Nad Niemnem - Eliza Orzeszkowa - darmowy ebook + audiobook + książka

Nad Niemnem ebook i audiobook

Eliza Orzeszkowa

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Monumentalna powieść Elizy Orzeszkowej “Nad Niemnem” jest dostępna w Legimi za darmo w formie ebooka, zarówno w formacie epub i jak i mobi.

 

Orzeszkowa akcję powieści umieściła na prowincji w kresowych dworkach i zaściankach. W tej przestrzeni rozgrywa się wielowątkowa fabuła. Czas wydarzeń przypada na lata 80 XIX wieku. Niemniej ważne są jednak wydarzenia z powstania styczniowego, które jest bardzo silnie obecne na kartach powieści.

 

Orzeszkowa wprowadza wielu bohaterów chcąc przedstawić dokłądną charakterystykę szlachty zamieszkującej nadniemeńskią Grodzieńszczyznę. Z jednej strony jest podzielona wewnętrznie rodzina Korczyńskich, z drugiej borykająca się z problemami, zubożała rodzina Bohatyrowiczów.

 

Osią fabularną “Nad Niemnem” jest zmaganie się z rzeczywistością po klęsce powstania styczniowego. Wielu bohaterów popadło w zgorzknienie spowodowane ciągłą, bezowocną walką. Benedykt Korczyński mimo wiedzy i chęci nie może sprostać wyzwaniom jakie czekają na niego w gospodarstwie. Jego żona nie może znieść życia na wsi, odsuwa się od męża i izoluje od realnego świata. Syn, Witold nie może wybaczyć ojcu konfliktu z Bohatyrowiczami.

 

Wątkiem spajającym fabułę jest miłość, która łączy Janka Bohatyrowicza z Justyną Orzelską, kuzynką Korczyńskich wychowywaną w ich dworku. Uczucie między nimi rodzi się powoli, jest świadome i oparte na głębokim zrozumieniu i szacunku. Ich miłość jest zapowiedziom nowego ładu o jaki walczyli powstańcy.

 

Ważnym elementem “Nad Niemnem” jest heroiczna walka o podtrzymanie tradycji, przekazanie jest następnym pokoleniom. Pani Andrzejowa pielęgnuje pamięć po zmarłym w powstaniu styczniowym mężu. Anzelm Bohatyrowicz przekazuje pamięć o powstaniu i patriotyczne wartości Jankowi. Powstanie w powieść to czas święty.

 

Nadrzędną rolę w powieści spełniają wartości, które Orzeszkowa chciała przekazać. Kult pracy, poszanowanie ojczystej ziemi, miłość ponad podziałami stanowymi. Dzięki temu powieść jest ponadczasowa, uczy nowoczesnego patriotyzmu opartego na miłości do ojczyzny i ciężkiej pracy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 870

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 23 godz. 9 min

Lektor: Lena Schimscheiner

Oceny
4,4 (60 ocen)
40
11
4
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kawkka

Nie oderwiesz się od lektury

Nikt nie lubi długich opisów, ale mnie Orzeszkowa przekonała
10
Janicka1971

Nie oderwiesz się od lektury

znakomita, czytam po raz kolejny
00

Popularność




Eliza Orzeszkowa

Nad Niemnem

Tom I

I

Dzień był let­ni i świą­tecz­ny. Wszyst­ko na świe­cie ja­śnia­ło, kwi­tło, pach­nia­ło, śpie­wa­ło. Cie­pło i ra­dość la­ły się z błę­kit­ne­go nie­ba i zło­te­go słoń­ca; ra­dość i upo­je­nie try­ska­ły znad pól po­ro­słych zie­lo­nym zbo­żem; ra­dość i zło­ta swo­bo­da śpie­wa­ły chó­rem pta­ków i owa­dów nad rów­ni­ną w go­rą­cym po­wie­trzu, nad nie­wiel­ki­mi wzgó­rza­mi, w okry­wa­ją­cych je bu­kie­tach igla­stych i li­ścia­stych drzew.

Z jed­nej stro­ny wid­no­krę­gu wzno­si­ły się nie­wiel­kie wzgó­rza z ciem­nie­ją­cy­mi na nich bor­ka­mi[1] i ga­ja­mi; z dru­giej wy­so­ki brzeg Nie­mna piasz­czy­stą ścia­ną wy­ra­sta­ją­cy z zie­lo­no­ści zie­mi, a ko­ro­ną ciem­ne­go bo­ru ode­rżnię­ty od błę­kit­ne­go nie­ba ogrom­nym pół­ko­lem obej­mo­wał rów­ni­nę roz­le­głą i gład­ką, z któ­rej gdzie­nie­gdzie tyl­ko wy­ra­sta­ły dzi­kie, pę­ka­te gru­sze, sta­re, krzy­we wierz­by i sa­mot­ne, słu­pia­ste to­po­le. Dnia te­go w słoń­cu ta piasz­czy­sta ścia­na mia­ła po­zór pół­ob­rę­czy zło­tej, prze­pa­sa­nej jak pur­pu­ro­wą wstę­gą tkwią­cą w niej war­stwą czer­wo­ne­go mar­glu[2]. Na świet­nym tym tle w zmie­sza­nych z da­la za­ry­sach roz­po­znać moż­na by­ło dwór ob­szer­ny i w nie­wiel­kiej od nie­go od­le­gło­ści na jed­nej z nim li­nii roz­cią­gnię­ty sze­reg kil­ku­dzie­się­ciu dwor­ków ma­łych. Był to wraz z brze­giem rze­ki zgi­na­ją­cy się nie­co w pół­ko­le sznur sie­dlisk ludz­kich, więk­szych i mniej­szych, wy­chy­la­ją­cych ciem­ne swe pro­fi­le z więk­szych i mniej­szych ogro­dów. Nad nie­któ­ry­mi da­cha­mi, w po­wie­trzu czy­stym i spo­koj­nym wzbi­ja­ły się pro­ste i tro­chę tyl­ko skłę­bio­ne ni­ci dy­mów; nie­któ­re okna świe­ci­ły od słoń­ca jak wiel­kie iskry; kil­ka strzech no­wych mie­sza­ło zło­ci­stość sło­my z błę­ki­tem nie­ba i zie­lo­no­ścią drzew.

Rów­ni­nę prze­rzy­na­ły dro­gi bia­łe i tro­chę zie­le­nie­ją­ce od z rzad­ka po­ra­sta­ją­cej je tra­wy; ku nim, ni­by stru­mie­nie ku rze­kom, przy­bie­ga­ły z pól mie­dze, ca­łe błę­kit­ne od bła­wat­ków, żół­te od ka­mio­ły, ró­żo­we od dzię­cie­li­ny[3] i smó­łek[4]. Z obu stron każ­dej dro­gi sze­ro­kim pa­sem bie­la­ły buj­ne ru­mian­ki i wyż­sze od nich kwia­ty mar­chew­ni­ka, sła­ły się w tra­wach fio­le­to­we ro­hu­le[5], żół­ty­mi gwiazd­ka­mi świe­ci­ły bro­daw­ni­ki[6] i ku­rze śle­po­ty, li­lio­we ska­bio­zy po­lne wy­le­wa­ły ze swych stu­list­nych ko­ron mio­do­we wo­nie, chwia­ły się ca­łe la­sy sła­bej i de­li­kat­nej mie­tli­cy[7], ko­sma­te kwia­ty bab­ki sta­ły na swych wy­so­kich ło­dy­gach, ru­mia­no­ścią i za­wa­diac­ką po­sta­wą stwier­dza­jąc nada­ną im na­zwę ko­za­ków. Za ty­mi pa­sa­mi ro­ślin­no­ści dzi­kiej ci­cho w ci­chej po­go­dzie sta­ło mo­rze ro­ślin upraw­nych. Ży­to i psze­ni­ca mia­ły kło­sy jesz­cze zie­lo­ne, lecz już osy­pa­ne drżą­cy­mi roż­ka­mi, któ­rych ob­fi­tość wró­ży­ła uro­dzaj; niż­sze znacz­nie od nich, ru­mia­nym kwia­tem gę­sto usia­ne sła­ły się na sze­ro­kich prze­strze­niach li­ścia­ste pu­chy ko­ni­czy­ny; pu­chem też, zda się, ale drob­niej­szym, de­li­kat­niej­szym, z zie­lo­no­ścią tak ła­god­ną, że oko pie­ści­ła, mło­dy len po­kry­wał gdzie­nie­gdzie kil­ka za­go­nów, a żół­ta ja­skra­wość kwit­ną­ce­go rze­pa­ku we­so­ły­mi rze­ka­mi prze­pły­wa­ła po ła­nach ni­skich jesz­cze owsów i jęcz­mion.

Wśród tej we­so­łej przy­ro­dy lu­dzie dziś tak­że by­li we­se­li; mnó­stwo ich cią­gnę­ło po dro­gach i mie­dzach. Gro­ma­da­mi na dro­gach, a sznu­ra­mi na mie­dzach szły wiej­skie ko­bie­ty, któ­rych gło­wy ubra­ne w czer­wo­ne i żół­te chu­s­ty two­rzy­ły nad zbo­ża­mi ko­ro­wo­dy ży­wych pi­wo­nii i sło­necz­ni­ków. Od tych gro­mad la­ły się i pły­nę­ły po ła­nach stru­mie­nie róż­nych gło­sów. By­ły to cza­sem roz­mo­wy gwar­ne i krzy­kli­we, cza­sem śmie­chy ba­so­we lub sre­brzy­ste, cza­sem pła­cze nie­mow­ląt u pier­si w chu­s­tach nie­sio­nych, cza­sem też pie­śni prze­cią­głe, gło­śne, któ­rych nu­tę po­ry­wa­ły i prze­dłu­ża­ły echa ze stron obu: w bor­kach i ga­jach ro­sną­cych na wzgó­rzach i w wiel­kim bo­rze, któ­ry ciem­nym pa­sem od­ci­nał po­zło­co­ną, prze­tka­ną szkar­ła­tem ścia­nę nad­nie­meń­ską od wy­sa­dza­nych srebr­ny­mi ob­ło­ka­mi błę­ki­tów nie­ba. W tym ru­chu ludz­kim od­by­wa­ją­cym się na uro­dzaj­nej rów­ni­nie czuć by­ło naj­pięk­niej­szy dla wiej­skiej lud­no­ści mo­ment świę­ta: we­so­ły i wol­ny w sło­necz­ny i wol­ny dzień bo­ży po­wrót z ko­ścio­ła.

W po­rze, kie­dy ten ruch znacz­nie już sta­wał się mniej­szy, na rów­ni­nie, z da­la od tu i ów­dzie jesz­cze cią­gną­cych gro­mad, uka­za­ły się dwie ko­bie­ty. Szły one z tej sa­mej stro­ny, z któ­rej wra­ca­li in­ni, ale zbo­czy­ły znać z pro­stej dro­gi i chwi­lę ja­kąś prze­by­ły w jed­nym z ro­sną­cych na wzgó­rzach bor­ków. By­ło to przy­czy­ną ich spóź­nie­nia się, tym wię­cej, że jed­na z nich nio­sła ogrom­ną więź le­śnych ro­ślin, któ­re tyl­ko co i dość dłu­go za­pew­ne zry­wa­ła. Dru­ga ko­bie­ta za­miast kwia­tów trzy­ma­ła w rę­ku nie­po­spo­li­tej wiel­ko­ści chust­kę, któ­ra za każ­dym jej sze­ro­kim i za­ma­szy­stym kro­kiem ko­ły­sząc się wraz z dłu­gim ra­mie­niem po­wie­wa­ła jak spo­rej wiel­ko­ści cho­rą­giew. Z da­la to tyl­ko wi­dać by­ło, że jed­na z tych ko­biet mia­ła w rę­ku pęk ro­ślin, a dru­ga szma­tę bia­łe­go płót­na; z bli­ska ude­rza­ły one nie­zu­peł­nie zwy­kłą po­wierz­chow­no­ścią.

Ko­bie­ta z chust­ką by­ła nie­zwy­kle wy­so­ka, a wy­so­kość tę zwięk­sza­ła jesz­cze chu­dość jej cia­ła, któ­re prze­cież po­sia­da­ło szkie­let tak roz­ro­sły i sil­ny, że po­mi­mo chu­do­ści ra­mio­na jej by­ły sze­ro­kie i wy­da­wa­ły­by się bar­dzo sil­ne, gdy­by nie ma­łe przy­gar­bie­nie ple­ców i kar­ku ob­ja­wia­ją­ce tro­chę znu­że­nia i sta­ro­ści, gdy­by tak­że nie ostre ko­ści ło­pa­tek pod­no­szą­ce w dwu miej­scach sta­ro­świec­ką man­ty­lę[8] z dłu­gi­mi, co chwi­lę po­wie­wa­ją­cy­mi koń­ca­mi. Oprócz tej man­ty­li za­opa­trzo­nej w płó­cien­ny koł­nierz mia­ła ona na so­bie czar­ną spód­ni­cę, tak krót­ką, że spod niej aż pra­wie do ko­stek wi­dać by­ło dwie du­że i pła­skie sto­py ubra­ne w gru­be poń­czo­chy i wiel­kie, kwie­ci­ste pan­to­fle. Ubiór ten uzu­peł­nio­ny był przez sta­ry ka­pe­lusz sło­mia­ny, któ­re­go sze­ro­kie brze­gi ocie­nia­ły twarz, na pierw­szy rzut oka sta­rą, brzyd­ką i przy­krą, ale po bliż­szym przyj­rze­niu się uwa­gę i cie­ka­wość bu­dzić mo­gą­cą. By­ła to ma­ła, chu­da, okrą­gła twarz ze skó­rą tak ciem­ną, że pra­wie brą­zo­wą, z czo­łem sfał­do­wa­nym w kil­ka gru­bych zmarsz­czek, z wpa­dły­mi i ko­ści­sty­mi po­licz­ka­mi, z wy­ra­zem go­ry­czy i zło­śli­wo­ści nada­wa­nym jej przez ostrość no­sa i za­ci­śnię­cie warg, a wzma­ga­nym przez szcze­gól­ną ogni­stość i prze­ni­kli­wość oczu. Te oczy zda­wa­ły się być je­dy­nym bo­gac­twem tej bied­nej, ze­sta­rza­łej, zło­śli­wej twa­rzy. Mo­że kie­dyś by­ły one je­dy­ną jej pięk­no­ścią, a te­raz, wiel­kie i czar­ne, spod czar­nych, sze­ro­kich brwi oświe­ca­ły ją jesz­cze przej­mu­ją­cym bla­skiem; mia­ły one spoj­rze­nie prze­ni­kli­we, ostre, urą­gli­we i pło­mien­ność nie­ustan­ną, jak­by wciąż z wnę­trza pod­sy­ca­ną, a dziw­ną przy tej sczer­nia­łej, w dło­ni cza­su czy lo­su zgnie­cio­nej twa­rzy. Szła sze­ro­kim, za­ma­szy­stym, do po­śpie­chu znać przy­zwy­cza­jo­nym kro­kiem, a dłu­gie jej ra­mio­na, u któ­rych wi­sia­ły ciem­ne, ko­ści­ste rę­ce, ko­ły­sa­ły się u jej bo­ków w tył i na­przód, bia­łą, roz­wi­nię­tą chust­ką jak cho­rą­gwią po­wie­wa­jąc.

Ko­bie­tę z kwia­ta­mi trud­no by­ło­by na­zwać od ra­zu pan­ną z wyż­sze­go to­wa­rzy­stwa al­bo też dziew­czy­ną z niż­szych warstw wiej­skiej lud­no­ści. Wy­glą­da­ła tro­chę na jed­no i na dru­gie. Wy­so­ka, choć znacz­nie od to­wa­rzysz­ki swo­jej niż­sza, ubra­na by­ła w czar­ną weł­nia­ną suk­nię, bar­dzo skrom­ną, któ­ra jed­nak wy­bor­nie uwy­dat­nia­jąc jej kształt­ną i sil­ną, w ra­mio­nach sze­ro­ką, a w pa­sie cien­ką ki­bić zdra­dza­ła zna­jo­mość żur­na­lu mód i rę­kę bie­głe­go kraw­ca. W wy­pro­sto­wa­niu jej ki­bi­ci i w de­li­kat­no­ści ce­ry czuć by­ło tak­że ma­nie­rę i cie­plar­nię. Ale w za­mian ru­chy jej i ge­sty sprze­cza­ły się z ca­ło­ścią jej oso­by tro­chą po­pę­dli­wo­ści i jak­by przy­bra­nej ru­basz­no­ści, nie mia­ła ona przy tym na so­bie ani ka­pe­lu­sza, ani rę­ka­wi­czek. Gło­wę owi­nię­tą czar­nym jak he­ban war­ko­czem i twarz śnia­dą, z pur­pu­ro­wy­mi usta­mi i wiel­ki­mi, sza­ry­mi ocza­mi śmia­ło wy­sta­wia­ła na upal­ne go­rą­co słoń­ca. Płó­cien­ny, ta­ni pa­ra­so­lik opie­ra­ła o ra­mię, a rę­ce jej dość du­że i opa­lo­ne zdra­dza­ły na­der rzad­kie uży­wa­nie rę­ka­wi­czek. Wszyst­ko to ude­rza­ło tym wię­cej, że spo­sób, w ja­ki trzy­ma­ła swą od­kry­tą gło­wę i ciem­ne brwi nad si­wy­mi ocza­mi ścią­ga­ła, nada­wał jej wy­raz śmia­ło­ści i du­my. W ogó­le ta pan­na czy ta dziew­czy­na na lat dwa­dzie­ścia pa­rę wy­glą­da­ją­ca wy­da­wa­ła się uoso­bie­niem pięk­no­ści ko­bie­cej zdro­wej i sil­nej, lecz dum­nej i chmur­nej. Po­go­dy, ja­ką na­da­je ludz­kim twa­rzom szczę­ście lub re­zy­gna­cja, w tej mło­dej i świe­żej, ale nie­spo­koj­nej i za­my­ślo­nej twa­rzy nie by­ło, jak­kol­wiek roz­ja­śnia­ło ją te­raz to zu­peł­nie fi­zycz­ne oży­wie­nie, któ­rym isto­tę ludz­ką, nie­zu­peł­nie jesz­cze przez ży­cie zni­we­czo­ną, na­peł­nia dłu­ga i swo­bod­na ką­piel w ki­pią­cym zdro­ju przy­ro­dy.

Pręd­ko idąc, aby sze­ro­kim kro­kom to­wa­rzysz­ki swej wy­rów­nać, z za­ję­ciem, pra­wie z mi­ło­ścią przy­glą­da­ła się ona uzbie­ra­nej przed chwi­lą wię­zi ro­ślin. By­ły tam buj­ne li­lio­we dzwon­ki le­śne, gwoź­dzi­ki, pach­ną­ce smół­ki[9], li­ście mło­dych pa­pro­ci, mło­dziut­ki­mi szysz­ka­mi okry­te ga­łąz­ki so­śni­ny. Wszyst­ko to rzu­ca­ło jej w twarz fa­lę dzi­kiej i prze­ni­kli­wej wo­ni, któ­rą też ona od chwi­li do chwi­li wcią­ga­ła peł­nym i dłu­gim od­de­chem swej sil­nej, sze­ro­kiej pier­si. Roz­kosz, któ­rą uczu­wa­ła wte­dy, i upał słoń­ca, w któ­rym nu­rza­ła swą od­kry­tą gło­wę, ru­mień­cem po­wle­kły śnia­de jej po­licz­ki; za­ra­zem su­ro­we jej i za­my­ślo­ne, choć peł­ne pur­pu­ro­wej krwi usta roz­chy­li­ły się w mło­dym i szcze­rym śmie­chu. Śmia­ła się ze słów to­wa­rzysz­ki swej, któ­ra idąc wciąż pręd­ko i wiel­ki­mi sto­pa­mi swy­mi z wy­so­ka i moc­no o zie­mię ude­rza­jąc, gru­bym, nie­co ochry­płym, przez brak od­de­chu czę­sto prze­ry­wa­nym gło­sem cią­gnę­ła w bor­ku jesz­cze roz­po­czę­te opo­wia­da­nie.

– Ot, tu, po­wia­dam ci, w tym sa­mym miej­scu, po­mię­dzy ty­mi wzgór­ka­mi, te głu­pie chło­py wzię­li mnie za cho­le­rę… Mo­że nie wie­rzysz? Sło­wo ho­no­ru, praw­dę mó­wię! Jesz­cześ wte­dy nie by­ła w Kor­czy­nie, jesz­cze ma­ła by­łaś, bo by­ło to wła­śnie wte­dy, kie­dy oj­czu­lek twój z tą Fran­cu­zi­cą ro­man­so­wał!…

Urwa­ła na­gle, sta­nę­ła, chrząk­nę­ła tak gło­śno, że aż roz­le­gło się po po­lu; chust­ką trzy­ma­ną w rę­ku jesz­cze gło­śniej nos utar­ła i gniew­nie do sie­bie za­mru­cza­ła:

– Wiecz­na głu­po­ta mo­ja!

Mło­da pan­na, któ­rej na chwi­lę twarz znie­ru­cho­mia­ła, uśmiech­nę­ła się zno­wu.

– Co tam! Niech cio­cia na to nie zwa­ża! Jaż wiem do­brze o wszyst­kim i z prze­szło­ścią oswo­iłam się zu­peł­nie… Prze­cież cio­cia nie przez zło­śli­wość pew­no… Co tam! Jak­że to by­ło z tą cho­le­rą?

Za­czę­ły iść da­lej, tak sa­mo pręd­ko jak wprzó­dy. Sta­ra mó­wi­ła zno­wu:

– Ot, jak by­ło. Z ko­ścio­ła wra­ca­łam, tak jak i te­raz, a śpie­szy­łam bar­dzo, bo Emil­ka by­ła cho­ra i go­ście mie­li na obiad przy­je­chać… Więc le­cia­łam co tchu, wprost przez po­le, któ­re wte­dy ugo­rem sta­ło, przez pu­ste za­go­ny… Co dam krok, to pół­to­ra za­go­na prze­sa­dzę… Wprost jak­bym nad zie­mią le­cia­ła… A mia­łam na so­bie zie­lo­ną suk­nię… jesz­cze wte­dy ko­lo­ro­we suk­nie no­si­łam… Ka­pe­lusz ta­ki, ot, słom­ko­wy zdję­łam i dla ochło­dy ma­cha­łam nim so­bie przed twa­rzą… Uf! nie mo­gę…

Zdy­sza­ła się, sta­nę­ła zno­wu i za­czę­ła kasz­leć. Ka­szel jej był gru­by, chry­pli­wy, gło­śny, jak­by do­by­wał się z głę­bi becz­ki. Ma­ło jed­nak zwra­ca­ła nań uwa­gi i za­raz idąc zno­wu opo­wia­da­ła da­lej:

– Cho­le­ra wte­dy gra­so­wa­ła po świe­cie; w na­szych stro­nach jej jesz­cze nie by­ło, ale lu­dzie lę­ka­li się, aby nie przy­szła… Otóż, kie­dy mnie chło­pi wra­ca­ją­cy z ko­ścio­ła zo­ba­czy­li tak le­cą­cą po­lem, jak na­ro­bią krzy­ku, pła­czu… Jed­ni za­czę­li ucie­kać i biec tak pręd­ko, jak­by ich dia­beł go­nił, dru­dzy po­pa­da­li po­śród dróg na ko­la­na i nuż że­gnać się, czo­ła­mi bić o zie­mię, pa­cie­rze gło­śno mó­wić… „Cho­le­ra! – krzy­czą – ot i już bie­ży, nam na zgu­bie­nie!” „Ale! – od­po­wia­da­ją dru­dzy – już to nie co in­ne­go! Cho­le­ra i ko­niec! Wiel­ka ta­ka, że gło­wą nie­ba do­sta­je, w zie­lo­nej suk­ni i zło­tą ło­pa­tą ma­cha!” Ta ło­pa­ta, uwa­żasz, to był mój ka­pe­lusz na słoń­cu błysz­czą­cy… praw­da, że go też do­brze spłasz­czy­łam, bo zdjąw­szy w ko­ście­le z po­wo­du go­rą­ca i nie ma­jąc gdzie po­dziać, po­ło­ży­łam go na ław­ce i przez ca­łe na­bo­żeń­stwo na nim sie­dzia­łam… Uf! nie mo­gę…

Zno­wu za­bra­kło jej od­de­chu, chrzą­ka­ła, nos ucie­ra­ła i chwi­lę szła mil­cząc.

– I cóż się sta­ło po­tem? – za­py­ta­ła mło­da pan­na.

– A cóż? Da­rem­nie eko­nom, któ­ry jak raz wte­dy wra­cał też z ko­ścio­ła, i Bo­ha­ty­ro­wi­cze, któ­rzy mnie kie­dyś zna­li, z bli­ska na­wet zna­li, per­swa­do­wa­li chło­pom, że to nie by­ła cho­le­ra, tyl­ko pan­na Mar­ta Kor­czyń­ska z Kor­czy­na, ku­zyn­ka pa­na Be­ne­dyk­ta Kor­czyń­skie­go… Nie uwie­rzy­li i do dzi­siej­sze­go dnia nie wie­rzą… „Ot – mó­wią – czy to ta­ka ko­bie­ta mo­że gdzie być na świe­cie? Gło­wą do nie­ba do­sta­wa­ła, nad zie­mią le­cia­ła, zie­lo­ną suk­nię mia­ła na so­bie i zło­tą ło­pa­tą ma­cha­ła, mo­ro­we po­wie­trze przed so­bą pę­dząc…” Wiecz­na głu­po­ta ludz­ka! Po­wia­dam ci, Ju­styn­ko, że ludz­ka głu­po­ta to wiel­ki i wiecz­ny ka­mień. Więk­szy on jesz­cze od ludz­kiej zło­ści. Już ja to wiem, bo był czas, że i sa­ma tak ude­rzy­łam się o swo­ją wła­sną głu­po­tę, że… Uf! nie mo­gę…

Sa­pa­ła, chrzą­ka­ła, kasz­la­ła zno­wu gło­śno jak z becz­ki. Ju­sty­na po­licz­ki i usta to­piąc w dzwon­kach[10], pa­pro­ciach i gwoź­dzi­kach za­uwa­ży­ła:

– Prze­cież cio­ci te nie­mą­dre ga­da­nia nic nie za­szko­dzi­ły…

Czar­ne oczy Mar­ty Kor­czyń­skiej spoj­rza­ły ostro, pra­wie zja­dli­wie.

– Tak my­ślisz? – sark­nę­ła – wiecz­nie to sa­mo. Nikt nie uwie­rzy w to, cze­go sam nie do­świad­czył. Nie za­szko­dzi­ły! Pew­no, nie zja­dły mnie one, ale… uką­si­ły. Czy ty my­ślisz, że to mi­ło być wzię­tą za cho­le­rę? Nie by­łam ja wte­dy tak sta­ra… dwa­na­ście lat te­mu mia­łam lat trzy­dzie­ści sześć…

– Więc te­raz czter­dzie­ści osiem? – z nie­ja­kim zdzi­wie­niem za­uwa­ży­ła Ju­sty­na.

– A ty mo­że my­śla­łaś, że sześć­dzie­siąt? – ostro za­śmia­ła się Mar­ta. – Za­pew­ne wy­glą­dam na ty­le, sa­ma to wiem, a i wte­dy już nie­wie­le le­piej jak te­raz wy­glą­da­łam. Mo­że nie wiesz dla­cze­go? Ha? Czy wiesz, dla­cze­go?

– Wiem – z po­wa­gą od­po­wie­dzia­ła pan­na.

– No, to do­brze, że wiesz, bo mo­że zro­bisz co ta­kie­go, abyś i sa­ma pręd­ko na cho­le­rę wy­glą­dać nie za­czę­ła…

Ju­sty­na ra­mio­na­mi wzru­szy­ła.

– A cóż ja ta­kie­go zro­bić i co prze­ciw te­mu po­ra­dzić mo­gę?

Za­my­śli­ły się obie i mi­mo wo­li zwol­ni­ły kro­ku, co naj­pierw spo­strze­gła star­sza.

– No, wle­czem się jak żół­wie. Prę­dzej, bo już tam Emil­ka wy­rze­ka pew­no, że nie wra­cam, i za­czy­na do­sta­wać mi­gre­ny al­bo glo­bu­sa…[11]

– A Te­re­nia – pod­chwy­ci­ła pan­na – bie­gnie po kro­ple z bo­bro­wej esen­cji al­bo po prosz­ki bro­mo­we, al­bo po an­ty­mi­gre­no­wy ołó­wek[12], al­bo po Ri­gol­lot[13].

Za­śmia­ła się, lecz wnet spo­waż­nia­ła zno­wu.

– Wu­jen­ka jest na­praw­dę bied­na z tym cią­głym cho­ro­wa­niem.

Mar­ta kiw­nę­ła gło­wą i mach­nę­ła rę­ką.

– A pew­no – rze­kła – bied­na ko­bie­ta! Ale bo, wi­dzisz, że­by tak pchły pie­ścić, jak ona swo­je cho­ro­by pie­ści, to by na wo­łów po­wy­ra­sta­ły, sło­wo ho­no­ru!

W tej chwi­li za roz­ma­wia­ją­cy­mi roz­legł się tur­kot po­wo­zu; dro­ga by­ła w tym miej­scu wą­ska, ze­szły więc na stro­nę. Szły sa­mym skra­jem po­la po­ro­słe­go gę­stą psze­ni­cą. Bia­ła i su­cha ku­rza­wa owia­ła je wiel­kim kłę­bem, o ty­le jed­nak prze­zro­czy­stym, że roz­po­znać w niej by­ło moż­na zgrab­ny fa­eton[14], cią­gnię­ty przez czte­ry pięk­ne, błysz­czą­cą uprzę­żą okry­te ko­nie i dwu sie­dzą­cych w fa­eto­nie męż­czyzn. Wi­dzia­ły też, że obaj męż­czyź­ni, spo­strze­gł­szy je, pod­nie­śli nad gło­wa­mi czap­ki, a je­den z nich na­wet prze­chy­la­jąc się nie­co ku nim za­wo­łał:

– Świę­te pan­ny: Mar­to i Ju­sty­no, mó­dl­cie się za na­mi!

Mar­ta z roz­ża­rzo­ny­mi ocza­mi i ma­cha­jąc ku po­wo­zo­wi swą bia­łą chu­s­tą od­krzyk­nę­ła:

– A mo­dli­łam się, mo­dli­łam się, aby Bóg pa­nu ro­zum przy­wró­cić ra­czył!

Wy­krzy­ko­wi te­mu od­po­wie­dział z od­da­la­ją­ce­go się szyb­ko po­wo­zu wy­buch śmie­chu, wi­docz­nie ba­so­wy i ochry­pły głos Mar­ty prze­drzeź­nia­ją­ce­go. Na twa­rzy Ju­sty­ny wy­bił się wy­raz sil­nie uczu­tej przy­kro­ści, pra­wie udrę­cze­nia.

– Bo­że! – szep­nę­ła – a ja mia­łam na­dzie­ję, że ten czło­wiek dziś już do nas nie przy­je­dzie, że go ten pan Ró­życ do sie­bie na obiad za­pro­si…

– Nie głu­pi on! – od­po­wie­dzia­ła Mar­ta. – Za­pew­ne Ró­życ za­pro­sił go do swe­go po­wo­zu; wo­lał więc swo­je szka­pi­ny do do­mu od­pra­wić, a sam i w cu­dzym fa­eto­nie po­pa­ra­do­wać i u nas cu­dzy obiad zjeść… dwie ra­zem ko­rzy­ści dla hul­ta­ja te­go…

Ju­sty­na by­ła wi­docz­nie za­nie­po­ko­jo­na. Już pach­ną­ca więź[15], któ­rą trzy­ma­ła w rę­ku, zaj­mo­wać ją prze­sta­ła.

– Cie­ka­wam – szep­nę­ła – ja­ką to ko­me­dię mieć dziś bę­dzie­my?

Mar­ta spoj­rza­ła na nią prze­ni­kli­wie i ci­szej tro­chę rze­kła:

– O pa­puń­cię swe­go lę­kasz się, ha? Ten bła­zen wiecz­ne fa­ce­cje[16] wy­pra­wia z tym sa­fan­du­łą…

Tu aż się za wklę­słe usta swo­je wiel­ką rę­ką chwy­ci­ła.

Po czo­le, ustach i na­wet ra­mio­nach Ju­sty­ny prze­bie­gło drgnie­nie na­gle jak­by uczu­te­go obrzy­dze­nia; wnet jed­nak od­po­wie­dzia­ła:

– Niech cio­cia śmia­ło wszyst­ko przede mną mó­wi. Ja daw­no już zro­zu­mia­łam po­ło­że­nie oj­ca i swo­je, daw­no, daw­no… ale oswo­ić się z nim nie mo­gę, i ni­g­dy, ni­g­dy z nim się nie po­go­dzę…

Mar­ta za­śmia­ła się.

– Ot. Lu­bię ta­kie ga­da­nie! Cie­ka­wam, co zro­bisz? Mu­sisz po­go­dzić się al­bo po­wie­sisz się chy­ba czy uto­pisz się… Każ­dy de­spe­ru­je z po­cząt­ku, a po­tem i go­dzi się z ta­kim lo­sem, ja­ki mu Bóg czy dia­beł na­sy­ła. Bo aby wszyst­kie lo­sy ludz­kie by­ły ro­bo­tą Pa­na Bo­ga, w to ani tro­chę nie wie­rzę. Spo­wia­da­łam się już z te­go i raz na­wet ab­so­lu­cji[17] od księ­dza nie do­sta­łam, jed­nak nie wie­rzę… Po­wia­dam ci, że każ­dy z po­cząt­ku de­spe­ru­je, a po­tem jak ba­ran na rzeź spo­koj­nie swo­ją dro­gą idzie… Uf! nie mo­gę!

Za­kasz­la­ła się tak, że aż jej oczy łza­mi za­szły. Krztu­sząc się jesz­cze, ty­mi za­łza­wio­ny­mi ocza­mi na to­wa­rzysz­kę po­pa­trza­ła.

– Ty bo, Ju­styn­ko, strasz­ną me­lan­cho­licz­ką je­steś! Cze­mu nie ro­bisz tak jak i in­ne pan­ny? Z ła­ski wu­ja i wu­jen­ki ko­rzy­staj, strój się, kie­dy cię stro­ić chcą, baw się, gdy tyl­ko zda­rzy się oka­zja, mizdrz się do ka­wa­le­rów, a mo­że któ­re­go zła­piesz i za mąż wyj­dziesz… ha? Sło­wo ho­no­ru! Cze­mu ty tak nie ro­bisz?

Ju­sty­na nie od­po­wia­da­ła. Szła pro­sto i rów­nym kro­kiem jak wprzó­dy, tyl­ko w roz­pa­lo­nych i za­my­ślo­nych jej oczach bły­snę­ły łzy.

– Phi! – za­śmia­ła się Mar­ta – me­lan­cho­licz­ką je­steś… i dum­na jak księż­nicz­ka. Od wu­jo­stwa nic przyj­mo­wać nie chcesz, ze swo­ich pro­cen­ci­ków ubie­rasz sie­bie i oj­ca, trze­wi­ki na­wet oszczę­dzasz, tak że cza­sem bo­so cho­dzisz, ka­pe­lu­sza i rę­ka­wi­czek nie no­sisz…

– O, niech cio­cia tak nie my­śli! – po­ryw­czo pra­wie za­wo­ła­ła Ju­sty­na. – Ja ani kła­mać, ani uda­wać nie chcę! Praw­da, że za­wsze ła­mię so­bie gło­wę, aby mnie i oj­cu tych kil­ku wła­snych na­szych gro­szy na odzie­nie przy­naj­mniej wy­star­czy­ło… Ale bo­so cza­sem cho­dzę i ka­pe­lu­szów ani żad­nych dro­gich rze­czy nie no­szę nie tyl­ko dla­te­go… nie tyl­ko dla­te­go…

– To i dla­cze­góż? No, dla­cze­góż? – bły­ska­jąc ocza­mi do­py­ty­wa­ła się sta­ra pan­na.

– Dla­te­go – z na­głym i sil­nym ru­mień­cem od­par­ła Ju­sty­na – że daw­no już ode­chcia­ło mi się ich stro­jów i za­baw, ich po­ezji i ich mi­ło­ści… Ży­ję tak, jak oni wszy­scy, bo skąd­że so­bie we­zmę in­ne­go ży­cia, ale je­że­li mo­gę zro­bić co ina­czej niż oni, po swo­je­mu ro­bię i ni­ko­go to ob­cho­dzić nie po­win­no.

Mar­ta przy­pa­try­wa­ła się jej prze­ni­kli­wie i z uwa­gą.

– A wszyst­ko to – rze­kła – po­szło od tej hi­sto­rii two­jej z Zyg­mu­siem Kor­czyń­skim… praw­da? Cha! cha! My­śla­łaś wte­dy pew­no, że cię otwar­ty­mi ra­mio­na­mi spo­tka­ją i do fa­mi­lii swo­jej wpro­wa­dzą… bo i tak prze­cie krew­ną im przy­cho­dzisz… A oni tym­cza­sem… gdzie! Ani po­my­śleć o tym nie da­li ma­zga­jo­wi te­mu… Cha! cha! wiem ja to wszyst­ko, wiem! Wiecz­na głu­po­ta ludz­ka!

Ju­sty­na ze wzro­kiem w zie­mię wbi­tym mil­cza­ła.

– No, a my­śli­szże ty jesz­cze cza­sem o tym ma­zga­ju? Ser­ce… bo­li jesz­cze cza­sem?

– Nie.

Z krót­kiej tej od­po­wie­dzi po­znać moż­na by­ło, że pan­na Ju­sty­na mó­wić nie chce o przed­mio­cie przez star­szą jej to­wa­rzysz­kę za­cze­pio­nym. Tyl­ko już wszel­ki cień uprzed­nie­go oży­wie­nia znik­nął z jej twa­rzy. Zmy­sły jej prze­sta­ły pić z kie­li­cha roz­kwi­tłej przy­ro­dy roz­kosz­ny na­pój za­po­mnie­nia. Gry­zą­ca tro­ska przej­rza­ła się w zwier­cia­dle jej sza­rych, prze­zro­czy­stych źre­nic; ja­kieś wspo­mnie­nia czy wstrę­ty opu­ści­ły w dół koń­ce pą­so­wych warg, na­da­jąc im wy­raz znu­dze­nia i go­ry­czy. Wtem na dro­dze za dwo­ma idą­cy­mi ko­bie­ta­mi za­tur­ko­ta­ły zno­wu ko­ła, tyl­ko nie­co ina­czej niż wprzó­dy. Nie był to głu­chy i do ci­che­go grzmo­tu po­dob­ny tur­kot fa­eto­nu, ale kle­ko­tli­we tro­chę i z lek­kim skrzy­pie­niem po­łą­czo­ne to­cze­nie się kół pro­ste­go wo­zu. Ku­rza­wa też pod­nio­sła się znacz­nie mniej­sza, opa­dła pręd­ko i dwie ko­bie­ty, obej­rzaw­szy się uj­rza­ły za so­bą dłu­gi wóz na­peł­nio­ny sło­mą, któ­rą z obu bo­ków przy­trzy­my­wa­ły drew­nia­ne dra­bi­ny, a okry­wał wzdłuż wo­zu ro­ze­sła­ny, pa­sia­sty i bar­wi­sty, na do­mo­wych, wiej­skich kro­snach utka­ny ki­li­mek[18]. Wóz ten cią­gnę­ła pa­ra ko­ni­ków ma­łych, tłu­stych, z któ­rych je­den był kasz­ta­no­wa­ty[19] z ko­no­pia­stą grzy­wą, a dru­gi gnia­dy[20] z bia­ły­mi no­ga­mi i bia­łą łat­ką na czo­le. Opla­ta­ła je z rzad­ka uprząż z pro­stych, gru­bych po­wro­zów. Gdy­by na­wet ko­ła te­go wiej­skie­go ekwi­pa­żu nie tur­ko­ta­ły wca­le, a cią­gną­ce go drob­nym truch­tem ko­ni­ki stą­pa­ły bez naj­lżej­sze­go sze­le­stu, zbli­że­nie się je­go da­ło­by znać o so­bie przez uno­szą­cy się zeń wiel­ki gwar gło­sów. Na­peł­nia­ło go to­wa­rzy­stwo licz­ne. Na sło­mie okry­tej pa­sia­stym ki­lim­kiem, po­mię­dzy okrą­gły­mi po­rę­cza­mi dra­bin, sie­dzia­ło kil­ka ko­biet, z któ­rych jed­na tyl­ko by­ła nie­mło­da, w ciem­nej chu­st­ce na ple­cach i wiel­kim czep­cu na gło­wie, in­ne zaś, ni­by klomb ogro­do­wy, kwi­tły ru­mień­ca­mi twa­rzy i ja­skra­wy­mi bar­wa­mi ubrań. By­ło im tak cia­sno, że sie­dzia­ły w róż­nych po­sta­wach i kie­run­kach, twa­rza­mi, bo­ka­mi i ple­ca­mi ku so­bie zwró­co­ne, ści­śnię­te jak kwia­ty w bu­kie­cie. Jed­nym z nich w tym ści­sku chust­ki z głów po­spa­da­ły i two­rzy­ły na ple­cach ka­pi­szo­ny z mu­śli­nu al­bo per­ka­lu; in­nym ko­sy[21] na­wet czar­ne al­bo zło­ci­ste roz­wi­nę­ły się na błę­kit­ne al­bo ró­żo­we sta­ni­ki, a u wszyst­kich nad usza­mi i przy skro­niach zwie­sza­ły się al­bo ster­cza­ły we­tknię­te we wło­sy pą­so­we, li­lio­we i żół­te kwia­ty. Wóz trząsł ni­mi i sil­ne ich ki­bi­cie chwiał wciąż w kie­run­ki róż­ne, chwy­ta­ły też dra­bi­ny ciem­ny­mi rę­ka­mi al­bo cze­pia­ły się wza­jem swych ra­mion i su­kien śmie­jąc się i ga­da­jąc gło­śno i wszyst­kie ra­zem. W tym gwar­nym ogród­ku by­ło tak cia­sno, że woź­ni­cy za­bra­kło miej­sca do sie­dze­nia: kie­ro­wał on koń­mi sto­jąc u sa­me­go brze­gu wo­zu, a moż­na by przy­pu­ścić, że po­sta­wę tę przy­brał nie z ko­niecz­no­ści, ale przez za­lot­ność, dla­te­go aby w naj­ko­rzyst­niej­szym świe­tle wy­dać się współ­to­wa­rzysz­kom po­dró­ży. Był to męż­czy­zna trzy­dzie­sto­let­ni, wy­so­ki i tak zgrab­ny, jak­by go mat­ka na­tu­ra z lu­bo­ścią i wiel­kim sta­ra­niem na ło­nie swym wy­ho­do­wa­ła. Tym­cza­sem nie co in­ne­go, tyl­ko cięż­ka pra­ca oko­ło zdo­by­wa­nia jej da­rów, go­rą­ce jej ża­ry let­nie i dzi­kie po­lne po­wie­wy nada­ły te­mu cia­łu ta­ką har­mo­nię i si­łę, że trzę­są­cy się i pod­ska­ku­ją­cy wóz nie mógł zmą­cić ani na chwi­lę je­go pro­stych i wy­nio­słych li­nii. Od ogo­rza­łej ce­ry je­go twa­rzy sil­nie od­bi­ja­ły zło­ci­ste, buj­ne wą­sy i ja­sno­zło­te wło­sy, opa­da­ją­ce spod czap­ki na koł­nierz sza­rej, krót­kiej kur­ty, ku ozdo­bie za­pew­ne zie­lo­ną ta­śmą oszy­tej. Nie­dba­le w ogo­rza­łych rę­kach trzy­ma­jąc lej­ce i nie od­wra­ca­jąc twa­rzy ku wie­zio­nym przez się ko­bie­tom, od­po­wia­dał we­so­ło na za­py­ta­nia ich i przy­cin­ki, cza­sem mę­ski śmiech swój łą­czył z chó­rem cien­kich, pi­skli­wych śmie­chów dziew­cząt.

Mar­ta i Ju­sty­na za­trzy­ma­ły się u brze­gu dro­gi, w cie­niu wierz­by, któ­rej kwiat po­dob­ny do zie­lo­na­wych ro­bacz­ków osy­py­wał im suk­nie i gło­wy. Mar­ta w kie­run­ku ja­dą­cych mach­nę­ła swą bia­łą chust­ką i nie­zwy­kle u niej przy­ja­znym gło­sem krzyk­nę­ła:

– Do­bry wie­czór, pa­nie Bo­ha­ty­ro­wicz! Do­bry wie­czór!

Woź­ni­ca szyb­ko zdjął czap­kę, od­kry­wa­jąc czo­ło mniej opa­lo­ne od resz­ty twa­rzy, gład­kie i po­god­ne.

– Do­bry wie­czór! – od­po­wie­dział.

– Do­bry wie­czór! – chó­rem krzyk­nę­ły dziew­czę­ta.

– A skąd­żeś to pan wziął ty­le dziew­cząt? – za­wo­ła­ła zno­wu sta­ra pan­na.

– Po dro­dze jak po­ziom­ki uzbie­ra­łem – nie za­trzy­mu­jąc ko­ni, ale tyl­ko zwal­nia­jąc nie­co ich bie­gu od­po­wie­dział za­gad­nię­ty.

Jed­na z dziew­czyn, naj­śmiel­sza znać, prze­chy­la­jąc się przez dra­bi­nę wo­zu i bia­ły­mi zę­ba­mi bły­ska­jąc, gło­śno pra­wić za­czę­ła:

– Pie­cho­tą, pro­szę pa­ni, szły­śmy… a on nas na­pę­dził, to­śmy mu ka­za­ły, aby nas za­brał…

– Oho! Ka­za­ły! – za­żar­to­wa­ła Mar­ta.

– A jak­że! – po­twier­dzi­ła dziew­czy­na z wo­zu – czy ja nie mam pra­wa je­mu na­ka­zy­wać? Jaż je­go strzecz­na[22] sio­stra! Dla sio­stry sza­cu­nek mieć po­wi­nien! Bar­dzo słusz­nie!

W tej chwi­li wóz zrów­nał się ze sto­ją­cy­mi pod wierz­bą ko­bie­ta­mi, woź­ni­ca po raz dru­gi zdjął czap­kę i spoj­rze­nie je­go z wy­so­ka spły­nę­ło na Ju­sty­nę. W tym szyb­kim spoj­rze­niu do­strzec moż­na by­ło, że oczy woź­ni­cy błę­kit­ne by­ły jak tur­ku­sy i że w tej chwi­li prze­le­cia­ła w nich bły­ska­wi­ca. Ale wnet wło­żył na gło­wę czap­kę, twarz zno­wu ku dro­dze zwró­cił i po­ru­szyw­szy lej­ca­mi za­wo­łał na ko­nie, aby szły prę­dzej.

Wóz za­czął to­czyć się prę­dzej. Ju­sty­na z za­cie­ka­wie­niem i fi­glar­no­ścią w oczach, z roz­chy­lo­ny­mi w uśmie­chu usta­mi pod­sko­czy­ła i ge­stem we­so­łym, któ­ry by na­wet wy­kwint­ne­mu oku mógł wy­dać się ru­basz­nym, rzu­ci­ła na ja­dą­ce ko­bie­ty swo­ją więź ga­łę­zi i kwia­tów. Na wo­zie wy­buch­nę­ły śmie­chy, dziew­czę­ta chwy­ta­ły roz­sy­pa­ne kwia­ty, nie­któ­re z nich wo­ła­ły:

– Dzię­ku­je­my! Dzię­ku­je­my pa­nien­ce!

Ale woź­ni­ca nie obej­rzał się i nie za­py­tał o przy­czy­nę po­wsta­łe­go na wo­zie gwa­ru. Za­my­ślił się o czymś tak bar­dzo, że aż gło­wę, któ­rą przed­tem wy­so­ko trzy­mał, tro­chę po­chy­lił.

Dwie ko­bie­ty iść zno­wu za­czę­ły. Mar­ta mó­wi­ła:

– Ten Ja­nek Bo­ha­ty­ro­wicz na pięk­ne­go i dziel­ne­go chło­pa­ka wy­rósł… Zna­łam go dziec­kiem… Zna­łam ich kie­dyś wszyst­kich… kie­dyś… do­brze i z bli­ska…

Za­my­śli­ła się, mó­wi­ła ci­szej tro­chę niż zwy­kle.

– Był, uwa­żasz, ta­ki czas krót­ki, że ci Bo­ha­ty­ro­wi­cze u nas we dwo­rze by­wa­li i do sto­łu z na­mi sia­da­li… mia­no­wi­cie, oj­ciec te­go Jan­ka, Je­rzy, i stryj je­go, ten An­zelm Bo­ha­ty­ro­wicz, co to te­raz po­dob­no scho­ro­wa­ny i me­lan­cho­li­kiem ja­kimś stał się… Jed­na­ko­woż ja­ki to był kie­dyś męż­czy­zna… przy­stoj­ny, od­waż­ny, pa­trio­ta… ro­man­so­wy… Do ta­kiej po­ufa­ło­ści wte­dy po­mię­dzy dwo­rem a tą szla­chec­ką oko­li­cą przy­szło, że sią­dę so­bie, by­wa­ło, do for­te­pia­nu i akor­dy bio­rę, a An­zelm za mną sta­nie i śpie­wa: „By­waj, dziew­czę, zdro­we, oj­czy­zna mię wo­ła!” A po­tem ja je­mu śpie­wam: „Szu­mia­ła dą­bro­wa, wo­ja­cy je­cha­li…” Bę­dzie te­mu już lat dwa­dzie­ścia dwa… trzy… Ja­ki to był gwar u nas, ja­kie ży­cie i mo­je, i wszyst­kich… A te­raz wszyst­ko ina­czej… ina­czej… – wiecz­ny smu­tek…

Mó­wi­ła to co­raz po­wol­niej, gło­wą ki­wa­ła, a ogni­ste jej oczy nie­ru­cho­mo tkwi­ły w da­le­kim punk­cie prze­strze­ni. Wtem znad wo­zu, któ­ry od­da­lił się o kil­ka­dzie­siąt kro­ków, z to­wa­rzy­sze­niem kle­ko­tli­we­go tur­ko­tu kół wzniósł się czy­sty i sil­ny głos mę­ski z ca­łej sze­ro­kiej pier­si śpie­wa­ją­cy stro­fę sta­rej pie­śni:

Ty pój­dziesz gó­rą, ty pój­dziesz gó­rą,
A ja do­li­ną;
Ty za­kwit­niesz ró­żą, ty za­kwit­niesz ró­żą,
A ja ka­li­ną.

