W odbiciu - Jakub Małecki - ebook + książka

W odbiciu ebook

Jakub Małecki

3,9

Opis

Jakub Małecki, jeden z najzdolniejszych młodych pisarzy, mistrzowsko łączy gatunki literackie, oferując brawurową mieszankę powieści obyczajowej, groteski i magicznego realizmu.

Młode małżeństwo przeżywające kryzys, kobieta pogodzona ze śmiercią i pijak topiący w butelce swoją straszną przeszłość – niespodziewanie tracą życia, które znali. Na tle ludzkich losów czają się potwory: my sami, W odbiciu, widziani oczyma innych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 263

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (147 ocen)
50
50
35
11
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bobolin

Całkiem niezła

Dobre jak prawie wszystko Małeckiego, ale jak dla mnie za dużo człowieka z psią głową. Zepsuł to wszystko.
00
Cripps

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka,polecam!
00
camellia

Nie oderwiesz się od lektury

Małecki jest wspaniały
00

Popularność




Jakub Małecki

W odbiciu

Warszawa 2013
Jakub Małecki W odbiciu ISBN: 978-83-61187-81-3 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] Copyright ©2011- 2013 by Jakub Małecki Copyright ©2011-2013 by Powergraph Copyright © 2011-2013 for the cover by Rafał Kosik Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. PROJEKT GRAFICZNY: Rafał Kosik REDAKTOR PROWADZĄCY: Kasia Sienkiewicz-Kosik REDAKCJA: Łukasz Orbitowski KOREKTA: Maria AleksandrowWyłączna dystrybucja: Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. Sp.j. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 00 / 11
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Mar­cie

I

1

Nie potra­fię mówić o Piel­grzy­mie.

Umiem o nim myśleć.

Praw­dzi­wego Piel­grzyma widzę już tylko w gło­wie. Ten, o któ­rym usi­łuję mówić, natych­miast wymyka mi się i zmie­nia w inne osoby. W pijaka. W ojca. W męża. W czy­je­goś syna, przy­ja­ciela, kochanka. W dobrze zbu­do­wa­nego, wyta­tu­owa­nego trzy­dzie­sto­latka z zako­lami. I zaraz potem w chu­dego włó­częgę o spi­cza­stym nosie.

Mno­żąc kolejne jego wize­runki, nie­wy­raźne i ułomne, jesz­cze bar­dziej się od niego odda­lam, jak­bym pod­cho­dził z obiek­ty­wem apa­ratu zbyt bli­sko i nie widział już nic, prócz roz­my­tego frag­mentu jego skóry lub ubra­nia.

Chcę ująć w słowa praw­dzi­wego Piel­grzyma z mojej głowy, ale ten drwi ze mnie, staje przed lustrem utka­nym z moich kolej­nych nie­udol­nych zdań, a w odbi­ciu poja­wia się nie jedna postać, lecz wiele. Żadna z nich nie jest Piel­grzy­mem.

Mówią, że każda histo­ria ma wiele odbić, ale życio­rys Piel­grzyma przy­po­mina lej: wszyst­kie moż­liwe warianty zbie­gają się ku jedy­nemu fina­łowi. Mógłby sza­mo­tać się i szar­pać z wła­snym życiem, mógłby wygi­nać je ku rze­czom wznio­słym lub cał­kiem bła­hym, krze­sać z sie­bie bez­in­te­re­sowne dobro lub zupełną pod­łość, a i tak nic by tym nie zmie­nił.

Miał kie­dyś żonę i córkę, pracę i pie­nią­dze – na tyle mało, by nie podró­żo­wać, i na tyle dużo, by unik­nąć wstydu poży­cza­nia przed pierw­szym, miał dni wypeł­nione chrzę­stem prze­le­wa­nej w beto­niarce masy i noce, kiedy zmę­czo­nymi ramio­nami obej­mo­wał cie­płe ciało kobiety, miał zimy szare jak ura­biany przez niego beton, te zimy, pod­czas któ­rych tygo­dniami nie widy­wał słońca, i miał lata, spę­dzane na dachach zale­wa­nych żarem, miał poranki pach­nące kawą, czarne, znie­na­wi­dzone poranki i wie­czory, odbi­ja­jące się na twa­rzy lśniącą poświatą tele­wi­zora, miał wszystko i nic nie miał. Potrze­bo­wał wię­cej.

Potrze­bo­wał wie­czor­nego piwa, jed­nego, a potem dwóch – po pracy i tuż przed snem, potrze­bo­wał sobot­niej wódki, ze zna­jo­mymi, a póź­niej bez zna­jo­mych, potrze­bo­wał setki wypi­ja­nej w ukry­ciu na przy­stanku i kolej­nej, szyb­kiej, uspo­ka­ja­ją­cej setki zamiast codzien­nych kana­pek z tyrol­ską, potrze­bo­wał zapo­mnie­nia, chwi­lo­wej czerni w gło­wie, by nie myśleć i nie czuć, wresz­cie zapra­gnął czerni zupeł­nej.

Zaczęło się jak zawsze: prze­grał pierw­szą rundę z wódką, ta go zno­kau­to­wała, a potem chwy­ciła i wynio­sła z domu, naj­pierw na tydzień, póź­niej na mie­siąc, aż w końcu i na dobre. Miesz­ka­nie samo się nie spłaci, córka nie ubie­rze, a pod­ręcz­niki nie przy­bie­gną na papie­ro­wych nogach z księ­garni – Kasia w końcu nie wytrzy­mała. Nikomu nie powie­działa, a mimo to wszy­scy wie­dzieli. Że poje­chała na wieś do scho­ro­wa­nych rodzi­ców. Że wsia­dła w pociąg, wyda­jąc ostat­nie drobne na bilet nor­malny plus ulgowy w dru­giej kla­sie oso­bo­wego i przez całą drogę prze­kli­nała los, który posta­wił na jej dro­dze Piel­grzyma.

A co on robił? Mógł­bym pójść o zakład, że leżał w jakiejś piw­nicy i trzy­mał butelkę wina czy pierś Gur­lagi, jed­nej z tych osie­dlo­wych szan­trap, któ­rych trzeźwy czło­wiek nawet nie dostrzega. A jego żona tłu­ma­czyła Darii, że „tatuś musiał wyje­chać”, i tłu­kła się pocią­giem do zmę­czo­nego ojca i cho­rej matki, któ­rzy łudzili się nadzieją na spo­kojną sta­rość. Jechała tam z wali­zami wstydu i ciu­chów z lum­peksu, licząc, że wyżywi ich Pan Bóg, albo cho­ciaż KRUS.

Nie wiem, jak jej się póź­niej uło­żyło, sły­sza­łem tylko, że ucieczka z mia­sta osta­tecz­nie ją zła­mała, że Kasia nie pod­nio­sła się już po cio­sie, który zadał jej mąż. Wiem nato­miast, co robił Piel­grzym – urzy­nał się w trupa.

W każ­dej rodzi­nie znaj­dzie się podobny przy­pa­dek męż­czy­zny, który nie daje sobie rady z życiem i trzeź­wo­ścią. Oni wszy­scy koń­czą nie­do­brze, ale Piel­grzym skoń­czył naj­go­rzej. Tak to przy­naj­mniej teraz wygląda.

2

Głów­nym boha­te­rem życio­rysu Piel­grzyma nie jest sam Piel­grzym, lecz jego alko­ho­lizm. W moim wła­snym życio­ry­sie boha­tera głów­nego zabra­kło; moty­wem prze­wod­nim jest tu brak motywu prze­wod­niego.

Zda­rza mi się cza­sem nie­mal fizycz­nie odczu­wać tę nija­kość, to roz­drob­nie­nie, które przez całe życie popy­cha mnie ku roz­ma­itym zaję­ciom i pasjom, te zaś z początku pory­wają mnie i wstrzą­sają, dając jed­no­cze­śnie siłę, aż w końcu dła­wię się nimi i porzu­cam dla innych, albo wręcz prze­ciw­nie – ucze­piam się ich na siłę i bez prze­ko­na­nia.

Dzie­się­cio­letni, zno­si­łem do domu kap­sle, puszki i naklejki z wafli Kuku­ruku, z pasją kolek­cjo­no­wa­łem sze­lesz­czące skarby z gum Turbo i okru­chy komik­sów z balo­no­wego Kaczora Donalda, póź­niej zwró­ci­łem się ku nalep­kom z czip­sów i pla­sti­ko­wym kółecz­kom pro­mu­ją­cym Gwiezdne wojny, te z kolei wyparte zostały przez zeszy­towe powie­ści Maya i kupo­wane za pierw­sze kie­szon­kowe lśniące numery „Magic Basket­ball”; zaraz jed­nak odkry­łem w sobie fascy­na­cję pod­kład­kami pod piwo, a w szu­fla­dzie spię­trzyły się stosy magne­to­fo­no­wych kaset i barw­nych okła­dek „Popcornu”.

Rwa­łem się ku wszyst­kim moż­li­wym kur­som, po kilku spo­tka­niach porzu­ca­łem je, upo­jony per­spek­tywą uczest­nic­twa w kolej­nych, zbie­ra­łem góry przed­mio­tów i wyrzu­ca­łem je. Wiele namięt­no­ści zatarło mi się w pamięci, przy­tło­czone kolej­nymi. Nie­które zosta­wiły po sobie ślad.

Tatuaż na łydce to jeden z nich, innym jest bli­zna nad kola­nem, pozo­sta­łość po skoku na desko­rolce, w sza­fie sta­rzeje się zbyt cia­sne już kimono i kru­szeją gumowe paski oku­la­rów – pamiątki po miło­ści do basenu, prze­no­śne dyski zawa­lone są obej­rza­nymi fil­mami, regały pełne cza­so­pism nie­otwie­ra­nych od lat, w port­felu prawo jazdy na moto­cykl, samo­chód i cię­ża­rówkę z przy­czepą, w gło­wie mgli­ste wspo­mnie­nie spor­to­wych sza­leństw i pijac­kiej bra­wury, w piersi – czarne worki płuc. Palę do dziś.

