Wiedźmi król - H.E. Edgmon - ebook + książka

Wiedźmi król ebook

H.E. Edgmon

4,4

Opis

Wyatt jest transpłciową wiedźmą, czego istoty mieszkające w Asalinie nie potrafiłyby zaakceptować. Rządzą tam bowiem wróżki, a wiedźmy takie jak on nie mają zbyt wiele do powiedzenia. Dlatego Wyatt wbrew swojej woli musi poślubić księcia wróżek Emyra Northa. Ale pewnej nocy Wyatt traci kontrolę nad swoimi mocami, ucieka do świata ludzi i postanawia zapomnieć o magii i swoim pochodzeniu. Emyr nie chce jednak zrywać zaręczyn i wyrusza w pościg za ukochanym, żeby nakłonić go do powrotu. Tylko że Wyatt wcale nie zamierza wracać ani tym bardziej zadbać o przyszłość królestwa wróżek…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 456

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (9 ocen)
5
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Witch King
Co­py­ri­ght © 2021 by H.E. Edg­mon All ri­ghts re­se­rved. Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Agata Cie­ślak, 2023
Re­dak­tor ini­cju­jący: Łu­kasz Chmara
Re­dak­tor pro­wa­dzący: An­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Anna Fiał­kow­ska, Alek­san­dra Ko­tlew­ska
Re­dak­cja: Agnieszka Radtke
Ko­rekta: Marta Stoch­mia­łek, Be­ata Wój­cik
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny, skład i ła­ma­nie: Sta­ni­sław Tu­chołka | pan­book.pl
Ilu­stra­cja na okładce: Zo­fia Lange | @osia­tek
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Mag­da­lena Za­wadzka
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67551-87-8
WE NEED YA Grupa Wy­daw­nic­twa Po­znań­skiego sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@we­ne­edya.plmar­ke­ting@we­ne­edya.plwww.we­ne­edya.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wszyst­kim dzie­cia­kom trans,które boją się za­ak­cep­to­wać swoją ma­gię.

Czeka na Was nowy świat.Po­trze­bu­jemy Was tu­taj.

Ostrze­że­nie o tre­ści:

prze­moc, prze­moc wo­bec dziecka, mo­le­sto­wa­nie sek­su­alne dziecka i na­paść na dziecko, alu­zje do pe­do­fi­lii, my­śli sa­mo­bój­cze i wzmianki o sa­mo­bój­stwie, mis­gen­de­ring, nie­wier­ność, bez­płod­ność i po­ro­nie­nie

Od au­tora

Droga osobo czy­ta­jąca tę książkę!

Moja de­biu­tancka po­wieść Wiedźmi król nie jest pierw­szą książką w moim do­robku. Wcze­śniej przez lata in­ten­syw­nie pra­co­wa­łem nad in­nymi tek­stami. Od za­wsze wie­dzia­łem, że chcę zo­stać pi­sa­rzem. Było to dla mnie oczy­wi­ste, od­kąd jako dziecko spę­dza­łem czas na szwen­da­niu się po mo­kra­dłach na moim ro­dzin­nym po­łu­dniu i roz­ma­wia­niu z wy­ima­gi­no­wa­nymi isto­tami. W ota­cza­ją­cym mnie świe­cie by­łem obecny głów­nie cia­łem. Reszta mnie prze­by­wała gdzie in­dziej, w roz­ma­itych wy­obra­żo­nych świa­tach, a pi­sar­stwo po­zwo­liło mi stwo­rzyć wrota, przez które inni mo­gli do mnie do­łą­czyć.

Tylko co z tego, skoro cały czas się ba­łem. Dy­go­ta­łem ze stra­chu. Bo wi­dzisz, tek­sty sprzed Wiedź­miego króla były na­prawdę nie­złe: wło­ży­łem w nie ka­wał serca, po­sta­ra­łem się, żeby były cie­kawe, i z każ­dym ko­lej­nym sta­wa­łem się tro­chę lep­szym pi­sa­rzem. Rzecz w tym, że bra­ko­wało im szcze­ro­ści. Głę­boko pra­gną­łem po­ka­zać lu­dziom swój we­wnętrzny świat, ale uwa­ża­łem, że nie wszystko na­daje się do po­ka­za­nia. Od­kąd się­gam pa­mię­cią, wma­wiano mi, że pew­nych rze­czy po­wi­nie­nem się wsty­dzić, więc nie wie­rzy­łem, że kto­kol­wiek bę­dzie chciał o nich czy­tać. Jak mo­głem ocze­ki­wać, że Ty, Osobo czy­ta­jąca tę książkę, za­ak­cep­tu­jesz te aspekty mo­jej oso­bo­wo­ści, z któ­rymi ja sam nie mo­głem się po­go­dzić?

Wiedźmi król jest efek­tem tego, że sta­wi­łem czoło lę­kom. Two­rząc po­stać Wy­atta Cro­fta, jak ni­gdy do­tąd czer­pa­łem z sa­mego sie­bie. Wy­att jest w du­żej mie­rze taki jak ja. Ob­da­rzy­łem go ce­chami, które na­uczono mnie ukry­wać. Trans­pł­cio­wość, ho­mo­sek­su­al­ność, traumę i gniew – to wszystko do­stał po mnie. Siłą rze­czy prze­la­łem też na niego moje po­czu­cie wstydu. A gdy da­łem so­bie prawo do pi­sa­nia o tych wszyst­kich spra­wach, sa­mo­ak­cep­ta­cja przy­cho­dziła mi co­raz ła­twiej. Skoro po­ko­cha­łem Wy­atta – skoro zro­zu­mia­łem, że to po pro­stu chło­pak, który ra­dzi so­bie, jak umie, w sy­tu­acjach bez wyj­ścia i mimo swo­ich wad za­słu­guje na szczę­ście – so­bie sa­memu mo­głem oka­zać po­dobne zro­zu­mie­nie.

W re­zul­ta­cie Wiedźmi król stał się książką o sa­mo­ak­cep­ta­cji, na którą za­słu­gu­jemy wła­śnie ze względu na to, kim je­ste­śmy. Cier­pie­nie i trudy, ja­kich Wy­att do­świad­cza jako wiedźma, od­zwier­cie­dlają trud­no­ści, z ja­kimi na co dzień bo­ry­kają się osoby LGBTQ+, w tym zwłasz­cza osoby trans­pł­ciowe. Wy­att musi so­bie ra­dzić z utratą osób, które po­winny były go wspie­rać, i z to­wa­rzy­szą­cym tej stra­cie po­czu­ciem winy. Z re­żi­mem, który nie chce go zro­zu­mieć i trak­tuje jak pa­riasa. Z po­czu­ciem, że nie ma wpływu na swoją przy­szłość i musi od­gry­wać na­rzu­coną mu rolę.

Nie­stety, po­nie­waż w końcu da­łem so­bie przy­zwo­le­nie na pod­ję­cie te­matu traumy, pod­czas lek­tury tra­fisz na tre­ści, które mogą wy­wo­ły­wać dys­kom­fort, a kon­kret­nie: prze­moc, prze­moc wo­bec dziecka, mo­le­sto­wa­nie sek­su­alne dziecka i na­paść na dziecko, alu­zje do pe­do­fi­lii, my­śli sa­mo­bój­cze i wzmianki o sa­mo­bój­stwie, mis­gen­de­ring, nie­wier­ność, bez­płod­ność i po­ro­nie­nie. Chcę, żeby osoby czy­tel­ni­cze we­szły w świat tej po­wie­ści ze świa­do­mo­ścią, co mogą w nim za­stać.

Jed­no­cze­śnie pa­mię­taj, żeby nie szu­flad­ko­wać tej książki jako hi­sto­rii o qu­eero­wym cier­pie­niu. Masz w rę­kach opo­wieść o qu­eero­wej na­dziei. Wy­att ma nie­sa­mo­witą zdol­ność za­cho­wy­wa­nia po­czu­cia hu­moru na­wet w ob­li­czu grozy. Ma moce, któ­rych jesz­cze so­bie nie uświa­da­mia. Do­świad­cza ak­cep­ta­cji i praw­dzi­wej mi­ło­ści: na każdą osobę, którą stra­cił przez to, kim jest, przy­pada ktoś, kto szcze­rze ko­cha jego naj­bar­dziej au­ten­tyczne ob­li­cze. I to także od­zwier­cie­dla do­świad­cze­nia na­szej spo­łecz­no­ści. Na­sze traumy nie okre­ślają nas w stu pro­cen­tach.

Praca nad tą książką po­mo­gła mi ule­czyć rany. Co prawda na­dal tro­chę się boję – w końcu wrę­czam ob­cym lu­dziom ka­wa­łek wła­snej du­szy – ale je­stem też pe­łen na­dziei. Wie­rzę, że ta po­wieść trafi w ręce tych, któ­rzy naj­bar­dziej jej po­trze­bują. Mam na­dzieję, że hi­sto­ria Wy­atta Cię po­ru­szy i być może To­bie też przy­nie­sie odro­binę uko­je­nia.

A te­raz chodź, ra­zem prze­kro­czymy te wrota.

H.E. Edg­mon

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Od­wró­cona Śmierć

Otwie­ram tylne drzwi, żeby wy­pu­ścić psy do ogrodu, i wi­dzę Naduę z se­ka­to­rem wbi­tym jak nóż w skrzy­dło mo­jego na­rze­czo­nego.

Spo­dzie­wa­łem się, że ten dzień się spier­doli. Każ­dego ranka wy­cią­gam jedną kartę ta­rota, żeby mieć po­ję­cie, co mnie czeka. Taka odro­bina ma­gii, na którą na­dal so­bie po­zwa­lam. Je­dyna oprócz blizn pa­miątka po daw­nym ży­ciu. Dziś rano wy­cią­gną­łem od­wró­coną Śmierć.

Opór wo­bec zmian. Uparte trzy­ma­nie się prze­szło­ści. Roz­go­ry­cze­nie. Prze­miana.

Wie­dzia­łem, że zda­rzy się coś nie­do­brego, ale nie są­dzi­łem, że tym czymś bę­dzie on.

Emyr North. Książę pół­noc­no­ame­ry­kań­skich wró­żek.

Za­wsze się oba­wia­łem, że na jego wi­dok od razu zejdę na za­wał, ale tak się nie dzieje, choć moje serce, to małe dzi­kie zwie­rzątko, robi wszystko, by wy­drzeć mi się z piersi.

Dasz radę, chło­paku.

Emyr wy­gląda jak przed trzema laty, a za­ra­zem ina­czej. Za­pa­mię­ta­łem go jako tycz­ko­wa­tego wy­rostka, te­raz wszystko jest w nim więk­sze. Jego chło­pięce ciało wy­cią­gnęło się i roz­ro­sło w ciało męż­czy­zny. Dawna pa­ty­ko­wa­tość ustą­piła miej­sca mu­sku­la­tu­rze jak spod dłuta rzeź­bia­rza. Prze­rósł mnie o do­bre trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów. Wszyst­kie ele­menty jego ciała są więk­sze, ale to bez zna­cze­nia – wszę­dzie bym je roz­po­znał.

Po obu jego bo­kach roz­po­ście­rają się wiel­kie brą­zowe skrzy­dła, skó­rza­ste, cien­kie i po­zna­czone ży­łami, za­koń­czone zło­tymi pa­zur­kami. Wy­ra­sta­jące z czoła rogi zwi­nęły mu się w dwie ja­sno­brą­zowe spi­rale i błysz­czą zło­ci­ście we wcze­sno­po­po­łu­dnio­wym tek­sań­skim słońcu. Dłu­gie kły ły­skają zło­wiesz­czo spod gór­nej wargi.

Gdy wi­dzia­łem go po raz ostatni, był jesz­cze chłop­cem. Te­raz jest po­two­rem.

Wszyst­kie wróżki to po­twory.

Ja też je­stem po­two­rem.

Jest bar­dziej za­dbany niż kie­dyś. Gdy uga­nia­li­śmy się po la­sach, za­wsze miał ko­lana uwa­lane zie­mią i pełno li­ści we wło­sach. Te­raz jego nie­mal ob­sy­dia­nowa skóra jest nie­ska­zi­telna. Dłu­gie włosy za­cze­sał do tyłu i wy­go­lił so­bie skro­nie, tak żeby nic nie za­sła­niało jego fe­no­me­nal­nie spi­cza­stych uszu.

Ma na so­bie ciem­no­ró­żowy, pra­wie czer­wony gar­ni­tur w de­li­katny, nie­mal zle­wa­jący się z tka­niną złoty kwia­towy de­seń. Z sep­tum zwisa mu łań­cu­szek przy­pięty do zło­tej na­usz­nicy. Na dłu­gich pal­cach błysz­czy ko­lek­cja pier­ścieni, szyję ozdo­bił na­szyj­ni­kami. Po­wieki po­cią­gnął czar­nym ey­eli­ne­rem i przy­pró­szył zło­tym cie­niem.

War­stwa chło­pię­cej de­li­kat­no­ści zo­stała ze­stru­gana i od­sło­niła ma­je­sta­tyczną syl­wetkę wo­jow­nika. Choć z rany na skrzy­dle ciek­nie mu krew, wy­gląda jak pan i władca.

Jedno nie ule­gło zmia­nie. Bi­jąca od niego ener­gia opro­mie­nia go jak złota au­re­ola, ota­cza­jąc ostre kon­tury twa­rzy i spły­wa­jąc po ra­mio­nach. Emyr ja­śnieje bla­skiem ni­czym ja­kiś zło­wrogi anioł.

Oczy­wi­ście jest piękny. Ale był taki już trzy lata temu. Gdzieś mam jego urodę.

Nie chcę go tu­taj. Że też mu­siał mnie zna­leźć.

Psy, za­zwy­czaj ko­chane, te­raz do­stają szału. Przy­pa­dają do Emyra, uja­da­jąc jak na wi­dok kró­lika, który wy­ściu­bił nos zza płotu. Emyr nie zwraca na nie uwagi. Psów jest sześć, nie­które ważą po pięć­dzie­siąt kilo, ale on ani drgnie. Nie drgnęły też palce Nadui za­ci­śnięte na rę­ko­je­ściach se­ka­tora.

Ist­nieją trzy ro­dzaje wró­żych mocy: moc in­tu­icji, moc ma­ni­pu­lo­wa­nia ma­te­rią i oso­bami oraz moc uzdra­wia­nia. Emyr jest uzdro­wi­cie­lem, po­trafi le­czyć za po­mocą ma­gii. Uzdra­wia­nie to coś wię­cej niż le­cze­nie ran za­da­nych bro­nią. Po­wszech­nie wia­domo, że uzdro­wi­ciele prze­mie­niają ja­łowe pola w bujne ogrody. Naj­po­tęż­niejsi mogą na­wet wskrze­szać zmar­łych.

Nie wiem, jak po­tężna jest moc Emyra, ale na­wet pod­rzędny uzdro­wi­ciel po­ra­dziłby so­bie z po­dobną raną. Tak czy owak, musi go bo­leć.

Spoj­rze­nie jego ciem­nych oczu za­trzy­muje się na mo­jej twa­rzy i przez uła­mek se­kundy wy­daje mi się, że mój na­rze­czony stra­cił re­zon.

Ja nie je­stem piękny. Gdy wi­dział mnie ostat­nim ra­zem, mo­głem taki być, ale to już prze­szłość. Osoba, któ­rej szu­kał przez cały ten czas, nie ist­nieje.

Emyr szybko się opa­no­wuje. Na jego twa­rzy znowu ma­luje się spo­kojna czuj­ność. Otwiera usta i wy­po­wiada moje imię. Tyle że to nie jest moje imię, cho­ciaż nie­wąt­pli­wie zo­stało skie­ro­wane do mnie. Nie je­stem w sta­nie za­re­ago­wać na mój de­ad­name, bo już sam dźwięk głosu Emyra po­wo­duje, że nogi się pode mną ugi­nają. Me­lo­dyjny ba­ry­ton, głęb­szy, niż za­pa­mię­ta­łem. Spół­gło­ski twarde, a sa­mo­gło­ski słod­kie jak miód.

Niech mnie ktoś za­bije.

Wy­tro­pił mnie. Od mo­jej ucieczki mi­nęły trzy lata. Zna­la­złem nową ro­dzinę i no­wego sie­bie. Wy­rze­kłem się ma­gii i stop­niowo wta­pia­łem w ludzki świat, aż prak­tycz­nie sta­łem się du­chem. A on mimo wszystko mnie zna­lazł. Nie wiem, jak mo­głem my­śleć, że wróżki da­dzą mi spo­kój. Skąd po­mysł, że nic mi nie grozi?

– Wy­att? – głos Nadui jest ochry­pły, trzy­dzie­ści lat pa­le­nia i wy­szcze­ki­wa­nia po­le­ceń zro­biło swoje. – To twój ko­lega?

Za­mie­rza­łem pa­lić głupa, ale chyba nic z tego nie wyj­dzie.

Nadua jest po­dej­rza­nie spo­kojna jak na ko­goś, w czyim ogro­dzie zma­te­ria­li­zo­wała się ja­kaś ro­gata istota, ale nie mam czasu się nad tym za­sta­na­wiać. Nadua nie wie, czym tak na­prawdę je­stem. Je­dyną wta­jem­ni­czoną osobą jest jej córka i moja je­dyna przy­ja­ciółka – Briar. Prze­cięt­nemu czło­wie­kowi w tej sy­tu­acji pu­ści­łyby nerwy, ale prawda jest taka, że przez dwa lata na­szej zna­jo­mo­ści ni­gdy nie wi­dzia­łem, żeby Nadua dała się po­nieść ner­wom.

Tak czy owak, zde­ner­wo­wa­nie by­łoby w tej chwili jak naj­bar­dziej na miej­scu.

– Yyy... – stę­kam. Czyli jed­nak na­dal umiem mó­wić. Przy­naj­mniej jako tako.

– Wy­att? – mówi Emyr py­ta­ją­cym to­nem.

Nie wiem, czego ocze­kuje – wy­ja­śnie­nia, skąd to imię, czy po­twier­dze­nia, że się znamy. W każ­dym ra­zie nie mam siły za­re­ago­wać. Kilka razy otwie­ram i za­my­kam usta. W końcu wy­rzu­cam ręce w po­wie­trze i wy­pa­lam:

– Briar z Sun­nym upie­przyli całą kuch­nię.

Sunny to mąż Nadui i oj­ciec Briar. Kiedy prze­cho­dzi­łem przez kuch­nię w dro­dze do drzwi, aku­rat opo­rzą­dzał z córką je­le­nia, któ­rego wczo­raj wie­czo­rem przy­wiózł na pace pick-upa. Ro­dzina Be­gayów-Brow­nów od czasu do czasu wrzuca na ruszt zwie­rzynę po­trą­coną przez sa­mo­chód, co samo w so­bie jest spoko, tylko że Sunny i Briar ni­gdy nie wy­trą krwi, jak na­leży.

Nadua le­ciutko ob­raca głowę – na tyle, żeby zła­pać ze mną kon­takt wzro­kowy. Spoj­rze­nie jej brą­zo­wych oczu tnie mnie jak my­śliw­ski nóż, któ­rym jej mąż opra­wia w domu mar­twe zwie­rzę. To ten typ osoby, przed którą nic się nie ukryje, przez co mam nie­przy­jemne wra­że­nie, że czyta mi w my­ślach. To uczu­cie to­wa­rzy­szy mi, od­kąd mnie zna­la­zła. Mia­łem wtedy pięt­na­ście lat, by­łem sa­motny, głodny i prze­ra­żony. Scho­wa­łem się w bi­blio­tece w San An­to­nio, za tyl­nymi re­ga­łami, i mia­łem na­dzieję, że do rana nikt mnie nie znaj­dzie i nie wy­ko­pie na dwór. Nadua ka­zała mi wstać, otu­liła mnie swoim swe­trem, po czym cmok­nęła i za­wio­zła mnie do domu, do La­redo, jak­bym był bez­pań­skim psem na­po­tka­nym przy dro­dze. Od tam­tej pory na­leżę do ro­dziny.

Nie wiem, co wy­pa­trzyła w mo­ich oczach, ale w końcu wy­rywa se­ka­tor ze skrzy­dła Emyra, rzuca nam groźne spoj­rze­nie, po czym od­wraca się i od­cho­dzi szyb­kim kro­kiem. Jej ener­gia, ciem­no­czer­wona jak glina jej ro­dzin­nej ziemi, zo­staje przy Emy­rze tak długo, jak tylko się da, jak na maksa na­cią­gnięta guma, aż wresz­cie ze świ­stem wraca na plecy Nadui. Ta za­trzy­muje się przy mnie z chmurną miną, marsz­cząc gę­ste ciemne brwi.

– Idź­cie za szopę, nim Doli go zo­ba­czy – mówi na od­chod­nym.

Nie wiem, czego się spo­dzie­wa­łem, ale na pewno nie ta­kiej uwagi.

Gdy ostat­nio wi­dzia­łem Doli, ośmio­let­nią sio­strę Briar, sie­działa u babci na ko­la­nach i oglą­dała te­le­wi­zję. No więc tak. Rze­czy­wi­ście. Jej matka ma za­trwa­ża­jąco sta­lowe nerwy, ale dziecko to dziecko, Emyr pew­nie śniłby się ma­łej po no­cach. Doli pod­cho­dzi nie­uf­nie na­wet do Świę­tego Mi­ko­łaja. W ubie­głym roku już pod ko­niec li­sto­pada za­częła ry­czeć, że nie chce, żeby ja­kiś dziwny i rze­komo wszech­mocny sta­ruch wła­mał się do domu, aż Sunny mu­siał jej wy­tłu­ma­czyć, że Święty Mi­ko­łaj nie ist­nieje.

Za­pada ci­sza.

Emyr sięga ręką do krwa­wią­cej rany – je­den błysk zło­tego świa­tła i po zra­nie­niu nie ma śladu. Wróżki nie po­tra­fią la­tać (choć po­dobno, gdy żyły w Fa­ery, miały taką moc), więc ranny czy nie, Emyr i tak ni­g­dzie by nie po­le­ciał. Ale do­brze, przy­naj­mniej nie roz­nie­sie krwi po ca­łym ogro­dzie.

Na­wet na chwilę nie spusz­cza wzroku z mo­jej twa­rzy.

Cie­kawe, co so­bie my­śli. Wczu­wa­nie się w in­nych ni­gdy nie było moją mocną stroną, ale daw­niej bez trudu czy­ta­łem Emy­rowi w my­ślach – przy­cho­dziło mi to rów­nie ła­two, co od­dy­cha­nie. Było, mi­nęło.

Jak na po­łowę maja w Tek­sa­sie nie jest znowu tak go­rąco, około dwu­dzie­stu sze­ściu stopni, ale słońce daje cen­tral­nie na nas, przez co wy­daje się, że jest cie­plej. A może to wina mo­jej czar­nej bluzy z kap­tu­rem. Albo pocę się z zu­peł­nie in­nego po­wodu.

– Nie mo­głeś się za­cza­ro­wać, za­nim tu przy­sze­dłeś? – py­tam w końcu, z wy­rzu­tem po­ka­zu­jąc na niego ręką. Noż kurde. Wróżki czę­sto są w roz­jaz­dach, re­gu­lar­nie opusz­czają swoje za­ka­mu­flo­wane kró­le­stwa lub do nich wra­cają. Ale na czas po­dróży ra­czej kryją skrzy­dła pod ma­gicz­nym ka­mu­fla­żem.

Emyr ściąga brwi i zerka w dół na sie­bie, jakby za­sko­czony tym, jak wy­gląda.

– Czar się zu­żył... Wie­dzia­łem, że za­raz cię znajdę, nic in­nego mnie nie ob­cho­dziło. Gdy się zo­rien­to­wa­łem, było już za późno.

Był do tego stop­nia po­chło­nięty tro­pie­niem mnie, że na nic nie zwa­żał. Ta myśl... nic mi nie robi. Nic a nic. Mam to gdzieś.

– Nie przej­muj się – do­daje, wzru­sza­jąc non­sza­lancko ra­mie­niem. – Nikt oprócz tej ko­biety mnie nie wi­dział. Póź­niej ktoś ze Straży wy­maże jej wspo­mnie­nia.

Mó­wiąc o Straży, ma na my­śli po­li­cję z Asa­linu, wró­żego kró­le­stwa rzą­dzo­nego przez jego ro­dzi­ców.

– Chyba śnisz – sy­czę, ob­na­ża­jąc kły. – Trzy­maj swoje pały z dala od tego domu.

Emyr za­trzy­muje wzrok na mo­ich ustach. Kły wiedźm są mniej­sze niż wró­żek, zwy­kle nie do od­róż­nie­nia od ludz­kich. Ale trzy lata temu, gdy by­łem na ja­kimś to­tal­nym za­du­piu na środ­ko­wym Za­cho­dzie, po­sze­dłem do ła­zienki na sta­cji ben­zy­no­wej i po­trak­to­wa­łem swoje kły pil­ni­kiem. Opi­ło­wa­łem te bez­u­ży­teczne ka­wałki ko­ści tak, że stały się bro­nią. Cie­kawe, czy wła­śnie one przy­kuły uwagę Emyra.

Emy­rze, dziew­czynka, którą ko­cha­łeś, nie żyje.

Ką­tem oka do­strze­gam cień po­ru­sza­jący się w oknie i przy­po­mina mi się, że Nadua ka­zała nam się scho­wać. Z ci­chym wark­nię­ciem wsa­dzam ręce do kie­szeni bluzy i ru­szam ospale w kie­runku szopy. Emyr idzie kilka kro­ków za mną.

Więk­szość psów prze­stała się nim in­te­re­so­wać i tylko Bella – gru­biutki, prę­go­wany miks pit­bulla z nie wia­domo czym – jesz­cze się nie znie­chę­ciła. Truchta obok nas, a wy­wa­lony z upału ję­zyk majta się jej wo­kół py­ska. Za szopą ob­ra­cam się twa­rzą do Emyra. Bella ob­wą­chuje mu rękę, a on, prze­krzy­wiw­szy głowę, ob­raca dłoń wierz­chem do dołu i pod­sta­wia jej pod nos swoje szpony. Bella sta­ran­nie wy­li­zuje mu wnę­trze dłoni, po czym za­lega w cie­niu u jego stóp i za­myka śle­pia.

Emyr po­now­nie zwraca ku mnie wzrok.

Sto­imy bli­żej sie­bie niż chwilę temu. Sto­imy tak bli­sko, że czuję jego za­pach: piż­mowo-dymny z odro­biną cze­goś ko­bie­cego, kwia­to­wego i słod­kiego, coś jakby kan­dy­zo­wane płatki dzi­kiej róży. Pach­nie Asa­li­nem. A może nie tyle Asa­li­nem, ile... do­mem.

Do­bra, nie­ważne.

Jego złota ener­gia pod­ska­kuje w po­wie­trzu obok mo­jej, jakby spraw­dza­jąc, na ile może so­bie po­zwo­lić. W od­po­wie­dzi spo­wi­ja­jąca mnie czerń – mrok, który stale przy­lega do mo­jej skóry – kła­pie pasz­czą na Emyra. Jego ener­gia, od­trą­cona, kuli się i owija wo­kół jego ra­mion.

Ener­gia jest czymś, co ma każdy: wróżki, wiedźmy, lu­dzie. Lu­dzie nie są w sta­nie jej zo­ba­czyć, ale na­wet im zda­rza się ją po­czuć. Tyle że na­zy­wają ja­koś ina­czej, bo­dajże „aurą”. Ener­gia każ­dej osoby ma inny ko­lor.

Kie­dyś uwa­ża­łem, że Emyr jest złoty jak słońce, a moja czerń to rzu­cany przez niego cień. Na­dal tak my­ślę, tylko że te­raz na­brało to no­wego zna­cze­nia.

– Wy­att? – Emyr znowu wy­ma­wia moje imię, tym ra­zem ci­szej.

Ob­ser­wuje mnie z cha­rak­te­ry­styczną, trudną do opi­sa­nia miną. To coś dziw­nego – ni to za­nie­po­ko­je­nie, ni to zmie­sza­nie, ni to coś, czego ni­gdy nie umia­łem na­zwać, a co cza­sem ma­luje się na twa­rzach wró­żek wpa­trzo­nych w swo­ich prze­zna­czeń­ców.

Prze­zna­czeńcy. Od dawna nie uwa­żam się za ni­czy­jego prze­zna­czeńca. Kie­dyś no­si­łem ten ty­tuł z odro­biną aro­ganc­kiej dumy. Rzadko się zda­rza, żeby wiedźma i wróżka były so­bie prze­zna­czone, a ja bez wąt­pie­nia by­łem je­dyną wiedźmą za­rę­czoną z wró­żym księ­ciem. Stale pod kró­lew­ską pro­tek­cją. Nikt nie miał prawa się do mnie przy­pie­przać. Te­raz uwa­żam, że ter­min „prze­zna­cze­niec” na ki­lo­metr cuch­nie ja­kimś po­rą­ba­nym bio­lo­gicz­nym de­ter­mi­ni­zmem, z któ­rym nie chcę mieć nic wspól­nego.

Ale to spoj­rze­nie... Są w nim i nie­po­kój, i zmie­sza­nie, i coś, na wi­dok czego dło­nie zwi­jają mi się w pię­ści.

Co on wi­dzi, gdy tak na mnie pa­trzy? W sen­sie – wiem, co wi­dzi, mam w domu lu­stro. Li­czy­łem, że w pew­nym mo­men­cie wy­strzelę w górę, ale nic z tego. Nie do­bi­łem na­wet do me­tra sześć­dzie­się­ciu. Od­kąd Nadua zgar­nęła mnie z ulicy, przy­bra­łem tro­chę na wa­dze, bo kuch­nia Sunny’ego oraz fast fo­ody są tak pyszne, że nie da rady się nie ob­ja­dać. W ubie­głym roku zgo­li­łem so­bie włosy i od tam­tej pory nie da­łem im od­ro­snąć. Czarna bluza za­krywa bli­zny i ma­skuje ewen­tu­alny za­rys klatki pier­sio­wej nie do końca spłasz­czo­nej bin­de­rem.

No więc tak, wiem, co Emyr ma przed oczami. Py­ta­nie, co o tym my­śli.

– Wy­att – po­twier­dzam, hardo za­dzie­ra­jąc pod­bró­dek i prak­tycz­nie wy­zy­wa­jąc go, żeby pal­nął coś głu­piego, coś, czego nie chcę usły­szeć.

– Za­imki? – sły­szę w od­po­wie­dzi.

Nie ta­kiej re­ak­cji się spo­dzie­wa­łem. Czyż­bym się prze­sły­szał?

Mi­nął rok, od­kąd wy­outo­wa­łem się przed moją małą przy­braną ro­dziną. Przy­jęli to le­piej, niż się spo­dzie­wa­łem. Może po pro­stu wie­dzieli, co się święci. Wcze­śniej przez bli­sko rok oglą­da­łem na YouTu­bie mi­liony fil­mi­ków z trans chło­pa­kami re­la­cjo­nu­ją­cymi swoje tran­zy­cje i cały czas wma­wia­łem so­bie, że je­stem tylko ich so­jusz­ni­kiem. Gdy w końcu wy­zna­łem Briar, że je­stem trans, po pro­stu uści­snęła mi dłoń i od­parła, że jest ze mnie dumna. W jej gło­sie nie było sły­chać naj­mniej­szego za­sko­cze­nia.

For­mal­nie rzecz bio­rąc, w świe­cie wró­żek zda­rzają się osoby trans. Sły­sza­łem o trans­pł­cio­wo­ści, jesz­cze za­nim za­miesz­ka­łem wśród lu­dzi. Tylko że tam trans­pł­ciowe osoby są prak­tycz­nie nie­wi­doczne, a mo­jej trans­pł­cio­wo­ści nikt by nie za­ak­cep­to­wał. W oczach wró­żek mia­łem tylko jedno za­da­nie. Od­kąd po­zna­łem Emyra, gdy by­li­śmy jesz­cze nie­win­nymi dzie­cia­kami uga­nia­ją­cymi się po pa­łacu, moja war­tość spro­wa­dzała się do tego, co mo­głem zro­bić dla Tronu. Czyli do uro­dze­nia na­stęp­ców. Bo wła­śnie o to cho­dzi w tej ca­łej wró­żej więzi: żeby zna­leźć so­bie jak naj­bar­dziej kom­pa­ty­bilną ge­ne­tycz­nie osobę part­ner­ską w celu spło­dze­nia moż­li­wie naj­do­sko­nal­szego po­tom­stwa.

A przy­naj­mniej tak nam opo­wia­dają.

Gdy do­ra­sta­łem, wi­dziano we mnie je­dy­nie ma­szynkę do ro­dze­nia dzieci i na­po­mi­nano, że mam być wdzięczny za za­szczyt, jaki mnie spo­tkał. Bo prze­cież ro­dzina kró­lew­ska mo­gła się mnie po pro­stu po­zbyć i w ten spo­sób ukryć hańbę, jaką jest więź księ­cia z wiedźmą.

Fakt, że je­stem męż­czy­zną, praw­do­po­dob­nie zo­stałby uznany za prze­jaw nie­wdzięcz­no­ści.

– On, jego – od­po­wia­dam, mie­rząc Emyra scep­tycz­nym spoj­rze­niem.

Emyr przez mo­ment za­ci­ska pię­ści. Za­koń­czone pa­zur­kami czubki jego skrzy­deł prężą się, po czym opa­dają mu na ra­miona.

– A ci lu­dzie? Kim oni są? – od­zywa się po dłuż­szej chwili.

– Moją ro­dziną – od­po­wia­dam bez wa­ha­nia. Bo to prawda: są moją ro­dziną.

Po­czu­cie winy od­zywa się bo­le­snym skur­czem w żo­łądku. Za wszelką cenę chcia­łem ich chro­nić. Zwłasz­cza Briar. A co zro­bi­łem? Spro­wa­dzi­łem im pod drzwi po­tworne nie­bez­pie­czeń­stwo.

Choć może nie dla­tego czuję się winny. Mia­łem już w ży­ciu jedną ro­dzinę i do­brze pa­mię­tam, co ją spo­tkało z mo­jego po­wodu.

Przy­gry­zam we­wnętrzną stronę po­liczka i cze­kam, aż po­czuję w ustach me­ta­liczny smak. Splu­wam, krwawa plwo­cina lą­duje u mo­ich stóp.

– Co oni o nas wie­dzą? – pyta Emyr.

– Nic – od­po­wia­dam, nieco mi­ja­jąc się z prawdą. Briar wszystko wie.

Emyr chyba czuje, że kła­mię. Wy­czu­wa­nie emo­cji, czy­ta­nie w my­ślach i tym po­dobne są do­meną em­pa­tów. On nie jest em­patą, ale dość długo nie od­rywa ode mnie oczu, po czym fuka z roz­draż­nie­niem, roz­dy­ma­jąc noz­drza. Wziąw­szy się pod boki, wzru­sza sze­ro­kimi ra­mio­nami.

– W po­rządku. To bez zna­cze­nia. Wy­jeż­dżasz ju­tro z sa­mego rana.

– Jesz­cze czego – od­war­kuję. – Straż każe mnie za­bić. Do­brze o tym wiesz.

– Po­nie­siesz kon­se­kwen­cje swo­ich czy­nów – przy­znaje Emyr, co nie na­pawa mnie otu­chą. – Ale nie po­zwolę, żeby ska­zano cię na śmierć. Prze­cież wiem, że nie chcia­łeś ni­kogo skrzyw­dzić.

– A je­śli ci po­wiem, że chcia­łem? – Cho­lera, mo­głem się ugryźć w ję­zyk. W gar­dle mam gulę, pod po­wie­kami czuję pie­cze­nie. Pa­trzę Emy­rowi pro­sto w oczy. – A gdy­bym ci po­wie­dział, że wszystko, co zro­bi­łem tam­tej nocy, zro­bi­łem umyśl­nie?

Wy­raz jego twa­rzy zmie­nia się do­słow­nie na uła­mek se­kundy, na­tych­miast na po­wrót za­stą­piony przez wy­ćwi­czoną minę osoby pa­nu­ją­cej nad emo­cjami. Ale ja pod tą ma­ską spo­koju do­strze­gam prze­ra­że­nie.

– To bez zna­cze­nia – od­po­wiada w końcu. – Po­trze­buję cię. Je­śli bę­dzie trzeba, ujarz­mimy twoją ma­gię.

Po karku prze­biega mi dreszcz. Jak by to miało wy­glą­dać? W jaki spo­sób wróżki mia­łyby mnie ujarz­mić?

– Wiem, że masz prze­rą­bane z tą całą wię­zią, ale ude­rzasz pod nie­wła­ściwy ad­res. Uda­waj, że mnie nie zna­la­złeś. Tak bę­dzie le­piej dla nas obu.

Swoją drogą, jak on mnie zna­lazł?

– Nie­stety – ce­dzi Emyr – bio­lo­gia zde­cy­do­wała, że je­steś dla mnie je­dy­nym wła­ści­wym ad­re­sem.

Bio­lo­gia. Czuję, jak w mo­ich ży­łach za­czyna skwier­czeć. Serce już pom­puje żar do krwio­biegu, za­raz po­czuję go w dło­niach. Tłu­mię go zwy­kłym spo­so­bem.

Swoją drogą, Emyr tro­chę mija się z prawdą. O ile mi wia­domo, wróżki złą­czone wię­zią czują prze­możne pra­gnie­nie, by spę­dzić ży­cie ze swoim prze­zna­czeń­cem, ale w prak­tyce nikt ich nie zmu­sza. Emyr mógł splu­nąć na bio­lo­gię i zwią­zać się z kim­kol­wiek. Cały czas li­czy­łem, że tak wła­śnie zrobi.

I jak zwy­kle się prze­li­czy­łem.

– Tron nas po­trze­buje. Nas obu. Nie mo­żemy dłu­żej cze­kać.

– Nie­stety – od­po­wia­dam, wy­ma­wia­jąc zgło­ski ostro i do­bit­nie – moja bio­lo­gia zde­cy­do­wała, że Tron może mnie cmok­nąć.

Emyr po­syła mi wście­kłe spoj­rze­nie. Jego skrzy­dła znowu drgają, a ostre końce jego ro­gów zwę­żają się jesz­cze bar­dziej. Przy­glą­dam się temu z nie­zdrową fa­scy­na­cją.

– Wiesz, że je­steś jesz­cze bar­dziej wku­rza­jący niż kie­dyś? – mówi.

Co ty po­wiesz? – my­ślę so­bie, kpiąco uno­sząc brwi, ale nie silę się na od­po­wiedź.

Znowu za­lega ci­sza, za­kłó­cana je­dy­nie po­chra­py­wa­niem Belli i do­bie­ga­jącą z od­dali ga­lo­padą psów bu­szu­ją­cych gdzieś w ogro­dzie. Emyr przy­gryza kłami dolną wargę. Ręce splótł przed sobą, dłu­gimi szpo­nami dra­pie so­bie wierzch dłoni. Mi­jają ko­lejne chwile. Chło­pak za­czyna się ba­wić kol­czy­kiem dyn­da­ją­cym mu w oko­licy szyi. Mógł­bym go za­py­tać, czy to moja uroda ode­brała mu mowę, ale za­miast tego tylko się na niego ga­pię.

– Pa­mię­tasz mo­jego ku­zyna De­reka? – pyta w końcu.

De­rek. Na dźwięk tego imie­nia skręca mnie w żo­łądku. Po karku roz­lewa się cie­pło. Oczy­wi­ście, że pa­mię­tam De­reka Pierce’a.

Moje na­prawdę szczę­śliwe wspo­mnie­nia z Asa­linu są wy­ryw­kowe: głów­nie mgli­ste prze­bły­ski typu las, dym, palce Emyra sple­cione z mo­imi. Dzie­cięce za­bawy w wy­obra­ża­nie so­bie, że je­ste­śmy kimś in­nym. Nie­zdarne próby z ma­gią, jak­bym cho­dził w za du­żych bu­tach. I moje serce – tak świe­tli­ste, jak te­raz jest mroczne.

Do­piero z cza­sem, w miarę jak za­tra­ca­łem dzie­cięcą na­iw­ność, sprawy za­częły przy­bie­rać zły ob­rót. Po­woli do­cie­rało do mnie, ja­kie na­prawdę są wróżki, a ich plany wo­bec mnie prze­stały mi od­po­wia­dać. Co­raz czę­ściej kłó­ci­li­śmy się z Emy­rem. Dzie­cięca przy­jaźń i to coś doj­rze­wa­jące mię­dzy nami za­częły się gma­twać, a ja stop­niowo tra­ci­łem pew­ność, że chcę spę­dzić ży­cie u boku Emyra. Uświa­do­mi­łem so­bie, że mój na­rze­czony ni­czym się nie różni od in­nych wró­żek: że pa­trzy na mnie przez pry­zmat tego, do czego może mnie wy­ko­rzy­stać.

Gdy my­ślę o Asa­li­nie, na pierw­szy plan wy­su­wają się złe wspo­mnie­nia, nie przy­sła­niają one jed­nak wspo­mnień o De­reku, moim dzie­cię­cym cru­shu. Jako star­szy ode mnie o co naj­mniej dzie­sięć lat ku­zyn mo­jego na­rze­czo­nego był nie­zbyt sto­sow­nym obiek­tem wes­tchnień, ale co z tego. Dał­bym so­bie głowę uciąć, że gdy pew­nego razu zo­ba­czy­łem go w je­zio­rze z gołą klatą, coś we mnie drgnęło.

– De­rek... Chyba ko­ja­rzę – od­po­wia­dam.

– Zo­stał ko­men­dan­tem Straży. Ma te­raz sporą wła­dzę i nie­małe wpływy. I po­sta­no­wił za­wal­czyć o Tron.

Mru­gam. Emyr brzmi po­nuro, jakby prze­ka­zy­wał mi bar­dzo złą wia­do­mość. Szcze­rze? Nic mnie to nie ob­cho­dzi.

– I co z tego?

Na twa­rzy Emyra ma­luje się szok. Oczy mu się roz­sze­rzają, wi­dać nie ta­kiej re­ak­cji się spo­dzie­wał.

– Jak to co z tego? To ka­ta­strofa – pry­cha, krę­cąc głową. – De­rek chce mnie usu­nąć z ko­lejki do Tronu i sa­memu prze­jąć kró­le­stwo. Kwe­stio­nuje moje prawo do suk­ce­sji.

– Bo je­steś ad­op­to­wany? – py­tam, uno­sząc brew.

Wróżki do dziś się nie otrzą­snęły po skan­dalu wy­wo­ła­nym przez Ka­dri i Le­oni­dasa, czyli ro­dzi­ców Emyra. Choć są oni parą prze­zna­czeń­ców, a prze­zna­cze­nie po­dobno za­sa­dza się na bio­lo­gii i per­fek­cyj­nym do­pa­so­wa­niu re­pro­duk­cyj­nym, Ka­dri ni­gdy nie uro­dziła na­stępcy Tronu. Bez­płod­ność nie jest wśród wró­żek ni­czym nie­spo­ty­ka­nym, ale zda­rza się rów­nie rzadko co trans­pł­cio­wość czy więź wróżki z wiedźmą.

Nie spo­dzie­wa­łem się, że De­rek spró­buje się­gnąć po ko­ronę, ale nie je­stem za­sko­czony, że ktoś kwe­stio­nuje prawo Emyra do Tronu.

– Ow­szem – po­ta­kuje Emyr. – Księgi mil­czą na te­mat ta­kiego przy­padku jak mój. Suk­ce­sja za­wsze opie­rała się na wię­zach krwi. De­rek za­rzuca nam, że chcemy ze­rwać z pra­starą tra­dy­cją. I nie jest w tym osa­mot­niony. Ze­brał całą bandę po­plecz­ni­ków, któ­rzy or­ga­ni­zują pi­kiety i ślą pe­ty­cje do Try­bu­nału. Je­ste­śmy o krok od wy­bu­chu wojny do­mo­wej. – Emyr zniża głos do chra­pli­wego szeptu: – Już na­wet nie wiem, komu mogę ufać.

– Hmm. Prze­rą­bane.

Emyr prze­jeż­dża dło­nią po twa­rzy, pa­zury dra­pią mu skórę od czoła po po­liczki.

– Je­steś nie­zno­śny – ję­czy.

– Tak sły­sza­łem. Wy­obra­żam so­bie, że jako mój mąż miał­byś na­prawdę prze­rą­bane.

– Szcze­rze mó­wiąc... – Emyr opusz­cza rękę, krę­cąc głową. – Nie­ko­niecz­nie. Słu­gusy De­reka prze­ko­nały miesz­kań­ców, że ni­gdy nie wró­cisz do Asa­linu. De­rek roz­po­wiada, że za­mie­rzam rzą­dzić w po­je­dynkę, przez co nie spło­dzę po­tom­ków.

– No i?

– Za­mie­rzam po­ka­zać, że się myli! – Wy­rzuca ręce w górę, za­ła­many moją tę­potą. – We dwóch stwo­rzymy wspólny front prze­ciwko bun­tow­ni­kom. Z tobą u boku zdo­łam uspo­koić tych, któ­rzy oba­wiają się o przy­szłość Tronu.

– Je­stem ści­ga­nym prze­stępcą. Wąt­pię, żeby twoi pod­dani chcieli mnie wi­dzieć na Tro­nie.

Emyr za­sta­na­wia się chwilę, przy­glą­da­jąc mi się ba­daw­czo.

– Obie­ca­łem, że będę cię chro­nić, co nie? – mówi w końcu, wzru­sza­jąc ra­mio­nami. – Poza tym zo­sta­łeś po­tur­bo­wany przez los, więc jak tu cię nie ko­chać? Bę­dziesz po­strze­gany jako ktoś, kto nie miał nic i oto sie­dzi u boku króla. Hi­sto­ria jak z bajki.

– Czyli mam być tylko ład­nym do­dat­kiem – stwier­dzam. Na tym wła­śnie po­lega pro­blem. Ci, któ­rzy chcą de­cy­do­wać o mo­jej przy­szło­ści, nie wi­dzą we mnie peł­no­praw­nej osoby, tylko pio­nek, który mu­szą prze­su­nąć po sza­chow­nicy, żeby osią­gnąć swój cel.

Nie wie­dzieć czemu fakt, że Emyr też ma do mnie taki sto­su­nek, spra­wia mi więk­szy ból. Może ja­kaś na­iwna część mnie – se­kretna, ukryta część, do któ­rej za nic bym się nie przy­znał – miała na­dzieję, że aku­rat on mnie zro­zu­mie? Że gdy do­trze do niego, jak bar­dzo nie chcę tego ślubu, da mi spo­kój?

Kie­dyś go ko­cha­łem, a on ko­chał mnie... na swój spo­sób. Było, mi­nęło.

– Nie, masz być moim mał­żon­kiem – od­po­wiada, uno­sząc brwi. – Nie da się ukryć, że to nie­złe love story.

„Mał­żo­nek”. To słowo spra­wia, że żo­łą­dek pod­cho­dzi mi do gar­dła. Jesz­cze chwila i pusz­czę pa­wia.

– Nie ma i nie bę­dzie żad­nego love story – pro­te­stuję, ale Emyr zdaje się mnie nie sły­szeć.

Prze­cha­dza się w tę i z po­wro­tem, po­cie­ra­jąc pal­cami je­den z wi­sio­rów.

– Gdy na­sze pierw­sze dziecko bę­dzie już w dro­dze... – cią­gnie, ale mu prze­ry­wam.

– Co bę­dzie w dro­dze?

– Dziecko. – Za­trzy­muje się na chwilę, by łyp­nąć na mnie spod zmru­żo­nych po­wiek, po czym wzna­wia prze­chadzkę. – Mu­simy so­bie spra­wić ma­łych na­stęp­ców Tronu. Wtedy De­rek nie bę­dzie miał pod­staw, by pod­wa­żać moje prawa. Opi­nia pu­bliczna ko­cha kró­lew­skie dzieci jesz­cze bar­dziej niż hi­sto­rie nie­szczę­śni­ków, któ­rzy mieli pod górkę.

Wła­śnie dla­tego za­czą­łem ża­ło­wać na­szych za­rę­czyn. Ocze­kuje się ode mnie, że w ra­mach ja­kiejś po­li­tycz­nej gry, którą mam w głę­bo­kim po­wa­ża­niu, wy­rzeknę się swo­jego ży­cia, swo­jej wol­no­ści, pod­mio­to­wo­ści. Mam roz­da­wać uśmie­chy, ma­chać do pod­da­nych i niań­czyć ja­kie­goś ry­czą­cego, wiecz­nie uty­tła­nego ba­chora tylko po to, żeby Emyr mógł za­sia­dać na Tro­nie.

Na samą myśl chce mi się wyć. Albo pu­ścić coś z dy­mem. Albo jedno i dru­gie.

Mam sie­dem­na­ście lat. Chcę so­bie po­żyć. Na­wet gdy­bym w ja­kiejś rów­no­le­głej rze­czy­wi­sto­ści za­ko­chał się w Emy­rze i chciał się z nim hajt­nąć, nie był­bym go­tów na dziecko. Emyr ma nie­równo pod su­fi­tem.

By­łoby su­per, gdyby De­rek jed­nak zdo­był wła­dzę.

– Jak so­bie wy­obra­żasz te „sta­ra­nia o ma­łych na­stęp­ców Tronu”?

Emyr prze­wraca oczami. Tak, kurwa: prze­wraca oczami. Mam ochotę wy­szar­pać mu je z oczo­do­łów.

– O ile wiem, ta­kie pary jak my co rusz mają dzieci. Coś się wy­my­śli.

– Nie je­ste­śmy parą.

Emyr splata ręce na piersi.

– Za­rę­czy­li­śmy się i mamy wziąć ślub. To czym je­ste­śmy, je­śli nie parą?

– A twoi ro­dzice? – Z braku do­brej ri­po­sty od­po­wia­dam py­ta­niem na py­ta­nie. – Na ra­zie to oni rzą­dzą. Czemu sami nie spa­cy­fi­kują De­reka?

Emyr wy­krzy­wia usta, przez jego twarz prze­biega coś jakby nie­po­kój.

– Ro­dzi­com na­leży się od­po­czy­nek – mówi. – Już dawno po­winni byli ustą­pić i prze­ka­zać mi ko­ronę, ale boją się re­ak­cji De­reka i jego po­plecz­ni­ków. – Za­ci­ska szczęki. Wy­raz jego twa­rzy prze­cho­dzi z za­tro­ska­nego w gniewny. – Dla­tego mu­simy się jak naj­szyb­ciej po­brać. Gdy umoc­nimy na­szą po­zy­cję, ro­dzice będą mo­gli przejść na eme­ry­turę, a my wstą­pimy na Tron. Poza tym – do­daje, wzru­sza­jąc ra­mio­nami – taka była umowa. Masz sie­dem­na­ście lat. We­dług praw Fa­ery je­steś peł­no­letni. Pora speł­nić wa­runki przy­sięgi.

– Nie miesz­kamy w Fa­ery! – ri­po­stuję. – Nikt tam nie mieszka, od­kąd w szes­na­stym wieku nasi przod­ko­wie prze­szli przez drzwi pro­wa­dzące na Zie­mię! A poza tym my na nic się nie uma­wia­li­śmy. To inni umó­wili się w na­szej spra­wie.

Emyr nie­znacz­nie kręci głową, a na jego twarz po­wraca wy­raz sto­ic­kiej re­zy­gna­cji.

– Nie­ważne. Przy­sięga po­zo­staje przy­sięgą.

Gdy tak mie­rzymy się wzro­kiem, opada na nas ja­kiś nie­wy­po­wie­dziany cię­żar.

Bra­kuje mi ar­gu­men­tów. Chcę, żeby zro­zu­miał, w jak po­pie­przo­nej sy­tu­acji mnie sta­wia, ale chyba nic nie wskó­ram. Emyr wbił so­bie do głowy, że tylko ze mną u boku może uchro­nić kró­le­stwo przed wojną. Jak mam go prze­ko­nać do zmiany zda­nia?

Pro­szę, nie zmu­szaj mnie do mał­żeń­stwa. Nie chcę być kró­lem wró­żek. Je­stem stwo­rzony do tego, by być ni­kim. Dla­czego nie po­zwa­lasz mi być ni­kim?

Ga­pimy się na sie­bie tak długo, aż daje się za­uwa­żyć, że słońce ociu­pinę prze­su­nęło się po nie­bie. Emyr w końcu wzdy­cha.

– Ju­tro o dzie­wią­tej mamy sa­mo­lot z La­redo do Ro­che­ster. Naj­póź­niej o siód­mej masz być na lot­ni­sku.

– Pro­szę... – To słowo szczy­pie mnie w ję­zyk jak kwas. Nie­na­wi­dzę pro­sić, czuję się wtedy jak skom­lący pies. Ale nie wiem, co in­nego mógł­bym zro­bić. – Je­śli chcesz mnie prze­ko­nać do ślubu, mu­sisz dać mi tro­chę czasu. Nie mogę ot tak wsiąść ju­tro do sa­mo­lotu. Zo­stań tu. Po­roz­ma­wiajmy.

Z nie­zdrową fa­scy­na­cją przy­glą­dam się, jak ostry ko­niu­szek kła wbija mu się w miękką wargę.

– Czego jak czego, ale czasu to my aku­rat nie mamy – oznaj­mia w końcu Emyr, krę­cąc głową.

I tyle mi przy­szło z pro­sze­nia.

– Mogę znowu uciec.

– A ja znowu cię znajdę – od­po­wiada, trze­po­cząc skrzy­dłami. – Chcesz być zbie­giem przez resztę ży­cia?

Mam uwie­rzyć, że in­te­re­suje go, czego chcę?

– Wal się – mó­wię, bo nic lep­szego nie przy­cho­dzi mi do głowy.

Dal­sze wy­da­rze­nia na­stę­pują tak na­gle, że nie mam czasu za­re­ago­wać. Tak rap­tow­nie, że choć­bym chciał, nie mógł­bym nad tym za­pa­no­wać.

Emyr wy­ciąga ku mnie rękę. Oplata pal­cami mój nad­gar­stek, pa­zur jego kciuka wbija mi się w skórę. Nie­zbyt mocno. Nie czuję bólu. Ale to bez zna­cze­nia.

Moja przy­ku­rzona, przez lata nie­uży­wana ma­gia bu­dzi się gwał­tow­nie. Czerń – ta sama smo­li­sta czerń, która stale ko­ły­sze się wo­kół mnie – te­raz plami mi dło­nie. Wbrew mo­jej woli każdy opu­szek roz­bły­skuje ogniem, jak­bym za­miast pal­ców miał dzie­sięć za­pa­łek. Wolną ręką in­stynk­tow­nie ude­rzam Emyra w pierś. Ten się cofa, zwal­nia­jąc uchwyt i wy­ba­łu­sza­jąc na mnie oczy.

W od­po­wie­dzi na za­gro­że­nie ma­gia Emyra za­lewa jego ręce zło­tem od dłoni aż po łok­cie. Jego oczy błysz­czą tym sa­mym bla­skiem, a rogi zwi­jają się jesz­cze cia­śniej.

Ale już po stra­chu. Nic się nie stało. Wszystko koń­czy się rów­nie szybko, jak się za­częło. Pło­mie­nie ga­sną, zo­stają tylko smugi dymu. Moje dło­nie z po­wro­tem ro­bią się białe.

Wy­rzut ad­re­na­liny spra­wił, że nie mogę ze­brać my­śli. I jesz­cze to ło­mo­czące serce...

Je­dwabna ko­szula Emyra zwę­gliła się w miej­scu, któ­rego do­tkną­łem. Emyr wy­trzesz­cza oczy, jakby się mnie bał.

I słusz­nie. Po­wi­nien się bać. Ja sam tro­chę się sie­bie boję.

Mia­łem na­dzieję, że raz na za­wsze skoń­czy­łem z ogniem.

Ciało Emyra też wraca do nor­mal­no­ści. Pa­trzy na mnie tak, jakby nie był pe­wien, co ze mną po­cząć.

Po­wi­nie­nem być z sie­bie dumny. Chcę, żeby się mnie bał.

Ale nie po­tra­fię my­śleć o so­bie ina­czej niż ze wstrę­tem.

– Wi­dzimy się ju­tro, pod­pa­la­czu – rzuca Emyr na od­chod­nym.

ROZ­DZIAŁ DRUGI

Nie chcesz być kimś wy­jąt­ko­wym?

– A co, je­śli ja nie chcę za niego wy­cho­dzić?

Mam czter­na­ście lat i od po­nad roku ro­śnie we mnie nie­chęć do wró­żek. Jesz­cze tego nie wiem, ale od naj­gor­szego wie­czoru w moim ży­ciu dzieli mnie nie­wiele po­nad doba.

Po moim py­ta­niu przy stole za­pada ci­sza. Nikt nie zgrzyta wi­del­cem po szkle. Nikt nie cmoka ze znaw­stwem nad ele­gancko trzy­ma­nym w pal­cach kie­lisz­kiem je­ży­no­wego wina.

Mój oj­ciec kręci głową po­iry­to­wany, wbi­ja­jąc wzrok w ta­lerz. Matka roz­chyla usta i wy­trzesz­cza na mnie oczy. Naj­bar­dziej po­ru­sza mnie wście­kłość na tak do­brze mi zna­nej twa­rzy sio­stry. Nie po raz pierw­szy mam wra­że­nie, że Tessa naj­chęt­niej by mnie za­biła.

– Ja tylko py­tam – cią­gnę. – Może mam inne plany na przy­szłość.

– Oczy­wi­ście. Bo prze­cież by­cie kró­lową wró­żek to dla cie­bie zbyt pro­za­iczne za­ję­cie – Tessa wy­pluwa słowa, ukle­pu­jąc prze­rzu­cone przez ra­mię pa­smo pło­wych wło­sów.

– Skar­bie, ro­zu­miem, że się de­ner­wu­jesz – wzdy­cha matka. – W naj­bliż­szych la­tach czeka cię wiele zmian. Mogę się tylko do­my­ślać, jak się z tym czu­jesz.

Sięga ręką nad sto­łem i kła­dzie swoją cie­płą, miękką dłoń na mo­jej dłoni. Ma­rzę, żeby jej do­tyk do­dał mi otu­chy. Żeby przy­niósł coś in­nego niż po­czu­cie osa­cze­nia.

– Ale czeka cię coś wspa­nia­łego – do­daje. – Pierw­sza wiedźma, która po­ślubi na­stępcę Tronu? Prze­cież to hi­sto­ryczne wy­da­rze­nie.

Gwiż­dżę na hi­sto­rię.

– Re­wo­lu­cjo­ni­ści zwy­kle koń­czą za­mor­do­wani przez mo­tłoch – przy­po­mi­nam. – Nikt nie chce mnie wi­dzieć na Tro­nie. Nie są­dzisz, że pod­dani mogą się zbun­to­wać? W ogóle cię to nie mar­twi?

– Pod­dani przy­wykną – pry­cha matka.

– Ale...

– Ta roz­mowa nie ma sensu – wtrąca oj­ciec to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu. – Za­war­li­ście kon­trakt. Po­ślu­bisz Emyra Nor­tha lub zgi­niesz.

Moja czarna ener­gia za­ta­cza kręgi, ocie­ra­jąc się o ener­gie człon­ków ro­dziny: o in­ten­syw­nie ja­sno­nie­bie­ską ener­gię ojca; o ener­gię matki w tym sa­mym od­cie­niu czer­wieni co jej ulu­biona szminka; o ener­gię Tessy w od­cie­niu pola la­wendy, bę­dą­cym ide­al­nym po­łą­cze­niem ko­lo­rów matki i ojca.

Ja i mój mrok tu nie pa­su­jemy. Ni­gdy nie pa­so­wa­li­śmy.

Matka za­biera rękę jak opa­rzona. Fak­tycz­nie mo­gła się opa­rzyć... Do­brze jej tak.

– Kon­trakt można roz­wią­zać – ce­dzę przez za­ci­śnięte zęby. – Mo­że­cie po­pro­sić króla i kró­lową, żeby zwró­cili się do Try­bu­nału. Po­wiedz­cie im, że...

– Ni­czego im nie po­wiemy. – Oj­ciec na­wet na mnie nie pa­trzy. – Co się stało, to się nie od­sta­nie.

– Po­win­naś być dumna – upiera się matka, krę­cąc głową. – Więk­szość to­bie po­dob­nych z ra­do­ścią za­ję­łaby twoje miej­sce.

– Chęt­nie się z nimi za­mie­nię – od­gry­zam się, za­ci­ska­jąc pię­ści tak mocno, że pa­znok­cie ka­le­czą mi skórę na dło­niach.

– Trzy­maj­cie mnie! – Tessa prze­wraca oczami. – Je­steś wiedźmą. Na­prawdę chcesz zre­zy­gno­wać z je­dy­nej rze­czy, która może spra­wić, że twoje ży­cie bę­dzie coś warte? Je­steś jesz­cze głup­sza, niż wy­glą­dasz!

Czy ona nie wi­dzi, że wy­glą­damy pra­wie iden­tycz­nie?

– Tesso. Pro­szę – wzdy­cha mama, po czym po­now­nie zwraca się do mnie. – Gdy­śmy się do­wie­dzieli, że Emyr ma z tobą więź, nie po­sia­da­li­śmy się z ra­do­ści. By­li­śmy z cie­bie tacy dumni. Za­żą­da­li­śmy spi­sa­nia kon­traktu, bo chcie­li­śmy cię chro­nić. Chcie­li­śmy za­pew­nić ci bez­pieczną przy­szłość w Asa­li­nie. Nie ro­zu­miesz, po co to było?

Oczy­wi­ście, że ro­zu­miem. Py­ta­nie, czy matka ro­zu­mie. Za­żą­dała kon­traktu, bo jest jak pies my­śliw­ski, który po­czuł trop: na setki ki­lo­me­trów wy­wę­szy wła­dzę. Ale sama pew­nie ma na ten te­mat inne wy­obra­że­nie. Może se­rio my­śli, że wy­świad­czyła mi przy­sługę.

Wzru­szam ra­mio­nami.

– Gdy się uro­dzi­łaś, gdy od­kry­li­śmy, że je­steś wiedźmą, by­li­śmy prze­ra­żeni. Mar­twi­li­śmy się o twoją przy­szłość. Nie mie­li­śmy po­ję­cia, co z cie­bie wy­ro­śnie.

– Na­le­żało cię prze­rzu­cić na ludzką stronę, że­byś tam zde­chła – wtrąca Tessa, ale mama pio­ru­nuje ją wzro­kiem.

Od ma­leń­ko­ści słu­cham tej gadki. Ja­kie mam szczę­ście, że ro­dzice zde­cy­do­wali się za­trzy­mać swoje wy­bra­ko­wane dziecko, choć tyle wró­żek po­rzuca wiedź­mie po­tom­stwo za bra­mami Asa­linu, ska­zu­jąc je na śmierć – czy to z głodu, czy w pasz­czy dzi­kich zwie­rząt.

– Skar­bie, ślub z księ­ciem to dla cie­bie je­dyna szansa na lep­sze ży­cie. Wy­obra­żasz so­bie, że mia­ła­byś skoń­czyć jak inne wiedźmy? Sama po­wiedz: nie chcesz być kimś wy­jąt­ko­wym?

Spo­glą­dam to na matkę, to na ojca i już wiem, na czym stoję. Nic ich nie prze­kona. Ro­dzice ni­gdy nie we­zmą mo­jej strony, bo mają o wiedź­mach ta­kie samo zda­nie jak wszy­scy. W ich oczach moja war­tość spro­wa­dza się do tego, ile mogę zro­bić dla wró­żek z mo­jego oto­cze­nia.

Wa­runki kon­traktu za­rę­czy­no­wego są ja­sne. Pod­pi­sano go zmie­szaną krwią moją i Emyra, gdy by­li­śmy tak mali, że le­dwo umie­li­śmy prze­li­te­ro­wać swoje imiona. Prę­dzej czy póź­niej nasz ślub bę­dzie mu­siał się od­być. Któ­re­goś dnia zo­sta­niemy we­zwani do wy­wią­za­nia się z kon­traktu. Je­śli nie stanę na ślub­nym ko­biercu obok Emyra, ten bę­dzie mógł uru­cho­mić za­pi­sany w umo­wie czar i w re­zul­ta­cie zgła­dzi mnie moja wła­sna krew. Ma­gia, którą no­szę w so­bie, wy­żre mi wnętrz­no­ści, aż nie po­zo­sta­nie ze mnie nic oprócz nie­za­ko­twi­czo­nej ener­gii ska­za­nej na wieczną tu­łaczkę. Iden­tyczny los czeka Emyra, gdyby zła­mał przy­sięgę.

Brzmi strasz­nie.

Ale tak samo strasz­nie bę­dzie prze­brać się w białą suk­nię, przy­kleić do ust sztuczny uśmiech i przez resztę ży­cia re­ali­zo­wać cu­dze fan­ta­zje. Wbrew wła­snej woli ro­dzić ko­lej­nych na­stęp­ców Tronu. Cie­kawe, co by zro­bili z mo­imi dziećmi, gdyby oka­zały się wiedź­mami tak jak ja. I czy ka­za­liby mi ro­dzić do skutku, aż wy­pro­du­kuję im wróżkę? A gdyby się nie udało? Czy moje dzieci zo­sta­łyby do­pusz­czone do wła­dzy? A może wróży mo­tłoch w końcu po­stawi na swoim i raz na za­wsze po­zbę­dzie się wiedźm?

Śmierć z po­wodu zła­ma­nia wa­run­ków kon­traktu to kiep­ska per­spek­tywa. Ale bar­dzo moż­liwe, że ślub i tak wpę­dziłby mnie do grobu.

Wra­cam do domu, ma­jąc w gło­wie to po­nure wspo­mnie­nie. Czę­sto my­ślę o ostat­niej ko­la­cji z ro­dzi­cami. Na­stęp­nego wie­czoru zda­rzył się po­żar.

Nie mogę od­mó­wić Emy­rowi. Je­śli to zro­bię, zginę. Cho­ciaż... on też może zgi­nąć. Emyr w każ­dej chwili może uru­cho­mić czar za­pi­sany w kontr­ak­cie... ale ja też to po­tra­fię. Od dziecka każdy z nas dys­po­nuje mocą znisz­cze­nia tego dru­giego. I nie po­wiem, cza­sem się za­sta­na­wia­łem, czy nie użyć prze­ciwko niemu ma­gii krwi. Prze­cież Emyr tym wła­śnie mi grozi, na­wet je­śli nie wy­raża tego wprost.

Od­ga­niam te my­śli, bo robi mi się nie­do­brze.

Dom Be­gayów-Brow­nów jest taki ra­czej nie za duży i dość za­pusz­czony. Na su­fi­cie gdzie­nie­gdzie po­ro­biły się brą­zowe plamy od wil­goci, a naj­bar­dziej prze­gniłe miej­sca za­bez­pie­czono de­skami.

Ale w at­mos­fe­rze tego domu jest coś wy­jąt­ko­wego. Me­ble – wy­słu­żone i całe w psiej sier­ści – za­pra­szają, żeby na nich usiąść. Przy­tulny sa­lon jest ide­al­nym miej­scem na wie­czorne se­anse fil­mowe w ro­dzin­nym gro­nie. Na ścia­nach pla­katy po­li­tyczne są­sia­dują z ro­dzin­nymi zdję­ciami oraz rę­ko­dzie­łem z ko­ra­li­ków i tka­ni­nami, które wy­szły spod ręki człon­ków na­ro­dów Sunny’ego i Nadui. Czuć tu kli­mat wspól­noty, jed­no­ści... cze­goś, czego nie po­tra­fię ubrać w słowa.

Tu i ów­dzie przy­da­łoby się coś na­pra­wić, ale ge­ne­ral­nie pa­nuje nie­sa­mo­wity po­rzą­dek. Wszystko jest po­ukła­dane i naj­mniej­szy na­wet dro­biazg ma swoje miej­sce. Po dwóch la­tach miesz­ka­nia w tym domu na­uczy­łem się do­strze­gać ład w cha­osie.

Te­raz spo­dzie­wam się za­stać w środku do­dat­kową por­cję cha­osu, ale o dziwo wszystko wy­gląda za­ska­ku­jąco nor­mal­nie.

Doli z bab­cią wciąż sie­dzą na ka­na­pie i oglą­dają te­le­tur­niej. Sunny po­gwiz­duje w kuchni. Na moje spoj­rze­nie od­po­wiada uśmie­chem. Nie wy­gląda jak fa­cet, któ­remu żona wła­śnie oznaj­miła, że dźgnęła w ogro­dzie mi­tyczną istotę.

Sunny jest wielki jak niedź­wiedź. Ma do­bre dwa me­try wzro­stu i ze sto czter­dzie­ści kilo ży­wej wagi. Do tego cie­płe oczy i uśmiech, któ­rego nie spo­sób nie od­wza­jem­nić. Jego wi­ru­jąca ener­gia, ja­sna i świeża, ko­ja­rzy mi się z man­da­ryn­kami. Wy­gląda prze­sym­pa­tycz­nie i to mimo że jest cały w wię­zien­nych dzia­rach.

Te­raz stoi przy ku­chence, nad garn­kiem go­tu­ją­cej się po­trawy, i ma­cha do mnie.

– Wy­att! Chodź spró­bo­wać!

Pod­cho­dzę i za­glą­dam do garnka, w któ­rym pyrka coś, co praw­do­po­dob­nie jest zupą. Nie po­wiem, żeby wy­glą­dało to ape­tycz­nie. Ka­wały po­ćwiar­to­wa­nego mięsa i roz­pa­da­jące się wa­rzywa pły­wają w brą­zo­wym wy­wa­rze upstrzo­nym ja­ki­miś list­kami i dro­bi­nami przy­praw. (Bar­dzo moż­liwe, że to po­dej­rzane mięso po­cho­dzi z sarny, którą spra­wiali z Briar, gdy wy­cho­dzi­łem do ogrodu). Ale ten za­pach. No­żeż kurde, za­raz do­stanę śli­no­toku.

Sunny po­daje mi łyżkę, że­bym skosz­to­wał. O ja cię! Oczy wy­cho­dzą mi z or­bit. Sunny po­znaje po mo­jej re­ak­cji, że mi sma­kuje, i wy­bu­cha śmie­chem. Jego głos, do­no­śny i gar­dłowy, tań­czy po ca­łym po­miesz­cze­niu.

– Po­wiedz Briar i Nadui, że obiad go­towy – mówi, ma­cha­jąc w moim kie­runku cho­chlą. – Po­winny być w wa­szej sy­pialni.

Sy­pial­nia na ty­łach domu, którą dzielę z Briar, jest ma­leńka i tak za­wa­lona gra­tami, że wy­daje się jesz­cze mniej­sza.

Ja­kiś czas po tym, jak tu za­miesz­ka­łem, w miej­sce sta­rego łóżka wsta­wi­li­śmy łóżko pię­trowe. Ofi­cjal­nie po­wi­nie­nem spać na gór­nym łóżku, ale nie­ofi­cjal­nie jed­nak oboje śpimy na dole, a cały górny ma­te­rac za­wa­lony jest szki­cow­ni­kami, książ­kami, róż­nymi fan­tami przy­nie­sio­nymi z dworu i pu­stymi opa­ko­wa­niami po je­dze­niu, które już dawno po­win­ni­śmy byli wy­rzu­cić.

W róg sy­pialni wci­śnięty jest biały sto­lik, cał­ko­wi­cie za­słany ko­ra­li­kami, sznu­recz­kami i in­nymi ak­ce­so­riami do rę­ko­dzieła. Wszę­dzie leżą ciu­chy: zło­żony sto­sik przy łóżku, sko­tło­wana kupka pod szafką nocną, ko­lek­cja skar­pe­tek bez pary roz­rzu­cona pod ma­łym oknem. W prze­ci­wień­stwie do reszty domu w tym sza­leń­stwie nie ma me­tody ani ta­jem­nego po­rządku. A je­śli jest, to oprócz Briar nikt go nie ro­zu­mie.

Ściany od góry do dołu są po­za­sła­niane pla­ka­tami, zdję­ciami na­szej dwójki, ko­lej­nymi ciu­chami zwi­sa­ją­cymi ze wszyst­kiego, na czym da się coś po­wie­sić. Na pod­ło­dze stoi wy­so­kie lu­stro upstrzone wlep­kami typu „Nie ma pla­nety B!” czy „Rząd ma cię w no­sie”. Na oknie, za­cze­piona o fra­mugę, dynda dżin­sowa kurtka Briar, cała w pi­nach i na­szyw­kach (moja ulu­biona to ta z la­bry­sem i na­pi­sem „go­towa do BItki”). Z su­fitu zwi­sają przy­mo­co­wane obok sie­bie flagi asów i osób trans.

Gdy tylko wcho­dzę, za­pada nie­zręczna ci­sza. Zna­czy – Briar i Nadua wła­śnie o mnie roz­ma­wiały. Briar sie­dzi na dol­nym łóżku z rę­koma za­ło­żo­nymi na ob­fi­tych pier­siach, a na­chmu­rzona matka stoi przed nią.

– Prze­myśl, co ci po­wie­dzia­łam – wzdy­cha po chwili Nadua, po czym mija mnie i wy­cho­dzi z po­koju, za­bie­ra­jąc ze sobą swoją ener­gię w ko­lo­rze czer­wo­nej gliny i le­ciutki za­pach dymu.

– Co po­wie­działa? – py­tam po jej wyj­ściu.

Briar roz­chyla usta i unosi na mnie spoj­rze­nie.

Je­stem ge­jem z krwi i ko­ści, ale Briar to naj­pięk­niej­sza ko­bieta, jaką w ży­ciu wi­dzia­łem: o buj­nych kształ­tach i skó­rze w głę­bo­kim, cie­płym od­cie­niu brązu. Ma sze­roki nos, de­li­katną górną wargę i małą prze­rwę mię­dzy bia­łymi przed­nimi zę­bami. W dłu­gie czarno-tur­ku­sowe włosy wplo­tła dziś kwiaty – fio­le­towe, żeby pa­so­wały do T-shirtu i ogrod­ni­czek.

Jej ener­gia jest tak ja­sna i cie­pła, że czuję ją z dru­giego końca po­koju. Co ja ga­dam, czuć ją na­wet z dru­giego końca domu. Jest żółta jak sło­necz­niki, trzmiele i le­mo­niada. Wszystko w Briar ko­ja­rzy mi się z wio­sną. Z no­wym ży­ciem.

I nic dziw­nego, w końcu to ona kie­dyś przy­wró­ciła mnie do ży­cia. Gdy Nadua mnie tu przy­wio­zła, by­łem pu­stą sko­rupą, a Briar po­mo­gła mi na nowo na­uczyć się ist­nieć. Ni­gdy nie zdo­łam się jej za to od­wdzię­czyć.

– Na­prawdę był tu je­den z nich? U nas w ogro­dzie? – pyta po chwili.

Z wes­tchnie­niem przy­sia­dam obok niej na łóżku. Briar robi mi miej­sce, że­bym mógł się wy­cią­gnąć.

– Nie pierw­szy lep­szy. On. Emyr – mó­wię, wsu­wa­jąc so­bie pod głowę po­duszkę.

– O w mordę.

– Co nie?

Mamy za­kaz mó­wie­nia o nas lu­dziom. W sen­sie – pierw­sza za­sada na­szego ma­gicz­nego klubu jest taka, że trzy­mamy gęby na kłódkę. Nie mo­żemy mie­szać lu­dzi do na­szych spraw, chyba że to ab­so­lut­nie ko­nieczne, a na­wet wtedy po­trzebna jest zgoda Tronu.

Oso­bi­ście uwa­żam, że to bez sensu. No bo, kurde, je­stem po­szu­ki­wa­nym prze­stępcą, więc wia­domo, że nie złożę pe­ty­cji, żeby móc opo­wie­dzieć Briar hi­sto­rię mo­jego ży­cia. A na­wet gdy­bym był zwy­kłą, pra­wo­rządną wiedźmą ży­jącą w ludz­kim świe­cie, to i tak nie ku­mam, czemu miał­bym się trzy­mać wró­żych za­sad.

W prak­tyce jest tak, że wróżki i wiedźmy miesz­ka­jące w Ame­ryce Pół­noc­nej są pod­da­nymi króla i kró­lo­wej Asa­linu, czyli ro­dzi­ców Emyra. Na świe­cie ist­nieje kilka in­nych wró­żych kró­lestw i każde ma wła­snych mo­nar­chów. Je­śli cho­dzi o wróżki, sprawa jest ja­sna. Wszystko ro­zu­miem. Ale wiedźmy? Z ja­kiej paki mamy na­dal pod­le­gać wró­żym wład­com, gdy prze­no­simy się do świata lu­dzi? Prze­cież wróżki ja­sno dają nam do zro­zu­mie­nia, że nie je­ste­śmy im równe.

Wiedźmy ro­dzą się wró­żym ro­dzi­com, ale nie są wróż­kami. Nie mamy skrzy­deł czy ro­gów. Z czego in­nego czer­piemy ma­gię.

Każda wróżka dys­po­nuje jed­nym z trzech ro­dza­jów ma­gii. Em­paci od­czy­tują cu­dze emo­cje i wi­dzą przy­szło­ści jak ja­sno­wi­dze. Ma­ni­pu­la­to­rzy mo­dy­fi­kują ma­te­rię oży­wioną i nie­oży­wioną, a na­wet cu­dze my­śli. A uzdro­wi­ciele... wia­domo, uzdra­wiają.

Z ko­lei wiedźmy mogą się po­słu­gi­wać każ­dym ro­dza­jem ma­gii. Róż­nica po­lega na tym, że o ile wróż­kom moc przy­cho­dzi na­tu­ral­nie, o tyle wiedźmy po­trze­bują prak­tyki, tre­ningu i wła­ści­wych kon­tak­tów. Żeby opa­no­wać ma­gię, mu­simy się uczyć od sie­bie na­wza­jem. Uży­wa­nie mocy, je­śli się nad nią nie pa­nuje, może się skoń­czyć tra­ge­dią.

Taką jak po­żar.

Nie wia­domo, skąd się biorą wiedźmy. Nikt nie po­tra­fił wy­ja­śnić, dla­czego uro­dzi­łem się wła­śnie taki, choć mo­imi ro­dzi­cami są dwie po­tężne wróżki, a ich dru­gie dziecko jest zu­peł­nie nor­malną wróżką.

Cza­sem po pro­stu tak się dzieje. Może raz na sto uro­dzeń. I tylko ja­kaś po­łowa wiedźm do­żywa do­ro­sło­ści. Tak mi się przy­naj­mniej wy­daje, bo oczy­wi­ście nikt nie pro­wa­dzi sta­ty­styk.

Ofi­cjal­nie je­stem wróżką. W mo­ich ży­łach pły­nie wróża krew. Moja ma­gia jest ma­gią wró­żek, na­wet je­śli jest szpetna i po­krę­cona i dał­bym wszystko, żeby się jej po­zbyć. Ale nie je­stem jed­nym z nich. Je­stem cał­ko­wi­cie od­rębną istotą, ży­jącą w świe­cie, który nie wie, jak po­stę­po­wać z ta­kimi jak ja.

– Ocze­kuje, że ju­tro wrócę z nim do Asa­linu – mó­wię.

Briar kła­dzie się na łóżku, żeby być bli­żej mnie. Ma­te­rac ugina się pod do­dat­ko­wym cię­ża­rem, gdy przy­ja­ciółka wtula się we mnie i kła­dzie głowę na moim ra­mie­niu. Jej skóra pach­nie ma­słem ka­ka­owym.

– To co ro­bimy?

Za­wsze my, ni­gdy ty. Briar po pro­stu przyj­muje cu­dze pro­blemy jako swoje. Zwłasz­cza gdy cho­dzi o moje pro­blemy.

Wtu­lam nos w jej włosy.

– Ko­cham cię – mó­wię, bo raz, że na­prawdę ją ko­cham, a dwa: mu­szę to po­wie­dzieć na głos, żeby przy­po­mnieć so­bie, że w ogóle po­tra­fię ko­chać.

Briar mil­czy, ale daje mi bu­ziaka w po­li­czek i to też jest su­per.

– Chyba nie mam wyj­ścia – od­po­wia­dam z wes­tchnie­niem.

– A... co z po­ża­rem? Nie bę­dziesz miał kło­po­tów?

Wzru­szam ra­mio­nami.

– Emyr twier­dzi, że mnie ochroni.

Nie wiem, czy mu wie­rzę, ale to chyba nie ma zna­cze­nia.

Briar przy­gryza wargę. Jedną rękę po­ło­żyła mi na kla­cie. Przez chwilę bawi się trocz­kami mo­jego kap­tura, po czym wzdy­cha i za­daje py­ta­nie:

– A nie mo­żesz po pro­stu... po­pro­sić go, żeby dał ci spo­kój? No bo, kurde, ko­leś musi zro­zu­mieć, że Asa­lin to nie jest miej­sce dla cie­bie. Po­winno mu na to­bie za­le­żeć. Mó­wi­łeś, że kie­dyś by­li­ście naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi.

By­li­śmy. Naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi. A na­wet kimś wię­cej. Kie­dyś.

Gdy by­łem mały, moja mama pra­co­wała w pa­łacu. Była ma­ni­pu­la­torką i two­rzyła dla wró­żej so­cjety wy­jąt­kowe, ma­gicz­nie utkane stroje nie­prze­ni­kalne dla cu­dzej ma­gii. Nie by­łem mile wi­dziany w szkole dla ma­łych wró­żąt, a ro­dzice nie chcieli, że­bym za­da­wał się z in­nymi wiedź­mami, więc mama trzy­mała mnie przy so­bie. Pa­łę­ta­łem się jej pod no­gami i sta­ra­łem się być ci­cho.

Aż pew­nego dnia do­strzegł mnie Emyr.

Nie wiem, ja­kie to uczu­cie, kiedy wróżka pierw­szy raz do­strzeże swo­jego prze­zna­czeńca. Nie wiem, skąd Emyr wie­dział, kim dla niego je­stem. Ale wie­dział. Na­gle chciał być przy mnie non stop. A ja, który do tej pory za­wsze by­łem sam, ucie­szy­łem się, że ktoś pra­gnie mo­jego to­wa­rzy­stwa. Od tam­tej pory by­li­śmy nie­roz­łączni.

Emyr jest cen­tralną po­sta­cią więk­szo­ści mo­ich naj­wcze­śniej­szych wspo­mnień. W tych wspo­mnie­niach go­nimy po pa­łacu bez­pań­skie koty i młode chi­mery za­pusz­cza­jące się cza­sem do środka. Skryci za gła­zami czy pa­gór­kami, pod­glą­damy z bez­piecz­nej od­le­gło­ści ży­cie cho­chli­ków i go­bli­nów. Bu­du­jemy w le­sie forty z pa­ty­ków i krze­wów je­żyn, na­kła­niamy pe­ryty, żeby ja­dły nam z ręki, wy­my­ślamy hi­sto­rie o lu­dziach i na­szym ży­ciu w ludz­kim świe­cie. Wy­obra­żamy so­bie, że je­ste­śmy parą ludz­kich dzie­cia­ków ży­ją­cych z dala od Asa­linu, Tronu i wszel­kich obo­wiąz­ków cze­ka­ją­cych nas w przy­szło­ści.

Nie­które wie­czory szcze­gól­nie za­pa­dły mi w pa­mięć. Pa­mię­tam, jak król Le­oni­das pierw­szy raz prze­wiózł nas na smoku. Le­cie­li­śmy we trójkę kil­ka­set me­trów nad zie­mią, a ja ma­rzy­łem, żeby ni­gdy nie wra­cać na dół. Pa­mię­tam moje szó­ste uro­dziny, gdy ra­zem z Emy­rem zna­leź­li­śmy Groma – ma­lut­kie szcze­nię czar­ciego ogara – wy­mi­ze­ro­wa­nego i le­dwo ży­wego. Prze­my­ci­li­śmy go do zamku, a Emyr wlał w niego swoją uzdra­wia­jącą ma­gię. Od tam­tej pory Grom był na­szym psem. Śmia­li­śmy się, że je­ste­śmy jego ro­dzi­cami.

Serce nie­przy­jem­nie szar­pie mi się w piersi, w gar­dle czuję ucisk.

Mam wiele do­brych wspo­mnień, ale też wiele złych. A moja re­la­cja z Emy­rem to już prze­szłość. Dał temu do­wód, zja­wia­jąc się tu i wy­mu­sza­jąc na mnie po­wrót do Asa­linu.

– Pró­bo­wa­łem – od­po­wia­dam w końcu, gwał­tow­nym mru­ga­niem sta­ra­jąc się od­pę­dzić te wszyst­kie nie­przy­jemne uczu­cia wy­wo­łane wspo­mnie­niami siel­skich chwil. – Ta opcja naj­wy­raź­niej nie wcho­dzi w grę. Je­stem mu po­trzebny.

– Dla­czego?

– Jego ku­zyn De­rek ro­ści so­bie prawa do Tronu.

Nie wiem, ja­kiej od­po­wie­dzi się spo­dzie­wa­łem, ale na pewno nie ta­kiej, jaką sły­szę.

– De­rek? To wróżka może mieć na imię De­rek?

Briar gapi się na mnie w osłu­pie­niu. W su­mie się jej nie dzi­wię. Spę­dzi­łem wśród lu­dzi wy­star­cza­jąco dużo czasu, żeby wie­dzieć, że imię De­rek nie bu­dzi tu po­wszech­nej grozy.

– Wróżki za­częły przyj­mo­wać ludz­kie imiona, gdy prze­nio­sły się tu z Fa­ery. Z ludz­kimi per­so­na­liami ła­twiej im po­dró­żo­wać, na przy­kład kiedy chcą się prze­do­stać z Asa­linu do in­nego kró­le­stwa. Pew­nie jego ro­dzice usły­szeli gdzieś to „De­rek” i im się spodo­bało.

Tak szcze­rze, to nie mam po­ję­cia, jak bar­dzo zmie­niło się ży­cie wró­żek, od­kąd ewa­ku­owały się z Fa­ery. Nie wiem, jak wpły­nął na nie kon­takt z ludz­kim świa­tem i jak wy­glą­da­łoby moje ży­cie, gdy­bym uro­dził się w Fa­ery.

Bo to jest tak. Wróżki nie są z tego świata. Ni­gdy nie były. Ale pięć­set lat temu ich ma­cie­rzy­stemu światu, Fa­ery, gro­ziła za­głada. Wróżki czer­pią moc, wy­sy­sa­jąc ją z oto­cze­nia. Ich ma­gia za­bi­jała Fa­ery – za­mie­niała je w ja­łowe pust­ko­wie nie­na­da­jące się do ży­cia. Try­bu­nał pod­jął de­cy­zję o ucieczce.

Naj­zna­mie­nit­sze, naj­po­tęż­niej­sze i naj­bo­gat­sze z wró­żek wspól­nymi si­łami otwo­rzyły por­tal do in­nego świata, nie wie­dząc, co za­staną po dru­giej stro­nie. Por­tal, zwany wro­tami, do­pro­wa­dził je tu­taj, na Zie­mię. W miej­sce znane lu­dziom jako pół­nocna część stanu Nowy Jork.

Tam przod­ko­wie ro­dzi­ców ad­op­cyj­nych Emyra za­ło­żyli swoje kró­le­stwo i przy­się­gli po wsze czasy strzec wrót Fa­ery. Po­zo­stałe cztery ro­dziny kró­lew­skie roz­je­chały się po świe­cie i utwo­rzyły wła­sne ukryte kró­le­stwa w in­nych czę­ściach globu. Tuż pod no­sem ni­czego nie­świa­do­mych lu­dzi.

– No okej, ku­mam – krzywi się Briar. – Po pro­stu po chło­paku-wróżce spo­dzie­wa­ła­bym się ra­czej imie­nia typu... Dy­niello Mi­go­tek.

– Co pro­szę? – Nie wie­rzę wła­snym uszom.

– Wiem, głu­pio za­brzmiało. Wie­dzia­łam, że źle to za­brzmi, ale nie zdą­ży­łam ugryźć się w ję­zyk.

Briar się ru­mieni, ja chi­cho­czę, ale po chwili za­pada mię­dzy nami ciężka ci­sza. Przy­kła­dam dłoń do ra­mie­nia przy­ja­ciółki i wo­dzę pal­cami po jej skó­rze.

Pa­mię­tam to uczu­cie, gdy sta­łem na dwo­rze, dzier­żąc w dłoni ogień. Cie­pło. Przy­pływ mocy. Ma­rzę, by znowu to po­czuć, i nie­na­wi­dzę się za to pra­gnie­nie.

W końcu Briar prze­rywa mil­cze­nie.

– W ta­kim ra­zie chyba mu­simy je­chać do Asa­linu i za­ła­twić, co trzeba.

Mru­gam z nie­do­wie­rza­niem.

– Nie mo­żesz je­chać do Asa­linu.

– Niby dla­czego? I tak nie mam tu nic do ro­boty.

Briar i Doli są w edu­ka­cji do­mo­wej, acz­kol­wiek ich ro­dzice ra­czej nie trzy­mają się od­gór­nych wy­tycz­nych, tylko wy­pra­wiają córki z domu, żeby po­zna­wały świat. Moja matka nie była za­in­te­re­so­wana ucze­niem mnie cze­go­kol­wiek. Do­piero przy Emy­rze za­czą­łem chło­nąć wie­dzę, to­wa­rzy­sząc mu pod­czas za­jęć z pre­cep­to­rami, a i od niego sa­mego coś tam pod­ła­pa­łem. W ciągu ostat­nich dwóch lat Briar i jej ro­dzina w znacz­nym stop­niu uzu­peł­nili luki w mo­jej edu­ka­cji, ucząc mnie wszyst­kiego, co wzbu­dziło moje za­in­te­re­so­wa­nie: od ludz­kiej hi­sto­rii po ob­sługę lap­topa. Wciąż jest jed­nak masa spraw, w któ­rych kom­plet­nie się nie orien­tuję.

Do­brze, że je­stem ge­jem, bo przy­naj­mniej nikt nie ocze­kuje, że będę umiał w matmę.

– To wbrew za­sa­dom.

– No tak, ja­sne. – Briar prze­wraca oczami. – Za­po­mnia­łam, że masz fioła na punk­cie prze­strze­ga­nia za­sad.

– Wal się – fu­kam, mru­żąc oczy. – Masz po­mysł, jak mam cię prze­my­cić? W tor­bie się chyba nie zmie­ścisz...

Briar zerka w za­my­śle­niu na szafę, w któ­rej trzy­mam torbę po­dróżną, po czym wzru­sza ra­mio­nami.

– Po­wiemy mu, że gdzie ty, tam i ja. Je­śli się nie zgo­dzi, że­bym je­chała, to może so­bie wsa­dzić cały ten kon­trakt. Gdyby za­czął się sta­wiać, to...

– A twoi ro­dzice? Wiesz, ci do­ro­śli, któ­rzy po­winni pil­no­wać, żeby ich sie­dem­na­sto­let­nie dziecko nie wpa­ko­wało się w kło­poty? De­sant na wróże kró­le­stwo brzmi jak je­den wielki kło­pot.

– Po­ga­dam z nimi – od­po­wiada Briar, marsz­cząc nos.

– Już wi­dzę, jak ci dają bło­go­sła­wień­stwo.

Briar wy­wraca oczami, siada na łóżku i ser­wuje mi de­li­kat­nego kuk­sańca w ra­mię.

– Nie ma­rudź. Moi sta­rzy są to­tal­nie an­ty­rzą­dowi. Trzeba im tylko wy­tłu­ma­czyć, że spo­tyka cię wielka nie­spra­wie­dli­wość, a ja mu­szę po­wstrzy­mać two­ich cie­mię­ży­cieli.

– Chyba prze­ce­niasz swój urok oso­bi­sty.

– I tu się my­lisz – śmieje się dziew­czyna, trze­po­cząc rzę­sami. – To o któ­rej wy­cho­dzimy z domu?

ROZ­DZIAŁ TRZECI

Po­twory z za­sady nie są piękne

Wy­gląda na to, że Briar do­sko­nale wie, ile może osią­gnąć uro­kiem oso­bi­stym. Na­stęp­nego dnia o siód­mej cią­gniemy na­sze torby w kie­runku głów­nej hali lot­ni­ska w La­redo. Nie było mnie przy jej roz­mo­wie z ro­dzi­cami i bab­cią, ale po­dobno wy­glą­dało to mniej wię­cej tak:

– Słu­chaj­cie, chcia­łam wam po­wie­dzieć, że Wy­att i ja wy­jeż­dżamy na ja­kiś czas.

– CO TA­KIEGO?

– Jak wie­cie, nim z nami za­miesz­kał, ży­cie nie­źle go prze­czoł­gało. Te­raz ma ja­kieś kło­poty z pra­wem i musi się z nich wy­plą­tać.

SZOK I NIE­DO­WIE­RZA­NIE.

– W tym cza­sie przyda mu się wspar­cie emo­cjo­nalne. Co­dzien­nie będę do was pi­sać i dam znać, gdy­by­śmy po­trze­bo­wali wa­szej po­mocy. Zro­zum­cie, nie mogę sie­dzieć bez­czyn­nie, gdy mój przy­ja­ciel jest w po­trze­bie.

ŁZY I OKLA­SKI.

Słowo daję, gdyby nie fakt, że Briar to­tal­nie hej­tuje ame­ry­kań­ską po­li­tykę, po­ra­dził­bym jej, żeby star­to­wała na pre­zy­dentkę – przy za­ło­że­niu, że roz­mowa rze­czy­wi­ście tak wy­glą­dała. Nie da się wy­klu­czyć, że la­ska wci­ska mi kit, że­bym nie czuł się winny, że z mo­jego po­wodu mu­siała okła­mać ro­dzinę.

Aha, choć na lot­ni­sko przy­je­cha­li­śmy ra­zem, nie wia­domo, czy do­trzemy do Asa­linu w tym sa­mym skła­dzie. Trzeba jesz­cze prze­ko­nać Emyra.

Ten czeka na nas tuż za wej­ściem. A ści­ślej – czeka na mnie. Pierw­sze, co rzuca mi się w oczy, to że jego rogi i skrzy­dła znik­nęły. Czyli ob­ło­żył się cza­rem.

Ry­chło w czas. Gdy­byś wczo­raj o tym po­my­ślał, Nadua by cię nie po­chla­stała.

Ale, ale... kto mu po­mógł? Wy­gląda na to, że jest tu sam. Ma­gia ka­mu­flu­jąca jest do­meną ma­ni­pu­la­to­rów. Emyr, jako uzdro­wi­ciel, nie mógłby się sa­mo­dziel­nie za­cza­ro­wać.