Ju­sty­na z sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi i roz­chy­lo­ny­mi w uśmie­chu usty słu­cha­ła pie­śni, któ­ra da­lej roz­le­wa­ła po po­lach swą roz­gło­śną i smęt­ną nu­tę:

Ty pój­dziesz dro­gą, ty pój­dziesz dro­gą,
A ja ło­za­mi;
Ty się zmy­jesz wo­dą, ty się zmy­jesz wo­dą,
Ja my­mi łza­mi…

– Sło­wo ho­no­ru! – na­gle i naj­głęb­szym swym ba­sem za­wo­ła­ła Mar­ta – i my kie­dyś z An­zel­mem śpie­wa­li­śmy ten sam du­et…

Na wo­zie sto­ją­cy wy­so­ki męż­czy­zna w znacz­nym już od dwóch ko­biet od­da­le­niu śpie­wał da­lej:

Ty je­steś pan­ną, ty je­steś pan­ną
Przy wiel­kim dwo­rze;
A ja bę­dę księ­dzem, a ja bę­dę księ­dzem
W bia­łym klasz­to­rze…

– Ot – sark­nę­ła Mar­ta – w pie­śni jest „bę­dziesz” nie „je­steś”. Dla­cze­go on śpie­wa „je­steś”? Prze­ra­bia so­bie sta­re pie­śni, bła­zen!

Ju­sty­na uwa­gi tej nie sły­sza­ła. Go­rą­cy pło­mień prze­mknął w jej oczach.

– Pysz­ny głos! – szep­nę­ła.

– Nie­szpet­ny – od­po­wie­dzia­ła Mar­ta. – Po­mię­dzy ni­mi czę­sto znaj­du­ją się pięk­ne gło­sy i śpie­wa­cy z nich za­wo­ła­ni… I ten An­zelm kie­dyś, gdzie tyl­ko, by­wa­ło, ob­ró­ci się… śpie­wa.

Z da­le­ka już, z da­le­ka od to­czą­ce­go się wo­zu przy­pły­nę­ła jed­na jesz­cze stro­fa:

A jak po­mrze­my, a jak po­mrze­my,
Ka­że­my so­bie
Złot­ne li­te­ry, złot­ne li­te­ry
Wy­ryć na gro­bie…

Sta­ra pan­na sta­nę­ła na­gle po­śród dro­gi, po­dob­na do wy­so­kie­go słu­pa ubra­ne­go w sło­mia­ny ka­pe­lusz i sto­ją­ce­go na dwu wiel­kich no­gach w kwie­ci­stych pan­to­flach. Wzrok w twa­rzy mło­dej dziew­czy­ny utkwi­ła, wspo­mnie­nia i roz­czu­le­nia ja­kieś pra­co­wa­ły w jej chry­pli­wie od­dy­cha­ją­cej pier­si, aż krzyk­nę­ła pra­wie:

– A ko­niec tej pie­śni znasz? Na­tu­ral­nie, że nie znasz! Te­raz już jej nikt… oprócz nich… nie śpie­wa…

Ra­mio­na roz­krzy­żo­wa­ła i gru­bym, ochry­płym gło­sem za­de­kla­mo­wa­ła:

A kto tam przyj­dzie al­bo przy­je­dzie,
Prze­czy­ta so­bie:
Złą­czo­na pa­ra, złą­czo­na pa­ra
Le­ży w tym gro­bie!

– Ot, ja­ki ko­niec! – po­wtó­rzy­ła i wnet szer­szy­mi jesz­cze jak wprzó­dy kro­ka­mi i moc­niej ra­mio­na­mi roz­ma­chu­jąc po­szła da­lej.

Wóz na­peł­nio­ny wiej­ski­mi dziew­czę­ta­mi wto­czył się po­mię­dzy sza­re do­mo­stwa i gę­ste ogro­dy wsi, dłu­gim sznu­rem roz­cią­gnię­tej nad brze­giem wy­so­kiej gó­ry, u któ­rej stóp w fa­lach swych błę­kit nie­ba i ciem­ny bór od­bi­ja­jąc pły­nął ci­chy, spo­koj­ny Nie­men.

II

W kor­czyń­skim dwo­rze na roz­le­głym traw­ni­ku dzie­dziń­ca ro­sły wy­so­kie i gru­be ja­wo­ry oto­czo­ne niż­szą od nich gę­stwi­ną ko­ra­lo­wych bzów, aka­cji, bul­de­ne­żów[23] i jesz­cze niż­szą ja­śmi­nów, spi­rei[24] i krza­cza­stych róż. Do­ko­ła sta­rych, kie­dyś kosz­tow­nych szta­chet, to­po­le, kasz­ta­ny i li­py ścia­ną gę­stej zie­lo­no­ści za­kry­wa­ły drew­nia­ne go­spo­dar­skie bu­dyn­ki. U zbie­gu dwu dróg oka­la­ją­cych traw­nik i ro­sną­ce śród nie­go po­tęż­ne gru­py drzew i krze­wów stał dom drew­nia­ny tak­że, nie­po­bie­lo­ny, ni­ski, ozdo­bio­ny wi­ją­cy­mi się po je­go ścia­nach po­wo­ja­mi, z wiel­kim gan­kiem i dłu­gim rzę­dem okien ma­ją­cych kształt nie­co go­tyc­ki. Na gan­ku po­mię­dzy ole­an­dro­wy­mi[25] drze­wa­mi, ro­sną­cy­mi w drew­nia­nych wa­zo­nach, sta­ły że­la­zne ka­nap­ki, krze­sła i sto­li­ki. Na­prze­ciw go­spo­dar­skich za­bu­do­wań wzno­si­ła się nad szta­che­ta­mi gę­sta zie­lo­ność sta­re­go znać, bo w ale­je z gru­bych drzew wy­sa­dza­ne­go, ogro­du. Da­lej wi­dać by­ło u jed­ne­go z krań­ców ogro­du prze­świe­ca­ją­cy przez zie­lo­ność ów wy­so­ki, w słoń­cu zło­ci­sty brzeg Nie­mna, a z nie­któ­rych punk­tów dzie­dziń­ca wi­dzial­na by­ła i sa­ma rze­ka, sze­ro­ka, w tym miej­scu okrą­głym łu­kiem skrę­ca­ją­ca się za bór ciem­ny.

Nie był to dwór wiel­ko­pań­ski, ale je­den z tych sta­rych, szla­chec­kich dwo­rów, w któ­rych nie­gdyś mie­ści­ły się znacz­ne do­stat­ki[26] i wrza­ło ży­cie lud­ne, sze­ro­kie, we­so­łe. Jak dzia­ło się tu te­raz, aby o tym wie­dzieć, trze­ba by­ło do­wia­dy­wać się z bli­ska, ale co w oczy od ra­zu wpa­da­ło, to wiel­ka usil­ność o za­cho­wa­nie miej­sca te­go w po­rząd­ku i ca­ło­ści. Ja­kaś rę­ka gor­li­wa i pra­co­wi­ta zaj­mo­wa­ła się wciąż je­go pod­pie­ra­niem, na­pra­wia­niem, oczysz­cza­niem. Szta­che­ty psu­ły się tu po wie­lo­kroć, ale za­wsze je na­pra­wio­no, więc choć po­ła­ta­ne, sta­ły pro­sto i do­brze strze­gły dzie­dziń­ca i ogro­du. Sta­re rów­nież go­spo­dar­skie bu­dyn­ki mia­ły sil­ne pod­po­ry, a w wie­lu miej­scach no­we strze­chy i no­we po­mię­dzy drew­nia­ny­mi ścia­na­mi słu­py z ka­mie­ni. Sta­ry dom ni­ski był i wi­docz­nie z każ­dym ro­kiem wię­cej wsu­wał się w zie­mię, lecz z da­chem gon­to­wym i ja­sny­mi szy­ba­mi okien nie miał wca­le po­zo­ru ru­iny. Rzad­kich, kosz­tow­nych kwia­tów i ro­ślin nie by­ło tu ni­g­dzie, ale też ni­g­dzie nie ro­sły po­krzy­wy, ło­pu­chy, osty i chrza­ny, a sta­re drze­wa i daw­no znać za­sa­dzo­ne, bo po­tęż­nie roz­ro­słe krze­wy wy­glą­da­ły świe­żo i zdro­wo. Dwo­ro­wi te­mu, w któ­rym jed­nak wi­docz­nie wciąż się coś psu­ło i na­pra­wia­ne by­ło, w któ­rym wi­docz­nie tak­że nic od daw­na nie do­da­wa­no i nie wzno­szo­no, ale tyl­ko to, co już sta­ło i ro­sło, prze­cho­wy­wa­no, po­rzą­dek, czy­stość i dba­łość nada­wa­ły po­zór do­stat­ku i pra­wie wspa­nia­ło­ści. Wiel­kość zaj­mo­wa­nej prze­zeń prze­strze­ni, nie­zmier­ne bo­gac­two na­peł­nia­ją­cej go ro­ślin­no­ści, sa­ma na­wet sta­rość ni­skie­go do­mu i nie­ja­ka dzi­wacz­ność go­tyc­kich je­go okien wy­wie­ra­ły wra­że­nie po­wa­gi, wzbu­dza­ły mi­mo­wol­ną po­ezję wspo­mnień. Mi­mo wo­li wspo­mnieć tu trze­ba by­ło o tych, któ­rzy sa­dzi­li te ogrom­ne drze­wa i ży­li w tym stu­let­nim do­mu, o tej rze­ce cza­su, któ­ra nad tym miej­scem prze­pły­nę­ła, to ci­cha, to szum­na, lecz nie­ubła­ga­nie uno­szą­ca z so­bą ludz­kie roz­ko­sze i roz­pa­cze, grze­chy i – pro­chy.

Wnę­trze do­mu po­sia­da­ło te sa­me, co i dwór ca­ły, ce­chy daw­ne­go bo­gac­twa chro­nio­ne­go przez czuj­ne i nie­stru­dzo­ne sta­ra­nia od roz­pad­nię­cia się w łach­ma­ny i próch­no. W ob­szer­nych, ni­skich i do­brze oświe­tlo­nych sie­niach ster­cza­ły na ścia­nach przed wie­lu już za­pew­ne dzie­siąt­ka­mi lat umiesz­czo­ne ogrom­ne ro­gi ło­si i je­le­ni; po­mię­dzy ni­mi wi­sia­ły uschłe wień­ce ze zbo­ża prze­ty­ka­ne­go czer­wie­nią ka­li­no­wych i ja­rzę­bi­no­wych ja­gód; na­prze­ciw drzwi wcho­do­wych wscho­dy[27] wą­skie, nie­gdyś wy­kwint­ne, a dziś śla­dy tyl­ko daw­nej po­li­tu­ry no­szą­ce, pro­wa­dzi­ły do gór­nej czę­ści do­mu. Z tych sie­ni dwo­je drzwi na oścież roz­war­tych wio­dło z jed­nej stro­ny do ob­szer­nej sa­li ja­dal­nej, z dru­giej – do wiel­kie­go o czte­rech oknach, sa­lo­nu. Oba te po­ko­je do­sta­tecz­nie za­peł­nia­ły sprzę­ty, któ­re, jak z kształ­tu i ga­tun­ku ich wno­sić by­ło moż­na, ku­pio­ny­mi by­ły przed dwu­dzie­stu prze­szło la­ty i kosz­to­wa­ły wie­le; te­raz prze­cież uka­zy­wa­ły się na nich tu i ów­dzie nie­wpraw­ną rę­ką wiej­skie­go rze­mieśl­ni­ka do­ko­na­ne skle­je­nia i na­pra­wy, a dro­gą ma­te­rię, któ­ra nie­gdyś okry­wać je mu­sia­ła, za­stą­pi­ła zu­peł­nie ta­nia i po­spo­li­ta. Obi­cia na ścia­nach, tak jak i sprzę­ty, nie­gdyś kosz­tow­ne i pięk­ne, a te­raz po­sta­rza­łe i spło­wia­łe, bły­ska­ły jesz­cze tu i ów­dzie zło­co­ny­mi bu­kie­ta­mi i ara­be­ska­mi[28], za­kry­wa­ło je zresz­tą w znacz­nej czę­ści kil­ka pięk­nych ko­pii ze sław­nych ob­ra­zów i kil­ka­na­ście ro­dzin­nych por­tre­tów w sta­ro­świec­kich, cięż­kich, z wy­tar­tą po­zło­tą ra­mach. Pod­ło­gi by­ły tam wo­sko­wa­ne i błysz­czą­ce, ni­skie su­fi­ty bia­łe i czy­ste, drzwi sta­ro­świec­kie, cięż­kie, z błysz­czą­cy­mi brą­zo­wy­mi klam­ka­mi, dy­wa­ny du­że i spło­wia­łe. W ro­gu sa­lo­nu pięk­ny for­te­pian, u okien ze sma­kiem usta­wio­ne gru­py zie­lo­nych ro­ślin. Wi­dać by­ło wy­raź­nie, że od lat dwu­dzie­stu nic tu nie przy­by­ło, ale i nic nie uby­ło, a to, co bru­dził, ła­mał i roz­dzie­rał czas, ktoś cią­gle oczysz­czał, zszy­wał i na­pra­wiał. Spra­wia­ło to wra­że­nie pil­nej pra­cy, usi­łu­ją­cej zwol­nić, mo­że zu­peł­nie po­wstrzy­mać, stop­nio­wo, lecz nie­ubła­ga­nie pro­ce­der swój wio­dą­cą prze­mia­nę bo­gac­twa w nę­dzę.

W przy­le­głym wiel­kie­mu sa­lo­no­wi po­ko­ju, któ­re­go okno, jak i okna sa­lo­nu, wy­cho­dzi­ło na błę­kit­nie­ją­cy zza rzę­du sta­rych klo­nów Nie­men, znaj­do­wa­ło się to­wa­rzy­stwo zło­żo­ne z osób czte­rech. Po­kój ten miał po­zór ga­bi­ne­tu wy­kwint­nej ko­bie­ty. Wszyst­ko tu by­ło mięk­kie, ozdob­ne i wbrew te­mu, co dzia­ło się w in­nych czę­ściach do­mu, dość jesz­cze no­we. Obi­cie osy­pa­ne bu­kie­ta­mi po­lnych kwia­tów mia­ło po­zór nie­co sen­ty­men­tal­ny; go­to­wal­nia[29] okry­ta zwo­ja­mi bia­łe­go mu­śli­nu po­ły­ski­wa­ła krysz­ta­ło­wy­mi i por­ce­la­no­wy­mi cac­ka­mi; na eta­żer­kach[30] le­ża­ły książ­ki, sta­ły zgrab­ne ko­szy­ki i pu­deł­ka z przy­bo­ra­mi do ręcz­nych ro­bót. Ma­te­ria okry­wa­ją­ca sprzę­ty pą­so­wą bar­wą swą spra­wia­ła na pierw­szy rzut oka wra­że­nie świet­no­ści.

Z ty­mi wszyst­ki­mi szcze­gó­ła­mi sprze­cza­ła się at­mos­fe­ra po­kój ten na­peł­nia­ją­ca. By­ła ona dusz­na i peł­na zmie­sza­nych za­pa­chów per­fum i le­karstw; po­nie­waż zaś okno i drzwi od przy­le­głych po­ko­jów szczel­nie by­ły za­mknię­te, po­kój ten przy­po­mi­nał pu­deł­ko ap­tecz­ne okle­jo­ne pa­pie­rem w kwiat­ki i na­peł­nio­ne wo­nią olej­ków i tru­cizn. W ro­gu te­go po­ko­ju na pą­so­wym szez­lon­gu we wpół­le­żą­cej po­sta­wie sie­dzia­ła ko­bie­ta w czar­nej je­dwab­nej suk­ni, z ki­bi­cią zbyt szczu­płą, ale ma­ją­cą w kształ­tach swych i ru­chach wie­le de­li­kat­ne­go wdzię­ku, z twa­rzą kie­dyś znać zu­peł­nie pięk­ną, a i dziś jesz­cze po­mi­mo przy­więd­nię­cia i zby­tecz­nej chu­do­ści ude­rza­ją­cą nie­zmier­ną de­li­kat­no­ścią płci; wiel­ko­ścią czar­nych oczu o po­włó­czy­stym, ła­god­nym spoj­rze­niu, buj­no­ścią czar­nych, sta­ran­nie uło­żo­nych wło­sów. Jak­kol­wiek ską­d­inąd wy­glą­da­ła na lat bli­sko czter­dzie­ści, nie mia­ła ani jed­ne­go si­we­go wło­sa, i jak­kol­wiek ki­bić jej i ce­ra zdra­dza­ły do nie­do­łę­stwa po­su­nię­tą fi­zycz­ną sła­bość, drob­ne jej war­gi by­ły pą­so­we i świe­że jak u mło­dziut­kiej dziew­czy­ny. Rącz­ki drob­ne, tak chu­de i de­li­kat­ne, że pra­wie prze­zro­czy­ste, tak pie­lę­gno­wa­ne, że pa­znok­cie ich po­sia­da­ły ko­lor list­ka ró­ży i po­łysk po­li­tu­ry. Z wy­ra­zem nie­mo­cy lub słod­kiej re­zy­gna­cji spla­ta­ła je ona i opusz­cza­ła na suk­nię al­bo roz­ma­wia­jąc czy­ni­ła ni­mi ge­sty rzad­kie, drob­ne, po­wol­ne, ob­ja­wia­ją­ce śmier­tel­ną oba­wę przed wszel­kim żyw­szym i choć­by odro­bi­nę ener­gicz­niej­szym po­ru­sze­niem cia­ła czy du­cha.

By­ła to pa­ni Emi­lia Kor­czyń­ska, od lat dwu­dzie­stu pa­ru żo­na Be­ne­dyk­ta Kor­czyń­skie­go, wła­ści­cie­la odzie­dzi­czo­ne­go prze­zeń po oj­cach i dzia­dach Kor­czy­na.

Na­prze­ciw pa­ni do­mu sie­dzia­ła ko­bie­ta na pierw­szy rzut oka wca­le do niej nie­po­dob­na, ale po przy­pa­trze­niu się ma­ją­ca z nią mnó­stwo po­do­bieństw. Zda­wa­ło­by się, że każ­da z nich na­le­ża­ła do in­ne­go ga­tun­ku, ale do tej sa­mej fa­mi­lii istot. Nie­co młod­sza, mniej wi­dać pięk­na za mło­du, więc te­raz zu­peł­nie już nie­ład­na, by­ła ona za­rów­no szczu­pła i de­li­kat­na, słod­ka i cier­pią­ca; tak sa­mo jak tam­ta spla­ta­ła i opusz­cza­ła rę­ce, ta­kie sa­me czy­ni­ła ge­sty, ta­ki sam mia­ła głos smut­ny i osła­bio­ny. Tyl­ko za­miast pięk­ne­go stro­ju pa­ni Emi­lii ubiór jej skła­dał się z ta­niej i wca­le nie­ozdob­nej su­kien­ki, z gru­be­go obu­wia i z cie­niut­kiej, ba­ty­sto­wej[31], moc­no przy­bru­dzo­nej chust­ki, któ­ra za­kry­wa­jąc po­ło­wę jej bro­dy, uszy i część wło­sów, ma­ły­mi koń­czy­ka­mi wę­zła ster­cza­ła nad ogrom­nym i wi­docz­nie przy­praw­nym[32], bo moc­no zru­dzia­łym war­ko­czem. Za­pew­ne bo­la­ły ją zę­by, ale nie­zbyt sil­nie, bo z owal­nej ra­my bia­ło­brud­nej chust­ki wy­chy­la­ją­ca się twa­rzycz­ka, drob­na, okrą­gła, przy­wię­dła, nie­zmier­nie czu­le, pra­wie mio­do­wo uśmie­cha­ła się błę­kit­ny­mi ocza­mi i przy­wię­dły­mi usta­mi. Uśmie­cha­ła się ona w ten spo­sób do dwu z obu jej stron sie­dzą­cych męż­czyzn, z ko­lei zwra­ca­jąc się ku jed­ne­mu i dru­gie­mu, przy czym szy­ja jej, bia­ła i okrą­gła, czy­ni­ła ru­chy ła­bę­dzia schy­la­ją­ce­go gło­wę ku wo­dzie al­bo sy­no­gar­li­cy[33] wy­cią­ga­ją­cej dziób ku ka­wał­ko­wi cu­kru. Wi­docz­ne by­ło, że lu­dzie ci by­li dla niej tym, czym wo­da dla ła­bę­dzia lub cu­kier dla sy­no­gar­li­cy. Słów ich słu­cha­ła wię­cej niż z wy­tę­żo­ną uwa­gą, bo z usza­no­wa­niem i roz­ko­szą, wtó­ru­jąc im przy­mi­lo­ny­mi uśmie­cha­mi, mio­do­wy­mi spoj­rze­nia­mi i cie­niut­ki­mi wy­krzyk­ni­ka­mi. Jed­nak ża­den z nich w tej chwi­li bez­po­śred­nio nie zwra­cał się do niej i na­wet na nią nie pa­trzał. Tyl­ko co przy­by­li, za­ba­wia­li roz­mo­wą swą pa­nią do­mu, któ­ra tak­że wy­da­wa­ła się ich przy­by­ciem bar­dzo za­do­wo­lo­na. Wła­ści­wie je­den z nich głów­nie za­ba­wiać ją usi­ło­wał i ona też wię­cej i czu­lej na nie­go niż dru­gie­go pa­trza­ła. Nie był jed­nak po­nęt­ny. Śred­nie­go wzro­stu, nie­mło­dy, w bar­dzo sta­ran­nym i mod­nym ubra­niu, z przo­dem ko­szu­li tak sil­nie na­kroch­ma­lo­nym, że wzdy­mał się mu na pier­siach jak wklę­sła płó­cien­na tar­cza. Bo­le­sław Kir­ło miał okrą­głą ły­si­nę z ty­łu gło­wy, wło­sy rzad­kie nad ni­skim czo­łem, twarz dłu­gą, ko­ści­stą, z ma­ły­mi, błysz­czą­cy­mi ocza­mi, ostrym no­sem, wklę­sły­mi usta­mi, tak sta­ran­nie wy­go­lo­ną, że aż na po­licz­kach i bro­dzie błysz­czą­cą. Brzyd­ką tę twarz oświe­ca­ła wiel­ka i ni­g­dy, zda się, nie usta­ją­ca we­so­łość. Z we­so­łym śmie­chem, bły­ska­jąc ma­ły­mi ocza­mi opo­wia­dał on, że z pa­nem Ró­ży­cem z ko­ścio­ła do Kor­czy­na ja­dąc wi­dział na po­lu dwie gra­cje[34]. Na mi­to­lo­gicz­nym tym wy­ra­że­niu na­cisk kła­dąc, z ru­basz­nym śmie­chem wo­łał:

– Gra­cje, jak Bo­ga ko­cham, dwie gra­cje… Jed­ną, no to już bym każ­de­mu da­ro­wał, bo sta­ra i zła; ale dru­ga… ho, ho, praw­dzi­wa gra­cja, niech pan Ró­życ po­wie! Cu­kie­rek! Ta­lia zgrab­na, twa­rzycz­ka śnia­da, rącz­ki… no, nie bar­dzo ład­ne, opa­lo­ne… bo by­ły bez rę­ka­wi­czek…

– O! Więc gra­cja pań­ska by­ła bez rę­ka­wi­czek!… – ze sła­bym śmie­chem za­wo­ła­ła pa­ni Emi­lia.

– I bez ka­pe­lu­sza – do­dał Kir­ło.

– Bez ka­pe­lu­sza! Jak­że to moż­na cho­dzić bez ka­pe­lu­sza! – ci­chut­ko chi­cho­cząc po­wtó­rzy­ła ko­bie­ta z brud­ną ba­ty­sto­wą chust­ką do­ko­ła twa­rzy.

Kir­ło śmiał się; ma­łe świ­dru­ją­ce je­go oczki co­raz ostrzej błysz­cza­ły.

– Niech pan Ró­życ za­świad­czy… Co, pa­nie Teo­fi­lu? Cu­kie­rek? Cac­ko? Praw­da?

Wzy­wa­ny na świa­dec­two męż­czy­zna nie od­po­wia­dał. Świa­tło z okna w ten spo­sób na nie­go pa­da­ło, że twarz cał­kiem po­zo­sta­wa­ła w cie­niu, a wi­dać by­ło tyl­ko po­stać mę­ską, wy­so­ką, cien­ką, wy­kwint­nie ubra­ną i gło­wę okry­tą czar­ny­mi, z lek­ka ufry­zo­wa­ny­mi wło­sa­mi; u oczu po­ły­ski­wa­ły szkła bi­no­kli. Od chwi­li gdy wszedł tu i za­mie­nił z pa­nią do­mu pierw­sze sło­wo po­wi­ta­nia, nie rzekł jesz­cze nic… Praw­da, że Kir­ło mó­wił cią­gle i pra­wie sam je­den. Pa­ni Emi­lia z oży­wie­niem za­py­ty­wa­ła: kim by­ły gra­cje spo­tka­ne w po­lu, a szcze­gól­niej ta… bez ka­pe­lu­sza i rę­ka­wi­czek?

– By­ła to za­pew­ne ja­kaś wiej­ska dziew­czy­na… pan za­wsze mi­sty­fi­ko­wać[35] nas lu­bi, pa­nie Bo­le­sła­wie!

– Do­praw­dy! – z uśmie­chem peł­nym roz­ko­szy po­wtó­rzy­ła dru­ga ko­bie­ta – pan nas za­wsze tak mi­sty­fi­ku­je… Do­praw­dy! Jak to moż­na tak mi­sty­fi­ko­wać!

– Ależ wca­le nie! Przy­się­gam pa­niom! Jak Bo­ga me­go ko­cham, wca­le nie mi­sty­fi­ku­ję… – z ko­micz­ny­mi ge­sta­mi tłu­ma­czył się Kir­ło. – Nie by­ła to wca­le żad­na wiej­ska dziew­czy­na, ale pan­na… co się na­zy­wa pan­na… z pięk­nej fa­mi­lii, z pięk­ne­go do­mu… z pięk­ną edu­ka­cją…

– Pan­na z pięk­nej fa­mi­lii i z edu­ka­cją… – z wiel­kim już oży­wie­niem wo­ła­ła pa­ni do­mu – pie­szo idą­ca, bez ka­pe­lu­sza… to być nie mo­że…

– To być nie mo­że… Pan za­wsze żar­tu­je… – za­wtó­rzy­ła dru­ga ko­bie­ta.

– No, a jak po­wiem jej imię i na­zwi­sko, to co bę­dzie? – z prze­kor­ną fi­lu­te­rią py­tał gość.

– Nie wie­rzę – twier­dzi­ła pa­ni Emi­lia.

– To być nie mo­że; jak­że to być mo­że! – wsty­dli­wie chi­cho­tał dru­gi gło­sik ko­bie­cy.

– A jak po­wiem! – prze­ko­ma­rzał się Kir­ło – co mi za to bę­dzie? Bez na­gro­dy nie po­wiem! Da­li­bóg! Co mnie pa­nie da­dzą za to, ha? Czy pan­na Te­re­sa po­zwo­li się po­ca­ło­wać? Co? No, pan­no Te­re­so, tak czy nie? Je­że­li pa­ni mnie po­ca­łu­je, to po­wiem, je­że­li nie, to nie!

Wy­kwint­ny, w cie­niu sie­dzą­cy męż­czy­zna uczy­nił ruch zdzi­wie­nie czy nie­smak ob­ja­wia­ją­cy: pa­ni do­mu oswo­jo­na znać z żar­to­bli­wym uspo­so­bie­niem go­ścia swe­go i na­wet przy­jem­ną roz­ryw­kę w nim znaj­du­ją­ca śmia­ła się z ci­cha, tro­chę fi­lu­ter­nie i za­lot­nie. Ale nic wy­ra­zić nie zdo­ła wra­że­nia spra­wio­ne­go przez pro­po­zy­cję Kir­ły na oso­bie, któ­rej ona uczy­nio­na zo­sta­ła. W owal­nej ra­mie cie­niut­kiej, brud­nej chust­ki ma­ła i zwię­dła jej twarz okry­ła się naj­ja­skraw­szym kar­mi­nem; błę­kit­ne, nie­win­ne oczy zmą­ci­ły się i na­bra­ły wy­ra­zu trwo­gi po­łą­czo­nej z upo­je­niem. Wą­tłą swą ki­bić w sza­rym sta­ni­ku od­rzu­ci­ła na tyl­ną po­ręcz krze­sła, rę­ce ku obro­nie wznio­sła i co­fa­jąc się, od­wra­ca­jąc, ru­mie­niąc, z chi­cho­tem, któ­rym usi­ło­wa­ła po­kryć zmie­sza­nie swe i wzru­sze­nie, beł­ko­ta­ła:

– Ależ, do­praw­dy, pa­nie Kir­ło… co pan wy­ga­du­je?… jak­że moż­na? Pan za­wsze żar­tu­je…

On jed­nak nie tyl­ko wy­ga­dy­wał i żar­to­wał, ale brał się do czy­nu i czy­niąc gest ta­ki, jak­by ra­mie­niem swym ki­bić jej miał opa­sać, ogo­lo­ną twarz swą z wpół do­bro­dusz­nym, a wpół zło­śli­wym uśmie­chem ku twa­rzy jej po­chy­lał. Z chu­dych, bla­dych rąk swych tar­czę so­bie czy­niąc, ca­ła w tył od­gię­ta, ale z dziw­nie mio­do­wym i upo­jo­nym wy­ra­zem w oczach, wo­ła­ła:

– Oj! Oj! O mój Bo­że! Co pan wy­ra­bia!

Pa­ni Emi­lia z nie­zwy­kłą u niej ży­wo­ścią po­ru­szy­ła się na szez­lon­gu i wo­łać za­czę­ła:

– Pa­nie Bo­le­sła­wie! Pro­szę Te­re­ni nie do­ku­czać! Niech pan jej nie drę­czy! Ją dziś zę­by bo­lą.

Kir­ło wy­pro­sto­wał się.

– Ra­cja – wy­rzekł z po­wa­gą – ra­cja! Bu­ziak ko­bie­ty, któ­rą zę­by bo­lą, po­żą­da­nym nie jest, cho­ciaż­by czło­wiek… kie­dy in­dziej so­bie na nie­go i bar­dzo zę­by za­ostrzył. No, cóż mam ro­bić? Wi­dzę, że mu­szę cie­ka­wość pań dar­mo już za­spo­ko­ić. Ta­ki to los bied­ne­go czło­wie­ka na tym świe­cie! Żad­nej za nic na­gro­dy! Ale nie! – za­wo­łał na­gle i z ko­micz­ną de­spe­ra­cją zwra­ca­jąc się do pa­ni do­mu – chy­ba pa­ni choć w rącz­kę po­ca­ło­wać się po­zwo­li!

– Do­brze, do­brze – śmie­jąc się i po­da­jąc mu rę­kę wo­ła­ła pa­ni Emi­lia – tyl­ko niech pan już mó­wi…

Rącz­kę so­bie po­da­ną, istot­nie ślicz­ną, po­ło­żył na swej du­żej, ko­ści­stej dło­ni i z mi­ną sma­ko­sza przy­glą­dał się jej chwi­lę swy­mi błysz­czą­cy­mi, świ­dru­ją­cy­mi oczka­mi.

– Ślicz­na! Mi­ła! Ma­lu­sia! Ma­lu­sie­niecz­ka rącz­ka! – wy­mó­wił i zło­żył na niej dłu­gi po­ca­łu­nek, w któ­rym cześć i ga­lan­te­ria mie­sza­ły się z ta­jo­nym, nie­ja­ko po­ły­ka­nym lu­bo­wa­niem się przy­jem­no­ścią in­ne­go wca­le rzę­du. Cień bla­de­go ru­mień­ca prze­pły­nął chu­de po­licz­ki pa­ni Emi­lii; cof­nę­ła rę­kę i z więk­szym jesz­cze oży­wie­niem, z bły­skiem w oczach, upo­mnia­ła się o imię i na­zwi­sko gra­cji.

– By­ła to – wzdy­cha­jąc i wy­dy­ma­jąc war­gi za­de­kla­mo­wał Kir­ło – by­ła to cio­tecz­na sio­strze­ni­ca pa­na Be­ne­dyk­ta Kor­czyń­skie­go, pan­na Ju­sty­na Orzel­ska.

Dwa cien­kie wy­krzy­ki ko­bie­ce oznaj­mie­niu te­mu od­po­wie­dzia­ły. Ale wmie­szał się w nie i głos mę­ski, któ­ry prze­mó­wił:

– Więc ta pan­na, któ­rą­śmy ja­dąc spo­tka­li, miesz­ka tu… jest ku­zyn­ką pań­stwa…

Pa­ni Emi­lia dłoń przy­ło­ży­ła do czo­ła; mo­że w tej chwi­li uczu­ła ból gło­wy, ale grzecz­na i słod­ka za­wsze, go­ścio­wi od­po­wie­dzieć po­śpie­szy­ła:

– Tak. Ju­sty­sia jest krew­ną mę­ża me­go, cór­ką je­go cio­tecz­nej sio­stry. Oj­ciec jej, pan Orzel­ski, przez nie­szczę­śli­we zda­rze­nia utra­cił swój ma­ją­tek, a wkrót­ce po­tem owdo­wiał. Od te­go cza­su obo­je u nas miesz­ka­ją. Ju­styn­ka, kie­dy przy­by­ła do nas, mia­ła lat czter­na­ście, a w tym wie­ku już są przy­zwy­cza­je­nia, skłon­no­ści, któ­ry­mi po­kie­ro­wać trud­no… Jest ona zresz­tą do­bra, bar­dzo do­bra, tyl­ko ory­gi­nal­na, ale to tak ory­gi­nal­na, że nie wiem już, do­praw­dy, skąd jej się to wziąć mo­gło… Za­wsze ina­czej ro­bi niż wszy­scy.

Wy­kwint­ny męż­czy­zna, któ­re­go bi­no­kle po­ły­ski­wa­ły w cie­niu, wy­mó­wił:

– Pięk­na pan­na.

A po krót­kiej chwi­li do­dał:

– Jest w jej po­wierz­chow­no­ści ja­kaś świe­żość, si­ła, pro­sto­ta…

– O! – za­wo­łał Kir­ło – wi­dzi pa­ni, jak do­brze się przy­pa­trzył… a raz tyl­ko i to śród dro­gi cu­kie­rek ten wi­dział…

Ko­bie­ta z ob­wią­za­ną twa­rzą wtrą­ci­ła:

– Ju­styn­ka ma ślicz­ną fi­gu­rę… Ja za­wsze fi­gu­ry jej za­zdrosz­czę…

Błysz­czą­ce bi­no­kle szyb­ko zwró­ci­ły się ku niej.

– Pa­ni mó­wi? – ce­dząc nie­co wy­ra­zy za­py­tał gość.

Mo­że pa­ni Emi­lia uczu­ła nie­wła­ści­wość ode­zwa­nia się swej to­wa­rzysz­ki, bo szyb­ko wtrą­ci­ła:

– Te­re­niu, nie przed­sta­wi­łam ci jesz­cze no­we­go są­sia­da na­sze­go… Gdy był u nas po raz pierw­szy, le­ża­łaś na mi­gre­nę czy fluk­cję[36]… Pan Teo­fil Ró­życ, pan­na Te­re­sa Pliń­ska, to­wa­rzysz­ka mo­ja, nie­gdyś na­uczy­ciel­ka mo­jej cór­ki, gdy by­ła ona ma­lut­ka… Wszak­że to dru­gi raz do­pie­ro mam przy­jem­ność wi­dzieć pa­na w do­mu na­szym?

– Tak, pa­ni – z wy­twor­nym ukło­nem od­po­wie­dział za­py­ta­ny – i win­szu­ję so­bie, żem w tej pu­stej oko­li­cy zna­lazł dom ta­ki jak pań­stwa. Za­wdzię­czam to pa­nu Kir­le, któ­ry mnie pod tym wzglę­dem oświe­cił…

– Pan Kir­ło jest w każ­dym wy­pad­ku naj­lep­szym są­sia­dem i przy­ja­cie­lem na­szym.

– Ja, pa­ni, je­stem za­wsze naj­lep­szym z lu­dzi i tyl­ko… za­po­zna­nym[37].

– W do­mu na­szym przy­naj­mniej znaj­du­jesz pan naj­zu­peł­niej­sze uzna­nie…

Kir­ło ukło­nił się z ga­lan­te­rią i wdzięcz­no­ścią, ale do­dał:

– Nie u wszyst­kich, nie­ste­ty, miesz­kań­ców te­go do­mu…

– Ależ nie! U wszyst­kich! Któż by?…

– Pan­na Mar­ta, na przy­kład, nie uzna­je mię… – z ko­micz­ną ża­ło­ścią skar­żył się Kir­ło.

– O, Mar­ta… Ona ta­ka bied­na… zgorzk­nia­ła… po­pę­dli­wa…

– Pan­na Ju­sty­na…

– O Ju­styn­ka! Ona tak jest ory­gi­nal­na…

– Mąż pa­ni…

– Mąż mój! On za­ję­ty… nie­to­wa­rzy­ski… za­wsze tyl­ko o go­spo­dar­stwie swo­im i o in­te­re­sach…

Prze­rwa­ła i zwró­ci­ła się do Te­re­sy Pliń­skiej, któ­ra w tej chwi­li z za­chwy­ce­niem przy­pa­try­wa­ła się błysz­czą­cym bi­no­klom w cie­niu sie­dzą­ce­go go­ścia.

– Te­re­niu, daj mi tro­chę wo­dy i pro­szek bro­mo­wy, bo czu­ję nad­cho­dzą­cy glo­bus.

Te­re­sa po­sko­czy­ła ku to­a­le­cie i w mgnie­niu oka po­da­ła to­wa­rzysz­ce żą­da­ne przed­mio­ty. Pa­ni Emi­lia de­li­kat­nie, z wdzię­kiem uję­ła jed­ną rę­ką krysz­ta­ło­wą szklan­kę, dru­gą pro­szek za­mknię­ty w dwu okrą­głych opłat­kach i tłu­ma­cząc się jak­by z czyn­no­ści, któ­rej do­ko­nać mia­ła, do no­we­go są­sia­da rze­kła:

– Glo­bus hi­ste­ri­cus… do­ku­cza mi bar­dzo… szcze­gól­niej kie­dy się czymś wzru­szę… zmar­twię…

Tu po­łknę­ła pro­szek. Mia­ła ty­le po­wa­bu i gra­cji przy po­ły­ka­niu le­kar­stwa, ile jej ma wy­ćwi­czo­na tan­cer­ka w przy­bie­ra­niu za­lot­nej po­zy. Jed­nak wi­dać by­ło, że cier­pia­ła na­praw­dę; rę­ką do­ty­ka­ła pier­si i gar­dła, w któ­rych czu­ła nie­zno­śne du­sze­nie.

– Czy świe­że po­wie­trze ulgi pa­ni nie przy­no­si – ze współ­czu­ciem za­py­tał Ró­życ. – Mo­że pa­ni okno otwo­rzyć roz­ka­że?

– O, nie, nie! – z ży­wym prze­cze­niem za­wo­ła­ła cier­pią­ca ko­bie­ta. – Ja się tak lę­kam wia­tru, cią­gów, słoń­ca… Od wia­tru do­sta­ję za­wro­tu gło­wy, od cią­gów new­ral­gii, od słoń­ca mi­gre­ny… Te­re­niu, po­daj mi, pro­szę cię, to­a­le­to­wy ocet…

Kir­ło, ca­ły nad nią schy­lo­ny, z czu­ło­ścią szep­tał:

– Cóż, czy le­piej tro­chę?… du­si cią­gle?… mo­że prze­cho­dzi?

Te­re­sa po­da­jąc ocet schy­li­ła się też nad to­wa­rzysz­ką:

– Po­czą­tek mi­gre­ny? Praw­da? Mój Bo­że! I mnie tak­że za­czy­na gło­wa bo­leć…

Pa­ni Emi­lia na­cie­ra­jąc skro­nie octem ci­chut­ko szep­nę­ła:

– Mo­ja Te­re­niu, ta Mar­ta nie wra­ca do­tąd z ko­ścio­ła… je­stem nie­spo­koj­na o obiad… idź, do­wiedz się, czy na­kry­wa­ją do sto­łu. Cze­mu ta Mar­ta nie wra­ca?… Nie wiem, czy go­tu­ją już dla mnie ro­sół… czu­ję, że nic in­ne­go dziś jeść nie bę­dę mo­gła… Ach, ta Mar­ta nie wra­ca…

Z ży­wo­ścią i gra­cją pod­lot­ka Te­re­sa bie­gła ku drzwiom, gdy sze­ro­ko otwo­rzy­ły się one i do ga­bi­ne­tu wszedł męż­czy­zna wy­so­ki, bar­czy­sty, si­wie­ją­cy, z dłu­gim wą­sem, ogo­rza­łą twa­rzą, po­marsz­czo­nym czo­łem i wiel­ki­mi, ciem­ny­mi ocza­mi, w któ­rych na pierw­sze wej­rze­nie nic wię­cej wy­czy­tać nie moż­na by­ło nad tro­skę i pra­wie po­nu­re za­my­śle­nie. Na po­wi­ta­nie go­spo­da­rza do­mu, pa­na Be­ne­dyk­ta Kor­czyń­skie­go, dwaj go­ście szyb­ko po­wsta­li. Rę­ka, któ­rą im on na po­wi­ta­nie po­da­wał, wiel­ka by­ła, od opa­le­nia zgru­bia­ła. Zim­no do­tknął dło­ni Kir­ły, a szczer­szym nie­co, choć obo­jęt­nym tak­że, uści­skiem ob­jął bia­łą i gład­ką jak atłas, wy­pie­lę­gno­wa­ną i wy­chu­dłą rę­kę Ró­ży­ca. Te­raz, gdy ten ostat­ni wi­ta­jąc pa­na do­mu w świe­tle okna sta­nął, do­kład­nie obej­rzeć by­ło moż­na po­wierz­chow­ność je­go ary­sto­kra­tycz­ną i jesz­cze pięk­ną, choć wy­nisz­czo­ną i cier­pią­cą. Wy­so­ki był i bar­dzo cien­ki, na ma­łej i zgrab­nej gło­wie fry­zo­wał wło­sy, dla­te­go za­pew­ne, aby ukryć two­rzą­cą się nad czo­łem ły­si­nę; twa­rzą je­go, o ry­sach pra­wi­dło­wych i de­li­kat­nych, skó­rze bia­łej i gład­kiej jak we­li­no­wy pa­pier[38], wstrzą­sa­ły co chwi­lę ner­wo­we drga­nia prze­bie­ga­ją­ce czo­ło i brwi. Od pierw­sze­go rzu­tu oka po­znać w nim moż­na by­ło czło­wie­ka bar­dzo świa­to­we­go, przez fi­zycz­ną mo­że sła­bość ła­god­ne­go i z sys­te­mem ner­wo­wym cho­rym. Gdy sta­nął obok sil­ne­go, bar­czy­ste­go, ogo­rza­łe­go pa­na do­mu, dwie ich po­sta­cie przed­sta­wi­ły sprzecz­ność tak wiel­ką, jak gdy­by każ­dy z nich uro­dził się i żył na in­nej pla­ne­cie. Jed­ną tyl­ko ce­chę mie­li wspól­ną: obaj wy­da­wa­li się smut­ni. Kor­czyń­ski wiel­ką swą, ciem­ną rę­ką po­cią­ga­jąc w dół dłu­gie­go wą­sa usiadł przy oknie i pa­trząc na żo­nę rzekł:

– Dzie­ci nie ma! Od go­dzi­ny już by tu być po­win­ny.

– O, ja tak­że za­czy­nam być o to nie­spo­koj­na i za­pew­ne dla­te­go czu­ję już nad­cho­dzą­cą mi­gre­nę – od­po­wie­dzia­ła pa­ni Emi­lia i z ci­cha, z wol­na uwia­do­mi­ła swo­ich go­ści o tym, że ocze­ku­je przy­by­cia na wa­ka­cyj­ne mie­sią­ce sy­na kształ­cą­ce­go się w szko­le agro­no­micz­nej i cór­ki bę­dą­cej na jed­nej z pen­sji war­szaw­skich. Mó­wi­ła, że Wi­told oka­zy­wał za­wsze za­mi­ło­wa­nie w go­spo­dar­stwie wiej­skim – znać odzie­dzi­czył to po oj­cu – a Le­onię wy­sła­ła na pen­sję dla­te­go, że przy swym sła­bym zdro­wiu wy­cho­wa­niem jej w do­mu po­kie­ro­wać nie mo­gła… Zresz­tą jest to jesz­cze dziec­ko, ma rok pięt­na­sty…

Kir­ło, któ­ry o tym wszyst­kim daw­no już wie­dział, usi­ło­wał za­wią­zać roz­mo­wę z pa­nem do­mu. Czy­nił to na­wet z pew­nym przy­mi­le­niem, któ­rym wi­docz­nie usi­ło­wał prze­ła­mać ja­kieś lo­dy lek­ce­wa­że­nia czy ura­zy. Za­cie­ra­jąc ko­ści­ste rę­ce i mi­le uśmie­cha­jąc się roz­po­czął:

– Pan do­bro­dziej na­wet w świę­to oko­ło go­spo­dar­stwa pra­cu­je…

– A tak – po­cią­ga­jąc wciąż wą­sa i po­sęp­ny­mi swy­mi ocza­mi na prze­ciw­le­głą ścia­nę pa­trząc od­po­wie­dział Kor­czyń­ski – dla nas świę­ta nie ma. I ow­szem, kie­dy ofi­cja­li­ści i pa­rob­cy świę­tu­ją, naj­bar­dziej pil­no­wać trze­ba, aby gło­dem nie za­mo­rzy­li ko­ni i by­dła al­bo dwo­ru z dy­mem nie pu­ści­li…

Nie by­ła to wła­ści­wie od­po­wiedź nie­grzecz­na, ale ton, ja­kim wy­mó­wio­na zo­sta­ła, czy­nił ją obo­jęt­ną i tro­chę ru­basz­ną.

– Ale co się ty­czy te­go­rocz­nych uro­dza­jów – roz­po­czął zno­wu Kir­ło – obie­cu­ją­ce są, bar­dzo obie­cu­ją­ce…

– A tak – od­parł Kor­czyń­ski – nie wiem jak gdzie, bom od kil­ku mie­się­cy nie ru­szył się z do­mu ani na krok, ale u mnie na po­lu wca­le pięk­nie… Je­że­li zbiór i zwóz­ka pój­dą po­myśl­nie…

– Ty­sią­cz­ki bę­dą, pa­nie do­bro­dzie­ju, ty­sią­cz­ki bę­dą z te­go ślicz­ne­go Kor­czyn­ka – za­chę­co­ny i do żar­to­bli­we­go hu­mo­ru swe­go po­wra­ca­jąc za­wo­łał Kir­ło.

Kor­czyń­ski pod­niósł gło­wę i z urą­gli­wym wy­ra­zem swych smut­nych oczu na są­sia­da cie­szą­ce­go się przy­szły­mi je­go „ty­sią­cz­ka­mi” po­pa­trzał.

– A ce­ny? – za­py­tał. – Czy żo­na pa­na do­bro­dzie­ja mó­wi­ła mu, ja­kie by­ły i pew­no jesz­cze na ten rok bę­dą ce­ny na zbo­że?

Kir­ło zmie­szał się, ale wnet za­tarł rę­ce i w śmiech ude­rzył:

– Jak Bo­ga ko­cham – ze śmie­chem za­wo­łał – żo­na mo­ja jest tak za­wzię­tą go­spo­dy­nią, że do ni­cze­go mnie nie do­pusz­cza… do ni­cze­go… Pod pan­to­flem sie­dzę po uszy… Ale mnie z tym do­brze i jej tak­że… Bo i cóż, pa­nie do­bro­dzie­ju, na tej nędz­nej fol­war­czy­nie mie­li­by­śmy obo­je do ro­bo­ty? Al­bo ja, al­bo ona… A po­nie­waż ona chcia­ła…

Kor­czyń­ski uśmiech­nął się i zwró­cił twarz w stro­nę, w któ­rej sta­ła go­to­wal­nia je­go żo­ny. Od tej go­to­wal­ni za­le­cia­ły go zmie­sza­ne za­pa­chy to­a­le­to­we­go octu, ry­żo­we­go pu­dru i re­ze­do­wej per­fu­my. Po­cią­gnął wą­sa i zwra­ca­jąc się do żo­ny rzekł:

– Mo­że by okno otwo­rzyć? Strasz­ny tu za­duch!

– O, nie! – ła­god­nie od­po­wie­dzia­ła pa­ni Emi­lia – wiesz o tym, że ja nie mo­gę sie­dzieć przy otwar­tych oknach…

– Głup­stwo – mruk­nął Kor­czyń­ski. – Mu­sisz cho­ro­wać w ta­kim za­du­chu sie­dząc.

De­li­kat­na, cier­pią­ca ko­bie­ta spło­nę­ła ru­mień­cem. Za­wsty­dzi­ła się ru­basz­no­ści mę­ża, oka­za­nej wo­bec ma­ło jesz­cze zna­ne­go go­ścia. Spu­ści­ła po­wie­ki, do­tknę­ła dło­nią pier­si i gar­dła, umil­kła.

I wszy­scy przez chwi­lę mil­cze­li. Czuć by­ło, że w za­du­chu te­go po­ko­ju wszyst­kim zro­bi­ło się dusz­no. Pa­ni do­mu co­raz bez­wład­niej chy­li­ła się na swym szez­lon­gu; Kir­ło usłuż­nie po­su­wał ku niej wy­szy­te na kan­wie po­dusz­ki; Kor­czyń­ski dłu­gi wąs swój na gru­by pa­lec na­wi­jał; bi­no­kle Ró­ży­ca bły­ska­ły w cie­niu cie­ka­wie i ja­koś drwią­co. W tej chwi­li kę­dyś z do­łu sły­szeć się da­ły plu­ski wo­dy i prze­cią­głe, ba­so­we wo­ła­nia. Kor­czyń­ski i Ró­życ jed­no­cze­śnie spoj­rze­li w okno. Za oknem, za prze­zro­czy­stą ścia­ną klo­nów, po błę­kit­nym Nie­mnie pły­nę­ły tra­twy, w mo­wie miej­sco­wej pły­ta­mi zwa­ne. Je­den za dru­gim pod ciem­ną ścia­ną bo­ru wień­czą­ce­go wy­so­ki brzeg rze­ki pły­nę­ły zło­te w słoń­cu, a sto­ją­cy u ste­rów płyt­ni­cy[39], w bia­łej odzie­ży, sil­ni jak wod­ne ol­brzy­my, na­da­jąc ru­dlom[40] cięż­kie pół­ob­ro­ty, ude­rza­li ni­mi po wo­dzie, któ­ra z wiel­kim plu­skiem try­ska­ła w per­li­stych ka­ska­dach. Za­ra­zem lu­dzie ci roz­ma­wia­li z so­bą dłu­gi­mi, ba­so­wy­mi krzy­ka­mi, któ­re obi­ja­ły się o bór ciem­ny i wy­wo­ły­wa­ły w nim gło­śne echa. Po prze­ciw­le­głym wy­brze­żu, pod gę­stym bo­rem, cho­dzi­li lu­dzie róż­ni, po­je­dyn­czo i gro­mad­nie, w sza­rych i bia­łych ubra­niach; gdzie­nie­gdzie, ni­sko nad rze­ką, skrzy­dla­ty­mi punk­ta­mi prze­la­ty­wa­ły ry­bi­twy; w jed­nym miej­scu ry­bac­kie czó­łen­ko krę­to prze­śli­zgi­wa­ło się po­mię­dzy pły­ta­mi; w klo­nach szcze­bio­ta­ły szczy­gły, gwiz­da­ła wil­ga, za­no­si­ła się od krzy­ku cze­czot­ka. Świat ca­ły stał w cud­nej po­go­dzie jak cza­ra na­la­na błę­ki­tem i zło­tem.

– Pięk­na miej­sco­wość – rzekł w za­my­śle­niu Ró­życ.

Kor­czyń­ski wska­zał mu pra­cu­ją­cych oko­ło ru­dli płyt­ni­ków.

– Ci lu­dzie nie ma­ją tak­że świę­ta…

Ró­życ zdjął bi­no­kle i dłu­gą swą atła­so­wą rę­kę po­wiódł po zmię­tym i drga­ją­cym czo­le.

– Mnie się zda­je – rzekł – że oni za­wsze ma­ją świę­to. Są zdro­wi, sil­ni i ja­kim­kol­wiek jest ich ży­cie, żyć chcą…

– Mo­że pan ma słusz­ność – po krót­kim na­my­śle od­po­wie­dział Kor­czyń­ski. – Pra­ca nie­szczę­ściem nie jest; idzie tyl­ko o grunt, na któ­rym czło­wiek pra­cu­je, i o… skut­ki. Je­że­li co krok gło­wą o mur ude­rzać się mu­sisz i my­śleć, że wszyst­ko, co­kol­wiek byś zro­bił… na dia­bła zda się…

Mach­nął rę­ką i umilkł. Ró­życ cier­pią­cy­mi swy­mi, ale in­te­li­gent­ny­mi ocza­mi z za­ję­ciem spo­glą­dał na ogo­rza­łe, zo­ra­ne czo­ło i w dół spusz­czo­ne wą­sy oby­wa­te­la.

– Do cze­go pan ostat­nie sło­wa swe sto­su­jesz? – za­py­tał.

Spod wy­pu­kłych po­wiek du­że, piw­ne oczy Kor­czyń­skie­go pod­nio­sły się na twarz go­ścia i uto­nę­ły w niej wej­rze­niem głę­bo­kim i przej­mu­ją­cym.

– Jak pan my­śli?… – za­czął i za­wa­hał się z dal­szym mó­wie­niem. Ogar­nę­ła go wi­docz­na, a dziw­na w tak sil­nym czło­wie­ku nie­śmia­łość.

– Jak pan my­śli? – za­czął zno­wu – czy w te­raź­niej­szych cza­sach ci na­wet z nas, któ­rzy pie­nię­dzy nie mar­nu­ją i jak wo­ły pra­cu­ją, zdo­ła­ją… to… tam­to… te­go…

Źre­ni­ce je­go bły­ska­ły prze­la­tu­ją­cy­mi w nich iskra­mi; pa­trzał cią­gle w twarz go­ścia i ko­niec wą­sa do ust wło­żyw­szy przy­gry­zać go za­czął. Wi­docz­ne by­ło, że Ró­życ nie wie­dział do­brze, co mu od­po­wie­dzieć wy­pa­da­ło. Nad przed­mio­tem za­cze­pio­nym przez Kor­czyń­skie­go my­ślał za­pew­ne nie­wie­le; mo­że też ob­cho­dził go on nie­wie­le.

– Któż to mo­że prze­wi­dzieć? – za­czął. – Cza­sy są cięż­kie. Ja zresz­tą te stro­ny znam tak ma­ło… świe­żym przy­by­szem je­stem…

– Nie o te stro­ny idzie – ży­wo pod­jął Kor­czyń­ski – pod tym wzglę­dem wszyst­kie stro­ny u nas są so­bie rów­ne. Niech­że mi więc pan po­wie przy­naj­mniej, jak jest tam, gdzie pan miesz­ka­łeś…

Ró­życ z nie­dba­łym uśmie­chem, choć z sil­nym drga­niem czo­ła i brwi, od­po­wie­dział:

– Oso­bi­ście przed­sta­wiam przy­kład za­smu­ca­ją­cy… Mo­je tam­tej­sze ma­jąt­ki są dla mnie stra­co­ne…

– Wiem o tym, ale to co in­ne­go! – za­wo­łał Kor­czyń­ski. – Pan z uro­dze­nia by­łeś wiel­kim pa­nem… No, a to… tam­to… Ale chciał­bym coś wie­dzieć o oby­wa­tel­stwie śred­nim, ta­kim na przy­kład jak ja, sie­dzą­cym na dzie­się­ci­nach[41] zie­mi kil­ku­set, ty­siącu… tro­chę wię­cej…

Świa­to­we­mu i do wszyst­kie­go przy­zwy­cza­jo­ne­mu czło­wie­ko­wi od­po­wie­dzi na py­ta­nia wszel­kie zu­peł­nie za­brak­nąć nie mo­gło. Po­czął więc opo­wia­dać o fi­nan­so­wym i go­spo­dar­skim sta­nie śred­nich ma­jęt­no­ści ziem­skich nad Słu­czą po­ło­żo­nych, a czy opo­wia­dał do­kład­nie lub nie­do­kład­nie, praw­dzi­wie czy nie­praw­dzi­wie, o to wi­docz­nie nie dbał. Nie zaj­mo­wał się tym bar­dzo ży­wo, mo­że uwa­żał to spra­woz­da­nie za próż­ną dla sie­bie fa­ty­gę. Ale mó­wił płyn­nie, do wy­kwint­nej pol­sz­czy­zny mie­sza­jąc tro­chę fran­cu­skich wy­ra­zów, od cza­su do cza­su, zręcz­nie i grzecz­nie, tłu­mił ner­wo­we po­zie­wa­nie.

Z da­la od okna, w przy­ciem­nio­nym nie­co ro­gu po­ko­ju, pro­wa­dzi­ła się in­na, znacz­nie cich­sza roz­mo­wa. Kir­ło, ku go­spo­dy­ni do­mu po­chy­lo­ny, mó­wił do niej o czymś pół­gło­sem, z wy­ra­zem ubo­le­wa­nia na­przód, a po­tem tak jo­wial­nej żar­to­bli­wo­ści, że na ko­ra­lo­we jej usta z wol­na po­wra­cał uśmiech. Z wdzięcz­nym na są­sia­da swe­go spoj­rze­niem wy­rze­kła:

– Pan za­wsze po­cie­szyć i roz­we­se­lić mnie mu­sisz… O, gdy­by mi pa­na jesz­cze za­bra­kło…

– Po co ma za­brak­nąć? – obu­rzył się Kir­ło. – Kie­dy już ty­le lat…

Uko­śne wej­rze­nie rzu­cił na pa­na do­mu, bar­dzo w tej chwi­li za­ję­te­go roz­mo­wą z Ró­ży­cem. Po­tem sza­re, błysz­czą­ce oczki je­go wpi­ły się w de­li­kat­ne po­licz­ki pa­ni Emi­lii, a ko­ści­sta rę­ka po­su­wa­ła się z wol­na ku jej rę­ce, któ­ra na kształt list­ka li­lii spo­czy­wa­ła na zwo­jach je­dwa­biu.

– Bied­na pa­ni! – szep­nął – już ja dziś mu­szę coś ta­kie­go zro­bić, że­by pa­nią roz­we­se­lić.

Za okna­mi na błę­kit­nym Nie­mnie cięż­kie ru­dle wciąż ude­rza­ły w wo­dę, wy­wo­łu­jąc plu­ski per­li­stych ka­skad; lek­ki wiatr szu­miał w klo­nach i mie­sza­ły się z nim fru­wa­nia pta­sich skrzy­deł. Na prze­ciw­le­głym wy­brze­żu, w ciem­nym bo­rze, lud­ność wiej­ska zbie­ra­ła pew­no po­ziom­ki lub zio­ła, bo w głę­bi bo­ru od­zy­wa­ły się na­wo­ły­wa­nia:

– Hu! ho! hej! hop! hop!

Jed­no­cze­śnie z wnę­trza do­mu, ale z da­la, jak­by znad su­fi­tu, osła­bio­ne od­le­gło­ścią sły­szeć się da­ło gra­nie na skrzyp­cach. Chwi­la­mi roz­po­znać moż­na by­ło, że w gór­nej czę­ści do­mu ktoś z wiel­ką pre­cy­zją i umie­jęt­no­ścią grał ja­kąś wiel­ką i trud­ną kom­po­zy­cję mu­zycz­ną.

Kir­le te skom­pli­ko­wa­ne i pra­co­wi­cie wy­wo­ły­wa­ne to­ny skrzy­piec jak­by coś na pa­mięć przy­wio­dły. Uśmiech­nął się fi­lu­ter­nie, dło­nią po ko­la­nie ude­rzył; wy­biegł przez drzwi do sa­lo­nu pro­wa­dzą­ce, szczel­nie je za so­bą za­my­ka­jąc.

W ja­dal­nej sa­li, do­ko­ła dłu­gie­go sto­łu cięż­ko, lecz żwa­wo krzą­ta­ła się Mar­ta Kor­czyń­ska, któ­ra przed kil­ku za­le­d­wie mi­nu­ta­mi wró­ci­ła ze swej da­le­kiej prze­chadz­ki. Wiel­ki sło­mia­ny jej ka­pe­lusz le­żał na jed­nym z krze­seł, a gło­wa, z cien­kim war­ko­czy­kiem przy­mo­co­wa­nym z ty­łu wiel­kim grze­bie­niem, pil­nie schy­la­ła się nad na­kry­cia­mi, stwier­dza­jąc po­rzą­dek ich i czy­stość. Przy­rzą­dza­ła sa­ła­ty i kom­po­ty, przy­no­si­ła bu­tel­ki z wi­nem, co chwi­lę wy­bie­ga­ła, a po­wró­ciw­szy, z brzę­kiem klu­czy otwie­ra­ła szu­fla­dy kre­den­so­wej sza­fy i urzą­dza­jąc, usta­wia­jąc, przy­ozda­bia­jąc wszyst­ko, pan­to­fla­mi wy­szy­ty­mi w czer­wo­ne ró­że gło­śno kla­pa­ła o pod­ło­gę. Do­po­ma­gał jej w tym go­spo­dar­skim za­ję­ciu je­den tyl­ko kre­den­so­wy chło­pak, przy­odzia­ny po­rząd­nie i żwa­wy, ale nie­do­ro­sły i śle­po tyl­ko roz­ka­zy jej speł­nia­ją­cy. Czte­ry wior­sty[42] uszła dziś tam i na po­wrót, nie od­po­czy­wa­ła ani mi­nu­ty, a nie znać by­ło na niej stru­dze­nia. Chrzą­ka­ła, kasz­la­ła, gde­ra­ła i na­pę­dza­ła ma­łe­go lo­ka­ja, a po­mi­mo cięż­ko­ści cho­du swe­go i pe­dan­tycz­nej do­kład­no­ści, z ja­ką speł­nia­ła rzecz każ­dą, zwi­ja­ła się tak pręd­ko, że w nie­speł­na kwa­drans stół był już na dzie­sięć osób na­kry­ty i wszyst­ko do obia­du przy­go­to­wa­ne. Chło­pak chleb kra­jał, a Mar­ta wkła­da­ła go do ser­wet, kie­dy z dal­szych po­ko­jów wbie­gła do ja­dal­nej sa­li Te­re­sa Pliń­ska, w rę­ce kla­snę­ła i z wy­bu­chem ra­do­ści za­wo­ła­ła:

– A! Pa­ni już tu, pan­no Mar­to! I wszyst­ko do obia­du przy­go­to­wa­ne! Jak­że to do­brze! Pa­ni Emi­lia by­ła bar­dzo nie­spo­koj­na.

– I nie­po­trzeb­nie! – ofuk­nę­ła sta­ra pan­na – niech swo­ich ro­bó­tek i swo­je­go sła­be­go zdro­wia pa­trzy, a co się ty­czy do­mu, to już do mnie to na­le­ży.

– To nic – szep­ta­ła Te­re­sa – ale ona za­wsze o wszyst­ko nie­spo­koj­na. I te­raz do­sta­ła glo­bu­su, i za­czę­ła już do­sta­wać mi­gre­ny…

– Na­tu­ral­nie! A po­zie­wa­nia jesz­cze nie do­sta­ła?…

– Jesz­cze nie, chwa­ła Bo­gu! – zu­peł­nie se­rio i na­wet z rze­tel­ną dla Nie­ba wdzięcz­no­ścią od­par­ła to­wa­rzysz­ka pa­ni Emi­lii.

– A Be­ne­dykt w do­mu?

– W do­mu, tam, z go­ść­mi i żo­ną… Zno­wu gnie­wał się, że pa­ni i Ju­styn­ka pie­cho­tą po­szły­ście do ko­ścio­ła. Mó­wił, że w świę­to ko­nie nie za­ję­te…

– To niech od­po­czy­wa­ją, a jak od­pocz­ną, le­piej się po­tem do go­spo­dar­stwa zda­dzą… Wiecz­na głu­po­ta! Czy to my księż­nicz­ki, że­by­śmy pie­szo cho­dzić nie mo­gły? Uf! Nie mo­gę!

Ka­szel ją po­rwał, ale trwał krót­ko, bo wstrzy­my­wa­ła się z ca­łej si­ły, i na­gła myśl ja­kaś pio­ru­nem, zda się, ude­rzy­ła o ca­łą jej isto­tę. Gło­śno spla­snę­ła rę­ka­mi i do okna po­sko­czy­ła.

– A dzie­ci jak nie ma, tak nie ma! – za­wo­ła­ła.

Te­re­sa tym­cza­sem li­czy­ła na sto­le na­kry­cia.

– Na dzie­sięć osób, jak ma­mę ko­cham, na dzie­sięć osób na­kry­to! – pi­skli­wie za­wo­ła­ła. – Czy wię­cej go­ści dziś przy­je­dzie? Bo nas do­mo­wych sześć, a dwóch pa­nów – to osiem… a tu na dzie­sięć… czy kto jesz­cze przy­je­dzie?

– Dwóch kon­ku­ren­tów do cie­bie przy­je­dzie! – z gniew­ną iro­nią krzyk­nę­ła Mar­ta. – Al­boż ma­ło na­cze­ka­łaś się jesz­cze na nich? No, to dziś trzech bę­dziesz mia­ła od ra­zu. Pan Ró­życ już jest, a dwóch jesz­cze przy­je­dzie…

Za­czę­ła śmiać się tak, że aż łzy na­bie­gły do szy­der­skich[43], ogni­stych jej oczu. Te­re­sa, za­ru­mie­nio­na tro­chę, do­bro­dusz­nie jej w twarz pa­trza­ła:

– Co też pa­ni wy­ga­du­je! Pan Ró­życ… gdzież­by on tam mógł… ta­ki wiel­ki pan… choć, do­praw­dy, tak ja­koś pa­trzał… ej! oni wszy­scy ta­cy… ci męż­czyź­ni… Ale na­praw­dę, kto wię­cej przy­je­dzie?… mo­ja dro­ga pa­ni, pro­szę mi po­wie­dzieć, kto przy­je­dzie?

I szczu­pły­mi ra­mio­na­mi swy­mi z dzie­cin­ną pra­wie piesz­czo­tli­wo­ścią ob­jąć usi­ło­wa­ła gru­bą ki­bić i cien­ką, żół­tą szy­ję to­wa­rzysz­ki. Ale ona gwał­tow­nie wy­rwa­ła się z jej ob­jęć.

– A dzie­ci! – krzyk­nę­ła. – Toż Wi­dzio i Le­onia po­win­ni już od go­dzi­ny być tu­taj… Mo­że choć na obiad nad­ja­dą…

– A, praw­da – z wi­docz­nym uczu­ciem roz­cza­ro­wa­nia szep­nę­ła Te­re­sa – za­po­mnia­łam…

– Za­po­mnia­ła, za­po­mnia­ła… – gniew­nie ku sza­fie kre­den­so­wej idąc za­mru­cza­ła Mar­ta. – Mo­że i mat­ka za­po­mnia­ła tak­że… o dzie­ciach za­po­mnia­ła… Co im w gło­wie? Ro­man­se i ap­te­ka… Wiecz­na głu­po­ta!… A dzie­ci jak nie ma, tak nie ma!… O Bo­że mój, Bo­że! gdy­by tyl­ko nie ja­ki wy­pa­dek… bo z ty­mi ko­le­ja­mi że­la­zny­mi wszyt­ko być mo­że…

Zno­wu sta­nę­ła twa­rzą ku oknu, gło­wą wiel­kim grze­bie­niem ster­czą­cą trzę­sła i pęk klu­czy gło­śno dzwo­nił w jej rę­ku.

W tej­że chwi­li za przy­mknię­ty­mi drzwia­mi sa­li ja­dal­nej da­ło się sły­szeć szyb­kie ze wscho­dów zbie­ga­nie, po­tem sza­mo­ta­nie się ja­kieś, mo­co­wa­nie, dwa gło­sy mę­skie, z któ­rych je­den zda­wał się o coś na­le­gać, a dru­gi od cze­goś wy­pra­szać… stru­na ja­kaś kil­ka ra­zy brzęk­nę­ła, na ko­niec, da­lej już, w głę­bi do­mu, wy­buch­nął gło­śny śmiech Kir­ły… Mar­ta, za­pa­trzo­na w szlak dro­gi, zza roz­war­tej bra­my dzie­dziń­ca wi­dzial­ny, na szcze­gól­ny ha­łas ten nie zwró­ci­ła żad­nej uwa­gi, ale Te­re­sa rzu­ci­ła się ku drzwiom i na­przód przez nie cie­ka­wie gło­wę wy­chy­li­ła, a po­tem, z cien­kim i uszczę­śli­wio­nym chi­cho­tem, drob­nym swym dziew­czę­cym kro­kiem przez sie­nie i sa­lon po­bie­gła. W głę­bi sa­lo­nu drzwi od po­ko­ju pa­ni Emi­lii otwo­rzy­ły się gło­śno i zja­wił się w nich Kir­ło śmie­ją­cy się i cią­gną­cy za so­bą ko­goś bar­dzo po­ciesz­nie w sa­mej rze­czy wy­glą­da­ją­ce­go. Był to sta­ru­szek śred­nie­go wzro­stu, ale tu­szy do­brej i w środ­ku fi­gu­ry szcze­gól­niej wy­dat­nie za­okrą­glo­nej, z okrą­głą, bia­ły­mi jak mle­ko wło­sa­mi okry­tą gło­wą, z okrą­głą tak­że, pulch­ną, ru­mia­ną twa­rzą. Wśród tej twa­rzy pulch­ne, ru­mia­ne usta uśmie­cha­ły się te­raz z peł­ną zmie­sza­nia do­bro­dusz­no­ścią i błę­kit­ne jak tur­ku­sy oczy pa­trza­ły z wy­ra­zem wsty­du i za­lęk­nie­nia. To zmie­sza­nie i za­lęk­nie­nie źró­dło swe mieć mu­sia­ło w ubio­rze bar­dzo nie­sta­ran­nym, bo skła­da­ją­cym się tyl­ko z sze­ro­kie­go, z kwie­ci­stej ma­te­rii spo­rzą­dzo­ne­go szla­fro­ka. Jed­ną rę­ką trzy­ma­jąc smy­czek i za­ra­zem po­wstrzy­mu­jąc od roz­chy­la­nia się po­ły szla­fro­ka, dru­gą ten bia­ło­wło­sy i ła­god­ny sta­rzec przy­ci­skał do pier­si skrzyp­ce. Przy tym bro­niąc się prze­waż­nej si­le, któ­ra go na­przód po­cią­ga­ła, usi­ło­wał wciąż co­fać się i ra­mię swe z dło­ni Kir­ły wy­rwać.

– Puść mnie pan… – szep­tał i wy­krzy­ki­wał gło­śno – jak­że moż­na? przy da­mach… w szla­fro­ku…

Ale Kir­ło wcią­gnął go do po­ko­ju, przy czym do Ró­ży­ca zwró­co­ny pe­ro­ro­wać za­czął:

– Przed­sta­wiam no­we­mu są­sia­do­wi na­sze­mu naj­zna­ko­mit­sze­go mu­zy­ka oko­li­cy na­szej… prze­pra­szam! Li­twy… a mo­że i Eu­ro­py… Za­nie­dba­ny ubiór je­go prze­ba­czą mu na­wet da­my, po­nie­waż jest ar­ty­stą. Od uro­dze­nia po­dob­no aż do dnia dzi­siej­sze­go pra­cu­je nad mu­zy­ką. Ma­ją­tek, pa­nie, prze­pra­co­wał… Ale gra za to… gra…

– Puść mnie pan… przy da­mach… przy nie­zna­jo­mym czło­wie­ku… – wy­pra­szał się i w ce­lu wy­rwa­nia się no­we, a co­raz śmiesz­niej­sze wy­si­le­nia czy­nił sta­ru­szek.

Nie­zna­jo­my czło­wiek, czy­li Ró­życ, ze zdu­mie­niem na tę sce­nę pa­trzał i nie tyl­ko nie śmiał się, lecz de­li­kat­ne war­gi je­go przy­bra­ły wy­raz nie­sma­ku. Kor­czyń­ski, oswo­jo­ny znać z do­brym hu­mo­rem Kir­ły i je­go ob­ja­wa­mi, spo­glą­dał przez okno na klo­ny i rze­kę; pa­nie, Emi­lia i Te­re­sa, śmia­ły się: pierw­sza ci­chut­ko i z nie­ja­kim za­wsty­dze­niem, dru­ga gło­śniej i z roz­ko­szą. Kir­ło, za­chę­co­ny po­wo­dze­niem swym wo­bec dam, a na obec­nych męż­czyzn już nie zwa­ża­jąc, z ko­micz­ny­mi ge­sta­mi i mi­na­mi da­lej pra­wić za­czy­nał:

– Idę so­bie na gó­rę, aby na­sze­go ko­cha­ne­go ar­ty­stę od­wie­dzić… sły­szę: gra! Do­brze, my­ślę, niech­że przyj­dzie za­grać dla nas… Wy­ma­wia się, że nie ubra­ny… Co tam! Tym le­piej… ar­ty­ści po­dob­no, pa­nie, za­wsze nie ubra­ni i nie umy­ci…

Wtem zza ple­ców sza­mo­czą­ce­go się i już wi­docz­nie udrę­czo­ne­go star­ca wy­su­nę­ła się mło­da ko­bie­ta w czar­nej suk­ni, wy­bor­nie uwy­dat­nia­ją­cej jej sil­ną i zgrab­ną ki­bić. Wy­pro­sto­wa­na by­ła i gło­wę oto­czo­ną czar­nym war­ko­czem wy­so­ko pod­no­si­ła. Wśród śmia­łej twa­rzy sza­re jej oczy wy­da­wa­ły się te­raz pra­wie czar­ne i w twarz Kir­ły ci­snę­ły pło­mie­nie gnie­wu. Na ni­ko­go z obec­nych nie spoj­rzaw­szy zwró­ci­ła się ku otwar­tym drzwiom sa­lo­nu i za­wo­ła­ła gło­śno:

– Mars[44]! Mars!

Na to wo­ła­nie zja­wił się w pro­gu pies my­śliw­ski, ulu­bie­niec pa­na do­mu, wiel­ki, czar­ny pon­ter[45]. Ko­bie­ta krót­kim ge­stem wska­za­ła go Kir­le.

– Oto jest Mars – rze­kła – wy­bor­nie umie on wa­ro­wać, apor­to­wać i przez kij ska­kać. Za­wo­ła­łam go tu dla za­ba­wy pa­na!

Głos jej tro­chę drżał, usta zbla­dły i z oczu zno­wu try­snę­ły pło­mie­nie. Po­wo­li jed­nak i ła­god­nie uję­ła ra­mię star­ca.

– Chodź, oj­cze! – rze­kła.

Kie­dy wy­pro­sto­wa­na, z pod­nie­sio­ną gło­wą i bla­dym, lecz nie­zmą­co­nym pro­fi­lem pro­wa­dzi­ła przez wiel­ki sa­lon si­wo­wło­se­go, tro­chę przy­gar­bio­ne­go i skrzyp­ce swe do pier­si przy­ci­ska­ją­ce­go star­ca, przy­po­mnieć mo­gła An­ty­go­nę[46]…

– Wspa­nia­ła! – zza bi­no­kli swych ści­ga­jąc ją spoj­rze­niem szep­nął Ró­życ.

Kir­ło nie zmie­szał się ani na chwi­lę i z no­wym śmie­chem szep­tał do ucha Te­re­sy coś, od cze­go ru­mie­ni­ła się i naj­mil­szym uśmie­chem roz­ja­śnia­ła jej okrą­gła, ru­mia­na, w owal­ną ra­mę chu­s­tecz­ki uję­ta twarz. Kor­czyń­ski mo­tał wąs na pa­lec i pa­rę ra­zy, do sie­bie wię­cej niż do in­nych, prze­mó­wił:

– Dzie­ci nie ma! Dziw­na rzecz! Dzie­ci nie ma!

Ró­życ go­spo­dy­nię do­mu nie mógł dłu­go w osa­mot­nie­niu zo­sta­wiać. To­też z wy­ra­zem współ­czu­cia za­py­tał ją, czy na ner­wy prze­waż­nie cho­ru­je, a otrzy­maw­szy twier­dzą­cą od­po­wiedź, z żyw­szą jesz­cze sym­pa­tią mó­wić za­czął o ogól­nym te­raz uspo­so­bie­niu do cho­rób ner­wo­wych i trud­no­ści zna­le­zie­nia na nie ra­dy­kal­ne­go le­kar­stwa.

– Co do mnie – rzekł – znam jed­ną tyl­ko pa­lia­ty­wę[47], któ­ra nie­chyb­nie o wcze­sną śmierć przy­pra­wia, ale chwi­lo­wo przy­naj­mniej za­spo­ka­ja po­trze­bę wra­żeń i da­je za­po­mnie­nie… o wszyst­kim…

Pa­ni Emi­lia jak do mo­dli­twy rę­ce zło­ży­ła.

– O, cóż to jest? – za­wo­ła­ła.

– Mor­fi­na – z nie­dba­łym uśmie­chem szep­nął gość.

Ze znie­chę­ce­niem rę­ką ski­nę­ła.

– Nie – rze­kła z ci­cha – mnie się zda­je, że je­dy­nym le­kar­stwem pew­nym by­ło­by za­do­wo­le­nie wyż­szych po­trzeb isto­ty na­szej, po­trzeb ser­ca… wy­obraź­ni… szla­chet­nych gu­stów… Ale któż jest tak szczę­śli­wy, aby móc speł­niać wszyst­kie ma­rze­nia swo­je, aby dy­so­nan­se ży­cia nie za­tru­wa­ły mu du­cha i cia­ła?…

– By­wa­ją też lu­dzie, któ­rzy speł­nia­ją wszyst­kie swo­je ma­rze­nia i od zbyt­ku te­go szczę­ścia sta­ją się… nie­szczę­śli­wi… – z le­d­wie do­strze­gal­ną iro­nią od­parł gość.

Zno­wu drzwi od sa­lo­nu otwo­rzy­ły się z ło­sko­tem i zja­wi­ła się w nich na oka mgnie­nie wiel­ka po­stać Mar­ty.

– Dzie­ci ja­dą! Dzie­ci… ja­dą! – krzyk­nę­ła swym gru­bym, ochry­płym gło­sem i wnet jak wi­cher rzu­ci­ła się w kie­run­ku sie­ni.

W uszach obec­nych za­brzmiał tyl­ko głos jej ja­kąś ogrom­ną ra­do­ścią na­brzmia­ły, a w oczach wio­nę­ły koń­ce man­ty­li i za­mi­go­ta­ły czer­wo­ne ró­że pan­to­fli. Kor­czyń­ski, jak­by wy­bu­chem ja­kiejś pal­nej ma­te­rii z krze­sła po­de­rwa­ny, dwo­ma kro­ka­mi prze­sa­dził po­kój i znik­nął. Pa­ni Emi­lia bar­dzo po­wo­li pod­nio­sła się z szez­lon­ga.

– Te­re­niu, dro­ga mo­ja… daj­że mi płaszcz, rę­ka­wicz­ki, chust­kę na gło­wę…

Te­re­sa w kil­ku fer­tycz­nych[48] po­sko­kach po­da­ła żą­da­ne przed­mio­ty i do przy­wdzia­nia ich do­po­mo­gła. Po­tem za­czę­ła sa­ma owi­jać się cie­płym sza­lem, wsu­wać na rę­ce tro­chę po­dar­te rę­ka­wicz­ki, za­wią­zy­wać na gło­wie włócz­ko­wą chust­kę.

Pa­ni Emi­lia po­stą­pi­ła pa­rę kro­ków.

– Tak, do­praw­dy, osła­bio­na dziś je­stem… – z ci­cha za­czę­ła – że nie wiem… czy zdo­łam wyjść na spo­tka­nie mo­ich dzie­ci…

Rę­ce jej wspie­ra­ją­ce się o stół drża­ły i sły­chać by­ło nie­mal przy­śpie­szo­ne bi­cie jej ser­ca. Nie uda­wa­ła: by­ła istot­nie bar­dzo zde­ner­wo­wa­na i sła­ba. Kir­ło po­śpie­szył z po­da­niem jej ra­mie­nia. Wspar­ta na nim szła przez sa­lon, jak wiot­ka trzci­na chwie­jąc się pra­wie i z sze­le­stem cią­gnąc za so­bą zwój je­dwa­biu.

Wkrót­ce na gan­ku utwo­rzy­ła się gru­pa osób, na któ­rej cze­le stał Kor­czyń­ski, do nie­po­zna­nia pra­wie zmie­nio­ny, bez śla­du uprzed­niej po­nu­ro­ści w błysz­czą­cych oczach, pra­wie bez zmarsz­czek na czo­le, z uśmie­chem ra­do­ści pod dłu­gim i w dół opusz­cza­ją­cym się wą­sem. Na za­pa­dłe po­licz­ki tuż za nim sto­ją­cej Mar­ty wy­bi­ły się okrą­głe, ogni­ste ru­mień­ce; źre­ni­ce jej pa­trzą­ce na dro­gę, śród któ­rej wi­dać by­ło szyb­ko ku bra­mie zbli­ża­ją­cy się punkt czar­ny, przy­ga­sły i zwil­got­nia­ły; zwię­dły­mi, uśmie­cha­ją­cy­mi się usta­mi ci­chut­ko szep­ta­ła:

– Anioł­ki! Kot­ki! Ro­bacz­ki mo­je!

Każ­dy by od­gadł, że ci, któ­rych tu wi­tać mia­no, rzu­cą się na­przód w ob­ję­cia tych dwoj­ga lu­dzi. W głę­bi gan­ku, u sa­mych drzwi wcho­do­wych, Te­re­sa z po­mo­cą Kir­ły usta­wia­ła przy­nie­sio­ny z sa­lo­nu fo­tel, na któ­ry wnet bez­wład­nie opu­ści­ła się pa­ni Emi­lia. Do Te­re­sy szep­nę­ła:

– Tro­chę lau­ro­wych kro­pli, mo­ja Te­re­niu..

A do Kir­ły:

– Wróć pan do pa­na Ró­ży­ca. Nie­po­dob­na prze­cież, aby zo­sta­wał sam je­den…