Widziadła świadectwa z zaświatów - Janusz Szostak - ebook + audiobook

Widziadła świadectwa z zaświatów ebook i audiobook

Janusz Szostak

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Widziadła świadectwa z zaświatów”- to reporterska podróż do nawiedzonych miejsc oraz domów, które zasiedliły zjawy. To relacje świadków o pojawiających się tam widmach, widziadłach, duchach oraz demonach.

Janusz Szostak odwiedził kilkadziesiąt takich miejsc, zmierzając śladem niewyjaśnionych zdarzeń oraz zjawisk paranormalnych. Rozmawiał z osobami, które zetknęły się ze zjawami bądź były świadkami zdarzeń, które nie sposób wyjaśnić. Odwiedził ludzi, w których domach zadomowiły się zjawy, z którymi przyszło im walczyć. Opowiada też o klątwach, które stały się przyczynami tragedii.

W tej książce znajdziecie także rozmowy z osobami, które na co dzień mają kontakty z duchami: jasnowidzami, mediami, egzorcystami, oraz hipnoterapeutą. Oni także opowiedzą o swoich doświadczeniach z duchami, i o tym, jak ich się pozbyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 40 min

Lektor: Marta Kiermasz

Oceny
3,9 (113 oceny)
46
28
21
14
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
maxlisa
(edytowany)

Całkiem niezła

Część książki to ludowe wierzenia o zjawach,duchach,część o zbiegach okoliczności( być może niesamowitych),a część o jasnowidzach itp.,nie mówie,ze ich historie są nieprawdopodobne lub są kłamstwem,jednak należy do nich podchodzic bardzo ostrożnie.Zresztą każdy kto będzie czytał te historie,najprawdopodobniej sam zorientuje się,ktore historie mogą być prawdopodobne,a ktore nie😉😁
00
szachimacio

Całkiem niezła

Okej
00
lena1666

Nie oderwiesz się od lektury

Wprawdzie historii tego typu jest dużo, ale plus za styl narracji i próby trzymania się faktów. Książka wywołuje dreszczyk i skłania do refleksji nad życiem. Polecam
00
wCzepkuUrodzona

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna reporterska podróż do nawiedzonych miejsc oraz domów, które zasiedliły zjawy.
00
paulpw

Nie polecam

Strachy na Lachy . A diabel dalej charcuje 🤣
02

Popularność




Od autora

OD AUTORA

Każdy z nas pod­czas roz­mów z bli­skimi czy zna­jo­mymi cho­ciaż raz sły­szał opo­wie­ści o duchach lub nie­wy­ja­śnio­nych zja­wi­skach. Jedni w nie wie­rzą, inni uwa­żają je za zmy­ślone i warte naj­wy­żej żartu.

Jed­nak, jak wynika z bada­nia „Zja­wi­ska nad­przy­ro­dzone oczami Pola­ków” – prze­pro­wa­dzo­nego przez agen­cję badaw­czą SW Rese­arch, 37 proc. Pola­ków wie­rzy w to, co nie­zba­dane. Pozo­stali z nas są skłonni przy­znać, że nauka nie potrafi jed­no­znacz­nie wyja­śnić pew­nych zda­rzeń, nato­miast 75 proc. Pola­ków przy­znaje, że nie­wy­klu­czone, że „coś w tym jest”.

W Pol­sce nie bra­kuje miejsc, które miesz­kańcy – zwłasz­cza o zmroku – omi­jają z daleka. Mówią o nawie­dzo­nych miej­scach, domach, obiek­tach, które zasie­dliły zjawy, o poja­wia­ją­cych się tam wid­mach, widzia­dłach, duchach oraz zwod­ni­czych demo­nach, które rze­komo tam spo­tkali.

Miejsc owia­nych złą sławą i mroczną aurą są setki, jeśli nie tysiące. Kil­ka­dzie­siąt z nich odwie­dzi­łem, idąc śla­dem nie­wy­ja­śnio­nych zda­rzeń oraz zja­wisk para­nor­mal­nych. Roz­ma­wia­łem z oso­bami, które zetknęły się ze zja­wami bądź były świad­kami zda­rzeń, które trudno wyja­śnić. Z ludźmi, w któ­rych domach zado­mo­wiły się zjawy, z któ­rymi przy­szło im wal­czyć.

Opo­wiem też o klą­twach, które stały się przy­czy­nami tra­ge­dii, i o tym, jak łatwo zapro­sić do swo­jego życia złe byty, czy­niąc z niego kosz­mar. Osoby, które na co dzień zmu­szone są żyć w towa­rzy­stwie zjaw i demo­nów, prze­ży­wają katu­sze. Sam rów­nież byłem świad­kiem wielu trud­nych do wyja­śnie­nia zda­rzeń. W tej książce znaj­dzie­cie Pań­stwo także roz­mowy z oso­bami, które na co dzień mają kon­takty z duchami: jasno­wi­dzami, mediami, egzor­cy­stami oraz hip­no­te­ra­peutą. Oni także opo­wie­dzą o swo­ich doświad­cze­niach z duchami i o tym, jak ich się pozbyć.

To, o czym piszę, może wyda­wać się nie­któ­rym nie­wia­ry­godne, wymy­ślone, nie­praw­dziwe, a nawet śmieszne. Zapew­niamy jed­nak, że przy­go­to­wu­jąc tę książkę, opie­ra­łem się na rela­cjach kon­kret­nych osób, które były świad­kami dziw­nych, nie­wy­ja­śnio­nych zja­wisk – powta­rza­ją­cych się w tych samych miej­scach regu­lar­nie. Teraz odwie­dzimy nie­które z nich, poznamy histo­rie nie­zwy­kłe i nie­sa­mo­wite. To nie są legendy (z jed­nym wyjąt­kiem) o bia­łych damach, nawie­dzo­nych zam­kach itp., lecz repor­ter­ski prze­kaz na temat zja­wisk para­nor­mal­nych.

Książka zawiera 33 (w tym trzy innych auto­rów) repor­taże i wywiady będące świa­dec­twem na ist­nie­nie zja­wisk, któ­rych nie da się racjo­nal­nie wytłu­ma­czyć, lecz nie spo­sób je rów­nież bez­względ­nie zane­go­wać.

Janusz Szo­stak

Joanna i demony

JOANNA I DEMONY

Był 1983 rok, gdy w pew­nym domu w Socha­cze­wie zaczęły dziać się nie­po­ko­jące zja­wi­ska. Z nie­wia­do­mych przy­czyn prze­miesz­czały się tam przed­mioty, sły­chać było stu­ka­nie, dziwne głosy. Ludzie mówili o duchach. Zaś miesz­kańcy domu, aby unik­nąć tra­ge­dii, zmu­szeni byli cho­dzić po miesz­ka­niu w kaskach moto­cy­klo­wych. Wkrótce o tych tajem­ni­czych zda­rze­niach usły­szała cała Pol­ska. I nie tylko. I każdy chciał je zoba­czyć. Te dziwne zja­wi­ska pró­bo­wali roz­wi­kłać mili­cjanci, parap­sy­cho­lo­go­wie i duchowni. Nawet Lech Wałęsa przy­je­chał zoba­czyć ducha.

„Na miej­scu tłumy gapiów, cie­kaw­skich, zabo­bon­nych i podejrz­li­wych, cza­sem nawet agre­syw­nych, osoby nie­zrów­no­wa­żone psy­chicz­nie, aro­ganc­kie spi­ry­tystki poda­jące się za „wysłan­niczki innego świata” – czy­tamy w jed­nej z ówcze­snych rela­cji pra­so­wych.

Tajem­ni­cze zja­wi­ska poja­wiły się domu Hanny Sokół w dwa mie­siące po śmierci jej męża Józefa. Jesz­cze sie­dem lat póź­niej „duchy” nie dawały za wygraną. Od początku szcze­gól­nie upodo­bały sobie 11-let­nią Joannę Sokół. Ata­ko­wały także jej sio­strę Dorotę oraz ich bab­cię Mariannę Świąt­kow­ską.

Zna­mienne, że w obec­no­ści gospo­dyni, pani Hanny, zwy­kle nie stra­szyło. Pra­co­wała wów­czas jako rewi­dentka w zamra­żalni warzyw i owo­ców. W tam­tym cza­sie pra­co­wa­łem w sąsied­nim zakła­dzie i czę­sto spo­ty­ka­łem panią Hannę. Na co dzień spra­wiała wra­że­nie osoby pogod­nej, jakby jej życia nic nie zakłó­cało. Zwy­kle do pracy cho­dziła na drugą lub trze­cią zmianę. Poza domem prze­by­wała zatem wie­czo­rami i nocami. Wła­śnie wtedy w jej domu działy się naj­dziw­niej­sze rze­czy.

– Odwie­dzali nas wszelcy moż­liwi eks­perci oraz duchowni. Chyba nikt nie jest w sta­nie nam pomóc – mówiła wów­czas nieco zre­zy­gno­wana Hanna Sokół.

Tajem­ni­cze zja­wi­ska, jakie miały miej­sce w Socha­cze­wie, zain­te­re­so­wały także ks. biskupa Zbi­gniewa Józefa Kra­szew­skiego, który był w tym cza­sie wika­riu­szem gene­ral­nym archi­die­ce­zji war­szaw­skiej.

– Gdy w stycz­niu 1984 roku byłem w Kry­nicy, wpadł mi w ręce „Express Wie­czorny” zawie­ra­jący arty­kuł Straszny Dwór w Socha­cze­wie – wspo­mi­nał przed laty nie­ży­jący już biskup. – Z tek­stu zamiesz­czo­nego w gaze­cie wyni­kało, że w domu w Socha­cze­wie po śmierci gospo­da­rza dzieją się dziwne rze­czy. Według pani Ireny, sio­stry nie­ży­ją­cego wła­ści­ciela domu, dwa mie­siące po pogrze­bie coś zaczęło bęb­nić po ścia­nach. Potem kubły pełne wody same się prze­wra­cały. Z kre­densu wyla­ty­wały szu­flady, spa­dały garnki i czaj­niki, a tabo­ret kozioł­ko­wał przez kuch­nię. Funk­cjo­na­riu­sze mili­cji przez kilka dni obser­wo­wali nawie­dzony dom. Pod­czas gdy mili­cjanci czy­hali w ciem­no­ściach, w miesz­ka­niu sprzęty tań­czyły jak osza­lałe. Hałasy i łomoty zostały czę­ściowo nagrane przez mili­cję na magne­to­fon. Spro­wa­dzono księ­dza. Przy­był też radie­steta z War­szawy, ale stwier­dził jedy­nie nie­wiel­kie pasmo pro­mie­nio­wa­nia, które nie ma związku z wystę­pu­ją­cymi zja­wi­skami. Po powro­cie do War­szawy spraw­dzi­łem, że wyda­rze­nia opi­sane w gaze­cie nie są wytwo­rem fan­ta­zji. Opo­wie­dzieli mi o tym księża z Socha­czewa. Jed­nak posta­no­wie­nie, aby odwie­dzić „straszny dom”, nie zostało prędko zre­ali­zo­wane – dodał ksiądz biskup.

Dopiero 31 lipca 1984 roku nada­rzyła się oka­zja. Biskup został zapro­szony, aby w Tro­ja­no­wie, dziel­nicy Socha­czewa, odpra­wić pogrzeb zasłu­żo­nego kapłana, księ­dza Ste­fana Kan­kie­wi­cza. Po cere­mo­nii pogrze­bo­wej poje­chał do domu, w któ­rym „stra­szy”.

– Zna­leź­li­śmy się na ulicy Dale­kiej z księ­dzem pro­bosz­czem Józe­fem Kwiat­kow­skim. Była obecna wła­ści­cielka domu pani Hanna Sokół. Póź­niej przy­szła bra­towa zmar­łego Irena Sokół – wspo­mi­nał ksiądz biskup. – Według miesz­kań­ców domu nie­sa­mo­wite zja­wi­ska zaczęły się w grud­niu. Naj­pierw puka­nie. Póź­niej zaczęło się wyrzu­ca­nie szu­flad, bicie luster. Węgiel uno­sił się w powie­trzu. Doniczki spa­dały z okien. Wła­ści­cielka domu skar­żyła się, że nie było rze­czy, którą można by scho­wać. Ubra­nia i buciki dzieci były poroz­rzu­cane. Dzieci szły do szkoły bez kapci, bez butów, bez swe­tra.

Irena Sokół rela­cjo­no­wała bisku­powi zda­rze­nia z jej domu:

– Dzieci kie­dyś jadły obia­dek. I po obie­dzie ja mówię: „To na deser zro­bię wam kisiel”. Ja poszłam. Ale tutaj przy­cho­dzi taki stry­jeczny brat z rodziny. On krzy­czy na moją mamę: „Bab­cia, zobacz, czaj­nik się uniósł!”. Więc mama chciała ten czaj­nik zatrzy­mać. Była zima. Gotu­jąca się woda. Czaj­nik spadł. On za chwilę patrzy i nie ma kisielu. Nawet i ten talerz z kisie­lem uciekł – opo­wia­dała kobieta bisku­powi. – Pro­szę biskupa, ja mam wszystko pobite. Pro­szę, to są odbi­cia, ude­rze­nia. Tu nie mam szyby. I myśmy też miały obra­że­nia ciała. Dorotka, jak ją ude­rzyło krze­sełko, miała prze­ciętą głowę. Moja bra­towa tak samo. Nic nie poma­gało. Można było cho­wać i nic. Wszystko się uno­siło. Wszystko się wyle­wało. Myśmy nie mogły zjeść. Węgiel się wysy­py­wał. A jak się wysy­py­wał, to sam się nabie­rał na szu­felkę z mia­łem i tak szur­gał po całym miesz­ka­niu. Szklanki wszyst­kie spa­dały. Nie mam ani jed­nej szklanki, ani tale­rza. Wszystko pobite. Samo się pobiło. Rów­nież tele­wi­zor. Tu stał mój tele­wi­zor. Tutaj. Więc nie dość, że upadł i sobie tak wędro­wał po pod­ło­dze. A tu się zatrzy­mał. To było kie­dyś wie­czo­rem. Kie­dyś krze­sło się unio­sło i samo ude­rzyło w ścianę. Widać tutaj dziurę w ścia­nie. Wszystko poobi­jane. Tam znowu obi­cie po nożu. Tu też, jak krze­sło ude­rzyło. Wszystko się obi­jało o szafę. Jakieś puka­nie o wer­salkę. Nie wiem, co będzie. Teraz z kolei drze mi pościel. Ja nie­długo nie będę miała na czym spać.

Były przy­padki, że ludzie wcho­dzący do tego domu ucie­kali ze stra­chu, gdyż witały ich lata­jące noże. Innym razem ubra­nia w sza­fie były pocięte jakby żyletką, a wszyst­kie guziki odcięte. Z guzi­ków na pod­ło­dze uło­żone było imię córki zmar­łego: ASIA.

Pew­nego dnia zde­spe­ro­wana pani Hanna Sokół poszła po zaświad­cze­nie do Mili­cji Oby­wa­tel­skiej, aby potwier­dzono jej urzę­dowo i na piśmie, że miesz­ka­nie zostało zde­mo­lo­wane bez jej winy. Mili­cja odpo­wie­działa krótko i na temat.

– Nie możemy wyda­wać zaświad­cze­nia, ponie­waż zja­wi­ska są stwier­dzone, ale prze­stępca nie­znany – usły­szała.

Wtedy kobieta poszła do naczel­nika mia­sta z nadzieją, że on jej pomoże. Po tej roz­mo­wie przy­szedł na ulicę Daleką ktoś z rady miej­skiej, ale z góry się zarze­kał, że nie wie­rzy w takie bajki. Usiadł spo­koj­nie i wtedy doniczka sama unio­sła się w powie­trze i ude­rzyła w ścianę obok jego głowy. Natych­miast uwie­rzył. Ale wła­dza ludowa nic nie zro­biła, aby tajem­ni­cze zja­wi­ska wyja­śnić i ulżyć Soko­łom w kosz­ma­rze.

Jedy­nie Leszek Fra­na­szek – porucz­nik Mili­cji Oby­wa­tel­skiej, który w szkole Joasi Sokół był prze­wod­ni­czą­cym koła rodzi­ciel­skiego, posta­no­wił pomóc udrę­czo­nej rodzi­nie.

– Nie przy­cho­dzi­łem tak służ­bowo, ale z czy­stej ludz­kiej życz­li­wo­ści – mówi mi po latach. – Chcia­łem pomóc tej rodzi­nie, która zna­la­zła się w naprawdę nie­przy­jem­nej sytu­acji. Zaczęło się od stu­ków, jakby za ścianą sąsiad pukał, tak to wyglą­dało. Ale nie pukał. Nagry­wa­li­śmy te stuki na magne­to­fon.

Dawali je do odsłu­cha­nia woj­sko­wym spe­cja­li­stom od nasłu­chów z lot­ni­ska w pobli­skich Bie­li­cach, ale oni nic nie sły­szeli. Nagra­nia zni­kały.

– Ni­gdy nie widzia­łem cze­goś rów­nie prze­ra­ża­ją­cego – wspo­mina Leszek Fra­na­szek. – Pod­czas jed­nej z moich wizyt tele­wi­zor spadł ze stołu, pofru­nął parę metrów i upadł na pod­łogę. Innym razem nóż kuchenny wysko­czył z szu­flady i wbił się w drzwi. Garnki, tale­rze, krze­sła i inne sprzęty fru­wały bez niczy­jej pomocy. Nie wie­rzy­łem wła­snym oczom. Zamknięta kłódka opu­ściła sko­bel, prze­le­ciała przez pokój, ude­rza­jąc mnie w ramię. To znowu lecąca fili­żanka zawró­ciła, gdy dotarła do mnie.

Długo by opo­wia­dać o tym, co tam się działo. A trwało to wiele lat.

W tym cza­sie dom nacho­dziły tłumy cie­kaw­skich, któ­rzy koniecz­nie chcieli zoba­czyć „ducha”. Gdyby nie Fra­na­szek, roz­nie­śliby wszystko w pył.

Dom wizy­to­wali wszelcy moż­liwi eks­perci. Nic nie zna­leźli. Radie­steta z War­szawy, Andrzej T., stwier­dził ponad wszelką wąt­pli­wość, że dom stoi na zdro­wym tere­nie.

Cie­ka­wość przy­wio­dła tam rów­nież Lecha Wałęsę, który odwie­dzał miesz­ka­jącą kilka ulic dalej sio­strę, o czym jed­nak media nie wspo­mi­nały. Po tej wizy­cie rodzina Soko­łów miała pro­blemy z funk­cjo­na­riu­szami Służby Bez­pie­czeń­stwa, któ­rzy nie chcieli uwie­rzyć, że przy­wódca Soli­dar­no­ści sie­dział u nich w domu przez kilka godzin, aby zoba­czyć „ducha”. Ponoć zoba­czył. W tym cza­sie zain­te­re­so­wa­nie Joasią prze­ja­wiały też służby spe­cjalne, w tym wywiad woj­skowy. Agenci dzia­łali jed­nak w bia­łych ręka­wicz­kach. Na co dzień dom przy Dale­kiej nawie­dzały tłumy cie­kaw­skich gapiów.

– Każdy chciał się na to zała­pać. Tam się działy dziwne rze­czy i ludzie chcieli je zoba­czyć. Z ulicy wcho­dzili wprost do domu, albo szli do studni po „cudowną wodę” – wspo­mina Fra­na­szek. – Chro­ni­łem ich przed tymi oszo­ło­mami. Przy­jeż­dżało mnó­stwo ludzi, wszy­scy chcieli zoba­czyć „ducha”. Mówi­łem nie­raz: „Jedzie­cie tu, to weź­cie coś dla tych ludzi, im się wszystko w domu wytłu­kło, żad­nej szklanki całej nie było”. Obie­cy­wano im różne rze­czy, o któ­rych ja od początku wie­dzia­łem, że są nie­re­alne. Mamiono ich kłam­stwami, na przy­kład Joasię wyjaz­dem do Japo­nii.

Nie­któ­rzy chcieli to zja­wi­sko wyko­rzy­stać na swój spo­sób. Jedna ze szkol­nych kole­ża­nek Joasi ukra­dła rodzi­com biżu­te­rię. Suge­ro­wała, że to Joasia ją przy­cią­gnęła. Potem pre­cjoza zna­le­ziono obok kio­sku Ruchu, nie­opo­dal komendy mili­cji w Socha­cze­wie.

W szkole trak­to­wano dziew­czynkę nieco jak dzi­wa­dło, niczym Car­rie – boha­terkę hor­roru Ste­phena Kinga.

– Jeśli cho­dzi o Joasię, to pamię­tam tylko, że uni­ka­łam jej. Każdy się jej bał. A co się wtedy mówiło? Jak to dzie­ciaki, były jakaś ogólna panika i strach przed tym, co się wokół niej dzieje – wspo­mina szkolna kole­żanka Joanny. – Cza­sami na lek­cjach pękały linijki albo cyr­kle, zanim ich dotknęła.

Mało kto wie­dział wów­czas o tym, że Joasia posia­dała także jesz­cze jedną nad­zwy­czajną umie­jęt­ność.

– Ona miała zdol­ność czy­ta­nia przez zakrytą kartkę – rela­cjo­nuje Leszek Fra­na­szek. – Bawi­łem się z nią, tak że pisa­łem na przy­kład „Kon­stan­ty­no­pol”. Zawi­ja­łem kartkę kilka razy, a ona czy­tała zawsze bez­błęd­nie jej treść.

Pew­nego dnia Joasia źle się poczuła, matka wezwała pogo­to­wie. Przy­je­chał dok­tor Kry­stian Sz., ale Joasia nie chciała dać się zba­dać: – Nie lubię cię! – krzy­czała nie wie­dzieć czemu do leka­rza. I wtedy – jak rela­cjo­nuje Leszek Fra­na­szek – stała się rzecz dziwna:

– Z pod­łogi pod­nio­sło się krze­sło, takie na meta­lo­wych nogach, wyce­lo­wało w leka­rza i z impe­tem ruszyło w powie­trzu w jego stronę. Dok­tor w porę się uchy­lił, bo pew­nie zgi­nąłby na miej­scu. To była taka siła, że to krze­sło zro­biło sporą dziurę w ścia­nie!

Po chwili Fra­na­szek zastrzega: – Jed­nak ni­gdy nikomu nic poważ­nego się nie stało. Cho­ciaż latały tu naprawdę cięż­kie przed­mioty.

Prze­miesz­czały się mię­dzy innymi: tele­wi­zor, maszyna do szy­cia, garnki itd. Zaś szczapy drzewa ganiały dzieci po podwórku.

– To było już w nocy, na podwórku był nasto­letni Wło­dek – kuzyn Joasi, ona i jej sio­stra Dorotka. Nagle ze stosu drewna zaczęły uno­sić się szczapy, takie dłu­gie na metr i lepiej. Dola­ty­wały do dzieci i biły. Zupeł­nie jak baj­kowe kije samo­bije – wspo­mina były mili­cjant. – Nie można było nad tym zapa­no­wać. W końcu udało się wcią­gnąć dzieci do domu. Ja zosta­łem na zewnątrz. Na moich oczach dwa takie kije zablo­ko­wały drzwi, ukła­da­jąc się we fra­mu­dze na krzyż. Z tru­dem je wyrwa­łem.

Wśród eks­per­tów pró­bu­ją­cych roz­wi­kłać tajem­nicę domu rodziny S. był rów­nież Lech Emfazy Ste­fań­ski, pre­zes Pol­skiego Towa­rzy­stwa Psy­cho­tro­nicz­nego. To jemu Leszek Fra­na­szek zawdzię­cza odkry­cie swo­ich umie­jęt­no­ści.

– Przy­glą­dał mi się przez dłuż­szy czas. I potem mówi: „Ja u pana czuję duże zapasy ener­gii”. Pomy­śla­łem: „O co ci cho­dzi, co się pan cze­piasz?”. Nie mia­łem poję­cia, że mógł­bym poma­gać ludziom – wspo­mina Fra­na­szek. Zapewne ni­gdy nie dowie­działby się, jakie tkwią w nim moż­li­wo­ści, gdyby nie te nie­zwy­kłe wyda­rze­nia z początku lat 80. minio­nego wieku. Dziś Fra­na­szek jest jed­nym z naj­bar­dziej uzna­nych bio­te­ra­peu­tów w Pol­sce.

Ste­fań­ski wraz z dok­to­rem Roma­nem Buga­jem odwie­dził ośmio­krot­nie dom pań­stwa Soko­łów. Kilka razy towa­rzy­szyła im Maria Błasz­czy­szyn oraz Leszek Fra­na­szek.

