Widma - Eliza Orzeszkowa - ebook

Widma ebook

Eliza Orzeszkowa

3,5

Opis

Widma” to powieść autorstwa Elizy Orzeszkowej, jednej z najważniejszych pisarek polskich, epoki pozytywizmu.

Powieść koncentruje się na losach zbankrutowanego ziemianina, który najmuje się jako odźwierny w luksusowym hotelu.

Widma” Orzeszkowa redagowała trzykrotnie, skracając i zmieniając formę powieści. Opowieść o podróży w górę i w dół drabiny społecznej, osadzona w rzeczywistości niewielkiego miasteczka, jest jednym z programowych utworów epoki pozytywizmu promującym pracę u podstaw i edukację narodową.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 136

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-66362-08-6
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

WIDMA

Nigdy jeszcze żadne drzwi pod słońcem pochlubić się nie mogły tak pięknym odźwiernym, jakim był ten, który od roku 1868 ery naszej, przez lat dziesięć przeszło, przyozdabiał wnijście do najwspanialszego hotelu miasta Onwilu — hotelu, noszącego huczną nazwę Wszech-Krajów. Hotel to wspaniały, wnijście nie byle jakie i nazwa szumna. Jednakże wielu z pomiędzy przybywających do hotelu podróżnych, zamiast przypatrywać się krytemu blachą, a wysłanemu asfaltem podjazdowi, marmurowym schodom i zdobiącym je kobiercom i posągom, zatrzymywało wzrok na postaci i twarzy odźwiernego — wzrok, w którym przez chwilę objawiało się zdziwienie pewne, lub nawet zmieszanie. Rządca hotelu, pan Leonid Igorowicz (czytaj Lejba syn Icka) Rozenblatt, wytworny młodzieniec, z rzęsiście ufryzowanym czarnym włosem, z turkusowym pierścieniem na palcu i wiecznie towarzyszącym mu zapachem różanego listka, często bardzo z chlubą i rozkoszą słyszał zwrócone ku sobie wyrazy gości:

— Ależ szwajcara macie... no! skądeście go sobie zapisali? Płacicie mu chyba sumy bajońskie...

Niekiedy goście dodawali:

— Nie dziw zresztą, że możecie sobie książąt udzielnych na Szwajcarów najmować... tęgo ludzi obdzieracie...

Ostatnie przemówienia te, mniejszą, niż pierwsze, rozkoszą napawały pana Leonida Igorowicza. Ażeby więc ujmę tę wynagrodzić sobie, a przytem okazać gościom, jak dalece wyższym się czuje nad wychwalanego przez nich szwajcara, z całej siły szczupłej piersi swej i z wyniosłością największą, na jaką tylko zdobyć się mogła drobna istotka jego, wołać zaczynał:

— Andrzeju, Władysławo... aj! jakie to imię! Otocki! Nu! Otocki czy ty ogłuchał? Otocki?

Wołania te przecież pozostawały wołaniami na puszczy dopóty, aż pan Leonid lgorowicz, zmuszony istotną pilnością sprawy, albo żądzą pokazania obecnym, że bądź co bądź, szwajcar słuchać go musi, zdecydował się wprowadzić w mowę swą małą poprawkę i wołać zaczynał:

— Panie Otocki!

Wtedy przywoływany wychodził z oszklonego pokoiku, zwanego "lożą szwajcara", albo wracał z pod krytego podjazdu, gdzie z powozów wyjmował pakunki gości, albo jeszcze zbiegał z marmurowych schodów i, stając przed rządcą, wymawiał:

— Słucham pana!

Obecnym wydawało się wtedy, że to żart, i że wnet, pan Leonid lgorowicz ukłoni się nizko przed Otockim, mówiąc:

— Co Wielmożny Pan rozkaże? Może kupca na pszenicę nastręczyć?

Pochodziło to ztąd, że Otocki wyglądał tak, jakby przez całe życie swe siał, zbierał i sprzedawał pszenicę. Szlachcic z dziadów pradziadów, szlachcic rolnik z rycerską krwią w żyłach, patrzał mu z czoła i oczu, z postawy i ruchów ciała. Czoło to, wysokie, na pierwszy zaraz rzut oka przypominające podgolone czupryny, przerzynały dwie poprzeczne zmarszczki, blizny niby, nie z orężnego przecież boju wyniesione. Z dumnym smutkiem czoła tego zgadzał się dobrze wyraz jego oczu, smutnych także, lecz śmiałych, a niekiedy, jak stał na słońcu, błyszczących. Usta za to miał on łagodne, a niewieście ich uśmiechy napół kryły się pod ogromnym białym wąsem, który mu aż na pierś prawie opadał. Włosy jego daleko mniej były siwe, niż wąsy; przez cerę twarzy przeglądało życie, skąpane naprzód w swobodnych powiewach szerokich pól, a potem w długich, wielkich cierpieniach.

Rosła i silna postać człowieka tego okrytą była obcisłym, do ziemi prawie długim, surdutem z granatowego sukna. Szeroka pierś jego błyszczała galonami i posrebrzanemi guzikami hotelowej liberyi. Boże, wszystko widzący! Ty jeden tylko wiedzieć możesz, co się z nim działo w chwili, gdy po raz pierwszy przywdziać miał granatowy surdut ów, z posrebrzanemi taśmami i guzikami! O miejsce odźwiernego w hotelu Wszech-Krajów starał się był usilnie i gorliwie, a dla otrzymania go przez dziesięć dni z rzędu po dwie lub trzy godziny przesiadywał w przedpokoju hrabiego X., który skutecznie zaprotegować go mógł, lecz którego przedpokojowa służba nie oznaczała się zbytnią uprzejmością dla tych, względem których pan jej miał wielostronne obowiązki. Przed tymi za to, względem których pan jej żadnych wcale nie miał obowiązków, służba ta czołem niemal o ziemię biła; ci też do salonów pana hrabiego wchodzili i wychodzili dumni, wielcy, silni; a Otocki, w kącie przedpokoju, na stołku lokajskim siedział, bladł bardzo niekiedy, jak stalą wyostrzoną błyskał szarą źrenicą — i czekał. Doczekał się nakoniec. Pan hrabia przypomniał sobie, że przecież coś tam... dla tego tam... uczynić trzeba; udzielił mu audyencyi i na karcie wizytowej skreśliwszy słów kilka, posłał ją właścicielowi hotelu Wszech-Krajów, który nie był wprawdzie ani hrabią, ani księciem, ale nie był też żadnym tym tam... bo miał miliony, a ochrzcił się święconą wodą (spytajcie go sami: w jakim kościele?) wtedy właśnie, kiedy Otockiego los bierzmował wielkim policzkiem.

Właściciel hotelu Wszech-Krajów rozkazał mu stanąć przed oblicznością swoją, a gdy już stanął, rzekł:

— Pan żądasz zgodzić się u mnie za szwajcara... no ja nie bardzo z tego kontent, bo w mojej służbie same porządne ludzie powinni być, a pan zrobiłeś głupstwo, wielkie głupstwo...

— Za pozwoleniem pana! — drżącym głosem zaczął Otocki, ale właściciel hotelu wyprostował się i z dłonią, na marmurowym stoliku złożoną, mowę mu przerwał:

— Kiedy ja gadam, to żadnego "za pozwoleniem" niema... Kiedy ja gadam, to wszyscy powinni milczeć! sza! i obydwoma uszami słuchać. Pan zrobiłeś głupstwo, pan byłeś waryat, od pana trzeba uciekać, jak od szalonego. No! ale ja jestem dobry człowiek; ja kiedyś byłem w Otoku i dawniejszy dwór pański widziałem: mnie pana trochę szkoda, że pan teraz bez chleba jesteś! I z hrabią Henryczkiem ja w wielkiej przyjaźni żyję, a on mnie za panem prosi. To już ja pana za szwajcara wezmę i tylko bardzo proszę, żebyś pan o wszystkich głupstwach zapomniał, a o tem tylko pamiętał, że moim służącym jesteś... i wszystko tak robić powinieneś, żeby mnie z tego największa korzyść była..

Otocki ukłonił się. O! cóż to był za ukłon! Kiedy oddawał go, patrzącemu z boku mogłoby się zdawać, że wszystkie kości jego, wszystkie, aż do najdrobniejszej, buntują się przeciw zadawanemu im gwałtowi i krzyczą z bólu. Ale właściciel hotelu Wszech-Krajów w najmniejszym stopniu nie znał się na niemych krzykach udręczonych kości ludzkich i gdy Otocki znajdował się już u progu wspaniałego salonu przywołał go jeszcze przed obliczność swoję.

— Pan Leonid Igorowicz Rozenblatt rozmówi się z panem detalicznie, co do pana obowiązków, a pan będziesz jego słuchał; bo choć on jeszcze bardzo młody, ale on mój kuzyn i ja każę, żeby wszyscy moi słudzy szanowali go tak, jak gdyby on był ja...

Pod przewodnictwem pana Leonida Igorowicza odbywszy parogodzinną podróż po wspaniałym hotelu, Otocki stanął nakoniec u drzwi izdebki, która mieszkaniem jego stać się miała. Ręką, na której podówczas nie świecił jeszcze pierścień z turkusem, wskazując mu izdebkę, pan Leonid Igorowicz rzekł:

— Tam jest ubranie wasze... ja to ubranie kazałem tam położyć... niech pan ubierze się i będzie gotów przyjąć gości, co za parę godzin z pociągu przyjadą. Pan już wiesz wszystko co i jak robić... ja pana już uczyłem... Niech pan tylko dobrze sobie zapamięta: u nas edukacyą powinna pokazywać się we wszystkiem... My tu wszyscy edukowani i dlatego hotel tak idzie, że mój stryj jeszcze jedno skrzydło dobudować chce... A co dla niego znaczy! on taki bogaty dlatego, że edukowany. W teraźniejszym świecie... Jak panu imię?

— Andrzej.

— A imię waszego ojca?

— Władysław.

— W teraźniejszym świecie, Andrzeju Władysławo... aj! to trudne imię!...

— Niech mi pan lepiej mówi: Otocki!

— Dobrze. Mnie to tam wszystko jedno... W teraźniejszym świecie, mój panie Otocki, wszystko stoi na edukacyi: bez edukacyi człowiek głupi i nie wie, w którą stronę się obrócić. Ja bardzo szczęśliwy jestem, że mam edukacyę i bardzo żałuję tych, co jej nie mają... No, mnie wołają na górę do stryja! już ja muszę iść, a wy Andrzeju Władysł... aj! jakie to imię!... ubierajcie się w naszą liberyę, tylko geszwind! żeby jak goście przyjadą, być.. . fertig!...

Co pan Leonid Igorowicz rozumiał pod wyrazem edukacya, o tem Otocki dowiedzieć się miał poźniej, teraz zaś, szczęśliwy, że choćby na krótką chwilę samotnym pozostał, obejrzał się po swym kącie.

Kąt ów posiadał po pięć kroków rozległości wzdłuż i wszerz, jedną ścianę szklaną, trzy drewniane i jedno okno, wychodzące na kryty podjazd. Było to raczej złudzenie okna, gdyż przez dach podjazdu i podtrzymujące go kolumny światło się do niego dostać nie mogło. Że się zaś za szklaną ścianą rozpościerała sień, obszerna i ozdobna, lecz źle oświecona, dla rozproszenia panującej w izdebce Szwajcara wiecznej szarej godziny, palił się w niej dniem i nocą rożek gazu, na czarnym drucie nad biurkiem u okna stojącem zawieszony. Poco w izdebce szwajcara znajdowało się to stare biurko, niezmiernie skromnemi przyrządami pisania zaopatrzone? wiedział o tem pan Leonid Igorowicz, który je tam umieścić kazał. Zresztą było tam stołków parę, u ściany szklanej stał piecyk żelazny, a w kątku najciemniejszym, na żelaznem także łóżku, leżał granatowy surdut z błyszczącemi guzami i takaż czapka, oszyta srebrnym galonem.

Otocki podniósł nieco surdut i nagle wypuścił go z rąk, bo dokoła niego powietrze napełniło się szumem, nie tym jednak, który składał się z turkotu i głosów miejskich, lecz toczącym się wysoko nad głowami ludzkiemi, szumem starych drzew, pośród którego, w oddali, w dalekiej dali, dawał się słyszeć czasem klekot bociana, a czasem śpiew skowronka.

Otocki nie zdziwił się bynajmniej tem złudzeniem zmysłów, doświadczał go bowiem w każdej trudnej do przeżycia chwili oddawna, od czasu, gdy opuścił rodzinny swój Otok, aby udać się w po dróż daleką i długą. Z dalekiej i długiej podróży, z której wrócił przed kilku miesiącami zaledwie, przywiózł on dwa nabytki: mleczną białość ogromnych swych wąsów i lekką niemoc w nodze, co, nie nadwyrężając energii jego ruchów, rzucała na, nie cień wykwintnej niedbałości, którą z zadowoleniem zauważył właściel hotelu Wszech Krajów, a pan Leonid Igorowicz naśladować postanowił...

Chwila była podobną do tej, która następuje po przejściu wielkiej burzy. Gromy uderzać przestały, chmury przerzedziły się i odsłoniły błękit i słońce; lecz w powjetrzu, którego zmącone warstwy nie ułożyły się jeszcze w ład należyty, rojami latają liście, od drzew swych oderwane, doskonale obrazy rozsypki, sieroctwa i obłędu. Kędy przedtem rosły wspaniałe drzewa, sterczą teraz nagie, zwęglone pnie; góry i wzgórza zamieniły się w głębokie rozdoły, a doliny wydęły się, urosły i szumiącą pianą oblewają upadłe wielkości. Biedne liście latają we wszystkie strony, szukają, nie znajdują, dziwią się, nierozumieją nic i spotykając się, szepcą, sobie, po cichu, że świat się kończy. Jest to jednak nieprawdą; świat wielce oddalonym jest końca swego, a tylko czas i wypadki zorały grunt jego i rzuciły w niego zasiew nieznanych przedtem zjawisk. Otocki był jednym z liści takich. Miał kiedyś wioskę cichą i piękną, z szumiącemi drzewy, klekocącym bocianem i skowronkami, zrywającemi się z nad zielonych runi, nie była już ona własnością jego. Posiadał znajomych, przyjaciół i krewnych... co się teraz z nimi działo? Bujali, jak on, w zmąconem powietrzu, pośród obcych i niepojętych im obrazów, albo przypadli do ziemi, do samej ziemi i przylgnęli do niej mocno, cicho, tak, jakby pragnęli, aby świat o nich zapomniał, aby tylko końca swego w pokoju i bezpieczeństwie doczekać mogli. Nadewszystko przecież, nadewszystko Otocki pamiętał o tem, że był kiedyś ojcem, miał jedynego syna, który w czasie nieobecności jego, z szybkością nadzwyczajną dokonał z kolei wielu rzeczy: dorósł, w charakterze najniższego kancelisty pracować zaczął w jakiemś rządowem biurze, ożenił się, wpadł w nędzę, dostał suchot i — umarł. Żona jego, a Otockiego synowa, poszła wkrótce w ślady męża. Jeden ze strumieni, przez burzę wywołanych, ten mianowicie, który płynął sieroctwem przedwczesnem i ubóstwem niespodziewanem, porwał na fale swe dwa te liście bezdomne i słabe i uniósł je w nieznane krainy.

Otocki, rozejrzawszy się dokoła i dowiedziawszy się o wszystkiem, pomyślał, że najrozsądniejszą rzeczą, jaką uczynić mógł, było dobrowolne udanie się w tęż drogę, w którą udał się jedyny syn jego, a z której nie wraca nikt. Wprawdzie trudno mu było zdobyć się na krok ten, gdyż posiadał on wiarę religijną, samobójstwa wzbraniającą. To jednak, czego pragnął, co uważał za wypadek najpomyślniejszy ze wszystkich, jakie go jeszcze na ziemi tej spotkać mogły, przyszło-by może samo przez się, wskutek nadzwyczajnego zniechęcenia do wszech rzeczy ziemskich, które go ogarnęło i odebrało mu tak siłę, jak ochotę, bronić się od głodu. Coprawda, nie miał on nawet przebłysku pojęcia o tem, w jaki sposób mógłby i potrafił pracować na kawałek chleba. Otwarcie zeznawał przed sobą, że oprócz siania, zbierania i sprzedawania żyta i pszenicy, to jest tego, co robił przez całe życie, nie umiał robić nic. Jednak ani mu przyszło na myśl zapytać siebie: co z tego będzie? Miał jeszcze o czem przeżyć tydzień, dwa, a potem... o! strumieniu, który na falach swych uniosłeś w krainy nieznane wszystkie bogactwa i ukochania człowieka tego, z czołem zoranem i wąsem, jak śnieg białym, przybywaj!...

Z czołem zoranem i białym wąsem, melancholijnie na pierś opadłym, z twarzą znieruchomiałą i dłońmi bezwładnie na kolana opuszczonemi, Otocki siedział w najętej izdebce, zimnej, mrocznej i nieustannie, z wyrazistością nigdy przedtem niebywałą, słyszał dokoła siebie szum starych lip, klonów i topoli. Lipy były rozłożyste i gwarzyły najgłośniej; klony zaś, osypane drobnem, żółtem kwieciem, kłaniały się z dala topolom tak połyskującym, jakby je kto był w roztopionem srebrze zanurzył. Jabłonie, grusze, śliwy, rosnące pośród ogrodowych kwadratów, prawiły o czemś ciszej i skromniej, a szepty ich, niesione wiatrem, łączyły się w powietrzu ze smutnym szmerem, stojącej po polach, samotnej i dzikiej braci. Wśród szumów tych, które gammą spadów i tonów przerozmaitych toczyły się w powietrzu, kędyś, nad strzechą jakąś zapewne, klekotać zaczął bocian i klekotał wciąż, coraz zawzięciej i doniosłej, a gdy milkł na chwilę, z za drzew i strzech, z nad runi zielonej, z błękitnego powietrza, dolatywało cichutkie, srebrne dzwonienie skowronka... Otocki wsłuchiwał się w otaczające go szumy i odgłosy, i myślał; — gdyby to umrzeć!...

W tem otworzyły się drzwi, o których zamykaniu ani pomyślał; do izdebki wszedł nieznany mu człowiek i, wymawiając znane niegdyś nazwisko, oddał mu list. Otocki list ten przeczytał i — odłożył! Jakby w czarodziejskich, siłodawczych wodach skąpany, począł on dnia tego ruszać się po świecie, starać się o pracę jakąś, jakąkolwiek, byleby mogła mu udzielić możności życia. Starał się, wypytywał, prosił, kark do ukłonów zginał, tłumił wybuchy głosu, powściągał błyski źrenic, wszystko znosił, na wszystko przystawał, byleby dopiąć celu. Dopiął go nakoniec, zdobył zajęcie i zarobek i, wypuściwszy z rąk surdut liberyjny, runął na stołek, kryjąc w dłoniach twarz, płonącą szkarłatnym rumieńcem.

Nie chcieć przyodziać się w liberyę hotelu Wszech-Krajów był to zapewne przesąd, przesąd marny i bezpodstawowy, sprzeczny zupełnie z powszechnie znanym axyomatem, że nie suknia zdobi człowieka, ale człowiek suknię. Suknia! cóż? prosta to kwestya barwy i kroju. Rządząc się prawami czystego rozumu, Otocki powinien był ze stoicką obojętnością włożyć na siebie odzież, która z wszelką inną odzieżą różniła się tylko krojem i barwą. Na nieszczęście, o doli, lub niedoli człowieka, nie sam tylko rozum stanowi, lecz wpływają też na nie uczucia, przywyknienia i nawet przesądy. Otocki przesądnym był, to pewna; nie unicestwiało to przecież faktu tego, że liberyi hotelu

Wszech-Krajów, ze wszystkich sił i wszystkiemi władzami istoty swej włożyć na siebie nie chciał, a niechcenie to sprawiało, że cierpiał bardzo. Cierpiał tak bardzo, że tuż, tuż zerwać się już miał ze stołka, udać się do pana Leonida Igorowicza i oświadczyć, że zrzeka się miejsca, o które starał się był jednak tak długo i tak gorliwie; gdy... drżąca dłoń jego, przesuwając się po piersi, wzdętej czemś nakształt łkania, dotknęła szeleszczącego przedmiotu jakiegoś, znajdującego się w kieszeni wytartego surduta. Szybko, gwałtownie niemal, wyjął on z kieszeni szeleszczący ten przedmiot. Był to list, ten sam, który oddano mu wtedy, gdy w zimnej i mrocznej izdebce siedząc, wsłuchiwał się w czarodziejski śpiew swej przeszłości i myślał o udaniu się w bezpowrotną drogę. I teraz także otworzył list ten i od początku do końca przeczytał, co następuje:

"Szanowny panie Andrzeju!

Nie jest zapewne panu niewiadomem, że syn jego, umierając, pozostawił dwuletnią córeczkę, którą w rok potem. Pan Bóg pozbawił też matki. Przez pamięć na dalekie pokrewieństwo, które łączy mię z kochanym panem Andrzejem i przez litość nad biedną sierotą, wzięłam dziecię do domu mego, gdzie też dotąd przebywa, hodując się wspólnie z dziećmi memi. Nie jestem jednak wcale bogatą, mam troje dzieci własnych, a ostatnie czasy zrujnowały mnie majątkowo i zarazem pozbawiły opieki męzkiej. Dowiedziawszy się więc o powrocie szanownego pana Andrzeja z podróży, postanowiłam zapytać: czy nie zechciałby pan wziąć wnuczki swej do siebie? ja bowiem z trudnością mogłabym ją nadal utrzymywać: co zaś do wychowania, to już zanic nie ręczę i nic nie przyrzekam. Jeżeli pan przychylisz się do prośby mojej, postaram się, aby ktoś, godny zaufania, odwiózł dziecko do Onwilu. Lusia ma teraz lat sześć i jest nadzwyczaj podobna do ojca swego, któregośmy wszyscy tu znali i żałowali bardzo. Biedak, porządnego wychowania w nieobecności pana nie otrzymawszy, pracował, jak mógł i umiał, ale, żony i dziecka przyzwoicie utrzymać nie mogąc, zapracował się i zagryzł w bardzo młodym wieku. Synowa pańska była dobrą i ładną kobietę, ale słabowitą też, delikatną i — do niczego. Lusia jest prawdziwie dzieckiem nieszczęścia i tylko w szanownym panu można pokładać nadzieję, że los jej uczynisz lepszym, niż był ten, który zgnębił biednych jej rodziców".

Nadzieję! w nim tylko mała wnuczka jego pokładać mogła nadzieję uniknięcia złej doli! w niej tylko spoczywała nadzieja jego — posiadania jeszcze w życiu tem jakiejś nadziei!

Zerwał się ze stołka i pochwycił w obie ręce surdut liberyjny. Ubierał się prędko, prędko zapinał u piersi srebrne guziki, prostował i wykładał u szyi kołnierz, oszyty galonem: a choć na czoło jego, bardzo blade, wystąpiło kilka kropel potu, choć czuł, że skóra jego przy zetknięciu się z granatowem suknem drga mu i boli od stóp do głowy; na ustach jego, pod wąsem białym, przewijał się uśmiech, a szare źrenice błyszczały jak stal.

W tej chwili zastukano do szklanych drzwi izdebki i głos kobiecy zawołał:

— Panie Andrzeju! panie Andrzeju! Lusię przywieźli! przyprowadziłam ją panu!

Wtedy rosły i barczysty człowiek ten, jak w futerale, zamknięty w obcisłym, do ziemi prawie długim, surducie, z młodzieńczą żywością rzucił się ku drzwiom i, porwawszy w ramiona szczupłe, ubogo ubrane, dziecię, wniósł je do izdebki. Tu, bladą twarz dziewczynki wysuwając pod światło gazowego różka, chciwy wzrok zatapiał w nią przez chwilę i śmiał się głośno, serdecznie, z całej piersi. Poczem zaczął całować dziewczynkę w usta, oczy, włosy i mówić przytem nie wiedzieć co, słowa iakieś bez sensu ni związku.

— Po Romku moim! — szeptał — po biednym moim!... biorę... biorę... zobaczysz, jakim będę dla dziecka twego! Żebym ją znał, tobym wiedział, czy to maleństwo podobne do matki!... Oczy Romka i moje, bo my z sobą byliśmy podobni!... Dziadunio! oho! dziadunio! dam ja tobie mała za to, że mię starym dziadem robisz!... Co? możeś się zlękła?... oj! ty robaczku! promyku łaski Bożej, spadły na ciemną drogę moją!

Tak, cisnąc małą do piersi, z wielkim wybuchem głosu zawołał:

— Jedyna moja!

Takiem było zainstalowanie się Otockiego w hotelu Wszech Krajów. Małą Lusię przecież gdzieindziej ulokował; niepodobna bowiem było, aby dziewczynka mieszkać mogła w hotelu, w oszklonej i wiecznie mrocznej izdebce dziadka Szwajcara.

Kobieta, która przyprowadziła Lusię do dziadka i w krótkiej rozmowie umówiła się z nim, że za oznaczoną małą opłatę utrzymywać ją i hodować w domu swoim będzie, była panią Anielą Marcellową Ryżyńską, żoną kancelisty, pracującego w jednem z biur rządowych, a za pracę swą otrzymującego w dwudziestym dniu każdego miesiąca rubli srebrem dwadzieścia.

Średniego wzrostu