Piel­grzym zawsze był Piel­grzymem, choć nikt nie wie dla­czego, za to mnie ni­gdy nie obda­rzono prze­zwi­skiem – gdyby tak się stało, nazy­wa­liby mnie Zbie­ra­czem lub Kolek­cjo­ne­rem.

Obecną pasją Kolek­cjo­nera są bun­kry.

Wspól­nie z Waflem prze­cze­sa­li­śmy już jede­na­ście for­tów poło­żo­nych na obrze­żach mia­sta – te wiel­kie, zanu­rzone w pagór­kach pomiesz­cze­nia, setki metrów kory­ta­rzy, połą­czone ze sobą pod­ziemne budynki, wie­lo­pię­trowe schrony, tunele, schody, szczury i nie­to­pe­rze. Bun­kry, tak, to mnie teraz trzyma naj­moc­niej. Za mie­siąc, być może, nie będę już o nich pamię­tał.

Odna­la­złem nie­dawno kolejny: piękny, potężny fort przy Pia­sko­wej, i z przy­jem­no­ścią odby­wa­łem odważne wędrówki pal­cem po moni­to­rze lap­topa, pod­nie­cony prze­glą­da­łem zdję­cia i zapo­zna­wa­łem się z histo­rią tego miej­sca, oczyma wyobraźni dostrze­ga­łem tunele i wodę skra­pla­jącą się po cegłach ścian, wąskie przej­ścia, któ­rymi trzeba się czoł­gać, gwoź­dzie, szmaty i butelki u stóp, pełne sko­ro­do­wa­nych przed­mio­tów pomiesz­cze­nia i belę świa­tła wypły­wa­jącą z latarki, by to wszystko odsła­niać.

Moc wra­żeń. Kolek­cjo­no­wa­łem je w gło­wie.

3

Rano zadzwo­niła ciotka Bożenka z uprzej­mym zapy­ta­niem (ciotka sto­suje wyłącz­nie uprzejme zapy­ta­nia i w ogóle jest osobą nad wyraz uprzejmą), czy nie mógł­bym znowu pomóc w jakimś małym malo­wa­niu. Jasne, mógł­bym, przede wszyst­kim dla­tego że ciotka daje stówę za każde takie poma­ga­nie, a jeśli mam szczę­ście – to nawet i dwie. Zapa­li­łem jesz­cze, zer­k­ną­łem na kartkę pozo­sta­wioną w kuchni przez En, na scho­dach miną­łem panią Hil­de­brandt i pobie­głem na strze­żony par­king.

Nasz strze­żony par­king to bar­dziej par­king, a mniej strze­żony. Powi­tał mnie ochro­niarz, sta­ru­szek pozba­wiony słu­chu, wypo­sa­żony za to w poczu­cie humoru i grupę inwa­lidzką.

Wrę­czy­łem mu lami­no­wany kar­net, dopią­łem paski ręka­wi­czek, ścią­gną­łem usztyw­nie­nie kurtki, na głowę nasu­ną­łem komi­niarkę i kask, czu­jąc jed­no­cze­śnie przy­jemny, deli­katny wzrost adre­na­liny.

Jeż­dżę Yamahą YZF-R1.

Odsu­ną­łem moto­cykl od ogro­dze­nia, wbi­ja­jąc czubki butów w żwi­ro­wane pod­łoże i przy­trzy­mu­jąc udami masywny bak pra­wie dwu­stu­ki­lo­gra­mo­wej maszyny. Kciuk na star­te­rze, poma­rań­czo­wo­czer­wony błysk kon­tro­lek, wibra­cja spły­wa­jąca na przed­ra­miona z kie­row­nicy, basowy pomruk sil­nika, pode­szwa lewego buta ude­rza­jąca stopkę, w uszach cichy trzask zamy­ka­nej szyby, trzy szyb­kie ruchy manetką na jało­wym biegu, trzy gło­śne wark­nię­cia odczu­wane w uszach i na całym ciele, lewa dłoń na sprzę­gle i lewa stopa ode­rwana od ziemi, gwał­towny chrzęst wrzu­ca­nej jedynki, towa­rzy­szące mu led­wie zauwa­żalne drgnie­nie maszyny, prawa stopa, jadę.

I wta­piam się w mia­sto.

4

Kilka minut póź­niej byłem już pod blo­kiem, czte­ro­krot­nie wdu­si­łem przy­cisk domo­fonu, zasta­na­wia­jąc się, dla­czego Bóg zesłał na ciotkę Bożenkę dole­gli­wość strasz­li­wego uwiel­bie­nia muzyki poważ­nej.

Nie­jed­no­krot­nie pra­cu­jąc u niej fizycz­nie przez cały boży dzień, zmu­szany byłem do wie­lo­krot­nego odsłu­cha­nia Wiel­kiej Mszy h-moll, a w prze­rwach pusz­czano mi etiudy Debussy’ego i kan­taty kościelne. Z gło­śni­ków sączy się też czę­sto nużący Ravel i mdły De Falla, dener­wu­jący Szy­ma­now­ski i Cle­menti, ciotka chłosz­cze mnie też Paga­ni­nim.

Zaci­skam zęby i dłoń na pędzlu, prze­ły­kam te dźwięki, brnę przez nie i zakli­nam zegar, byle to prze­trwać, byle prze­trwać, uści­skać cio­cię, a potem – przy­jemny bank­not.

Cio­cia Bożenka liczy sobie sie­dem­dzie­siąt lat, jest niska, kor­pu­lentna, ma wiel­kie uszy i obez­wład­nia­jący uśmiech. Wydaje się sprzę­żona z maleń­kim miesz­ka­niem; co chwilę odru­chowo opiera się o komodę, przy­siada na skraju meblo­ścianki, chwyta futrynę, deli­kat­nie odbija się od ścian i tak poru­sza się – z roku na rok coraz słab­sza – po trzy­dzie­sto­me­tro­wej kawa­lerce.

Aby dostać się do środka, nie wystar­czy zapu­kać lub zadzwo­nić. Uczy­nić to należy dokład­nie cztery razy. Raz, dwa, trzy, cztery; ster­cza­łem na klatce, zasta­na­wia­jąc się, czy nie zapar­ko­wa­łem moto­cy­kla zbyt bli­sko boiska, aż wresz­cie usły­sza­łem szu­ra­nie łapci: szurrr, szurrr, cio­cia cho­dziła, koły­sząc cia­łem z nogi na nogę.

Zgrzyt­nęło, przy juda­szu roz­legł się ciężki, zmę­czony oddech, wresz­cie zabrzę­czał łań­cuch, a drzwi uchy­liły się nie­znacz­nie i twarz ciotki Bożenki roz­świe­tlił uśmiech – ona sama poto­czyła się ku mnie z czu­łym „Karo­lek!”.

I tak weszli­śmy, zanu­rza­jąc się w zapa­chu suszo­nych kwia­tów i grzy­bów, wiszą­cych set­kami na kalo­ry­fe­rze – a w tle przy­gry­wał Paga­nini.

5

Po trzech godzi­nach mia­łem ochotę zatłuc ciotkę pędz­lem.

Wresz­cie zwlo­kłem się z tabo­retu. Tępo popa­trzy­łem na efekt pracy (biały sufit, żółte ściany w przed­po­koju) i pod­da­łem się przy­jem­nemu uczu­ciu ulgi. Mała godzinka na wykoń­cze­nie i umknę do domu.

— No usiądź sobie, wresz­cie, Karo­lek, bo mi tu pad­niesz. Her­batki? Kawki?

— Kawki.

— Mam dla cie­bie pączki. Wyj­mo­wać?

Przy­tak­ną­łem ocho­czo – pączki uwiel­biam. Na stole poja­wił się talerz, a uśmiech znowu wypełzł ze zmarsz­czek na twa­rzy cioci i roz­ście­lił się od jed­nego wiel­kiego ucha do dru­giego. Sta­rzy ludzie uśmie­chają się pięk­nie, podob­nie jak dzieci. Ułom­ność ciała i umy­słu powo­duje, że uśmiech staje się szczery – ci zdrowi, w sile wieku, nie potra­fią uśmie­chać się w taki spo­sób. Ja też nie umiem.

Miło spo­glą­dało się na talerz z czte­rema pącz­kami, każdy iście mon­stru­al­nych roz­mia­rów, oraz kawę w kubku z napi­sem „Zio­ło­lek”.

— No i co tam u cie­bie, powiedz, Karo­lek? Wszystko dobrze? Co u Nata­lii?

Zmie­liw­szy pączka, odpar­łem:

— No, szu­kam pracy, Nata­lia się wresz­cie wyle­czyła z grypy, w biu­rze ma dużo pracy, a tak poza tym ogól­nie wszystko dobrze.

Grzmiał Czaj­kow­ski.

— Pyszne pączki. Rewe­la­cja…

— A te aku­rat kupi­łam ci tu, o, w budce na dole, nie­da­leko. Taka sprze­daje pani, co to jej mąż jest chory, ma raka trzustki chyba, bar­dzo porządna kobieta.

Zamy­śliła się, uśmiech znik­nął, poja­wił się za to palec unie­siony w górę.

— O, a mi się teraz przy­po­mniało, co ci mia­łam powie­dzieć. Dobrze żeś zapy­tał o te pączki. Słu­chaj, ty sły­sza­łeś o tym męż­czyź­nie, co to go wczo­raj podobno zna­leźli nie­ży­wego w miesz­ka­niu na Dłu­go­sza?

Bez­li­to­śnie chwy­ci­łem kolej­nego pączka (ocie­kał lukrem!) i odgry­zł­szy potężny kawał, pokrę­ci­łem prze­cząco głową.

— Neh­ły­ha­łem.

— No bo mi wła­śnie ta mówiła, ze sklepu, ta od tych pącz­ków. Przed­wczo­raj, wyobraź sobie, przy­je­chała na Dłu­go­sza poli­cja, nie wiem już do któ­rej kamie­nicy, ale to nie­ważne jest. A przy­je­chali, bo sąsia­dom coś tak już od paru dni śmier­działo i śmier­działo. Naj­bar­dziej spod drzwi takiego pana, który rzadko ostat­nio wycho­dził, więc się prze­stra­szyli, że może tam w środku umarł.

Upi­łem łyk kawy i ukrad­kiem zer­k­ną­łem na zega­rek sto­jący na tele­wi­zo­rze za ciotką – trzeba być czuj­nym, opo­wie­ści cioci Bożenki potra­fią roz­ra­stać się w nie­skoń­czo­ność.

— I umarł? — pod­trzy­ma­łem roz­mowę, choć śred­nio mnie obcho­dziło, czy umarł, czy nie umarł; inte­re­so­wał mnie pączek numer trzy.

— Umarł. Tylko wiesz, co się oka­zało?

— No?

— Że nie miał w miesz­ka­niu ani kuchni, ani łazienki.

Zasta­no­wi­łem się, mie­ląc w ustach resztkę sma­ko­łyku:

— Może mieli wspólne toa­lety, na kory­ta­rzu?

— Nie, mieli w miesz­ka­niach. Pani Basia mówiła jesz­cze, i to jest naj­dziw­niej­sze, że wyobraź sobie, w dowo­dzie oso­bi­stym, który tam zna­leźli, wid­niało nazwi­sko, któ­rego ni­gdzie nie ma.

— To zna­czy?

— Jest w dowo­dzie — tu ciotka prze­chy­liła się na prawo i się­gnęła do pokrę­tła, ści­sza­jąc muzykę — ale nie ma ni­gdzie indziej. Ani w reje­strach żad­nych, ani w spi­sach lud­no­ści, ani w wyka­zach miesz­kań­ców. Nic. Ni­gdzie nie ma.

Roz­ma­wia­li­śmy tak dalej, ciotka upie­rała się, że sprawa dziadka bez kuchni i łazienki to wielka zagadka, a ja, z ostat­nim pącz­kiem w dłoni, spo­glą­da­łem nie­we­soło na ściany, rachu­jąc, ile jesz­cze czasu przyj­dzie mi tu tkwić.

Chwy­ci­łem pędzel i wsze­dłem na tabo­ret, gło­śniki zatrzesz­czały i wypluły z sie­bie opus Beetho­vena.

6

Pocią­gnię­cie pędz­lem w lewo, pocią­gnię­cie w prawo, minuta za minutą, zer­ka­jąc na mozolny dygot sekund­nika, dotrwa­łem do finału.

Jesz­cze tylko umy­cie wałka i pędzla, jesz­cze no usiądź na chwilkę odsap­nąć, jesz­cze roz­mowa o tym i o tam­tym, uśmiech, dzię­kuję kochany, bank­not w małej dłoni, to ja dzię­kuję, cio­ciu, jesz­cze buziak, jeden, drugi i trzeci, pozdrów Nata­lię, pozdro­wię, jesz­cze tylko macha­nie dło­nią zza zamy­ka­nych drzwi i znowu mogłem usiąść na moto­cy­klu.

Z ulgą wsu­ną­łem klu­czyk w sta­cyjkę i uru­cho­mi­łem basowy, nie­po­rów­ny­walny z innymi, pomruk litro­wego sil­nika.

Kurtka przy­ci­ska­jąca się czule do brzu­cha, kolejne biegi prze­dzie­lane sprzę­głem, po bokach roz­ma­zane plamy sza­ro­ści, ucie­ka­jący asfalt, wstążki podwój­nych cią­głych i to, czego nie da się opo­wie­dzieć, to, co oddziela moto­cy­kli­stów od niemoto­cy­kli­stów, adre­na­lina dopra­wiona stra­chem, huk powie­trza prze­ci­na­nego głową w kasku.

Za zakrę­tem kaszl­ną­łem, zro­biło się biało, uchy­li­łem szybkę i zwol­ni­łem.

Piel­grzym.

7

Sie­dział na tra­wie kilka metrów od ulicy, nad nim obdarte wspo­mnie­nie bil­bordu rekla­mu­ją­cego lody Koral, obok jego pry­watny eden: sku­lone, brudne wspo­mnie­nie po kobie­cie i litrowa butla spie­nio­nego piwa.

Zsia­dłem, kask zawisł na kie­row­nicy, rzu­ci­łem Piel­grzy­mowi krót­kie „cześć”, odpo­wie­dział ruchem głowy, wpa­trzony w osie­dle przed sobą, cichy, nie­ru­chomy włó­częga, ogry­zek po czło­wieku.

Nosił przed­po­to­pową kurtkę z nadru­kiem Chi­cago Bulls i czarną bejs­bo­lówkę, a z pra­wego buta wyglą­dały cie­kawe świata palu­chy. Dziew­czyna miała na sobie obszerny swe­ter i dżinsy postrzę­pione u dołu. Spała. Roz­po­zna­łem w niej Gur­lagę.

Zapy­ta­łem, co sły­chać, odparł, że co ma być, zapro­po­no­wa­łem pod­wie­zie­nie na osie­dle, skrzy­wił się, pokrę­cił głową, wyda­wało się, że naj­chęt­niej pozo­stałby tam na zawsze, zapu­ściłby korze­nie w traw­niku, byle tylko butelkę ktoś mu uzu­peł­niał.

— Chcesz tu sie­dzieć jak… jak jakiś menel? — Nie dawa­łem za wygraną. — Dalej, wsta­waj, pod­rzucę cię, prze­śpisz się na siłowni, kupię ci coś do żar­cia.

— Nie chcę.

— Nie chcesz.

— No nie chcę.

— To co będziesz tu robił?

Przy­glą­dał mi się, mru­żył oczy, uniósł głowę i bek­nął.

— Będę sobie tu sie­dział.

— I co dalej, jak już sobie posie­dzisz?

— Moja sprawa — powie­dział i bek­nął ponow­nie.

Zaga­pił się w niebo, oparte o dach Bie­dronki naprze­ciw, rów­nie szare jak bloki na osie­dlu za jego ple­cami.

— Powi­nie­neś wziąć się w garść — powie­dzia­łem i czu­łem, jak­bym nic nie powie­dział, Gur­laga leżała nie­ru­choma, Piel­grzym wyda­wał się nie słu­chać.

— Po co? — zapy­tał w końcu.

— Jak to po co? Spójrz na sie­bie, czło­wieku, nie masz miesz­ka­nia, nie masz już żony, dziecka, nic nie masz… Nawet głu­pich pię­ciu zło­tych nie masz w kie­szeni. I tak chcesz dalej żyć?

— Pię­ciu zło­tych?! — Ależ się zago­to­wał. Twarz mu poczer­wie­niała, szyją cią­gnęła się żyła jak kciuk, a z oczu biło wście­kło­ścią. — Chcesz pięć zło­tych Piel­grzyma? Chcesz zoba­czyć pięć zło­tych? To masz!

Wsa­dził rękę pod bluzę i wyszarp­nął plik stu- i pięć­dzie­się­cio­zło­tó­wek. Ści­skał je brud­nymi pal­cami, a na twa­rzy wykwi­tał mu uśmiech, jeden z tych, które poja­wiają się na twa­rzach osób chcą­cych udo­wod­nić to, w co nie wie­rzą.

Gur­laga mruk­nęła przez sen i prze­wró­ciła się na bok.

— Skąd to masz?

— A co cię to obcho­dzi?! — wrzesz­czał, aż ślina bry­zgała mu z ust. — Już ty się nie martw o Piel­grzyma! Już wy się o mnie nie mar­tw­cie!

W takich momen­tach ogar­niała mnie prze­można chęć, by zła­pać Piel­grzyma i siłą, wrza­skiem, szar­pa­niem wyrwać go z letargu; zmu­sić, by wziął się do cze­goś, cze­go­kol­wiek, byle nie tego, czym zaj­mo­wał się od mie­sięcy, cze­go­kol­wiek, byle nie było to leże­nie z Gur­lagą na tra­wie w cen­trum mia­sta.

Opa­no­wa­łem się.

— Jak chcesz — rzu­ci­łem jesz­cze, nasu­wa­jąc kask na głowę.

— Jak chcę — odparł zamy­ślony i poło­żył się powoli na ple­cach.

Odje­cha­łem.

1

Zepchnąw­szy Zyg­munta z fotela, zamie­ni­łem się w jedną wielką dzie­więć­dzie­się­cio­ki­lo­gra­mową ulgę. Do powrotu En pozo­sta­wało jesz­cze dużo czasu, powi­nie­nem czymś się zająć, sie­dzia­łem jed­nak dalej i nic nie przy­cho­dziło mi do głowy, prze­je­cha­łem wresz­cie dło­nią po policzku i zde­cy­do­wa­łem, że się ogolę. Już pra­wie wsta­wa­łem, ale ode­chciało mi się, nie wsta­łem. Ogolę się jutro.

Obrać ziem­niaki. Dać jeść Zyg­mun­towi. Zadzwo­nić do kogoś. Ale do kogo? I po co? Wie­dzia­łem, że zaraz będę na sie­bie zły; pro­szę bar­dzo, sie­dzi taki w fotelu, żona w pracy, haruje, a ten sie­dzi, pal­cem nie kiw­nie, nie chce mu się, sie­dzi – więc może ogo­lić się jed­nak? Włą­czy­łem tele­wi­zor.

Prze­ska­ku­jąc z kanału na kanał, dosze­dłem do wnio­sku, że powi­nie­nem odpo­cząć po wysiłku, nie tyle nawet odpo­cząć, ile poczuć, że odpo­czy­nek mi się należy. Napra­co­wa­łem się.

Czu­łem się jed­nak ina­czej; kiedy coś zro­bię, roz­pę­dzony, wiem, że mogę zro­bić coś jesz­cze, że POWI­NIE­NEM zro­bić coś jesz­cze, zwy­kle jed­nak nie wiem co, a jeśli już wiem, to wiem, że powi­nie­nem zro­bić dzie­sięć róż­nych rze­czy i w rezul­ta­cie, nie mogąc się zde­cy­do­wać na żadną z nich, nie robię nic.

Klik, klik, klik, kolejne kanały roz­ja­śniały się i zni­kały, zanim oczy nadą­żały je reje­stro­wać, klik, klik, klik, co za dureń z tego Piel­grzyma, następ­nym razem!, o tak, następ­nym razem nie będę już taki miły, klik, klik, klik, szkoda jed­nak, że to nie dwie stówy, lecz jedna, klik, klik, ile czasu zostało jesz­cze do powrotu En?

Jak zawsze pod­czas jej nie­obec­no­ści, Zyg­munt uło­żył się na tele­wi­zo­rze i zło­żyw­szy łebek na jego skraju, wyda­wał senne pomruki. En nie pozwa­lała mu na podobne wybryki – ja uwa­ża­łem, że coś się zwie­rza­kowi w końcu od życia należy.

Wsta­łem i bez zasta­no­wie­nia ogo­li­łem się. Na fali tego gole­nia obra­łem ziem­niaki i zaraz poczu­łem ulgę, że mam to z głowy, bo obie­ra­nia ziem­nia­ków nie­na­wi­dzę. Sie­dząc na bla­cie, obser­wo­wa­łem roz­le­gły park za oknem, a w parku młode pary, tym razem dwie. Wędro­wały, obra­cały się, wska­zy­wały coś pal­cem i znowu wędro­wały, wraz z nimi foto­gra­fo­wie, jeden szczu­pły i pod­eks­cy­to­wany, drugi sta­teczny, z brodą i w kasz­kie­cie. Odno­szę wra­że­nie, że aby zostać foto­gra­fem, koniecz­nie należy być szczu­płym i pod­eks­cy­to­wanym, ewen­tu­al­nie sta­tecznym, z brodą i w kasz­kie­cie.

Nas ten zdję­ciowy mara­ton omi­nął – ani mnie, ani En jakoś spe­cjal­nie nie zale­żało na zdję­ciach, na któ­rych ona opie­ra­łaby jedną nogę o ławkę, a ja z uśmie­chem kucał­bym obok, ona obła­pia­łaby pień masyw­nego drzewa z jed­nej, a ja z dru­giej strony, albo sty­ka­li­by­śmy się policz­kami, by w zamy­śle­niu spo­glą­dać w dal.

Tuż po ślu­bie, pamię­tam, czu­łem się mocny, ener­giczny, byłem poci­skiem w komo­rze kara­binu, chcia­łem robić rze­czy wiel­kie, pędzić, roz­bi­jać, nie wie­dzia­łem tylko, w jakim kie­runku życie posta­nowi mnie wystrze­lić. Ani tro­chę nie oba­wia­łem się tego, że mógł­bym się stać smut­nym nie­wy­pa­łem, jak mój ojciec czy nie­któ­rzy kole­dzy. Wtedy mia­łem siłę.

Zapa­li­łem, nasta­wi­łem wodę na kawę i roze­rwa­łem kopertę z wycią­giem za ubie­gły mie­siąc, kwota fran­ko­wego kre­dytu w prze­li­cze­niu na nasze, jak nie­na­sy­cony potwór, znowu wyż­sza, podar­łem, uod­por­niony już wie­lo­mie­sięcz­nym rytu­ałem, kawa, papie­ros, wresz­cie poczu­łem się lepiej.

Z kub­kiem sypa­nej w ręku, z paczką ele­mów na sto­liku obok, z kotem na tele­wi­zo­rze, uspo­ko­jony, cze­ka­jąc na En, zadzwo­ni­łem do Wafla. Zwy­kłe zgryź­li­wo­ści, parę słów o waka­cjach, wresz­cie umó­wi­li­śmy się: pią­tek za tydzień, fort przy Pia­sko­wej.

Zado­wo­lony, zapa­li­łem, włą­czy­łem tele­wi­zor, a Zyg­munt przy­snął, zwi­ja­jąc się w kulkę. Chwilo, trwaj.

Od razu domo­fon.

Nata­lia.

En. Pozna­li­śmy się w tram­waju.

Pamię­tam, wsia­dłem lekko już pijany, w kie­szeni Lech Pre­mium, w per­spek­ty­wie impreza. Życie było piękne, spo­glą­da­łem za okno, łyczek za łycz­kiem, a tram­waj koły­sał. Na następ­nym przy­stanku weszło dwóch chło­pa­ków, jeden wyglą­dał jak ogr, drugi jak sto­doła. Obaj spra­wiali wra­że­nie chi­rur­gicz­nie odci­na­nych od pługa, wsta­wieni byli znacz­nie bar­dziej niż ja i już na pierw­szy rzut oka dało się zauwa­żyć, że pra­gną awan­tury. Darli się, klęli, ktoś został popchnięty, inny musiał ustą­pić miej­sca; pasa­że­ro­wie stru­chleli albo wpa­dli w mil­czące zakło­po­ta­nie. Robiło się coraz gorzej, wresz­cie wysoki i postawny męż­czy­zna w mary­narce pod­szedł i popro­sił o spo­kój. Spo­koju nie dostał, obe­rwał za to z głowy, aż upadł i chwy­cił się za krwa­wiący nos. Ucie­cha Sto­doły i Ogra była kosmiczna, za to innym do śmie­chu nie było.

Zły, że nie dopiję i tro­chę wystra­szony, zbli­ży­łem się do Sto­doły, tak że pra­wie zetknę­li­śmy się nosami. Kątem oka dostrze­głem Ją. Wysoka, jędrna, nie­mal rumiana, włosy spięte w kucyk, nos maleńki, w sam raz, mię­si­ste, ale nie nazbyt, usta, a oczy jak morze – grot strzały utkwił we mnie, Amor się zaśmiał.

W prze­ci­wień­stwie do Sto­doły – ten prze­ista­czał się wła­śnie w Sto­dołę Roz­gnie­wa­nego. Spur­pu­ro­wiał na wiel­kiej twa­rzy i nie mówiąc ani słowa, zaata­ko­wał. W tym cza­sie Ogr, robiąc wyjąt­kowo nie­cie­kawą minę, wrza­snął na całe gar­dło prze­peł­nione entu­zja­zmem słowa otu­chy dla kom­pana, brzmiące: „Zajeb, kurwa!”.

Sto­dole nie trzeba było powta­rzać – wziął duży zamach, w trak­cie któ­rego zdą­żył­bym zapa­rzyć her­batę, po czym wypro­wa­dził cios, odru­chowo zamy­ka­jąc przy tym oczy. Ugią­łem nogi, cze­ka­jąc, aż pięść prze­pły­nie nade mną, ude­rzy­łem w brzuch i w poczu­ciu nad­cho­dzą­cego triumfu odsu­ną­łem się o krok. Sto­doła zgiął się i kaszl­nął ciężko, spu­ści­łem mu łokieć na plecy, aż zawył.

Zado­wo­lony, odwró­ci­łem się w Jej stronę, ocze­ku­jąc, że w hała­sie okla­sków rzuci mi się na szyję i zacznie obsy­py­wać gorą­cymi poca­łun­kami, szep­cząc do ucha spro­śno­ści.

Nic takiego nie nastą­piło, otrzy­ma­łem za to wielce ener­giczny kop­niak w udo. Kop­niak, trzeba dodać, powa­la­jący – upa­dłem z jedną pre­cy­zyjną i jasną myślą: „No tak, Ogr”.

Leża­łem w oko­li­cach butów dziew­czyny, czu­jąc, że zaraz udo mi pęk­nie, Ogr tym­cza­sem gło­śno szy­ko­wał się do spek­ta­ku­lar­nego natar­cia, doda­jąc sobie ani­mu­szu okrzy­kami zło­żo­nymi z prze­kleństw.

Zerwa­łem się z pod­łogi, pró­bu­jąc unik­nąć ciosu roz­pę­dzo­nego rywala, z efek­tem jed­nak mniej niż mier­nym. Ogr wpadł na mnie z impe­tem i obaj zwa­li­li­śmy się na Nią.

Roz­dzie­lono nas, a na następ­nym przy­stanku drogi tram­waju i moja roze­szły się z nie­zno­śnym brzęk­nię­ciem umiesz­czo­nego nad drzwiami dzwonka. Wysia­dła też Ona.

Odda­lała się szyb­kim kro­kiem.

Patrzy­łem na jej zgrabne nogi, pra­cu­jące pod mate­ria­łem cia­snych spodni i zro­zu­mia­łem, że jeśli jej nie dogo­nię i cze­goś nie przed­się­we­zmę, to naj­praw­do­po­dob­niej będzie na zawsze stra­cona, a ja do końca życia będę tego żało­wał.

Ruszy­łem więc w dys­kretną pogoń, z każ­dym kro­kiem tra­cąc odwagę, aż wresz­cie, pozba­wiony jej zupeł­nie, cho­wa­łem się za murami, bud­kami i wta­pia­łem w grupki prze­chod­niów. Cicha goni­twa za tram­wa­jową pięk­no­ścią trwała aż do drzwi kamie­nicy, w któ­rej dziew­czyna z gra­cją znik­nęła mi z oczu.

Stra­piony bra­kiem pew­no­ści sie­bie, uda­łem się do aka­de­mika, gdzie w wiel­kim stylu – czy można ina­czej? – dołą­czy­łem do alko­ho­lo­wej liba­cji, zapo­mi­na­jąc o bożym świe­cie i wszyst­kich zamiesz­ku­ją­cych go przed­sta­wi­ciel­kach płci prze­ciw­nej.

Naza­jutrz zebra­łem się w sobie – prysz­nic, gole­nie, anty­per­spi­rant, świeże i wypra­so­wane ciu­chy, zaku­pi­łem też trzy dłu­gie róże i zna­la­złem się przed wia­do­mym budyn­kiem. Zaję­cia odpu­ści­łem.

Stra­wi­łem na tym chod­ni­kowo-par­kin­go­wym cze­ka­niu pra­wie cztery godziny, pod­czas któ­rych zdą­ży­łem zarzu­cić sobie wszystko, co męż­czy­zna cze­ka­jący cztery godziny na obcą kobietę może sobie zarzu­cić.

Wresz­cie zja­wiła się i była tak zdu­miona wido­kiem nie­zna­jo­mego cze­ka­ją­cego na nią z kwia­tami, że już choćby tylko z tego powodu zgo­dziła się umó­wić ze mną na wie­czór.

2

Na obiad był stro­go­now, spa­ła­szo­wa­łem dwa pełne tale­rze i zorien­to­wa­łem się, że jest pią­tek.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki