Słowik. Skazany na bycie gangsterem - Janusz Szostak - ebook + audiobook + książka

Słowik. Skazany na bycie gangsterem ebook i audiobook

Janusz Szostak

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Andrzej Z. „Słowik”, to legendarna postać polskiego świat przestępczego. Uznawany za najbardziej niebezpiecznego spośród liderów „Pruszkowa”, jednocześnie uchodził za jednego z najbardziej inteligentnych członków tej grupy. Andrzej Z. to skarbnica wiedzy o polskim świecie przestępczym, gdyż był na samym jego szczycie.

To jeden z nielicznych bossów „Pruszkowa”, który nie udzielał jakichkolwiek wypowiedzi dziennikarzom. Zawsze unikał rozgłosu medialnego. Po raz pierwszy zgodził się na szczerą rozmowę z Januszem Szostakiem, która stanowi oś tej książki. O „Słowiku” opowiadają też inni. Ta książka rzuca także nowe światło na wiele niewyjaśnionych przestępstw i zbrodni popełnionych w Polsce w ostatnim dwudziestoleciu.

To prawdziwa historia jednej z najsłynniejszych postaci „Pruszkowa”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 232

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 53 min

Lektor: Artur Ziajkiewicz

Oceny
4,0 (111 ocen)
43
32
26
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
razowa

Dobrze spędzony czas

wątpliwy etos przestępczy boleśnie zweryfikowany, o potrzebie autokreacji.
10
AnaM77

Dobrze spędzony czas

ciekawa
00
winklerkamil

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Risniakos

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa książka Szostaka, naprawdę polecam
00

Popularność




Od autora

Pomysł napisania książki o Andrzeju Z., znanym bardziej jako „Słowik”, pojawił się w 2018 roku i właściwie od początku wydawał mi się skazany na niepowodzenie. „Słowik” bowiem nigdy nie należał do osób, które wypowiadałyby się publicznie na jakikolwiek temat.

Andrzej Z. to jeden z nielicznych bossów „Pruszkowa”, który nie udzielał jakichkolwiek wypowiedzi dziennikarzom. „Słowik” to całkowite przeciwieństwo „Masy”, który niewątpliwie miał parcie na szkło i wcale tego nie krył. Andrzej Z. – w odróżnieniu od Sokołowskiego – zawsze unikał rozgłosu. Mimo to bardzo lubił pojawiać się w otoczeniu sławnych ludzi. Chodził na wernisaże, aukcje dzieł sztuki, koncerty, mecze i premiery filmowe. Niewątpliwie chciał uchodzić bardziej za człowieka intelektu niż siły, co zresztą sam przyznaje: „Chciałem, żeby postrzegano mnie raczej jako intelektualistę, a nie chuligana”. „Słowik” to gangster z duszą artysty, a do tego gorliwy katolik. Jednak niczym diabeł święconej wody unikał wypowiedzi dla mediów.

– Dla niego rozmowa z dziennikarzami to jak rozmowa z psami. Unika jednych oraz drugich, jednym i drugim nie ufa – wyjaśnia mi jeden z byłych pruszkowskich gangsterów. – Po prostu takie ma zasady.

Nic dziwnego, że po wysłuchaniu kilku takich opinii sytuacja wydała mi się beznadziejna. Raczej trudno było oczekiwać, aby ktoś, kto przez kilkadziesiąt lat wystrzegał się dziennikarzy, raptem zgodził się choćby na krótką rozmowę z jednym z nich, a co dopiero na napisanie książki o sobie. Nie poddałem się jednak. Myśli o książce o „Słowiku” odżywały co pewien czas. Przez kilka miesięcy szukałem punktu zaczepienia, który pozwoliłby na realizację tego projektu.

W 2018 i na początku 2019 roku byłem częstym bywalcem aresztu śledczego na Białołęce w Warszawie. Wówczas przebywał tam także „Słowik”, tymczasowo aresztowany w lutym 2017 roku. Wraz z nim za kraty trafili bossowie starego gangu pruszkowskiego – Leszek D. „Wańka” i Janusz P. „Parasol”. Jak wówczas poinformował media prokurator Bogdan Święczkowski z Prokuratury Krajowej: – Zarzuty dotyczą brania udziału lub zakładania i kierowania zorganizowaną grupą przestępczą, prania brudnych pieniędzy, wystawiania i posługiwania się nierzetelnymi fakturami, poświadczania nieprawdy w dokumentach w celu osiągnięcia korzyści majątkowej, a także pobić, rozbojów i wymuszeń rozbójniczych.

W tej sprawie w Sądzie Okręgowym w Warszawie 9 marca 2020 roku prawdopodobnie rozpocznie się proces 50 oskarżonych w sprawie wyłudzeń VAT na fikcyjnym eksporcie produktów spożywczych, na czym Skarb Państwa miał stracić prawie 200 milionów złotych. „Słowikowi” zarzuca się także popełnienie innych przestępstw, między innymi wymuszanie haraczy. Do tego wątku wrócę pod koniec książki.

Jak już wspomniałem, odwiedzałem białołęcki areszt dość często, zbierając materiały do książek („Byłam dziewczyną mafii”, „Komando śmierci” i „Gangsterskie egzekucje”). Podczas jednej z rozmów z Wojciechem S. – znanym jako „Kierownik” vel „Wojtas” – wspomniałem, że chętnie napisałbym książkę o „Słowiku”. Wówczas domniemany boss komanda śmierci obiecał, że wspomni o tym legendarnemu gangsterowi z „Pruszkowa”. Jednak nadal nie robiłem sobie zbyt wielkiej nadziei. W zasadzie niemal zapomniałem o rozmowie z „Wojtasem”.

Kilka tygodni później ponownie odwiedziłem areszt na Białołęce. Oczekiwałem rozmówcy w pomieszczeniu, w którym osadzeni zwykle spotykają się z adwokatami. To swego rodzaju cela przystosowana do widzeń. Na Białołęce jest ich kilka. Odwiedziłem wszystkie: stół, krzesła, wieszak, kosz na śmieci – to całe wyposażenie. W oknach, które można uchylić, kraty. Jednak brak blind [przyciemnionych szyb – przyp. aut.] pozwala obserwować świat na zewnątrz budynku. Znudzony obserwowałem snujących się po więziennym dziedzińcu osadzonych, gdy nagle otworzyły się drzwi i stanął w nich nieznany mi mężczyzna. Widząc moje zaskoczenie, przedstawił się, uważnie mi się przyglądając. Dopiero wtedy rozpoznałem go po głosie – wcześniej kilka razy rozmawialiśmy przez telefon. Przede mną stał człowiek uważany za jednego z najbardziej bezwzględnych warszawskich gangsterów. Przed laty z drogi schodzili mu praktycznie wszyscy, a do dziś na jego temat krążą legendy. We mnie jednak nie wzbudził lęku i sprawił dość sympatyczne wrażenie. Jako że nasze spotkanie nie było oficjalne i zapewne nie do końca legalne, przemilczę jego ksywkę. Rozmawialiśmy przez kilkanaście minut, głównie na temat, którego się nie spodziewałem.

– Powiedzmy, że jestem swego rodzaju menedżerem, tudzież agentem literackim pana Andrzeja – zaprezentował się z poczuciem humoru mój rozmówca.

– „Słowika”? – upewniałem się mocno zaskoczony.

– Tak, pan Andrzej byłby skłonny wydać z panem książkę – usłyszałem. – Jest jednak pewien warunek – zaznaczył były postrach Warszawy i okolic.

Aby uprzedzić spekulacje, wyjaśnię, że w tym przypadku nie chodziło o pieniądze.

Dlaczego Andrzej Z. zdecydował się na współpracę akurat ze mną? Prawdopodobnie, oprócz rekomendacji niektórych osadzonych na Białołęce, zaważyła na tym lektura moich książek krążących po tym areszcie.

„Cieszę się z naszej współpracy dlatego, że pobieżnie zapoznałem się z pana działalnością dziennikarską. Oczywiście po łebkach, wedle moich możliwości (…)” – napisał do mnie Andrzej Z., zwięźle wyjaśniając motyw swojej decyzji.

Zamysłem „Słowika” było, aby część tej publikacji stanowiła książka „Skarżyłem się grobowi”, wydana w niewielkim nakładzie w 2001 roku. To właściwie jedyna jego publiczna wypowiedź na tematy związane z życiem i działalnością w grupie pruszkowskiej. Nie tylko niski nakład, lecz także ingerencja Urzędu Ochrony Państwa sprawiły, że była to książka trudna do zdobycia. Co miał do tego UOP, wyjaśnia sam Andrzej Z.: „Nie wiem, czy pan wie, ale moja poprzednia książka została wycofana przez Urząd Ochrony Państwa ze wszystkich księgarń i punktów sprzedaży”.

Początkowo niezbyt entuzjastycznie podszedłem do pomysłu wznawiania debiutanckiej książki „Słowika”, i to po tylu latach. Jednak po jej ponownej lekturze stwierdziłem, że nadal jest aktualna, zaś przedstawione w niej fakty są przeciwwagą dla barwnych opowieści Jarosława Sokołowskiego. Trzeba przy tym pamiętać, że „Słowik” stał znacznie wyżej w gangsterskiej hierarchii niż „Masa”. Zatem także jego wiedza na temat działalności grupy pruszkowskiej (i nie tylko jej) jest niewątpliwie pełniejsza.

Niestety, nie z mojej winy, nie doszło do przypomnienia pierwszej książki Andrzeja Z. Jednak jej fragmenty i omówienia, dla pełniejszego zrozumienia historii bohatera, znajdą się w tej publikacji. Jej osią są jednak rozmowy z Andrzejem Z., czyli „Słowikiem”, oraz opowieści o nim innych osób. Ta książka rzuca nowe światło na wiele niewyjaśnionych przestępstw i zbrodni popełnionych w Polsce w ostatnim dwudziestoleciu. To także przepełniona goryczą opowieść o młodym człowieku, którego beztroskie życie przerwał fatalny splot zdarzeń. Przypadek sprawił, że wszedł na drogę, której zapewne nie wybrałby świadomie. Został skazany przez los na bycie przestępcą. W efekcie tego spędził w więzieniu ponad 20 lat. „Świat odwrócił się do mnie plecami” – stwierdza z żalem, zdając sobie sprawę, że na zawsze będzie nosił miano gangstera, choć sam zaznacza: „Chciałem zawsze być człowiekiem dobrym, nie chciałem krzywdzić innych”.

Gdzieś w niezbyt odległym tle tych opowieści są wiara i próby budowania szczęśliwej rodziny. „Słowik” opowiada także o swoich relacjach z synem. Odnosi się również do związku z Moniką Banasiak, który przeszedł burzliwe koleje losu. Jak sam mówi: „Chcę, aby Czytelnicy mogli wprost ze źródła dowiedzieć się, na czym polegało moje życie, a nie z opowieści kłamców i kłamczyń, którzy na moich plecach chcieli dorobić się pozycji bądź pieniędzy”.

Zapewne nie wszystkie tematy interesujące Czytelników zostały poruszone w tej publikacji. Tak tłumaczy to bohater książki: „Jak na ten czas forma moich odpowiedzi na pytania nie zawsze jest w pełni rozwinięta, a to dlatego, że do przedawnienia pewnych spraw pozostał nieco ponad rok. Po tym czasie, jeżeli pan będzie miał ochotę ze mną współpracować, to obiecuję prawdziwą bombę, która wstrząśnie wieloma osobami i instytucjami, ale to jeszcze nie teraz. Bo ja może bym sobie z tym poradził, ale czy pan, to tego nie jestem pewien”.

Przypuszczam, że dałbym sobie radę i z tym problemem. Już zapowiedź tej książki poruszyła wiele osób, które wyraźnie wystraszone, usiłowały mnie odwieść od jej wydania. Jak widać, bezskutecznie.

Proszę ocenić, czy miały się czego bać.

Janusz Szostak7 stycznia 2020 rok

Rozdział 1

Dlaczego to wszystko

Pisanie książek przez gangsterów stało się modne na długo przed tym, zanim Jarosław Sokołowski „Masa” pomyślał, żeby w ten sposób zarabiać na chleb. Gdy zapytałem „Masę”, co mu dało większą popularność: gangsterka czy książki, odpowiedział bez wahania: – Zdecydowanie książki. Ale z kolei bez gangsterki nie byłoby mojej obecnej sławy.

Gangsterkę na sławę, bo raczej nie na pieniądze, przed „Masą” próbowali zamienić inni. Prekursorami tego gatunku literatury byli „Słowik” i „Dziad”.

Gdy Henryk N. zwany Dziadem postanowił napisać książkę „Świat według Dziada” (2002), to „Słowik” był już po swoim debiucie. Jego książka „Skarżyłem się grobowi” ukazała się w 2001 roku, gdy pruszkowski boss, poszukiwany międzynarodowym listem gończym, ukrywał się jeszcze w Hiszpanii.

W lutym 2003 roku nastąpiła ekstradycja „Słowika” do Polski. Książka, którą napisał w Hiszpanii, była tu już od dwóch lat. Ukazała się też publikacja książkowa „Dziada”, przy której wydaniu miał rzekomo pomagać „Słowik”.

– Heniek pozazdrościł Andrzejowi i też chciał napisać książkę – tłumaczy mi Zygmunt, były wspólnik „Dziada”. – W tym celu Jolka, żona Heńka, spotykała się z Moniką, żoną „Słowika”, który tą drogą doradzał z Hiszpanii, jak wydać książkę. Jolka jeździła potem do więzienia do Heńka i przekazywała mu wszystko. Najpierw mieli te swoje książki wydać u jednego wydawcy. A „Słowik” miał pomóc „Dziadowi” przy pisaniu i redagowaniu książki. Ale gdy „Dziad” przeczytał książkę „Słowika”, zrezygnował z tej współpracy. Nie bardzo podobały mu się sposób i styl pisania Andrzeja. Miał swój pomysł na życie i używał innego języka niż „Słowik”. W końcu do pomocy przy pisaniu książki wziął sobie kogoś innego. Ale wcześniej wszystko było konsultowane przez żonę „Słowika”. Grypsy krążyły od „Dziada” do „Słowika”. Wszystko, co w tej książce się znajdzie, było na bieżąco konsultowane. Ale „Słowik” się z tego nie pucował [nie przyznawał – przyp. aut.] kolegom z „Pruszkowa”.

Do tego wątku wrócę jeszcze w tej książce.

Nie do końca jestem pewien, czy „Słowik” przyzna się, że wspierał mnie w pisaniu tej książki. Do pewnego czasu tak było, potem zamilkł na długo. Jednak zdążył napisać do mnie list, który miał być wstępem do tej publikacji. Przytaczam go w całości:

Dlaczego to wszystko? Zatem zaspokoję Państwa ciekawość.

Po pierwsze, powodowała mną frustracja, która jest ze mną od początku przemian systemowych, gdy wszyscy politycy robią kapitał polityczny na przestępcach poprzez podwyższanie kar, a nie ma prawdziwej resocjalizacji, która w naszym kraju jest tylko pustym słowem, a nie rzeczywistością.

Nasz kraj jest w centrum Europy, a polskie więziennictwo daleko odbiega od norm ogólnie przyjętych w krajach europejskich. Mogę to porównać choćby na przykładzie Hiszpanii, gdzie przebywałem w areszcie. Polskie zakłady karne i areszty obecnie nawet w połowie nie dorównują tamtejszym warunkom socjalnym i mentalnym, a przypominam, że byłem tam osadzony 20 lat temu.

Napisałem tę książkę także dlatego, aby Czytelnicy mogli dowiedzieć się, na czym polegało moje życie wprost ze źródła, a nie z opowieści kłamców i kłamczyń, którzy na moich plecach chcieli dorobić się pozycji bądź pieniędzy.

Podsumowując cały materiał, dochodzę do wniosku, że to niekoniecznie jest wszystko, co mam do przekazania. Jest jeszcze wiele tematów, które miałbym ochotę poruszyć, lecz chyba jest odrobinę zbyt wcześnie, aby to ujawnić.

Ale naprawdę przyjdzie na to czas i to już wkrótce.

Z pozdrowieniami

Andrzej Z. „Słowik”

Nie zdradzę wszystkich szczegółów powstawania tej książki. Nie było to jednak proste i niekiedy przypominało konsultacje „Dziada” ze „Słowikiem” za pomocą grypsów i za pośrednictwem żon.

Rozdział 2

Skazany na gangsterkę

W 2001 roku Andrzej Z. „Słowik” wydał książkę „Skarżyłem się grobowi”. Jej tytuł nawiązuje do słów z wiersza Juliusza Słowackiego, w którym wieszcz pisze: „Skarżyłem się Grobowi, a skarga ta była ani przeciw ludziom, ani przeciw Bogu”.

13 stycznia 1837 roku Słowacki dotarł do Jerozolimy, gdzie wziął udział w nocnym czuwaniu przy grobie Jezusa. Podróż do Ziemi Świętej miała na niego ogromny wpływ i Słowacki od tego czasu stał się człowiekiem głębokiej wiary. Dokonała się w nim przemiana wewnętrzna. Porzucił „drogę światowych omamień”, czyli życie przyjemnościami i dążeniem do bogactwa.

„Słowik” chciał być niczym Słowacki. Jako twórca był raczej bez szans, ale jako osoba religijna mógł się mierzyć z poetą. Andrzej Z. również pielgrzymował do Ziemi Świętej, i to wielokrotnie. Szczegółowo opowiadał o tym w swojej książce, podobnie jak o swoich nawróceniu i wierze. Jako że w „Skarżyłem się grobowi” „Słowik” poświęca niewiele miejsca kulisom gangsterskiego rzemiosła, wielu czytelników odebrało tę książkę jako próbę wybielenia się. Mało konkretów i faktów, a dużo opinii „Słowika” – to niemal powszechna jej ocena. Według mnie nie w pełni zasłużona. Pisząc o Andrzeju Z., nie mogłem pominąć tamtej publikacji. Zwłaszcza że w tej książce jej bohater także odwołuje się do zamieszczonych tam treści. Zatem dla pełnego obrazu „Słowika” – mimo że nie jest to biografia – niezbędne jest omówienie „Skarżyłem się grobowi”.

Andrzej Z. urodził się 16 maja 1960 roku w Stargardzie Szczecińskim [obecnie Stargardzie – przyp. aut.]. Wspomina: „Byłem młodym, wesołym chłopakiem, kochającym życie, lubiącym zabawę i towarzystwo przyjaciół. Sukcesy w sporcie nobilitowały mnie w środowisku rówieśników, dzieci ówczesnych miejscowych prominentów zabiegały o moje towarzystwo. Do moich przyjaciół należeli: syn posła na Sejm, syn prezydenta miasta, syn dyrektora szkoły, w której się uczyłem. To oni zabiegali o moją przyjaźń, chcieli pokazywać się w towarzystwie najlepszego sportowca w mieście. Wszystko wskazywało na to, że moje życie będzie inne od miejscowej rzeczywistości, wierzyłem, że wielki świat stoi przede mną otworem. Widziałem siebie na wielkich zawodach sportowych, mistrzostwach świata, olimpiadzie. Wygrywam, staję się sławny, podróżuję po świecie, poznaję sławnych ludzi. Bardzo w to wierzyłem i wiara ta dodawała mi sił do ciężkiej pracy na sali treningowej”.

Jednak gdy Andrzej był osiemnastoletnim chłopcem, stracił nie tylko przyjaciół, lecz także wolność i szanse na spełnienie marzeń i na normalne życie. Tak to wspomina: „Nic nie zapowiadało takiego końca. Była to jedna z wielu podobnych letnich sobót spędzanych na dyskotece w towarzystwie rówieśników. Zwyczaj był taki, że w ciągu jednego wieczora przenosiliśmy się z miejsca na miejsce, szukając dyskoteki, która będzie nam najbardziej odpowiadała. Całą paczką wsiadaliśmy do samochodu i jechaliśmy do następnej dyskoteki (…). Ten sobotni wieczór rozpoczął się podobnie jak inne. Bawiliśmy się w najlepsze. W pewnym momencie ktoś rzucił pomysł zmiany dyskoteki. Pojawił się jednak problem, kto ma prowadzić samochód. Ktoś rzucił na stolik kluczyki, ktoś inny wskazał na mnie. Tylko ja byłem trzeźwy, wszyscy pozostali uczestnicy zabawy byli pod wpływem alkoholu. Nie miałem wyboru, nie mogłem odmówić (…). Tym razem mieliśmy jechać do oddalonego o 30 kilometrów Szczecina. Do malucha, który miałem prowadzić, weszło chyba sześć osób. Wszyscy weseli, hałaśliwi, pobudzeni wypitym alkoholem. Była upalna letnia noc 1978 roku. W światłach samochodu droga wydawała się prosta, a samochód bardzo łatwo się prowadził. W radiu głośno grała muzyka, ludzie śmiali się, wygłupiali, przekrzykiwali się nawzajem. Ktoś klepał mnie po ramieniu, ktoś inny wymachiwał rękoma. Śmiałem się razem z nimi, byłem szczęśliwy, czułem się pewnie za kierownicą. Nic nie zapowiadało zbliżającej się tragedii.

Na zakręcie straciłem panowanie nad samochodem. Wpadliśmy do rowu, auto kilkakrotnie koziołkowało. Jakimś cudem nikomu nic się nie stało. Z trudem wygramoliliśmy się z rozbitego samochodu i w pośpiechu oddaliliśmy się z tego miejsca. Nikt z nas nie wpadł na pomysł, żeby wypadek zgłosić milicji. Każdy czuł się winny tego, co się stało. Była to nasza tajemnica, której nie chcieliśmy ujawnić (…)” – relacjonuje „Słowik”.

Po miesiącu Andrzeja wyprowadzono z domu w kajdankach, gdyż okazało się, że rozbite auto było kradzione, o czym wcześniej nie wiedział. Samochód ukradł syn posła, ale kozłem ofiarnym stał się osiemnastoletni Z., który wkrótce usłyszał wyrok – półtora roku pozbawienia wolności. I tak zaczęła się jego wędrówka po aresztach i zakładach karnych. Z aresztu śledczego w Szczecinie wysłano go do najbardziej represyjnego więzienia dla małolatów w Mielęcinie koło Włocławka.

– Teraz myślę, że gdyby wtedy znalazł się ktoś, kto potrafiłby właściwie ocenić moje postępowanie i wybrać karę adekwatną do mojego przewinienia, być może dzisiaj byłbym innym człowiekiem. Ale mi nikt nie dał takiej szansy – zauważa „Słowik”.

Nastolatek, który wcześniej nie miał związków ze światem przestępczym, musiał przejść błyskawiczną szkołę życia więziennego, poznać rządzące nim reguły, niepisany kodeks zachowań oraz wywalczyć sobie pozycję w więziennym środowisku. „Trafiłem między naprawdę zdeprawowanych ludzi, pozbawionych jakichkolwiek skrupułów, dla których głównym celem w życiu było zostać jak najlepszym przestępcą. Pięściami musiałem walczyć o życie. Każdy dzień to była walka o przetrwanie. Powoli przesiąkałem atmosferą więzienia, zaczynałem myśleć innymi kategoriami. Pomimo woli stawałem się wyprodukowanym przestępcą” – wyznaje Andrzej Z., który pewnego dnia na ścianie celi postanowił napisać: „Tu umarł Andrzej, narodził się Słowik”. Tym samym jakby wybrał swój przyszły los.

Po wyjściu na wolność nie potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywistości: „Nie miałem się gdzie podziać, rodzina odwróciła się ode mnie. Ze swoją przeszłością nie mogłem znaleźć pracy. Wtedy coś we mnie pękło. Byłem wściekły na cały świat, zdałem sobie sprawę, jaką krzywdę mi wyrządzono. Komuna zrobiła ze mnie stuprocentowego przestępcę. I wtedy powiedziałem sobie: chcecie mieć przestępcę, to będziecie go mieli”.

Jak zadeklarował, tak robił: kradł i włamywał się do mieszkań. I znowu trafił za kraty, tym razem do więzienia dla najgroźniejszych przestępców, do zakładu karnego w Czarnem. Miał wtedy dwadzieścia jeden lat i kolejne cztery miał spędzić wśród najgorszych kryminalistów, morderców, gwałcicieli, narkomanów, wielokrotnych recydywistów. Tam zaczyna się rodzić legenda „Słowika”. W jej tworzeniu pomagają mu pięści i charakter, który podpowiada, aby nigdy się nie poddawać: „Zdobyłem taki szacunek, że ci najwięksi kryminaliści z wyrokami nie mniejszymi niż 10 lat, zaczęli mnie szanować i odnosić się do mnie z respektem. Już po wyjściu z więzienia, kiedy nie byłem już więźniem, przekonałem się, że ten szacunek przeniósł się również na wolność” – ocenia swój pobyt w Czarnem.

Andrzej Z. był jedną z niewielu osób, którym udało się uciec z tego najlepiej strzeżonego więzienia w Polsce. W dodatku dokonał tego w czasie stanu wojennego, który nie sprzyjał takim brawurowym akcjom, a tym bardziej ukrywaniu się. Niemniej jednak „Słowik” pół roku spędził w kryjówce na gdańskiej Starówce. Jednak poszukiwany listem gończym zbieg wrócił do Czarnego. Gdy w końcu wyszedł na wolność, ponownie nie potrafił się na niej odnaleźć. Zamiast pracować, musi rabować: „W tym czasie jak grzyby po deszczu powstają najróżniejsze hurtownie, które aż prosiły się, żeby je okradać. Zazwyczaj są zakładane w okolicy Warszawy w jakichś stodołach czy szopach. Są źle zabezpieczone. Nie mają alarmów, jedyne zabezpieczenie to metalowe skoble i duże kłódki. Zaczynam kraść papierosy i handlować nimi (…)” – „Słowik” wspomina tamten okres, który został przerwany kolejnymi aresztowaniem i wyrokiem. Dalej pisze: „Powoli zaczynam zdawać sobie sprawę, że wieloletnie przebywanie w jednej celi z najgroźniejszymi przestępcami tak bardzo mnie zmieniło, że nie potrafię żyć na wolności. Moje życie, mój dom są tu, w więzieniu. Jestem nieprzystosowany do innego życia” – stwierdza przyszły mafioso. Mimo to ciągnie go do wolności. Aby znaleźć się poza murami, załatwia fałszywy telegram o śmierci matki i dostaje pięciodniową przepustkę.

„Chciałem w ciągu tych pięciu dni załatwić wszystkie najpilniejsze sprawy, a potem odsiedzieć wyrok do końca. Chciałem mieć to już poza sobą, być czystym. Ale stało się inaczej. W ciągu tych pięciu dni wolności zarobiłem tak dużą ilość pieniędzy, że mogłem skutecznie ukrywać się w nieskończoność (…)” – wyznaje gangster, który nie wrócił z przepustki, poznał kobietę i został ojcem Sary. Tym trudniej było mu wracać do więzienia. I szczerze mówiąc, nie miał zamiaru tego zrobić.

„Jestem szczęśliwy. U boku ukochanej kobiety przeżywam najwspanialsze chwile. Nareszcie mam taką rodzinę, o jakiej marzyłem przez lata więzienia. Taką, w jakiej wychowywali mnie moi rodzice. Męczy mnie jedynie ciągła presja ukrywania się przed policją. I presja ta udziela się również mojej kobiecie. To powoduje, że po pewnym czasie mój związek rozpada się. Moja kobieta nie wytrzymuje ciągłego napięcia (…)” – „Słowik” podsumowuje okres życia, które wkrótce ponownie miało się radykalnie zmienić.

Jak sam wyznaje, w tym czasie pojawia się okazja, aby został ułaskawiony przez prezydenta Lecha Wałęsę. Tak to wspomina „Słowik” w swojej książce: „Zaproponowano mi skorzystanie z prawa aktu łaski ówczesnego Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Lecha Wałęsy. I ja z tej propozycji skorzystałem, ściślej mówiąc, po prostu się wykupiłem. Zapłaciłem żądane pieniądze i otrzymałem odpowiedni dokument. Nie widziałem innej możliwości. Naznaczony piętnem groźnego przestępcy, ukrywającego się przed policją, nie mogłem się ubiegać o akt łaski Prezydenta w normalnym trybie. Wykorzystałem ludzką chciwość i akt łaski po prostu kupiłem (…)”.

Wałęsa ułaskawił „Słowika” w 1993 roku. O przyjęcie łapówki w wysokości 150 tysięcy dolarów byli posądzani Mieczysław Wachowski i Lech Falandysz z Kancelarii Prezydenta.

Sam Lech Wałęsa tak odniósł się do tej sprawy: „Nie znam Słowika. Wprawdzie on jakieś tam zwolnienie dostał w moim okresie, ale ja miałem kancelarię ideową, więc nie było mowy, żeby ktokolwiek dał się przekupić. W czasie gdy doszło do ułaskawienia Andrzeja Z., był słowiczkiem, a nie Słowikiem, i dopiero przymierzał się do gangsterowania. Gdybym wiedział, że słowiczek wyleci na Słowika, tobym go udusił w zarodku”.

„Śmieszne wydaje mi się tłumaczenie Pana Prezydenta, że ktoś podsunął mu do podpisania stosowny dokument, że on o niczym nie wiedział, że nie ponosi za to żadnej odpowiedzialności (…)” – Andrzej Z. jednoznacznie ocenia rolę Wałęsy w tym zdarzeniu.

Od momentu ułaskawienia życie Andrzeja Z. nabrało rozpędu: „Prowadzę wystawne życie. Dużo podróżuję, zwiedzam świat. Stać mnie na wiele. Po latach spędzonych w więzieniach, gdzie odpokutowałem za swoje przestępstwa, wiodę życie uczciwego obywatela. Prowadzę legalną firmę, zarabiam pieniądze, płacę państwu podatki. Nie jestem złodziejem, nie okradam państwa. Jeżeli kiedyś to robiłem, to już dawno za to odpowiedziałem. Niech nikt nie myśli, że moje bogactwo wzięło się z okradania banków, napadów na sklepy, wymuszania haraczy (…)” – zastrzega „Słowik”, który w tym czasie jest już jednym z filarów „Pruszkowa” i legendą świata przestępczego w Polsce.

W książce „Skarżyłem się grobowi” wyjawia, jak osiągnął taką pozycję i co w tym pomaga: „Pieniądze to władza i szacunek. Pieniądze dają poczucie siły, pozwalają przyporządkować sobie innych ludzi. Ludzie bogaci rządzą tym światem. Ja swoją pozycję i szacunek zawdzięczam nie tyle pieniądzom, które posiadam, co poszanowaniu zasad, na które składają się honor, wierność i lojalność wobec przyjaciół. W obronie tych ideałów byłem bezkompromisowy. Gdy po wielu latach odsiadki wyszedłem na wolność, miałem już ugruntowaną opinię człowieka twardego i nieustępliwego w obronie swoich zasad (…)”. Zasady zasadami, ale siła pięści i nieustępliwość też torowały drogę do gangsterskiej kariery. Krążyła również opinia, wyniesiona jeszcze z więzienia, o niepokonanym „Słowiku” i o jego okularach. „Po pewnym czasie wszyscy, którzy mnie znali, wiedzieli, że gdy zdejmę okulary, to będzie awantura i jak najszybciej wychodzili” – objaśnia boss „Pruszkowa”. – „Po pewnym czasie po całej Polsce rozeszła się plotka o niepokonanym Słowiku. Gdzie się nie pojawiłem, znajdowali się chętni do sprawdzenia się ze mną. Już nie tak, jak wcześniej, dlatego że wyglądałem na frajera, którego łatwo zlać i popisać się przed panienką, ale dlatego, że niejeden chciał udowodnić, że jest lepszy od Słowika. Wszystkie pojedynki kończyły się podobnie: krótkie spięcie i karetka zabierała delikwenta. Nigdy nie bawiły mnie takie historie, po prostu zmuszany byłem do obrony, a że przez lata ćwiczeń nabrałem sporej wprawy, zawsze wychodziłem z tych pojedynków zwycięsko. Tylko nie zawsze pokonani potrafili pogodzić się z przegraną, o czym niech zaświadczy poniższa historia.

Miałem bardzo atrakcyjną żonę, z którą często bywałem w restauracjach, na dyskotekach, na różnych przyjęciach. Jej uroda powodowała, że bardzo często była podrywana przez facetów. Czasami bywały z tego powodu kłopoty (…)” – wspomina Andrzej Z.

„Słowik” twierdzi, że bił nie tylko nachalnych podrywaczy swojej ówczesnej żony, lecz poskromił także Andrzeja Gołotę. Tak to opisał w książce „Skarżyłem się grobowi”: „Ponieważ Gołota był wielki i dobrze się bił, Pershing zatrudnił go do swojej obstawy. Przy boku Pershinga zaczął pojawiać się w różnych popularnych dyskotekach i restauracjach, w których i ja bywałem. Dzięki temu, w którymś momencie Gołota stanął na mojej drodze. W towarzystwie przyjaciół bawiłem się w dyskotece Olszynka, gdy w pewnym momencie do naszego stolika podszedł Gołota i próbował się dosiąść.

– Przepraszam cię bardzo – mówię – to są moje koleżanki, może byś się przywitał i spytał, czy możesz się dosiąść.

– Koło dupy latają mi twoje kobiety – on na to.

– Skoro nie witasz się z moimi koleżankami, to się zrywaj – i w tym momencie ściągnąłem okulary.

Po wielu latach spotykamy się znowu, tym razem w agencji towarzyskiej, do której zaprosiłem kilku moich gości z zagranicy. Okazuje się, że klientem w tej agencji jest Andrzej Gołota, mało tego, udaje, że mnie nie zna. Rozumiem, może nie przyznawać się do znajomości ze mną w telewizji, na ulicy czy gdziekolwiek w miejscu publicznym, ale nie w burdelu. Jest rozebrany, zasłonięty tylko ręcznikiem. Pamiętając o tym, jak kilka lat temu zlekceważył moją osobę, bardzo spokojnie mówię do niego:

– Słuchaj, misiu, natychmiast opuść ten lokal!

– Jak to? – pyta zdziwiony.

– Masz dwie sekundy!

I ten słynny Gołota grzecznie wychodzi poza teren burdelu.

– A buty?

– Buty zostają tutaj na pamiątkę, bo jesteś słynnym bokserem. A teraz wynoś się stąd bez butów! (…)”.

Tę z pozoru niewiarygodną historię potwierdza mi Piotr K. „Broda”, gangster związany z „Pruszkowem”, a obecnie świadek koronny ukrywający się przed policją.

– W budynku Pasty w Warszawie, na dole, był klub, dość popularne miejsce spotkań gangsterów. Nazywało się to John Bull, to był pub w stylu irlandzkim. Była taka sytuacja, że przyjechał tam Andrzej Gołota z „Nastkiem” [Krzysztof K. – legenda warszawskiego półświatka – przyp. aut.], „Bąblem” [Sławomir J. – znany kulturysta powiązany z „Pruszkowem” – przyp. aut.] i „Masą”. W tym czasie był tam także Andrzej „Słowik” z jakimś towarzystwem. I wyskoczył do nich mocno, zaczęło się coś od Gołoty. Później przenieśli się do agencji towarzyskiej i tam ich odnalazł „Słowik”. Wówczas Gołota musiał się szybko ewakuować bez butów. Te buty długi czas wisiały na ścianie w tej agencji jako trofeum, że Gołota stamtąd uciekał. Była taka sytuacja i jest w stu procentach prawdziwa. Ale o co tam poszło dokładnie, tego nie wiem.

W tym czasie „Pruszków” był już owiany gangsterską legendą, co zapewne nie było bez wpływu na zachowanie słynnego boksera. W końcu burdel to nie ring i nie wiadomo, co mogło go tam jeszcze spotkać. Wówczas tak zwana mafia pruszkowska wydawała się bezkarna. A jej liderzy budzili powszechny strach.

„To dziennikarze i policjanci wykreowali Masę, Pershinga czy Słowika na przywódców tak zwanej mafii” – Andrzej Z. konsekwentnie zaprzecza istnieniu w Polsce jakiejkolwiek mafii. „To wtedy media zaczęły używać słowa mafia dla jakichkolwiek działań przestępczych. Pomimo że mało kto rozumiał znaczenie tego określenia, używali go wszyscy. Dziennikarzom mafia była potrzebna, żeby wiadomościom nadać posmak sensacji i lepiej je sprzedać, policji, żeby uzyskać dodatkowe fundusze na walkę ze zorganizowaną przestępczością. Przeciętny telewidz i czytelnik gazet uwierzył w istnienie mafii. Ludzie zaczęli się bać. Wykreowano mafię pruszkowską, później wołomińską. Pisano o wojnie między tymi mafiami, podkładaniu bomb, morderstwach na zlecenie. Straszono ludzi zwyrodnialcami wyrzucającymi przez okna niemowlęta, robiącymi wiertarką dziury w kolanach torturowanych ofiar. A tak naprawdę w Polsce mafii nigdy nie było (…)” – twierdzi legendarny gangster.

Między innymi o tym, czy istniała mafia pruszkowska i jaką rolę odgrywał w niej „Słowik”, opowiem w dalszej części książki.

Rozdział 3

Nie miałem innej drogi

Rozmowa z Andrzejem Z. „Słowikiem” o tym, jak zostaje się przestępcą wbrew własnej woli, i o tym, jak wygląda resocjalizacja w polskich więzieniach.

– Wstąpił pan na drogę przestępstwa wbrew sobie i z zupełnie błahego powodu. Nie było z niej potem odwrotu?

– Moje wkroczenie na drogę przestępstwa było zupełnie nieświadome, gdyż, jak już wcześniej wspomniałem, samochód nie był przeze mnie ukradziony. Jedynym wykroczeniem było to, że poruszałem się bez wymaganych uprawnień. A, jak wspomniałem, moje towarzystwo było z wyższych sfer i miało wpływowych rodziców, to jedynym kozłem ofiarnym musiałem zostać ja. To wpłynęło na moje dalsze życie. Ja wcześniej nie byłem i nie czułem się przestępcą. To więzienie zrobiło ze mnie przestępcę, tam wyprodukowali mnie takiego, jaki jestem. Dopiero oni zmienili mój światopogląd, nastawienie do świata, do ludzi. Przebudowali mój system wartości. Obowiązująca wówczas machina więzienna, tak zwana resocjalizacja – o ile jakakolwiek była – zostawiła mnie na pastwę losu.

– Wielu młodych ludzi z powodu niekiedy banalnych przewinień czy wybryków trafia za więzienne mury. Tam muszą się odnaleźć w rzeczywistości, o której nie mieli pojęcia. Ktoś im pomaga się w niej odnaleźć?

– Nie znam takich przypadków. Nikt się za mną wówczas nie ujął, nikt się mną nie zainteresował. Nikogo nie interesowało, że byłem normalnym chłopakiem, który chodzi do szkoły, uprawia sport, ma normalne życie, które raptownie jest mu odebrane. Przypominam, że przestępstwo, jakie popełniłem jako młody człowiek, było faktycznie zaledwie wykroczeniem i większość osób, które popełniły podobny czyn, dostawała za to zawiasy. Ja zostałem potraktowany wyjątkowo srogo i na dodatek osadzono mnie w bardzo rygorystycznym więzieniu. W Mielęcinie było co prawda więcej takich chłopaków, którzy do więzienia trafili po raz pierwszy, jednak ja jakimś cudem trafiłem na pawilon, na którym panowała żelazna dyscyplina. Tam 90 procent osadzonych było recydywistami. Niemal wszyscy siedzieli już wcześniej, czy to w więzieniu, czy w zakładach poprawczych. Dla nich taki „obóz” więzienny nie był nowością. Z łatwością się tam odnajdowali. Dla mnie na początku to był szok.

– Twierdzi pan, że człowiek, który wszedł na drogę przestępstwa, ma niewielką szansę, aby z tej drogi zejść. Dlaczego tak się dzieje?

– W wielu przypadkach tak właśnie jest. Sporadycznie udaje się zejść z tej drogi, gdyż trzeba mieć do tego wiele sprzyjających okoliczności. Chociażby rodzinę, która jest w stanie pomóc w rozpoczęciu normalnego życia, wspierając nas na każdym kroku. Niestety, większość osób opuszczających zakłady karne nie ma takich możliwości, nie ma wsparcia rodziny. Wiele osób po wyjściu z więzienia nie wie, co ma zrobić, nie ma się do kogo zwrócić, za co żyć i gdzie podziać.

– Dlaczego tak się dzieje? Domyślam się, że w wielu przypadkach rodziny odwracają się od osób, które weszły na drogę przestępstwa.

– Winę za taki stan rzeczy ponosi też system, który ograniczał osadzonym kontakt z bliskimi przez cały czas pobytu w zakładzie karnym, a najbardziej na początku pobytu. Następnie po skazaniu wywozili człowieka najdalej, jak tylko mogli od domu, co też stanowczo ograniczało kontakt z bliskimi.

– Czuł się pan opuszczony przez bliskich?

– Zostałem opuszczony przez wszystkich, przez cały wachlarz ludzi, którzy mnie wcześniej otaczali. Rodzina była, ale przecież ja musiałem odpowiadać sam za siebie. Oni rozkładali ręce, bo co oni mogli? Skoro system tak działa, że wychowawca nie zauważa, że ja się nie nadaję do takiego więzienia i tym bardziej na taki pawilon. Sąd nie rozpoznaje, że ja powinienem dostać wyrok w zawieszeniu. Prokurator zgadza się w całości z ustaleniami policji. Potraktowano mnie jak stuprocentowego bandytę, a nie jak człowieka, który po raz pierwszy ma styczność z prawem i jakąkolwiek odpowiedzialnością karną. Po tym wszystkim zdałem sobie sprawę, że muszę sobie radzić sam, bo nikt o mnie nie zadba i zginę w tym więzieniu. Co rodzina może? Przyjechać na widzenie i to wszystko. Na nic nie mieli i nie mogli mieć wpływu. Nie mam o to do nich żalu ani pretensji. Taki był system i otaczająca wszystkich rzeczywistość.

– Twierdzi pan, że to komuna zrobiła z pana przestępcę. I wtedy też powiedział pan sobie: „Chcecie mieć przestępcę, to będziecie go mieli”. Czyli potem wybrał pan tę drogę całkowicie świadomie?