Spi­sali z tych wizyt rela­cję, w któ­rej mię­dzy innymi czy­tamy: „Prze­pro­wa­dzi­li­śmy wywiady i próby testowe z miesz­kań­cami «nawie­dzo­nego» domu. Nic nie wska­zuje, aby zja­wi­ska miały być przez kogoś sfin­go­wane (…) Przy­pa­dek «stra­chów» w Socha­cze­wie jest typowy: praw­do­po­dob­nie mimo­wol­nymi spraw­cami zja­wisk są dzieci wcho­dzące w okres doj­rze­wa­nia: 13-let­nia Asia i 14-letni Wło­dek. Warto tu zwró­cić uwagę na inte­re­su­jący szcze­gół: przez dwa tygo­dnie «duchy» har­co­wały tylko wów­czas, gdy pani Hanna znaj­do­wała się poza domem. Dopiero w poło­wie stycz­nia zoba­czyła na wła­sne oczy, jak krze­sło «samo» prze­wró­ciło się czte­ro­krot­nie na pod­łogę. Wiemy, że nie świa­do­mość, lecz podświa­do­mość osób medial­nych ste­ruje takimi zja­wi­skami tele­ki­ne­tycz­nymi, jakie obser­wuje się w Socha­cze­wie. Być może rów­nież na podświa­do­mość obojga dzieci hamu­jąco dzia­łał auto­ry­tet pani Hanny. «Stra­chy» stają się naprawdę «nie­grzeczne» dopiero wów­czas, gdy mamy nie ma w domu. Trzeba tu dodać, że to, co dzieje się w Socha­cze­wie, należy do klasy zja­wisk bar­dzo dobrze zna­nych bada­czom, wie­lo­krot­nie opi­sy­wa­nych, a w języku nie­miec­kim okre­śla­nych jako Spuk­pha­eno­mene lub żar­to­bli­wie polter­ge­ist (duch stu­ka­jący). Jak się prze­waż­nie oka­zuje, mimo­wol­nym sprawcą zja­wi­ska bywa dziew­czynka lub chło­piec w okre­sie doj­rze­wa­nia. Zachwiana w tym cza­sie rów­no­waga ener­ge­tyczna orga­ni­zmu staje się przy­czyną wyzwo­le­nia sił, które moskiew­ski fizyk dr Alek­san­der Dubrow nazywa bio­gra­wi­ta­cyj­nymi (są to te same siły, które powo­dują roz­ry­wa­nie się nici chro­mo­so­mów pod­czas podziału jądra komór­ko­wego). Dzia­ła­niem sił bio­gra­wi­ta­cyj­nych na oto­cze­nie doj­rze­wa­ją­cego osob­nika nie ste­ruje jego świa­do­mość – są to dzia­ła­nia bez­wiedne, pod­świa­dome. Czę­sto sprawca jest rów­no­cze­śnie ich ofiarą, jak to bywało na przy­kład u Joasi Gajew­skiej z Sosnowca, którą wie­lo­krot­nie kale­czyło szkło roz­bi­jane przez psot­nego «cho­chlika» (…)”.

Dok­tor Bugaj, parap­sy­cho­log, tak rela­cjo­no­wał w mediach wyda­rze­nia w Socha­cze­wie: „Przed­mioty prze­la­tują w powie­trzu tak szybko, że pra­wie nie zdąża się ich zauwa­żyć. Jedyne ostrze­że­nie to świst. Rodzina musi nosić na gło­wach hełmy ochronne! Duchy gra­su­jące w domu pań­stwa Soko­łów uwa­żane są za złe. Sztućce trzy­mane przez Joannę wygi­nają się w jej rękach jak spa­ghetti!”.

Joanna badana była przez eks­per­tów, ponie­waż naukowcy podej­rze­wali, że 11-let­nia dziew­czynka w jakiś nie­znany spo­sób sama wywo­ły­wała te zja­wi­ska. Podobne bada­nia pro­wa­dzone były wów­czas rów­nież w innych kra­jach Europy Wschod­niej. W Związku Radziec­kim na przy­kład wyka­zano, że ludzie mogą pod­świa­do­mie wpły­wać na przed­mioty i wyda­rze­nia.

Bugaj prze­pro­wa­dził wiele obser­wa­cji i doświad­czeń. Nie­które z nich przy­ta­czam, za jego rela­cją z 1984 roku:

„1. Pod­czas prze­cho­dze­nia Joasi przez kuch­nię, uniósł się do góry i «podą­żał» za nią but leżący począt­kowo w rogu pomiesz­cze­nia.

2. Stwier­dzi­łem uno­sze­nie się i lot w powie­trzu nie­do­tknię­tego przez nikogo garnka bla­sza­nego. Samego garnka w locie nie widzia­łem, gdyż jego lot był zbyt szybki. Lecący gar­nek ude­rzył w ścianę kuchni, a następ­nie spadł na pod­łogę.

3. Leżąca szu­felka meta­lowa do węgla nagle unio­sła się w powie­trze, prze­le­ciała kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów nad pod­łogą i upa­dła z hała­sem koło kuchni.

4. Nie­do­ty­kany przez nikogo talerz por­ce­la­nowy (śred­niej wiel­ko­ści), znaj­du­jący się na stole, uniósł się nagle w powie­trze, prze­le­ciał nie­zwy­kle szybko pod sufi­tem kuchni i z trza­skiem roz­bił się na prze­ciw­le­głej ścia­nie.

5. Moja czapka futrzana, którą poło­ży­łem w pokoju na oto­ma­nie, rów­nież pode­rwała się nagle do góry, prze­le­ciała bar­dzo szybko w powie­trzu przez otwarte drzwi do kuchni, gdzie wła­śnie prze­by­wa­łem, i ude­rzyła mnie w twarz. Pomimo że ude­rze­nie było gwał­towne, nie odczu­łem bólu z uwagi na rodzaj mate­riału czapki.

6. Po poło­że­niu czapki na poprzed­nie miej­sce zja­wi­sko to powtó­rzyło się, tym razem jed­nak czapka prze­le­ciała nisko nad pod­łogą, ude­rzyła mnie w kolano i upa­dła w kuchni koło kre­densu.

7. Następny feno­men był bar­dzo dziwny, kry­jący w sobie zagro­że­nie. Gospo­dyni poczę­sto­wała nas gorącą her­batą i posta­wiła trzy szklanki na stole w pokoju. Prze­by­wa­łem wów­czas w kuchni, Joasia sie­działa na krze­śle około jed­nego metra od stołu. Nagle jedna ze szkla­nek, pozo­sta­jąca przez cały czas w polu mojego widze­nia (drzwi z pokoju do kuchni są zawsze otwarte), pode­rwała się do góry, prze­le­ciała nie­zwy­kle szybko koło mojej głowy, wyle­wa­jąc pra­wie całą gorącą her­batę na moje ubra­nie, część zaś na pobli­ską ścianę, a następ­nie roz­biła się z trza­skiem o kre­dens kuchenny. Pra­gnę pod­kre­ślić, że ani jedna kro­pla her­baty nie oblała mi twa­rzy, a także to, że na jasnym ubra­niu, po wyschnię­ciu her­baty, nie powstała żadna plama.

8. Jakaś nie­znana siła ścią­gnęła sie­dzą­cej na krze­śle Joasi pan­to­fle z nóg i odrzu­ciła je daleko w prze­ciw­le­głą część pokoju.

9. Joasia sie­dząca koło stołu na krze­śle została nie­spo­dzie­wa­nie z niego zrzu­cona i czę­ściowo wcią­gnięta pod stół. W ostat­niej chwili zdo­łała zatrzy­mać się, chwy­ta­jąc się za jego blat.

10. Po wej­ściu Joasi do pokoju znaj­du­ją­cego się na pierw­szym pię­trze, gdzie mie­li­śmy przez pewien czas prze­by­wać, z podwó­rza wpa­dły za nią przez nie­do­mknięte drzwi dwa kamie­nie. Na podwó­rzu nie dostrze­gli­śmy nikogo, kto mógłby je wrzu­cić; wyj­rze­li­śmy przez okno natych­miast po upadku kamieni. Zasta­na­wia­jąca była cel­ność, z jaką przed­mioty te prze­do­sta­wały się przez wąską szcze­linę.

11. Wyko­nany przez magi­stra Ste­fań­skiego papie­rowy „roto­rek Trom­me­lina”, prze­zna­czony do doświad­czeń i posta­wiony na sto­liku koło tele­wi­zora, znikł bez śladu i tego wie­czoru nie mogli­śmy go już ni­gdzie odna­leźć.

12. Kostka Rubika wyko­nana z pla­styku poszy­bo­wała nagle w powie­trze, prze­le­ciała zyg­za­ko­wa­tym ruchem pod sufi­tem i ude­rzyła magi­stra Ste­fań­skiego w plecy. Ude­rze­nie to nie było zbyt silne.

13. Jeden z moich klu­czy od miesz­ka­nia, trzy­many przeze mnie w kie­szeni, mia­no­wi­cie od zamka yale, został wygięty pod kątem około 90 stopni. Stwier­dzi­łem to po przy­jeź­dzie z Socha­czewa do War­szawy. Opi­sane feno­meny, z wyjąt­kiem ostat­niego, widziały oprócz mnie wszyst­kie wymie­nione osoby. Mani­fe­sta­cje tele­ki­ne­tyczne zacho­dziły w peł­nym świe­tle dzien­nym albo przy sil­nym oświe­tleniu elek­trycz­nym, jedy­nie zja­wi­ska wymie­nione w punk­tach 8. i 9. wyda­rzyły się w ciem­no­ści. (…)”.

Bugaj i Ste­fań­ski twier­dzą, że – na prośbę matki Joanny – pró­bo­wali opa­no­wać nisz­czącą, nie­znaną ener­gię gene­ro­waną przez dziew­czynkę. Ich zda­niem było to typowe medium psy­cho­ki­ne­tyczne, które zamie­rzali ukie­run­ko­wać i spo­wo­do­wać wyła­do­wa­nie ener­gii w spo­sób zamie­rzony i kon­tro­lo­wany. W tym celu roz­po­częli serię doświad­czeń. Jedna z tych prób pole­gała na powtó­rze­niu efektu psy­cho­ki­ne­tycznego Uri Gel­lera – izra­el­skiego ilu­zjo­ni­sty, który twier­dzi, że ma zdol­no­ści para­nor­malne. Dzieci, oglą­da­jąc w tele­wi­zji popisy Gel­lera, naśla­do­wały go potem z powo­dze­niem. Sta­lowe łyżki i widelce pocie­rane pal­cami mię­kły.

Oto frag­ment pro­to­kołu z tego eks­pe­ry­mentu:

„Joasia bie­rze do ręki alu­mi­niową łyżkę sto­łową, trzyma ją za trzo­nek i lekko pociera go dużym pal­cem. Po kilku minu­tach łyżka wygina się w kie­runku jej biu­stu, następ­nie z trza­skiem pęka, przy czym górna część cał­ko­wi­cie odła­muje się i upada na stół. Próba wyko­nana z widel­cem, a następ­nie z łyżeczką od her­baty prze­biega w spo­sób podobny, lecz teraz nastę­puje jedy­nie cał­ko­wite wygię­cie w miej­scu prze­wę­że­nia trzonka”.

Wyko­nano 10 takich prób i ponoć wszyst­kie zakoń­czyły się pozy­tyw­nie: „Duże łyżki alu­mi­niowe zawsze pękały, łyżeczki i widelce sta­lowe ule­gały zaś cał­ko­wi­temu wygię­ciu. Pro­ces wygi­na­nia, zacho­dzący w peł­nym świe­tle dzien­nym, względ­nie elek­trycz­nym, był zawsze pod­dany naszej obser­wa­cji. Nie­kiedy wygię­cie nastę­po­wało natych­miast, «w oczach» górna część widelca lub łyżki opa­dała na rękę dziew­czynki. Ni­gdy nie stwier­dzi­łem żad­nego wzro­stu tem­pe­ra­tury metalu. Pro­ces wygię­cia trwał prze­cięt­nie 5–7 minut, cza­sami pół godziny, rzadko zaś zacho­dził natych­miast. Z doświad­czeń tych zostały spo­rzą­dzone zdję­cia foto­gra­ficzne i fil­mowe. Zauwa­ży­łem, że pod­czas tych eks­pe­ry­men­tów Joasia wpada – nie zda­jąc sobie z tego sprawy – w lekki trans, choć na ogół zacho­wuje pełną świa­do­mość. Dziew­czynka staje się senna, a spod wpół zamknię­tych powiek widoczne są tylko białka oczu”.

Tego, co działo się w domu Soko­łów, nie da się jed­nak wytłu­ma­czyć jedy­nie suge­stią naśla­dow­czą. Szu­kano dla socha­czew­skich zja­wisk tłu­ma­czeń nauko­wych i pseudonauko­wych. Krzysz­tof Boruń – nie­ży­jący już badacz zja­wisk nad­przy­ro­dzo­nych – pró­bo­wał w książce W świe­cie zjaw i mediów wyja­śnić w spo­sób naukowy zja­wi­ska, do jakich docho­dziło mię­dzy innymi w Socha­cze­wie.

„Wszel­kie próby wytłu­ma­cze­nia tego rodzaju feno­me­nów na pod­sta­wie kla­sycz­nej new­to­now­skiej fizyki są zupeł­nie bez­owocne. Pewne nadzieje zdają się roko­wać hipo­tezy roz­wi­ja­jące nie­które wnio­ski pły­nące z fizyki rela­ty­wi­stycz­nej i teo­rii kwan­tów, albo raczej pró­bu­jące poko­ny­wać prze­szkody, jakie one napo­ty­kają, two­rząc modele oddzia­ły­wań polo­wych. Taką próbą jest na przy­kład hipo­teza prof. dr. hab. Arka­diu­sza Górala, doty­cząca wewnętrz­nego mecha­ni­zmu fizycz­nego oddzia­ły­wań gra­wi­ta­cyj­nych na pozio­mie mikro­świata, i przyj­mu­jąca, że ładu­nek gra­wi­ta­cyjny zwią­zany jest ze struk­turą sub­telną czą­stek ele­men­tar­nych. «Jeśli prawdą jest, że ładu­nek gra­wi­ta­cyjny gro­ma­dzi się w zewnętrz­nej otoczce cząstki nazwa­nej przeze mnie sub­telną, ozna­cza to, że ist­nieje moż­li­wość oddzia­ły­wa­nia na tę cząstkę i zmiany jej pola gra­wi­ta­cyj­nego bez znacz­nego naru­sze­nia ener­gii tej cząstki» – wyja­śnia prof. Góral w roz­mo­wie z auto­rami Nie­uchwyt­nej siły, nie wyklu­cza­jąc, że «w wyniku pew­nej kon­fi­gu­ra­cji pól, nawet elek­tro­ma­gne­tycz­nych, można zabu­rzyć pola gra­wi­ta­cyjne w takim stop­niu, iż spo­wo­duje to okre­ślone zja­wi­ska fizyczne, jak na przy­kład znacz­nie sil­niej­sze niż zazwy­czaj przy­cią­ga­nie, odpy­cha­nie lub wręcz odpy­cha­nie zamiast przy­cią­ga­nia»”.

Zja­wi­ska te – patrząc na nie z innej per­spek­tywy – pra­gnął wyja­śnić także biskup Zbi­gniew Józef Kra­szew­ski, który wie­lo­krot­nie wra­cał w tej spra­wie do Socha­czewa. Druga wizyta biskupa w domu przy ulicy Dale­kiej miała miej­sce we wrze­śniu 1984 roku. Na Daleką biskup Kra­szew­ski przy­był w towa­rzy­stwie księ­dza Józefa Kwiat­kow­skiego oraz pro­bosz­cza z para­fii św. Waw­rzyńca w Socha­cze­wie, księ­dza Hen­ryka Fran­ciszka Łupiń­skiego. Był rów­nież ksiądz dok­tor Jerzy Lewan­dow­ski.

Na prośbę biskupa Zbi­gniewa Józefa Kra­szew­skiego ksiądz pro­boszcz Józef Kwiat­kow­ski od 1 wrze­śnia odpra­wiał codzien­nie mszę świętą za duszę zmar­łego śp. Józefa Sokoła. Były to tak zwane msze święte gre­go­riań­skie, które miały trwać przez cały wrze­sień, a 14 wrze­śnia została odpra­wiona 14. msza święta gre­go­riań­ska.

– W domu przy ulicy Dale­kiej 11 poświę­ci­łem wodę i z pomocą tej wody poświę­ci­łem cały dom. Zawie­si­li­śmy w miesz­ka­niu poświę­cone krzyże. Odmó­wi­li­śmy razem ze wszyst­kimi zgro­ma­dzo­nymi kapła­nami spe­cjalne modli­twy. Pomo­dli­li­śmy się razem ze wszyst­kimi tam obec­nymi domow­ni­kami i odje­cha­li­śmy do War­szawy. Według rela­cji księ­dza pro­bosz­cza prze­ra­ża­jące zja­wi­ska od tego dnia zasad­ni­czo ule­gły prze­rwa­niu – wspo­mi­nał przed laty ksiądz biskup.

Minęło wiele czasu, zanim biskup Kra­szew­ski ponow­nie zja­wił się „w domu, gdzie stra­szy”. Tę wizytę biskup tak wspo­mi­nał: „Było to 20 lutego 1986 roku. Mróz, śnie­życa, zawieja, śli­ska jezd­nia uczy­niły wiele dróg w tym dniu nie­prze­jezd­nymi. Z wiel­kim tru­dem dotar­li­śmy do Socha­czewa. Naj­pierw odwie­dzi­li­śmy księ­dza pro­bosz­cza Fran­ciszka Łupiń­skiego przy kościele św. Waw­rzyńca w Socha­cze­wie, potem poje­cha­li­śmy do księ­dza pro­bosz­cza Józefa Kwiat­kow­skiego przy kościele Matki Bożej Nie­usta­ją­cej Pomocy w Bory­sze­wie. Po obie­dzie uda­li­śmy się na ulicę Daleką. Dom i miesz­ka­nie nie były tak zde­mo­lo­wane jak uprzed­nio. Wnę­trze zostało odno­wione. W całym domu porzą­dek. Poza mną byli obecni: ksiądz pro­boszcz Józef Kwiat­kow­ski, ksiądz pra­łat Antoni Wiśniew­ski, sio­stra Teresa z Kurii Metro­po­li­tar­nej War­szaw­skiej, sio­stra Janina z Kurii Metro­po­li­tar­nej War­szaw­skiej, mój kie­rowca i domow­nicy. Na początku poświę­ci­łem miesz­ka­nie i pomo­dli­li­śmy się. Roz­mowę w for­mie wywiadu nagra­łem na magne­to­fon. Nota­bene magne­to­fon sam się włą­czył, potem popsuł. Z rela­cji Hanny Sokół i jej dzieci wyni­kało, że 14 wrze­śnia 1984 roku zja­wi­ska ule­gły prze­rwa­niu, ale po pew­nym cza­sie nie­które spo­ra­dycz­nie się poja­wiały. Były rzad­sze niż daw­niej i miały inny prze­bieg. Tak na przy­kład tele­wi­zor nie ulega znisz­cze­niu, ale prze­ciw­nie, potrafi się sam włą­czyć, kiedy w całym Socha­cze­wie nie ma prądu. Rów­nież radio działa bez zasi­la­nia”.

Asia Sokół opo­wie­działa wów­czas, że „ten ktoś”, dzia­ła­jący nie­wi­dzial­nie w ich domu, daw­niej tylko pukał. Jed­nak teraz mówił ludz­kim gło­sem i śpie­wał. Próbkę tego śpiewu nagrano na taśmę magne­to­fo­nową.

„Prze­ra­ża­jący ton spra­wia wra­że­nie, jakby pieśń wyko­ny­wało wię­cej osób, a nie jedna. Nie­stety, póź­niej pie­śni te same się anu­lo­wały na taśmie. Nowym było rów­nież zja­wi­sko poka­zy­wa­nia się małej, jakby dzie­cię­cej rączki, która wychy­lała się zza wer­salki i czy­niła gest powi­ta­nia. Mała Dorotka kilka razy przy­wi­tała się, uści­snąw­szy ową rączkę. Nie­stety, za ostat­nim razem ule­gła opa­rze­niu! Rączka «zjawy» była gorąca!” – rela­cjo­no­wał biskup Kra­szew­ski, który zwraca uwagę, że przy­po­mina to Muzeum Dusz Czyść­co­wych w Rzy­mie, gdzie ist­nieją ślady dłoni dusz czyść­co­wych, odbite na róż­nych mate­ria­łach: – Te ślady wska­zują, że dło­nie były już nie tylko gorące, ale palące jak pło­mień. Ślady ich bowiem są wypa­lone na mate­riale, któ­rego doty­kały – wyja­śnia ksiądz biskup.

Pod­czas tej wizyty księża pytali, czy nie pomo­głaby prze­pro­wadzka z „nawie­dzo­nego” domu? Oka­zało się, że nie poma­gała. W cza­sie wyjaz­dów rodziny zja­wi­ska prze­no­siły się wraz z nimi. Tak było na przy­kład w Kra­ko­wie, dokąd matka z dziew­czyn­kami wyje­chała na jakiś czas.

Zda­niem domow­ni­ków „gość” chciał zaszko­dzić rodzi­nie Soko­łów, a w szcze­gól­no­ści pani Han­nie. Pró­bo­wał ją nawet wrzu­cić do studni na podwórku. Poza tym „ten ktoś” przed­sta­wiał się jako zmarły Józef Sokół, potem „Kosmita”, potem „Asia”, lub mówił ludz­kim gło­sem, że nie wie, kim jest…

„Jest rze­czą wysoce nie­praw­do­po­dobną, aby tak prze­ma­wiała dusza zmar­łego Józefa. Należy przy­pusz­czać, że do dzia­ła­nia zmar­łego Józefa Sokoła dołą­czyły się duchy, które lubią czy­nić źle. Naj­praw­do­po­dob­niej w sto­sunku do miesz­kań­ców domu przy ulicy Dale­kiej w Socha­cze­wie wystą­piło tzw. zja­wi­sko obse­sji (obses­sio). Zja­wi­sko to różni się od opę­ta­nia (posses­sio) tym, że nie doty­czy samego czło­wieka w jego wła­dzach fizycz­nych i ducho­wych, ale rze­czy i przed­mio­tów (np. domu), które go ota­czają, stąd ter­min la maison is haun­ted – w tym domu stra­szy. Z punktu widze­nia nauko­wego jest doświad­czal­nym dowo­dem na ist­nie­nie duchów. W cza­sach dzi­siej­szego mate­ria­li­zmu jest dobrą lek­cją poglą­dową dla nie­do­wiar­ków” – stwier­dził ksiądz biskup Zbi­gniew Józef Kra­szew­ski.

Zja­wi­ska te trwały co naj­mniej sie­dem lat. Wystę­po­wały także poza domem na ulicy Dale­kiej i doty­kały nie tylko Joasię. Sio­stra jej ojca pew­nego dnia zgu­biła w swoim domu oli­wiarkę od maszyny do szy­cia. Ziry­to­wana pod­nio­sła wzrok do góry i zapy­tała zmar­łego brata: – Ej ty, nie wiesz, gdzie ona jest? I w tej samej chwili na jej twarz spły­nęły z góry kro­ple oliwy. Podob­nych zda­rzeń było wię­cej. Wiele z nich udało się sfil­mo­wać mię­dzy innymi Lechowi E. Ste­fań­skiemu. Nie­stety, nie wia­domo, gdzie obec­nie znaj­dują się taśmy z zapi­sem tych zja­wisk, które do dziś nie zna­la­zły wyja­śnie­nia.

Wokół Joanny w tam­tym cza­sie poja­wiało się wiele osób. Takich, które były jej życz­liwe, i tych, które pra­gnęły coś dla sie­bie ugrać. Cza­sami docho­dziło do bar­dzo dra­ma­tycz­nych sytu­acji, takich jak porwa­nie dziew­czynki przez miesz­kań­ców Wej­he­rowa. Prze­czy­tali oni o nie­zwy­kłych zdol­no­ściach Joanny i posta­no­wili wyko­rzy­stać ją do swo­ich maka­brycz­nych celów. W rodzi­nie tej zmarł męż­czy­zna, któ­rego syn w tym cza­sie prze­by­wał w woj­sku i nie dostał prze­pustki na pogrzeb ojca. Zmar­twiło go, że bli­scy pocho­wali go w gar­ni­tu­rze, w któ­rym miał scho­wa­nych kil­ka­na­ście tysięcy dola­rów (wów­czas był to ogromny mają­tek). O tym, że pie­nią­dze są w mary­narce, wie­dział tylko syn będący w woj­sku. Rodzina nie mogła się pogo­dzić ze stratą for­tuny i posta­no­wiła prze­pro­wa­dzić nie­le­galną eks­hu­ma­cję. Oba­wiali się jed­nak, że zmarły będzie się bro­nił przed opróż­nie­niem kie­szeni. Wymy­ślili zatem, że zmar­łego powstrzyma Joasia. W tym celu porwali ją i samo­cho­dem wywieźli z Socha­czewa na cmen­tarz w Wej­he­ro­wie. Jed­nak dziew­czynce tuż przed celem podróży udało się uciec i powia­do­mić mili­cję.

Takich trau­ma­tycz­nych prze­żyć miała Joasia w ciągu tam­tych lat wię­cej.

Dziś pani Joanna jest praw­ni­kiem i nie­chęt­nie wraca do wyda­rzeń sprzed lat. Jak mówi, w ogóle nie roz­ma­wia na ten temat z mediami. Jed­nak zgo­dziła się na roz­mowę ze mną.

– To kon­tro­wer­syjny temat. Nie zależy mi, aby kogoś prze­ko­ny­wać, jak było i co się zda­rzyło. Każdy niech widzi to na swój spo­sób. Dla mnie w tam­tym cza­sie były to trau­ma­tyczne prze­ży­cia. Ta sprawa dała mi jed­nak bar­dzo wiele. Po tym wszyst­kim jestem nie­zwy­kle silną psy­chicz­nie osobą. Mam inne spoj­rze­nie na życie. Tamte wyda­rze­nia poka­zały mi coś, czego inni nie widzieli, o czym nie mają poję­cia. Jestem pewna, że pomo­gło mi to w życiu. Dzięki temu, że pozna­łam wielu nie­zwy­kłych ludzi. Ale teraz odse­pa­ro­wa­łam się od tej sprawy. I nie chcę do niej wra­cać – zastrzega.

Klą­twa rodu von Tre­skow

KLĄ­TWA RODU VON TRE­SKOW

W upalne lip­cowe popo­łu­dnie 2020 roku wąskimi leśnymi ścież­kami pniemy się jeepem na nie­wiel­kie wzgó­rze. To miej­sce – na pra­wym brzegu Warty i połu­dnio­wym skraju Pusz­czy Notec­kiej – przy­cią­gnęło mnie opo­wie­ścią o klą­twie zza grobu. – Tu możemy się zatrzy­mać, dalej pój­dziemy pie­szo, to nie­da­leko stąd – wyja­śnia Zdzi­sław, mój prze­wod­nik po oko­licy.

Pusz­cza cie­szy moje nieco zmę­czone podróżą oczy, chęt­nie bym po niej powę­dro­wał dłu­żej, lecz czasu mało na spa­cery. A i miej­scowi mówią, że bywa tu nie­bez­piecz­nie za sprawą wil­ków: – Będzie tu z osiem wil­czych watah – wyja­śnia Zdzi­sław, który przy­je­chał ze mną z pobli­skich Świ­niar.

Nie­któ­rzy jed­nak bar­dziej od wil­ków oba­wiają się klą­twy rodu Tre­skow, która rze­komo ciąży nad miesz­kań­cami wsi Nowy Dwór (Neu­haus), poło­żo­nej nie­opo­dal Skwie­rzyny w powie­cie mię­dzy­rzec­kim.

Zaj­rzyjmy na moment do histo­rii miej­sco­wo­ści: „Wieś zało­żona w XVII wieku w cza­sie akcji zago­spo­da­ro­wy­wa­nia pra­wego brzegu Warty. W 1828 roku Carl von Tre­skow (1787–1846) kupił Nowy Dwór i prze­ka­zał wieś córce Marie (1814–1879). Marie von Tre­skow w ١٨٣٤ roku wyszła za mąż za Adal­berta von Enc­ke­vorta. Mał­żeń­stwo było bez­dzietne. Mają­tek przej­muje Herta von Tre­skow (1852–1893), córka brata Marie, Hein­ri­cha von Tre­skow z Dahl­witz. Wyszła za mąż za Geo­rga von Bran­dis, wła­ści­ciela majątku w Rahns­dorf. Dobra w 1904 roku prze­jął syn Herty i Geo­rga, Udo von Bran­dis (1876–1923), żonaty z Bri­gitte von Bran­dis (1895–1982), która jako wdowa zarzą­dzała mająt­kiem do 1945 roku (…)” – czy­tamy na stro­nie zam­ki­lu­bu­skie.pl.

Pałac w Nowym Dwo­rze, który dziś jest ruiną, został zbu­do­wany przez Adal­berta i Marie von Enc­ke­vort w 1860 roku. Budy­nek powstał na pla­nie pro­sto­kąta, jed­no­kon­dy­gna­cyjny, z kwa­dra­tową wieżą w ścia­nie bocz­nej, pod­piw­ni­czony, kryty dachem dwu­spa­do­wym. Ulo­ko­wany jest nad malow­ni­czym, acz­kol­wiek nieco mrocz­nym sta­wem. Jesz­cze w cza­sach PRL mie­ścił się tam ośro­dek kolo­nijny. Dzi­siaj jest to ruina, któ­rej obecny wła­ści­ciel nie jest w sta­nie ura­to­wać przed cał­ko­witą zagładą. Znacz­nie lepiej ma się fol­wark, poło­żony po dru­giej stro­nie drogi, któ­remu przy­wró­cono życie.

Na tere­nie parku pała­co­wego, w pobliżu zruj­no­wa­nego pałacu, znaj­duje się także nie­wielki wiej­ski kośció­łek Naj­święt­szego Serca Pana Jezusa. Obec­nie należy do para­fii pod wezwa­niem św. Miko­łaja w Skwie­rzy­nie. W każdą nie­dzielę przy­jeż­dża tu ksiądz ze Skwie­rzyny i odpra­wia mszę dla miesz­kań­ców Nowego Dworu. Zwy­kle w nabo­żeń­stwie uczest­ni­czy kil­ka­na­ście osób.

– Ale śpie­wają ład­niej niż chór w bazy­lice w Pozna­niu – twier­dzi Piotr, który przy­je­chał ze Swa­rzę­dza do pobli­skiego gospo­dar­stwa agro­tu­ry­stycz­nego.

– O klą­twie coś tam sły­sza­łem, ale mam do tego typu opo­wie­ści dystans – zastrzega męż­czy­zna.

– Był pan na miej­sco­wych cmen­ta­rzach? – dopy­tuję.

– Nie byłem i nie zamie­rzam, nie pocią­gają mnie takie miej­sca – ucina na chwilę temat. – Znam cie­kaw­szą histo­rię – dodaje jed­nak. – Gdy przy­je­cha­łem tu po raz pierw­szy, to żył jesz­cze taki stary ubek, co był w KBW. On na polo­wa­nia jeź­dził do pusz­czy. Poka­zał mi miej­sce, gdzie był domek myśliw­ski, do któ­rego przy­jeż­dża. Opo­wie­dział mi wtedy histo­rię, która się z tym miej­scem wią­zała. Tam w 1945 roku sie­dzieli żoł­nie­rze z Wehr­machtu, któ­rzy nie zdą­żyli uciec przed Ruskimi. Leśni­czy był folks­doj­czem i ukrył ich w sto­dole. Ale gdy Sowieci weszli, to ich szybko zna­leźli. Wszyst­kich roz­strze­lali, a ich ciała wrzu­cili do studni, którą na koniec wysa­dzili gra­na­tami. W tym miej­scu, gdzie była ta stud­nia, na­dal leżą kamie­nie. Tam już nie ma żad­nych budyn­ków. Ale sporo ludzi kręci się tam z wykry­wa­czami metalu i teren jest prze­ko­py­wany na wszyst­kie spo­soby. W oko­licy krąży legenda, że tam też stra­szy, że ci zabici Niemcy wycho­dzą nocą ze studni. Ale ja tam w nocy nie byłem, to nie mam zda­nia na ten temat.

Miej­sce, o któ­rym wspo­mniał mój roz­mówca to polana, na któ­rej w pierw­szej poło­wie XX wieku stały osada i leśni­czówka Jabłonka. Jed­nak w ramach zniem­cza­nia sło­wiań­skich nazw zamie­niono jej nazwę na Hir­sch­he­ide. Dziś nie ma tu śladu po daw­nych miesz­kań­cach. Przy­po­mina o nich cmen­tarz w pobli­skim Pechlüge (na mapach ozna­czo­nym jako Trąbki). To była osada drwali i smo­la­rzy. Dziś znaj­duje się tam pole upra­wiane przez myśli­wych. Pozo­stały rów­nież wysta­jące z ziemi szczątki fun­da­men­tów budyn­ków oraz nie­wielki cmen­tarz.

Ewan­ge­lic­kie cmen­ta­rze co prawda nie są masowo nawie­dzane przez przy­jezd­nych eks­plo­ra­to­rów, ale przez lata były magne­sem dla wielu miej­sco­wych miesz­kań­ców.

– Było tu jakby spo­łeczne przy­zwo­le­nie na takie dzia­ła­nia – wyja­śnia mi Artur, nauczy­ciel z Mię­dzy­chodu. – W Nowym Dwo­rze wiele domów ma zro­bione ganki, schody czy pod­mu­rówki z ponie­miec­kich nagrob­ków. Wszy­scy o tym wie­dzieli i nikt prze­ciwko temu nie pro­te­sto­wał. Sza­bro­wano też pałac. Tu nie­mal wszyst­kie płoty i bramy są poro­bione z ogro­dze­nia pałacu. Miej­scowi przy­jeż­dżali w biały dzień i wyci­nali to, co się dało. Mili­cja przy­my­kała na to oczy. Wtedy cho­dziło też o to, żeby znisz­czyć wszyst­kie ślady po Niem­cach. Aby wyglą­dało tak, jakby ich tu w ogóle ni­gdy nie było. Ta ekipa, która okra­dała groby, to też byli miej­scowi i mieli przy­zwo­le­nie na takie dzia­ła­nie – Artur nie ma co do tego wąt­pli­wo­ści.

– Wie­rzysz, że padli ofiarą klą­twy? – pytam.

– Zarówno oko­licz­no­ści, jak rów­nież fakt, że zgi­nęli wszy­scy mło­dzi rabu­sie mogił, wska­zuje, że coś w tym może być.

Zdzi­sław, zanim prze­niósł się do Świ­niar, miesz­kał w Nowym Dwo­rze i dobrze znał cmen­tar­nych zło­dziei. Był nie­mal w ich wieku.

– To były późne lata 70., a oni mieli po kil­ka­na­ście, naj­wy­żej 18 lat. Szu­kali w gro­bach jakiejś biżu­te­rii, zło­tych zębów. To było trzech kole­gów, razem do szkoły cho­dzili. No i te groby też wspól­nie roz­ko­py­wali. Ojciec jed­nego z nich był leśni­czym i gdy się dowie­dział, co oni robią, to opier­dzie­lił zdrowo syna. I na jakiś czas się uspo­ko­ili, ale potem znowu kopali po tych cmen­ta­rzach. W biały dzień tam cho­dzili. Dopiero gdy rodzina Kazika wypro­wa­dziła się do Świ­niar, to się uspo­ko­iło. Ale on tu czę­sto wra­cał. W swoje uro­dziny zało­żył się z chło­pa­kami, że prze­pły­nie Wartę. Nie­stety, to mu się nie udało, nie wró­cił już na brzeg. To się zda­rzyło w jakiś rok po tym ich roz­ko­py­wa­niu gro­bów. Potem zgi­nęło dwóch jego kole­gów, co razem z nimi po cmen­ta­rzach cho­dzili. Ale nie znam oko­licz­no­ści ich śmierci – zastrzega Zdzi­sław, który spra­wia wra­że­nie, jakby nie chciał mówić zbyt wiele o tej spra­wie.

– Pan to wszystko opi­sze i wstyd będzie dla wsi. A tu się nie ma czym chwa­lić – dodaje po chwili, gdy pró­buję zachę­cić go do zwie­rzeń.

– Tu byli więksi rabu­sie niż ta trójka mło­dzień­ców – zauważa Artur. – Gdy Niemcy stąd ucie­kali, to w fol­warku zostali tylko słu­żąca oraz paro­bek. Ona wie­działa, gdzie wszystko, co war­to­ściowe, jest ukryte. Zanim prze­sie­dleńcy tu przy­je­chali, to pałac był oczysz­czony z kosz­tow­no­ści. Jej rodzina po woj­nie miała wszystko: nowe samo­chody, moto­cy­kle, sprzęt rol­ni­czy, trak­tory. A ona sama zaczęła nosić po cztery złote, ogromne pier­ścionki na każ­dej dłoni. Nie ma już tu we wsi star­szych ludzi, żeby ci o tym wię­cej opo­wie­dzieli. – Artur wydaje się zmar­twiony, że nie może powie­dzieć mi zbyt wiele o sza­brow­ni­kach.

Docie­ramy pie­szo na szczyt nie­wiel­kiego, nasło­necz­nio­nego leśnego pagórka.

– To tu był cmen­tarz. Tyle z niego zostało. – Zdzi­sław poka­zuje na poprzew­ra­cane nagrobki, krzyże zrzu­cone z gro­bów, roz­ko­pane mogiły. Na nagrob­nych inskryp­cjach z tru­dem odczy­tuję nazwi­ska daw­nych miesz­kań­ców tych stron. Więk­szość nagrob­nych płyt rabu­sie poroz­bi­jali. Pora­stają je papro­cie i mech. Leśny cmen­tarz spra­wia wra­że­nie cał­ko­wi­cie zapo­mnia­nego. Jakby nikt oprócz cmen­tar­nych hien tu nie zaglą­dał. Jed­nak kilka zni­czy leżą­cych na leśnej ściółce sygna­li­zuje, że ktoś o pogrze­ba­nych w tym miej­scu jesz­cze pamięta.

– To był cmen­tarz miesz­kań­ców wsi, pań­stwo z pałacu mieli swój wła­sny, w parku – wyja­śnia Zdzi­sław, który pro­wa­dzi leśnymi ścież­kami do nekro­po­lii rodziny von Tre­skow. Trudno dopa­trzeć się tu parku, las pochło­nął dawne alejki. Zdzi­czały park wto­pił się w las. Wraz z modrze­wiami, jesio­nami, lipami, pla­ta­nami i bzami, w natu­ralny spo­sób łącząc się z pusz­czą. Las wchło­nął także cmen­tarz pru­skiego rodu. Jed­nak to nie przy­roda roz­biła gro­bowce, uni­ce­stwiła nagrobki i ogro­dze­nie. Nie oszczę­dzili tego miej­sca cmen­tarni zło­dzieje. Dziś spu­sto­szony cmen­tarz stra­szy roz­ko­pa­nymi mogi­łami i ponurą aurą.

– Patrz pan, wszyst­kie nagrobki, sztuka w sztukę, roz­rzu­cone, wywró­cone, groby roz­ko­pane. – Zdzi­sław, który zapewne był tu nie­raz, wydaje się mocno zdzi­wiony.

– Mówi się, że majątku do grobu się nie zabie­rze, ale im nawet groby zabrali – zauważa mój prze­wod­nik.

Zaglą­dam do jed­nej z roz­ko­pa­nych mogił, wydaje mi się, że widzę w niej ludz­kie kości. Odwra­cam wzrok, czuję w tym miej­scu nie­po­kój. Mam wra­że­nie, że nie jeste­śmy sami. Nie mam ochoty prze­by­wać tu dłu­żej. Zdzi­sław chyba też nie naj­le­piej tu się czuje: – Chodźmy już stąd – daje sygnał do odwrotu. – Lepiej nie zakłó­cać im spo­koju.

Wie­czo­rem w Skwie­rzy­nie spo­ty­kam się z byłym miesz­kań­cem Nowego Dworu. Wie, co mnie spro­wa­dza w te strony i bez cie­nia wąt­pli­wo­ści stwier­dza: – Tam, na tych leśnych gór­kach roz­sza­bro­wali wszyst­kie groby. Była taka grupa mło­dzień­ców, takich powiedzmy, pocho­dzą­cych z miej­sco­wych wpły­wo­wych rodzin. Ich tu nikt nie ruszał. Oni roz­ko­py­wali groby na oko­licz­nych cmen­ta­rzach, a jest ich tu bar­dzo wiele. Gro­bo­wiec dzie­dzica też był splą­dro­wany. I moim zda­niem klą­twa rodziny von Tre­skow spra­wiła, że ta cała ekipa zgi­nęła w ciągu jed­nego roku. Jed­nego po dru­gim spo­ty­kała śmierć. To była taka seria, że oni po kolei ginęli. Pierw­szy był syn leśni­czego. Uto­pił się w swoje uro­dziny. Było wtedy gorąco i cała mło­dzież ze wsi poszła się kąpać nad Wartę. Wszy­scy prze­pły­wali ją w tę i z powro­tem, a on nagle się uto­pił i długo ciała nie mogli zna­leźć. I to w płyt­kiej wodzie, tam było kąpie­li­sko zro­bione. Nikt tam się ni­gdy nie uto­pił. On był pierw­szy. Potem ginęli jego kum­ple od okra­da­nia gro­bów. Jeden zgi­nął w wypadku na moto­cy­klu, drugi się powie­sił. Spa­dła na nich klą­twa tego odko­py­wa­nia gro­bów. Ale co oni tam mogli zna­leźć? – zasta­na­wia się mój roz­mówca i sam sobie odpo­wiada. – Naj­wy­żej jakiś tam złoty ząb lub marny pier­ścio­nek. Nikt roz­sądny prze­cież złota do trumny nie pakuje i nikt nor­malny nie idzie go tam szu­kać. Wia­domo, że to, co spo­czywa na cmen­ta­rzu, to ma tam zostać. Nie zabiera się tego do domu. Chło­paki zapła­ciły wysoką cenę za pazer­ność. Nie­któ­rzy mówią, że oni nocami błą­kają się po tych ogra­bio­nych cmen­ta­rzach. To ich pokuta, nie mogą spo­koj­nie leżeć we wła­snych gro­bach.

Zagłada rodziny ogrod­nika

ZAGŁADA RODZINY OGROD­NIKA

Do tego domu tra­fi­łem wiele lat przed tym, gdy przy­lgnęło do niego miano nawie­dzo­nego. Były to lata 70. minio­nego wieku, a ja jako nasto­la­tek szu­ka­łem pracy, by zaro­bić na waka­cyjny wyjazd. Wraz z kolegą tra­fi­li­śmy na ulicę Sze­li­gow­ską w War­sza­wie. Był to obszar daw­nej wsi Chrza­nów, gdzie w cza­sach PRL kró­lo­wali tak zwani bady­la­rze nie­ustan­nie potrze­bu­jący rąk do pracy.

Jedną z takich zamoż­nych ogrod­ni­czych rodzin byli pań­stwo S. I to do nich, a wła­ści­wie na ich pole, tra­fi­li­śmy. Gbu­ro­waty gospo­darz, jak mi się wydaje 50–60-letni, zde­cy­do­wał się zatrud­nić nas do pie­le­nia warzyw. Dziś już dziś nie pamię­tam jakich. Dosko­nale zapa­mię­ta­łem nato­miast wiel­kie pole obsa­dzone jarzy­nami, które przez naj­bliż­szy tydzień miało być naszym miej­scem pracy. Po kilku godzi­nach zro­zu­mie­li­śmy, że to pomyłka. Jed­nak udało nam się docią­gnąć do faj­rantu. Oznaj­mi­li­śmy wów­czas bady­la­rzowi, że rezy­gnu­jemy z dal­szego pie­le­nia. Popa­trzył na nas spode łba i wark­nął: – To spier­da­laj­cie gów­nia­rze.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki