­cież nie minęła nawet minuta – żach­nął się Iar­rey.

– Zależy, jak na to patrzeć – stwier­dził enig­ma­tycz­nie kapi­tan, akty­wu­jąc pano­ra­mi­con.

Obłe ściany mostka zmie­niły zabar­wie­nie i w kilka sekund stały się prze­zro­czy­ste. W cza­sie lotu nad pla­netą wra­że­nie dez­orien­ta­cji wystę­puje u paru pro­cent doświad­czo­nych astro­nau­tów, w pustce nie ma takiego pro­blemu. Tutaj nic nie zakłóca błęd­nika, zwłasz­cza gdy widok sprzę­tów w ste­rowni pozwala usta­lić hipo­te­tyczny pion.

Cen­trum układu pla­ne­tar­nego z poje­dyn­czą gwiazdą klasy G2V znaj­do­wało się przed dzio­bem okrętu. Kom­pu­ter wyświe­tlił na ekra­nach opa­li­zu­jące zie­le­nią orbity wszyst­kich pla­net i ich sate­li­tów, zazna­czył też na czer­wono trasy więk­szo­ści ciał nie­bie­skich prze­mie­rza­ją­cych tę część układu w odwiecz­nej podróży przez wszech­świat. Tro­chę tego śmie­cia było, ale nie aż tyle, żeby musieli się przej­mo­wać.

– Sku­pi­sko wła­ściwe znaj­duje się na orbi­cie czwar­tej pla­nety – zamel­do­wał chwilę póź­niej Iar­rey. – Więk­szość wra­ko­wi­ska, jakieś dzie­więć­dzie­siąt sie­dem pro­cent prze­wi­dy­wa­nej masy, pozo­staje w stre­fie rów­no­wagi. Mam jed­nak tro­chę odczy­tów na zewnątrz dołka. Złom z pogra­ni­cza zaczyna się już wydo­sta­wać z pułapki gra­wi­ta­cyj­nej. Jesz­cze parę lat i…

– Nie filo­zo­fuj, Iar­rey – prze­rwał mu dowódca. – Co z polami mino­wymi?

– Sondy poszły czter­dzie­ści sie­dem godzin temu, zlo­ka­li­zo­wa­li­śmy szes­na­ście z dwu­dzie­stu zapór, o jakich mówiły prze­jęte raporty kolo­ni­stów. Pozo­stałe cztery mogą już nie ist­nieć…

– Jesz­cze się nie zda­rzyło, żeby całe pole minowe znik­nęło albo zostało zde­to­no­wane – mruk­nął Mor­ri­sey, zaci­ska­jąc meta­lowe palce pro­tezy. – Nie ruszę dupy z fotela, dopóki nie będę znał poło­że­nia wszyst­kich prze­szkód.

Iar­rey zbył tę uwagę wzru­sze­niem ramion i jakby ni­gdy nic na­dal spraw­dzał napły­wa­jące dane.

– Co robimy z namie­rzo­nymi polami? – zapy­tał po chwili.

– A co możemy z nimi zro­bić? – mruk­nął poiry­to­wany Mor­ri­sey. – Pozbądź się tego gówna.

W próżni dźwięk się nie roz­cho­dzi, za to widoki są piękne – tak jeden z wykła­dow­ców aka­de­mii zachwa­lał uroki nawi­ga­cji sys­te­mo­wej. Teraz jego słowa nabrały dodat­ko­wej głębi. Miriady towa­rzy­szą­cych son­dom nanosz­pe­ra­czy wbiły się w pola min nukle­ar­nych, które sto dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej miały bro­nić dostępu do punktu tran­zy­to­wego na domnie­ma­nych wek­to­rach podej­ścia. Atra­men­towa czerń pustki kosmicz­nej roz­bły­sła nagle milio­nem barw. Nie przy­po­mi­nało to ogni sztucz­nych, ale było na swój spo­sób urze­ka­jące. Dzie­siątki zle­wa­ją­cych się eks­plo­zji, gasnąca powoli pla­zma, halo o bar­wach znacz­nie żyw­szych niż kolory tęczy. Gdyby wtedy, przed ponad wie­kiem, ist­niała dzi­siej­sza tech­no­lo­gia, zespół ude­rze­niowy numer jeden prze­szedłby przez pola minowe jak pro­mień lasera przez papier. Admi­rał Taho­mey mógł jed­nak liczyć wyłącz­nie na szczę­ście i dla­tego teraz aż sto osiem­dzie­siąt naj­roz­ma­it­szej wiel­ko­ści wra­ków krą­żyło po orbi­cie pla­nety, któ­rej praw­dzi­wej nazwy nikt już nie pamię­tał.

– Mamy namiary na resztki czte­rech pól, w które wszedł zespół ude­rze­niowy numer jeden – zamel­do­wała Anna­taly, która rów­nież zaj­mo­wała się obróbką danych. – W zasa­dzie nie ist­nieją. Szczątki znisz­czo­nych okrę­tów akty­wo­wały więk­szość min pozo­sta­łych po przej­ściu zespołu, a te, które nie zostały zde­to­no­wane wtedy, pew­nie i tak już nie wybuchną.

– Ni­gdy nie ma takiej pew­no­ści, skar­bie – mruk­nął Mor­ri­sey. – Co z odczy­tami mówią­cymi o aktyw­nych minach wewnątrz wra­ko­wi­ska?

– Jest ich nie wię­cej niż dzie­sięć – odparła Anna­taly.

– Daj pod­gląd!

– Tak jest. – Na pano­ra­mi­co­nie poja­wiły się kolejne obrazy ilu­stru­jące poło­że­nie hipo­te­tycz­nych nie­wy­pa­łów.

– Panie Bourne?…

To wystar­czyło, by porucz­nik ura­czył wszyst­kich krót­kim wykła­dem o spo­so­bach neu­tra­li­za­cji min. Roiło się w tej gadce od ter­mi­nów tech­nicz­nych i wzo­rów mate­ma­tycz­nych, ale sens był pro­sty i można go było zawrzeć w kilku sło­wach: nie da się użyć kolap­sa­rów do zdal­nego ścią­gnię­cia całego śmie­cia bez ryzyka przy­pad­ko­wej eks­plo­zji i roz­rzu­ce­nia szcząt­ków poza strefę.

– Kiedy będziemy mieli na miej­scu holo­sondy? – zapy­tał Mor­ri­sey.

– Pierw­sza fala jest już na orbi­cie i wła­śnie dociera do dołka Lagrange’a – odpo­wie­dział jak zwy­kle spo­koj­nie Iar­rey.

Mikro­sondy sieci holo­wi­zu­al­nej pozwa­lały na spo­rzą­dze­nie trój­wy­mia­ro­wej mapy bada­nego sek­tora i nie­zwy­kle dokładną ocenę sytu­acji.

– Rzućmy okiem… – Kapi­tan prze­łą­czył pano­ra­mi­con na widok trans­mi­to­wany przez zsyn­chro­ni­zo­wane kamery sond.

W mgnie­niu oka zna­leźli się w samym środku wra­ko­wi­ska. Znisz­czone okręty dry­fo­wały na prze­strzeni setek tysięcy mil sze­ścien­nych wokół punktu Lagrange’a, two­rząc nie­sa­mo­wity, ale nie­zwy­kle sta­bilny wir meta­lo­wych kon­struk­cji. Z więk­szo­ści jed­no­stek, zwłasz­cza tych mniej­szych, zostały tylko strzępy – pro­cesy destruk­cji zaini­cjo­wane przez lase­rowe salwy wroga dokoń­czyła sama natura. Nie­koń­czące się koli­zje z innymi wra­kami zamie­niły dumne nie­gdyś okręty w kupę poskrę­ca­nych szcząt­ków. W mil­cze­niu oglą­dali kolejne, nie­wiele róż­niące się od sie­bie uję­cia; cza­sem dało się uchwy­cić roz­prute i wybe­be­szone kadłuby kor­wet i nisz­czy­cieli, ale wszyst­kie były zbyt znisz­czone, by warto było do nich zaglą­dać.

– Witam w pie­kle pana Lagrange’a – rzu­cił z sar­ka­zmem roz­party wygod­nie Mor­ri­sey. – Tu, gdzie skarby prze­szło­ści cze­kają na odkryw­ców, a śmierć na fra­je­rów.

Reje­stra­tory sond prze­ka­zy­wały do ste­rowni dal­sze, nie­mal iden­tyczne uję­cia pola bitwy, która zakoń­czyła się sto trzy­dzie­ści lat wcze­śniej. Iar­rey loka­li­zo­wał miny i przy­go­to­wy­wał się do zdal­nego zde­to­no­wa­nia tych, w któ­rych pobliżu nie było nic god­nego zain­te­re­so­wa­nia.

Prze­glą­dali wra­ko­wi­sko sys­te­ma­tycz­nie, lecz dopiero po kwa­dran­sie zoba­czyli coś war­tego uwagi. Pękaty kadłub antycz­nego pan­cer­nika wynu­rzył się maje­sta­tycz­nie ze stożka cie­nia pla­nety. Mor­ri­sey, który wła­śnie poda­wał kody akty­wa­cyjne dla szpe­ra­czy mają­cych zneu­tra­li­zo­wać namie­rzone w tym sek­to­rze miny, natych­miast kazał prze­nieść to uję­cie na pano­ra­mi­con i usu­nąć okna mniej istot­nych prze­ka­zów. Naj­bliż­sze sondy znaj­do­wały się zale­d­wie kil­ka­na­ście mil od dobrze zacho­wa­nego dziobu pan­cer­nika, dla­tego Nike nie miał pro­blemu ze ziden­ty­fi­ko­wa­niem wciąż czy­tel­nego numeru. Dostrzegł nawet część nazwy, która dla wielu ludzi wciąż jesz­cze była sym­bo­lem zwy­cię­skiej walki o zjed­no­cze­nie. Olbrzymi okręt wyda­wał się nie­tknięty. Tak potęż­nego pan­ce­rza nie mogły poko­nać nawet ude­rze­nia kil­ku­to­no­wych frag­men­tów innych wra­ków, a więk­szych odłam­ków w tej czę­ści dołka Lagrange’a – prócz admi­ral­skiego okrętu fla­go­wego – na razie nie widzieli. Obra­ca­jący się wolno wzdłuż wła­snej osi pan­cer­nik wypeł­nił wkrótce cały ekran. Zda­wało się, że pły­nie tuż nad ste­row­nią Nomady, choć w rze­czy­wi­sto­ści oba statki dzie­liło wię­cej niż miliard mil.

Roz­party w fotelu Mor­ri­sey uśmiech­nął się wład­czo.

– Panie Sta­chur­sky, co my tu mamy? – zapy­tał.

– FSS Odyn, numer bur­towy FSBS 061, fla­gowy okręt admi­rała Taho­meya – wyre­cy­to­wał z pamięci Nike. – Milion sto sześć­dzie­siąt tysięcy ton masy, dłu­gość kadłuba wła­ści­wego osiem­set dzie­sięć metrów, śred­nica w naj­grub­szym miej­scu sie­dem­dzie­siąt dwa metry, uzbro­je­nie…

– Wystar­czy – prze­rwał mu na­dal uśmiech­nięty Mor­ri­sey. – Oto nasze Eldo­rado! Poką­sany, ale nie schru­pany do kości… – Sztuczna ręka kapi­tana wska­zała na lewą dolną część ekranu.

Spoj­rzeli tam i zoba­czyli pociem­niałe, poszar­pane kra­wę­dzie pierw­szej z ogrom­nych dziur w poszy­ciu, która cią­gnęła się od śród­o­krę­cia aż po prze­wę­że­nie sek­cji maszy­no­wej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Copy­ri­ght © by Robert J. Szmidt, 2014, 2021

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2014, 2019

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor tego wyda­nia: Urszula Gard­ner

Pro­jekt, opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki oraz ilu­stra­cja na okładce: Robert Rajsz­czak

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Łatwo być Bogiem, wyd. II popra­wione i uzu­peł­nione, Poznań 2022)

ISBN 978-83-8188-908-7

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer