W lesie - Nele Neuhaus - ebook + książka

W lesie ebook

Nele Neuhaus

4,5

Opis

W środku nocy na leśnym kempingu przy Ruppertshain wybucha pożar. W zgliszczach policja znajduje ludzkie szczątki. Zaraz potem dochodzi do morderstwa w hospicjum. Oliver von Bodenstein i Pia Sander muszą wrócić do sprawy sprzed czterdziestu lat, kiedy zaginął Artur, najlepszy przyjaciel Olivera. Policjant będzie musiał zmierzyć się z traumą z  dzieciństwa i skonfrontować mieszkańców Ruppertshain z przysypaną sprawą sprzed lat. Tymczasem giną kolejne osoby. Czy nad wioską wisi klątwa?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 784

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (139 ocen)
86
41
10
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iwrusak

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejny tom z cyklu spraw prowadzonych przez Olivera von Bodenstein i Pię Sander. Początkiem śledztwa jest pożar na leśnym kempingu, podczas którego ginie mężczyzna. Potem zaczynają ginąć kolejne osoby. Sprawa się komplikuje a Oliver von Badenstein zaczyna wiązać obecne dochodzenie ze sprawą sprzed czterdziestu dwóch lat. Zaginął wtedy jego najlepszy przyjaciel. Powoli coraz więcej szczegółów z przeszłości wychodzi na jaw. Policjanci mierzą się się ze zmową milczenia, a Oliver z traumą z dzieciństwa. jak zwykłe świetna książka. Bardzo polecam.
00
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

książka świetna. inne czytałam dwa dni, a tą cztery dni, trudno mi było przez nią przebrnąć
00
MsgNaz1975

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja. Fantastyczny cykl. Mam nadzieję, że powstaną kolejne powieści o Pii i Oliverze.
00
zknap

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny kryminał. Gorąco polecam!
00

Popularność




MAPY

Wyparcie to najgorsza forma kłamstwa.

Niniejsza książka jest powieścią. Cała historia została przeze mnie wymyślona od A do Z. I choć miejscowość Ruppertshain istnieje naprawdę, wszelkie podobieństwo do osób żyjących lub zmarłych jest przypadkowe i niezamierzone.

SPIS POSTACI

SZKOLNI KOLEDZY i koleżanki Olivera von Bodensteina w porządku alfabetycznym:

Ralf Ehlers, przedsiębiorca i hedonista

Jakob Ehlers, jego brat

Patrizia Ehlers z domu Kroll, jego żona

dr Inka Hansen, lekarz weterynarii

Andreas Hartmann, rzeźnik

Franziska Hartmann, jego siostra

Elisabeth Hartmann, jego matka

Edgar Herold, ślusarz

Conny Herold, jego żona

Rosemarie Herold z domu Kroll, jego matka

Clemens Herold, jego brat

Sonja Schreck z domu Herold, jego siostra

Detlef Schreck, mąż Sonji

Wieland Kapteina, leśnik

Ronja Kapteina, jego córka

Klaus Kroll, lokalny policjant, brat Rosemarie Herold i Patrizii Ehlers

dr Peter Lessing, bankier inwestycyjny

Henriette Lessing, jego żona

Elias Lessing, jego syn

Letizia Lessing, jego córka

Konstantin Pokorny, piekarz

Sylvia Pokorny, jego żona

Roman Reichenbach, instalator

Simone Reichenbach z domu Ohlenschläger, jego żona

Pauline Reichenbach, ich córka

Pozostałe osoby:

Adalbert Maurer, emerytowany kapłan

Irene Vetter, jego siostra

Leo Keller, robotnik miejski — służby komunalne

Annemarie Keller, jego matka

Felicitas Molin, siostra dzierżawczyni Domu Przyjaciół Lasu

dr Renate Basedow, lekarka w Ruppertshain

Benedikt Rath, policjant w stanie spoczynku

Valentina Berjakov

Claudia Ellerhorst, jej przyjacółka

Estefania Ugonelli

Wydział K11:

Oliver von Bodenstein, szef wydziału K11

Pia Sander, wcześniej Kirchhoff, policjantka, wydział K11

dr Nicola Engel, szefowa pionu kryminalnego komendy policji w Hofheim

Kai Ostermann, policjant, wydział K11

Kathrin Fachinger, policjantka, wydział K11

Tarik Omari, policjant, wydział K11

Cem Altunay, policjant, wydział K11

Christian Kröger, policjant, szef zespołu techników kryminalistyki

prof. Henning Kirchhoff, szef Instytutu Medycyny Sądowej we Frankfurcie

dr Frederick Lemmer, medyk sądowy

Gianni Lombardi, specjalista do spraw przesłuchań, Krajowa Policja Śledcza

dr Kim Freitag, biegła sądowa z zakresu psychiatrii, siostra Pii

Merle Grumbach, osoba odpowiedzialna za opiekę nad ofiarami przestępstw, pion kryminalny komendy w Hofheim

Stefan Smykalla, rzecznik prasowy pionu kryminalnego komendy w Hofheim

I inni:

Karoline Albrecht

dr Christoph Sander

Sophia von Bodenstein

Gabriella von Rothkirch

Heinrich hrabia von Bodenstein

Leonora hrabina von Bodenstein

Quentin von Bodenstein

Lorenz von Bodenstein

Thordis von Bodenstein z domu Hansen

PROLOG

31 sierpnia 1972

Nie chcę tego. Ale muszę. Nie mam innego wyjścia. Nie mogę pozwolić, żeby wszystko zepsuł. A tak by się stało, i to już niedługo. Opowie komuś to samo co mnie. Może nawet pójdzie z tym na policję. Oni wciąż szukają tego małego Ruska i przepytują wszystkich ze wsi. Uwierzą mu, jak ja mu uwierzyłam. Wieść szybko się rozniesie i wszyscy będą gadali. Będą udawali zaskoczenie i współczucie, ale za plecami będą się śmiać, że okazałam się taka naiwna. Już słyszę te ich plotki. I jak milkną, kiedy się zbliżam. Muszę działać, zanim sprawy zajdą za daleko. Muszę. Nie mam wyjścia.

Przez całą noc myślałam. Ułożyłam plan. Bardzo dobrze, że wszyscy uważają, że jestem tępawa. Nikt mnie nie będzie podejrzewał. Wszystkich, tylko nie mnie.

Wybieram drogę wśród sadów, choć jest nieco dłuższa. Gdy kogoś spotkam, powiem, że chciałam narwać jabłek. Słońce pali z błękitnego nieba. Jest tak gorąco, że czuję, jak pocą mi się uda. Powietrze jest nieruchome. Od wielu dni nie spadła ani kropla deszczu, ale dzisiaj będzie burza. Jaskółki latają tuż nad ziemią, w powietrzu czuć wyładowania elektryczne.

Wreszcie docieram do lasu. W cieniu drzew jest tylko nieco chłodniej. Panuje nienaturalna cisza. Jakby las wstrzymywał oddech. Może przeczuwa, co zamierzam? Wśród wysokich świerków stoi jego domek. Sam go rozbudował, a ja mu pomagałam. Znam tu każdy zakątek, choć czasem tego żałuję.

Najchętniej bym zawróciła i uciekła, ale nie mogę. Muszę to zrobić, inaczej zniszczy moją jedyną szansę, by uwolnić się od rodziny. Powierzchnia małego oczka wodnego, które razem wykopaliśmy w zeszłe wakacje i do którego przynieśliśmy żabi skrzek, połyskuje niczym czarne nieruchome zwierciadło. Serce wali mi w piersi, kiedy pukam do drzwi. Przez kilka sekund mam nadzieję, że go nie zastałam. Lecz wtedy otwiera. Ubrany jest w same dżinsy. Ma nagi tors i mokre włosy. Przesuwa spojrzeniem po mojej twarzy. Uśmiecha się z niedowierzaniem. Nie spodziewał się odwiedzin. Oczywiście, że nie. Nie po tym wszystkim, co mu przedwczoraj powiedziałam.

— Cześć, cudownie, że przyszłaś — mówi, a oczy mu błyszczą. — Poczekaj, szybko się ubiorę.

Jest taki przyzwoity i dobry. A jednak go nienawidzę. Nienawidzę za to, że chce mnie zatrzymać. Tutaj, w tym życiu, w którym dotychczas tkwiłam i którego już nie chcę. Wkłada T-shirt.

— Wejdziesz? — pyta. Jest trochę niepewny.

— Chętnie. Jeśli mnie wpuścisz… — Uśmiecham się, choć mam ochotę uciec. Jest mi niedobrze. Domek składa się w zasadzie z jednego pomieszczenia. Zbiera rozrzucone rzeczy i odkłada je na krzesło. Spoglądam na starannie posłaną kanapę.

— Siadaj. — Jest spięty i podekscytowany. Ma nadzieję, że przyszłam mu powiedzieć, że przemyślałam wiele rzeczy i chcę do niego wrócić. Mimo wszystko. — Napijesz się czegoś? Mam colę.

— Nie, dzięki — mówię.

— Pięknie wyglądasz — mówi zmieszany. — Bardzo ci do twarzy w tej sukience.

— Dziękuję. — Muszę się pospieszyć. Żeby nikt mnie tu nie zastał. Przysuwam się do niego. Pachnie żelem pod prysznic i szamponem. Zamykam oczy, bo zbiera mi się na płacz. Gdyby tylko było jakieś inne rozwiązanie!

— Przepraszam za to, co ci powiedziałam — mamroczę.

— A ja przepraszam, że ci groziłem. — Jego głos rozlega się tuż przy moim uchu. — Ale musisz to wiedzieć. To był przecież twój…

— Nie! Proszę! Wiem, że chcesz dobrze…

Ale i tak nie pozwolę ci zniszczyć mojego szczęścia — myślę. — Ani tobie, ani nikomu innemu. Po raz pierwszy w życiu mam realną szansę.

Spogląda na mnie, a ja dotykam jego policzka i pleców. Wszystko tak dobrze znam.

Odejdź! — krzyczy głos w mojej głowie. — Odejdź i zostaw go w spokoju!

Zaciskam zęby, żeby nie płakać. Niczego się nie spodziewa.

— Tak bardzo za tobą tęsknię. — Czuję jego usta, delikatne i miękkie, na moich włosach.

Teraz — myślę. — Boże! Błagam, wybacz!

Nie rozumie, co się z nim dzieje. Spogląda na mnie z niedowierzaniem. Już po wszystkim.

Pięć minut później wdycham głęboko ciepłe powietrze. Czuję zapach świerków, żywicy i lata. Kolana się pode mną uginają. Nie chciałam tego. Ale musiałam. Nie zostawił nam wyboru.

WTOREK 7 PAŹDZIERNIKA 2014

Dzięki za podwózkę!

— Nie ma sprawy. — Mężczyzna skinął obojętnie głową, spoglądając już w lusterko wsteczne; chwilę wcześniej włączył kierunkowskaz, żeby wrócić na drogę. — Powodzenia.

— Panu również. — Wyskoczył z kabiny samochodu dostawczego, z gumowego dywanika podniósł plecak i zatrzasnął drzwi. Miał szczęście, że gość w ogóle się zatrzymał, bo z Königstein do Billtalhöhe było bardzo pod górkę, a on chciał jeszcze przed zmierzchem dostać się do przyczepy kempingowej. Kierowcy wracający do Dolnego Taunusu z pracy we Frankfurcie z zasady nie zabierali autostopowiczów, a już na pewno nie podwieźliby faceta z długimi włosami, który wyglądał jak włóczęga. Jego ojciec też by tego nie zrobił. Samochód dostawczy włączył się do ruchu i odjechał, a on poczekał, aż będzie mógł bezpiecznie przejść na drugą stronę ulicy.

Do kempingu przy gospodzie Waldfreundehaus — „Dom Przyjaciół Lasu” — zostało mu już tylko półtora kilometra piechotą. Każdej nocy w ciągu trzech miesięcy, które spędził w więzieniu dla młodocianych przestępców, marzył właśnie o tym. O drzewach sięgających nieba, o ciężkiej woni wilgotnej ziemi, o półmroku i o odgłosach lasu. Jak daleko sięgał pamięcią, kochał las. Jego siostra się bała, lecz on uwielbiał, gdy miał nad sobą kopułę z koron drzew. Tylko wtedy czuł się bezpiecznie. Może powinien był zostać leśnikiem? Albo drwalem? Kiedy tylko zrobi maturę, jak zaplanował.

Po lewej stronie szutrowej drogi pojawiło się kilka stawów należących do lokalnego związku wędkarskiego. Pośród jodeł i świerków rosły pojedyncze drzewa liściaste, już naznaczone jesienią. Kiedy usłyszał silnik zbliżającego się samochodu, ukrył się za szerokim pniem buka; nikt nie powinien go zobaczyć. Z czasem nauczył się wtapiać w otoczenie, jakby był niewidzialny. Zmierzchało już, kiedy wreszcie dotarł do dużej polany. Żeby nie przejść tuż obok leśnej gospody, posuwał się między drzewami aż do niskiej, pordzewiałej siatki, którą przygiął do ziemi, żeby dostać się na teren kempingu. Potem usiadł pod drzewem i czekał. Z miejsca, które wybrał, mógł, sam pozostając niezauważonym, obserwować wszystkie przyczepy kempingowe ustawione dookoła polany. Większości od lat nikt nawet nie próbował przestawiać. Ich właściciele korzystali z kempingu jedynie latem lub okazjonalnie w weekendy. Część wyglądała tak, jakby od dawna nikt się nimi nie interesował. Właśnie w jednej z nich chciał spędzić kilka najbliższych dni, do zakończenia odwyku.

Dziś mijał czwarty dzień nowej ery. Tyle wytrzymał bez narkotyków. Pierwsze cztery dni zawsze są najgorsze, wiedział to z autopsji, bo nie po raz pierwszy próbował zerwać z nałogiem. W więzieniu przechodził to samo, jednak tam się poddał, zanim dobił do siedmiu dni. Tym razem naprawdę chciał z tym skończyć. Chciał zerwać z ciągłą pogonią za towarem, która wypełniała jego życie. Zerwać na dobre. Obiecał to Nike. I ich dziecku, które za kilka tygodni miało przyjść na świat. Będzie miał syna, obwieściła mu Nike, pokazując zdjęcia USG. A potem dodała, że nie ma się u niej pokazywać, dopóki nie będzie czysty. Płakała. On również.

W tamtej chwili zdecydował, że z tym skończy. Chciał być ojcem dla swojego syna. Dobrym ojcem. Nie ćpunem, który myśli tylko o kolejnej działce towaru i którego wstydziłby się każdy dzieciak. Jednak przede wszystkim zależało mu, by być lepszym od własnego ojca.

Pierwsze trzy dni — najgorsze — spędził w jakimś pustostanie w Bockenheim. Jęczał i zwijał się na podłodze, zlewając zimnym potem, który obrzydliwie cuchnął trucizną władającą jego ciałem i umysłem. Całe pomieszczenie śmierdziało rzygowinami i moczem. Ale chyba tego właśnie potrzebował — poczucia, że jest najgorszym śmieciem.

Poczekał, aż zgasną światła w domku obok gospody. Tylko w jednej przyczepie na kempingu ktoś przebywał, pozostałe tonęły w mroku. Dla siebie wybrał najdalszą, ustawioną na samym końcu obozowiska. Zmurszałe stopnie prowadzące na werandę otaczającą przyczepę trzeszczały pod jego stopami. Zamek w drzwiach to był jakiś kiepski dowcip. Wyłamał go w kilkadziesiąt sekund. Powietrze w środku pachniało stęchlizną, lecz to mu nie przeszkadzało. Zapalniczką oświetlił zaskakująco obszerną przyczepę. Nie był zdziwiony paskudnym stylem przeniesionym żywcem z lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Znalazł za to wszystko, czego potrzebował: łóżko z poduszkami i kołdrą oraz toaletę turystyczną. Ku swemu radosnemu zaskoczeniu na blacie roboczym w części kuchennej dostrzegł kilka zgrzewek wody mineralnej, w szafce obok konserwy z ravioli i tuńczykiem i kompoty domowej roboty. Wyłączona lodówka miała lekko uchylone drzwiczki, a w środku czekało sześć puszek piwa. Tak, świetne miejsce, by zatrzymać się na jakiś czas. Rzucił plecak na ławkę narożnikową, zsunął buty z nóg i opadł na łóżko. Jeszcze dwa, trzy dni i będzie mógł powiedzieć Nike, że jest czysty.

— Zobaczysz, Nike — mruknął. — Wszystko będzie dobrze.

Kilka minut później zapadł w głęboki sen.

CZWARTEK 9 PAŹDZIERNIKA 2014

Wybuch zatrząsł drewnianym domkiem. Szyby w oknach zabrzęczały, a na korytarzu rozszczekały się psy. Huk eksplozji wyrwał Felicitas Molin z głębokiego snu. Serce waliło jej jak oszalałe i z początku nie miała pojęcia, co się dzieje. Na firanki poruszone gwałtownym podmuchem padała czerwona poświata. Dostrzegła niewyraźne i rozmazane cyferki na wyświetlaczu odtwarzacza DVD pod telewizorem. Druga dwadzieścia cztery. Dopiero wtedy do niej dotarło, że nie jest w swoim przytulnym i bezpiecznym mieszkanku w Friedrichsdorfie, tylko całkowicie sama w domu swojej siostry, pośrodku lasu, a od najbliższych sąsiadów dzieli ją kilka kilometrów. Wyciągnęła dłoń. Zamiast znajomego ciała poczuła pod palcami jedynie oparcie kanapy. Od dokładnie dziewięciu miesięcy, dwóch tygodni i trzech dni stale musiała się upewniać, że z jej życia zniknął również mąż numer dwa, i to w sposób urągający wszelkim standardom. Dokładniej rzecz biorąc, nie zniknął ot tak, po prostu, lecz zdradził ją, poniżył i opuścił, uprzednio wydając jej pieniądze i zaciągając na jej konto potężne długi, które teraz musiała spłacać. Coraz częściej myślała o pierwszym mężu, z którym spędziła dwadzieścia pięć lat życia, po czym odeszła do chłopaczka o oczach wiernego psiaka i wyjątkowo apetycznym ciele. Do dziś nie mogła pojąć, co się właściwie stało. Z jej dawnego życia nie zostało właściwie nic. Ponieważ nie wiedziała, co ze sobą począć i gdzie się podziać, trafiła w końcu tutaj, do Manu i Jensa i tej paskudnej drewnianej rudery, która zdawała się żyć własnym życiem. Belki skrzypiały i strzelały, wiatr wył w kominie, a między ścianami niestrudzenie dreptały jakieś małe łapki. Noce były najgorsze. Felicitas miała ochotę schować się pod kołdrą, zignorować huk i czerwoną poświatę i spać dalej. Lecz psy szczekały, jakby dostały szału.

— Niech to cholera! — Felicitas włożyła sporo wysiłku w próbę podniesienia się, lecz zaraz się zachwiała i padła na kanapę. Znów zasnęła na niej, a nie w łóżku. W głowie jej huczało, miała wrażenie, że pokój wiruje, a w ustach czuła suchość. Cała butelka czerwonego wina i pięć szklaneczek whiskey z colą to pewnie była przesada, ale z drugiej strony, bez otumaniającego działania alkoholu poprzedniego wieczoru najpewniej umarłaby ze strachu. Wstała ostrożnie i z wysiłkiem, po czym podeszła do okna. Odsunęła zasłonkę i wyjrzała. Jedyne, co udało jej się dostrzec, to rozmyta poświata otaczająca plac kempingowy. Bez soczewek kontaktowych była ślepa jak kret. Na półce w korytarzu leżała lornetka Jensa, przez którą jej szwagier latem podglądał dziewczyny w kostiumach kąpielowych. Felicitas po omacku wyszła na korytarz. Psy wprawdzie przestały ujadać, ale znieruchomiały przed drzwiami, warcząc. Nagle ściany omiótł snop światła. Pracujący silnik! Felicitas sparaliżował strach, lecz na szczęście samochód pojechał dalej. Odetchnęła. To nie włamywacz, który nie wahałby się jej zabić, tylko ktoś, kto o tej porze przejeżdżał przez las; możliwe, że jakaś parka w poszukiwaniu ustronnego miejsca.

Wróciła do pokoju i uniosła lornetkę. Dłonie drżały jej tak mocno, że z trudem ustawiła ostrość. I w końcu to zobaczyła. Coś płonęło z tyłu dużej polany, na której stały przyczepy kempingowe. Ogień sięgał bardzo wysoko. Musiała jak najszybciej zawiadomić straż pożarną! Miała pecha, bo w tej głuszy telefony komórkowe nie łapały zasięgu, a jedyny aparat stacjonarny znajdował się od frontu, w biurze Manu. W chwili, kiedy chciała się odwrócić, kempingiem wstrząsnęła kolejna eksplozja, silniejsza od poprzedniej. Potężny kłąb ognia wystrzelił w czarne nocne niebo, szyby w oknach zadzwoniły, a psy znów zaczęły ujadać. Przez kilka sekund Felicitas wyraźnie widziała czyjąś sylwetkę na tle jasnopomarańczowej kuli ognia. Nie mogła opanować drżenia, a strach ściskał jej gardło, kiedy z powrotem wybiegła na korytarz. Boże! Tam ktoś był! Ktoś, kto podpalił przyczepę! Nie odważyła się zapalić światła. Akurat wczoraj przeczytała w gazecie o podpalaczu, który od miesięcy nękał okolicę i podkładał ogień, wywołując przynajmniej dwadzieścia pięć pożarów.

Psy skakały na drzwi wiatrołapu i ujadały jak szalone. Bear i Rocky były australijskimi psami pasterskimi. Te rudoszare zwierzaki o jasnych, żywych oczach i śnieżnobiałych zębach niczego się nie bały. Czy powinna wypuścić je na dwór? Co Manu zrobiłaby w takiej sytuacji? Jej siostra, trzeźwo myśląca i odważniejsza, pewnie wyszłaby od razu na dwór, żeby dopaść gościa. Niech to szlag, dlaczego takie rzeczy muszą się zdarzać akurat teraz, kiedy ona tkwi tu sama jak palec, bo Manu wyjechała na sześć tygodni do Australii? Felicitas pchnęła drzwi do niewielkiego pomieszczenia, dotarła po omacku do biurka i podniosła słuchawkę bezprzewodową. Drżącymi palcami wybrała numer alarmowy 112 i zamknęła za sobą drzwi, bo szczekanie psów zagłuszyłoby rozmowę. Potem podniosła wzrok, wyjrzała przez okno i… omal nie dostała zawału. Tuż za szybą stał jakiś mężczyzna i się do niej uśmiechał.

— TATA!TA-TA! Tata! Obudź się!

Przenikliwy dziecinny głosik i mała rączka szarpiąca za piżamę brutalnie wyrwały inspektora Olivera von Bodensteina z objęć snu i pchnęły w rzeczywistość zbyt wczesnego poranka.

— Która godzina? — wymamrotał i zamrugał, by uchronić oczy przed światłem lampy sufitowej.

— Dwa pięć jeden — odparła Sophia. Mała jeszcze nie do końca opanowała posługiwanie się zegarkiem. — A twoja komórka dzwoni od dwa trzy siedem. Tylko że nie pokazuje numeru.

Czy robiła mu wyrzuty? Bodenstein aż podskoczył ze strachu, kiedy tuż obok ucha zapiszczał sygnał.

— Przyniosłam ci telefon, żebyś nie musiał wstawać. — Siedmioletnia córka, całkowicie rozbudzona, podała mu smartfon. Numer zastrzeżony o tej porze mógł oznaczać albo matkę Sophii, która akurat była na jakiejś egzotycznej wyprawie w miejscu oddalonym o kilka stref czasowych, albo dyżurnego z komendy policji rejonowej w Hofheim. Bodenstein założył drugą opcję i się nie pomylił. Na kempingu leśnym między Königstein a Glashütten wyleciała w powietrze przyczepa kempingowa, a eksplozja była tak silna, że huk słyszano w samym Königstein. Wzywano go na miejsce, gdyż od kilku miesięcy w okolicy grasował podpalacz, a wydział K11 poza przestępstwami przeciwko życiu i zdrowiu był również odpowiedzialny za podpalenia na terenie między Menem a Taunusem.

— Zaraz będę — powiedział Bodenstein i zakończył rozmowę. Westchnął ciężko i przymknął oczy. Gdyby kemping leżał zaledwie dwieście pięćdziesiąt metrów dalej na zachód, telefon wyrwałby ze snu jego kolegę po fachu z rejonu Górny Taunus. Niech to diabli. Miał dziś dyżur, mimo że akurat zajmował się córką, bo osoba układająca grafik nie mogła przecież dostosowywać się do jego sytuacji osobistej. Tym bardziej że ostatnio wyjątek zmienił się w regułę i Sophia mieszkała u niego prawie na stałe.

— Musisz jechać? — zapytała córka.

— Niestety.

— A ja też mogę?

Dobre pytanie. W żadnym wypadku nie mógł zostawić siedmioletniego dziecka samego. Był środek nocy, zdecydowanie nieodpowiednia pora, żeby pojawiać się w domu którejś z koleżanek Sophii. Chcąc podrzucić ją do swoich rodziców, musiałby nadłożyć drogi, a poza tym nie miał pewności, czy ktokolwiek by go wpuścił do środka, bo w pałacu wciąż nie było dzwonka i trzeba było pukać do drzwi.

— Są jakieś trupy?

Podobne pytanie zadałaby pewnie matka Sophii, była żona Bodensteina, którą poznał przed niemal trzydziestoma laty przy okazji oględzin miejsca wybranego przez samobójcę.

— Nie wiem — odparł, ziewając. — Najprawdopodobniej zwykłe podpalenie.

— Szkoda. — Sophia wskoczyła na łóżko. — Chciałabym kiedyś zobaczyć trupa.

— Słucham?! — Bodenstein wytrzeszczył z przerażenia oczy, wyprostował się gwałtownie i spojrzał na najmłodszą latorośl, która siedziała po turecku na kołdrze, bawiła się kosmykiem ciemnych włosów i oglądała go bardzo uważnie.

— No tak, bo Greta na przykład widziała już swoją babcię. No wiesz, z mózgiem, krwią i w ogóle — wyjaśniła dziewczynka. — A ja na razie widziałam tylko kilka martwych zwierząt. To takie niesprawiedliwe!

— Jesteś jeszcze trochę za młoda na oglądanie zwłok — odparł Bodenstein krótko.

W grudniu dwa lata wcześniej córka Karoline, Greta, przeżyła ogromny wstrząs, lecz najwyraźniej potrafiła już rozmawiać o traumatycznych wydarzeniach. To dobry znak, bo dotychczas ani słowem nie wspominała o śmierci babci. Karoline natychmiast odebrała córkę z internatu i rozpoczęła terapię u psychologa dziecięcego. I ona, i jej były mąż poświęcili Grecie bardzo dużo czasu, a Karoline, która przecież sama głęboko przeżyła śmierć matki, podróżowała jedynie wtedy, gdy mała była u ojca. Większość czasu pracowała w domu, będąc na każde zawołanie córki.

Bodenstein usiadł i zsunął nogi z łóżka.

— O rany, co ja teraz zrobię?

— Weź mnie ze sobą! — Sophia zeskoczyła radośnie na podłogę, a w jej oczkach pojawił się błysk nadziei. — Tato! Proszę! Proszę, proszę, proszę!

— Jest trzecia nad ranem — przypomniał jej Oliver. — Rano musisz iść do szkoły, więc powinnaś się wyspać.

— Już jestem wyspana. Słowo — zapewniła go Sophia. — A jak jutro wrócę ze świetlicy, mogę pospać po południu. Proszę, tatusiu!

Musiał ją wziąć. Nie miał żadnej alternatywy. Cosima zostawiała wprawdzie małą na kilka godzin samą, kiedy musiała coś załatwić, ale nigdy w nocy.

— Niech ci będzie. Ubieraj się. I zabierz plecak do szkoły.

— Hura! — Sophia podskoczyła z radości i wybiegła z sypialni ojca. Bodenstein stał przez chwilę i kręcił głową, a potem otworzył szafę z ubraniami i wyjął ciepły sweter. Znał ten kemping przy gospodzie, na wzniesieniu Billtalhöhe. W lesie zawsze było kilka stopni mniej niż w mieście, nie mówiąc już o tym, że w połowie października noce w Taunusie stawały się naprawdę zimne.

ULICE BYŁYWYLUDNIONE, a domy pogrążone w ciemności. Latarnie rzucały matową pomarańczową poświatę na ich fasady i na asfalt, który był jeszcze zupełnie suchy.

Tuż przed świtem — pomyślał Bodenstein, skręcając w Robert-Koch-Strasse, która dzieliła Ruppertshain, niewielką mieścinę w Taunusie, na połowę. Po jednej stronie drogi znajdowała się starsza część miasteczka z jej krętymi uliczkami, a po drugiej — nowe dzielnice, które od mniej więcej czterdziestu lat rozrastały się na stromym zboczu. Przy kompleksie Zauberberg, w którym dawniej mieściło się sanatorium dla gruźlików, Bodenstein włączył migacz i skręcił w prawo, w stronę Königstein. O tej porze nawet dostawcy prasy jeszcze spali, a każda osoba idąca chodnikiem z definicji stawała się podejrzana. Siedemdziesiąt procent wszystkich przestępstw jest popełnianych w nocy. Człowiek nie bez powodu boi się ciemności.

Sophii nie zamykała się buzia, lecz on słuchał jej tylko jednym uchem, od czasu do czasu pomrukując na znak, że się z nią zgadza. Dziewczynka czuła potrzebę bezustannej rozmowy, a do tego wykazywała szczególny talent do dzielenia się natychmiast wszystkim, co tylko przyszło jej do głowy. Reflektory wyłowiły z ciemności znak przy drodze.

— O rany, już sześćdziesiąt pięć wypadków z udziałem zwierzyny leśnej od dwa tysiące siódmego roku — przeczytała. — Dwa tygodnie temu było jeszcze sześćdziesiąt cztery. Czy te cyferki zmieniają się automatycznie, tato? No wiesz, jak ceny na stacjach benzynowych?

— Nie — wyjaśnił Bodenstein. — Pewnie jakiś policjant jest za to odpowiedzialny.

Przez chwilę w aucie panowała cisza.

— A tato? To jest czarny punkt, bo wypadki są w nocy? I są białe punkty, jak się zdarzają w dzień?

— Nie, kochanie. — Bodenstein nie mógł powstrzymać uśmiechu. — Czarny, bo to kolor smutku i żałoby.

— Aha.

Po kilku kilometrach las po prawej stronie się przerzedzał, ustępując miejsca otoczonemu murem ośrodkowi szkoleniowemu, należącemu do jednego z większych banków. Zza budynków widać było światła miasteczka Königstein na zboczu doliny. Za to powyżej królowały majestatycznie podświetlone ruiny zamku.

— Tato? Wiedziałeś, że tam się ktoś zastrzelił?

— Gdzie?

— W altance przy hotelu KTC — wyjaśniła Sophia. — Dziadek mi powiedział. Ale to było dawno.

— Hm — mruknął Bodenstein i postanowił, że przy okazji musi poważnie porozmawiać z ojcem. To, że mała jest przemądrzała i wydaje się przez to doroślejsza, nie oznacza, że historie o strzelających do siebie samobójcach nadają się dla siedmiolatki — zwłaszcza o tak bujnej i jednocześnie mrocznej wyobraźni.

Po lewej stronie drogi znajdował się parking leśny, na którym, przy okazji innej sprawy dawno temu, trafił na zwłoki w ferrari. Po dziesięciu latach na stanowisku szefa wydziału K11 w rejonowej komendzie policji kryminalnej w Hofheim, Bodenstein nie potrafił jechać po tych okolicach ot tak sobie. Wspomnienia miejsc zbrodni, morderstw, pobić ze skutkiem śmiertelnym czy samobójstw tworzyły w jego głowie siatkę punktów orientacyjnych. Nie dało się tego uniknąć przy pracy, jaką wykonywał, jednak dziecko w wieku Sophii nie powinno postrzegać swoich stron rodzinnych jako mapy z zaznaczonymi miejscami znalezienia kolejnych zwłok.

Za zakrętem św. Nepomucena zjechał w Ölmühlweg. Jak zawsze poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku, kiedy pomyślał o tym, co zastanie po przyjeździe na miejsce potencjalnej zbrodni. Strażacy podejrzewali, że ktoś mógł przebywać w przyczepie, kiedy doszło w niej do eksplozji. O tym wolał Sophii nie wspominać. Zwłoki osób, które zginęły w płomieniach, stanowiły przerażający widok. W jego prywatnym rankingu najgorszych widoków zajmowały pozycję na samej górze — obok ciał topielców leżących dłuższy czas w wodzie i ciał przez kilka dni znajdujących się w wysokiej temperaturze, przez co przestawały przypominać ludzi. Obiektami tajemniczych podpaleń, do których doszło w ciągu ostatnich kilku tygodni, były w zasadzie jedynie niezamieszkane altany ogrodowe, szopy, kontenery na makulaturę i stogi siana, i to najczęściej na terenach miejskich w Kelkheim. Nikt dotychczas nie odniósł obrażeń. Czyżby teraz miało być inaczej?

Światła na skrzyżowaniu B8 migały pomarańczowo w nocnym trybie. Poranny szczyt komunikacyjny rozpocznie się dopiero za dwie godziny. Wtedy przez ten newralgiczny punkt okręgu Königstein przetoczy się lawina aut pędzących w stronę Frankfurtu. Bodenstein skręcił w lewo, w stronę Limburga.

Oby ten pożar dotyczył jedynie przyczepy — pomyślał. Mógłby wtedy szybko przekazać sprawę biegłym z zakresu pożarnictwa. Droga krajowa zataczała szeroki łuk w lewo, by po chwili skręcić w prawo. Już z daleka dostrzegł pulsujące niebieskie światła radiowozu. Samochód stał zaparkowany przy zjeździe w leśną drogę prowadzącą do gospody na wzniesieniu Billtalhöhe. Umundurowany policjant należał do znajomej ekipy z Königstein, więc kiedy go rozpoznał, skinieniem głowy pozwolił mu przejechać.

Bodenstein ruszył szutrową drogą przez las. Zapach spalenizny poczuł, jeszcze zanim dotarł do polany. Dym unosił się między drzewami i przez system wentylacyjny auta dostawał się do środka. W końcu, między pniami świerków, dostrzegł blask płomieni. Na parkingu stało kilka samochodów, w tym karetka z otwartymi drzwiami. Bodenstein zaparkował między jednym z radiowozów a ciemnozielonym jeepem, po czym odwrócił się do córki, która zajęta była właśnie rozpinaniem pasa.

— Słuchaj, muszę teraz iść do pracy — powiedział. — Ale chciałbym, żebyś została w samochodzie, dobrze?

— Nie! To niesprawiedliwe! Dlaczego? — Sophia zrobiła obrażoną minę.

— Bo tak i koniec. Włączę ci ogrzewanie postojowe i poproszę, żeby któryś z policjantów z prewencji miał cię na oku.

— Ale ja chcę zobaczyć pożar! Proszę, tato! Proszę!

— Nie.

— A co mam tutaj sama robić, jak myślisz? — Dziewczynka przewróciła oczyma. — Umrę z nudów!

— Taki mieliśmy układ. Masz przecież iPoda, prawda? To jak, mogę liczyć, że mnie nie zawiedziesz i zostaniesz w samochodzie? Nie zrobisz niczego głupiego?

— A jak będzie mi się chciało pić? Albo siusiu?

Bodenstein zaczynał tracić cierpliwość.

— Wtedy poprosisz o pomoc pana policjanta. Zawsze któryś będzie w pobliżu, żeby cię pilnować. Ale pod żadnym pozorem nie wolno ci wysiadać i szukać toalety, dobrze? Mogę na ciebie liczyć?

Sophia usłyszała ostry ton w jego głosie.

— Pewnie — odpowiedziała, ale nie spojrzała mu w oczy. Bodenstein miał złe przeczucia. Szanse, że córka rzeczywiście zostanie w aucie, oceniał na mniej więcej pięć procent. Mała nie znała żadnych zasad, bo Cosima pozwalała jej robić wszystko, co zechce, żeby tylko nie zawracała jej głowy. Bodenstein toczył przez to z córką ustawiczne boje, ilekroć się nią zajmował. Nieważne, czy chodziło o zachowanie przy stole, godziny kładzenia się spać, korzystanie z iPoda czy telewizję, za każdym razem Sophia zaczynała dyskutować, co nierzadko kończyło się łzami i wybuchami złości.

GOSPODA I DOM mieszkalny obok pogrążone były w ciemności i nie wyglądały zachęcająco, tym bardziej że wszystkie meble z ogródka piwnego zostały już schowane na zimę. Nawet optymiści nie spodziewali się pogody sprzyjającej piciu piwa na dworze — nie tutaj, wysoko w Taunusie. Bodenstein otworzył bagażnik i wyjął kalosze. Nie chciał niszczyć butów, brodząc w mazi błota i wody z wozów strażackich. Potem postawił kołnierz kurtki i się rozejrzał. W zielonym jeepie, na przedniej szybie od środka wisiała tabliczka na przyssawce, informująca, że to auto należy do nadleśnictwa Hesji. Wszystkie szyby były zaparowane, bo w środku siedział pies.

Nieco dalej na dużej polanie, na której stało dwadzieścia parę przyczep kempingowych, panował ożywiony ruch. Wśród gęstego dymu Bodenstein dostrzegł kilka wozów strażackich, a światła ich mocnych reflektorów mieszały się z czerwienią płomieni, tworząc poświatę w łososiowym kolorze, pośród której strażacy w czerni wyglądali jak ludziki wycięte z papieru. Bodenstein z rosnącą obawą przyglądał się gorączkowej bieganinie. Wciąż jeszcze nie udało się opanować pożaru, a płomienie objęły stojące nieopodal drzewa i zmieniły je w pochodnie. Przez ostatnich kilka tygodni nie padało, istniało więc ryzyko, że ogień przeniesie się na wyschnięty las i rozprzestrzeni. W tej samej chwili pień jednego ze świerków pękł z takim hukiem, że zagłuszył pracujące silniki wozów strażackich, a w powietrze wzbiły się snopy iskier. Widok ognia miał w sobie coś demonicznego, jakby był żywcem wzięty z malowideł Pietera Brueghla. Od gęstego dymu piekło gardło i łzawiły oczy. Płonęły tworzywa sztuczne i benzyna. Taki sam zapach miały płonące stacje benzynowe.

Przy wjeździe na teren kempingu stało kilkoro gapiów. Jeden ze strażaków rozmawiał z mężczyzną w zielonym flauszowym płaszczu. Wieland Kapteina był leśniczym i przyjacielem Bodensteina z dzieciństwa.

Po chwili zauważył go jeden ze strażaków i podszedł. Jego również Bodenstein dobrze znał. Często spotykali się w miejscach takich jak to, w okolicznościach równie nieprzyjemnych jak teraz.

— Dzień dobry — przywitał się Bodenstein.

— Dobry, dobry, panie komisarzu — odparł Jan Kwasniok, komendant straży pożarnej z Königstein.

— Co tu mamy?

— Płonie jedna z przyczep kempingowych, zapalił się od niej samochód — wyjaśnił Kwasniok. — Ogień objął też kilka drzew.

— Znowu podpalacz?

— Wszystkie dotychczasowe podpalenia miały miejsce w Kelkheim i Liederbach. — Kwasniok zamyślił się i ściągnął usta. — Nie mam jeszcze stuprocentowej pewności, ale moim zdaniem wykorzystano jakiś środek łatwopalny. Potem dodatkowo eksplodowało kilka butli turystycznych z gazem, co by tłumaczyło gwałtowność pożaru.

— Jakieś ofiary?

— Istnieje duża obawa, że ktoś był w środku samochodu zaparkowanego obok. Ale jeszcze nie mamy jak tego sprawdzić.

— Kto zgłosił pożar?

— Siostra najemczyni gospody. — Szef straży pożarnej wskazał głową na kobietę w towarzystwie dwóch policjantów. — Obudził ją huk eksplozji. Potem zobaczyła ogień i zadzwoniła po nas.

W tej chwili zatrzeszczała krótkofalówka strażaka.

— Muszę uciekać — przeprosił Kwasniok i założył hełm. — Do zobaczenia.

Drogą przez las zbliżały się dwa kolejne wozy strażackie z włączonymi sygnałami świetlnymi. Po chwili wjechały na wyboisty parking i dalej na łąkę. Bodenstein poprosił jednego z policjantów z prewencji, żeby pilnował Sophii, po czym skierował się w stronę kobiety, która zgłosiła pożar. Na jego oko miała pięćdziesiąt, najwyżej pięćdziesiąt pięć lat i była chuda, jakby cierpiała na anoreksję. Zniszczona twarz, wąskie usta i trwała nie pierwszej świeżości ufarbowana na blond, choć włosy przy nasadzie zdążyły odzyskać swój naturalny kolor. Przez grube szkła okularów jej zaczerwienione oczy wydawały się nienaturalnie duże. Kiedy otworzyła usta i przedstawiła się jako Felicitas Molin, Bodensteina zamurowało. Nie pamiętał, kiedy ostatnio owionęła go woń alkoholu o takiej mocy.

— Czy pani coś piła? — zapytał.

— Żeby pan wiedział — potwierdziła kobieta, zasłaniając usta dłonią i chichocząc histerycznie. — Ja na tym pustkowiu normalnie umieram ze strachu. Bez butelki wina oka bym nie zmrużyła.

— Ale przecież pani tu mieszka, prawda? Więc jak to możliwe?

— Bo ja tu tylko w zastępstwie. Poza tym jak już tu jestem, to nigdy sama. Moja siostra z mężem dzierżawią gospodę. — Felicitas Molin wskazała niedbałym ruchem dłoni na budynek, przy którym znajdował się pusty ogródek piwny. — Po raz pierwszy od pięciu lat zrobili sobie urlop, a w czasie ich nieobecności ja mam doglądać interesu. Mam wolny zawód, więc mogłam tu przyjechać.

— Czy poza panią ktoś jeszcze jest tutaj na stałe?

— Nie, nie sądzę. Sezon się skończył, więc prawie nikt tutaj nie zagląda.

— Co pani widziała? — Bodenstein miał duże wątpliwości, czy Felicitas Molin mogła w takim stanie poczynić jakiekolwiek przydatne policji obserwacje, jednak nie tracił nadziei.

— No więc słyszałam jakiś samochód — odparła kobieta z wahaniem. — I jeszcze widziałam kogoś przy ogniu. Ale głowy nie dam.

Spojrzała w stronę dwójki policjantów z prewencji.

— Bo tam… to znaczy przy oknie stał jeszcze jakiś człowiek i patrzył do środka — wyszeptała z szeroko otwartymi oczyma.

— Rozumiem. Gdzie konkretnie?

— Przy biurze. Okna tam wychodzą na drugą stronę domu, na drogę. Zadzwoniłam po straż pożarną i… i zobaczyłam, że gapi się na mnie przez okno. O mało nie dostałam zawału! — Pani Molin wyciągnęła dłoń. — Niech pan popatrzy, jaka jestem roztrzęsiona.

— Czy zwróciła pani uwagę, gdzie zniknął ten mężczyzna sprzed okna? — pytał Bodenstein.

— Nie — wyszeptała kobieta. — I to mnie przeraża.

— Ktoś już przeszukał teren?

— Ja… ja nikomu jeszcze o nim nie powiedziałam.

Bodenstein poprosił jednego z funkcjonariuszy, aby udał się na drugą stronę domu i poszukał odcisków butów.

— Do kogo właściwie należy teren kempingu? — zwrócił się do pani Molin, kiedy skończył wydawać polecenia.

— Do związku „Przyjaciele Lasu Hesji”. Przyczepy należą do członków związku, a w tym drewnianym domu są pokoje, które można wynajmować. Wraz z końcem września kończy się sezon, więc i tutaj ruch całkowicie zamiera.

— Zna pani nazwisko właściciela spalonej przyczepy?

— Nie, niestety. — Wzruszyła ramionami. — Ale mam gdzieś zapisany telefon do zarządu. Zaraz go poszukam.

— Dziękuję, bardzo się przyda.

Podszedł młodszy z dwójki policjantów.

— Szefie, mam wiadomość od pańskiej córki. Prosiła przekazać, że musi do toalety i że umiera z pragnienia — powiedział, uśmiechając się szeroko.

— Dziękuję, zajmę się tym. — Bodenstein skinął głową, odwrócił się zrezygnowany i gestem przywołał Sophię. Dziewczynka natychmiast otworzyła drzwi i wyskoczyła z samochodu.

— Ciąga pan córkę po takich miejscach? — Pani Molin skrzywiła się z dezaprobatą. — I to o takiej porze?

— Proszę mi wierzyć, że nie miałem wyboru — odparł Bodenstein chłodno. — Nie mogłem przecież zostawić siedmiolatki samej w domu.

— Za sześćdziesiąt sześć dni będę miała osiem lat — zaprotestowała Sophia zdecydowanym tonem. — Poza tym tata mnie nigdy nie bierze do pracy. To przez te trupy, tak mówi. Ale mama wyjechała do Rosji ze swoim nowym…

— Czy możemy skorzystać z toalety? — Bodenstein przerwał córce pospiesznie, zanim zdążyła podzielić się z nieznajomą najbardziej prywatnymi sprawami rodziny.

— Tak, w gospodzie, o tam. — Felicitas Molin przyglądała mu się wodnistymi oczyma, a Bodenstein nie potrafił zinterpretować jej spojrzenia. Dezaprobata czy współczucie? A może… żądza sensacji? „Wysoki rangą policjant nocami jeździ z siedmioletnią córką na miejsca zbrodni!”. Bodenstein oczyma wyobraźni zobaczył taki i podobne tytuły w prasie brukowej i poczuł, że się czerwieni.

— Sophia, idziemy — rzucił krótko.

— Mogę ją zaprowadzić do toalety — zaproponowała usłużnie pani Molin. — A potem mała może posiedzieć u mnie, aż pan skończy swoją robotę na dworze. Na pewno będzie jej cieplej niż tutaj.

Zadrżał na samą myśl, że miałby zostawić córkę pod opieką podpitej nieznajomej. Wolałby chyba poprosić Wielanda, żeby zajął się małą. Z nim i tak musiał jeszcze porozmawiać.

— Dziękuję, ale nie — odpowiedział grzecznie.

— Jak pan sobie chce. — W głosie Felicitas pojawiła się nutka bezczelności. — Skoro pan woli, żeby mała biegała tu sama po nocy, to ja nic na to nie poradzę.

— Nie jestem mała! — zaprotestowała Sophia.

— I nie biega tu sama po nocy — dodał Bodenstein, niepotrzebnie ostrym tonem.

— Dobrze już, dobrze. — Pani Molin prychnęła szyderczo, po czym z kieszeni puchowej kurtki wyjęła pęk kluczy i się odwróciła. Bodenstein schwycił córkę za rękę i ruszył za gospodynią, która prowadziła ich przez nieczynny ogródek piwny w stronę toalety. W pewnej chwili uruchomił się aktywowany czujnikiem ruchu reflektor. Policjant włączył światło w damskiej ubikacji, wpuścił córkę do środka i stanął przy zamkniętych drzwiach. Był już chyba najwyższy czas na rozmowę z Cosimą, choć zupełnie mu się to nie uśmiechało. Nie mógł jednak tolerować sytuacji, że była żona zostawiała mu córkę, kiedy jej się żywnie podobało. Na początku całkiem dobrze się dogadywali i przestrzegali ustalonego grafiku, lecz mniej więcej rok temu, od czasu kiedy Cosima dowiedziała się, że jej matka zmieniła testament na korzyść Bodensteina, któremu postanowiła zostawić swoją posiadłość w Bad Homburg, przestała trzymać się reguł.

— Panie komisarzu? — Zza narożnika domu wyłonił się funkcjonariusz, którego Bodenstein wysłał na poszukiwanie śladów. — Dorwałem gościa — oznajmił i walcząc o zachowanie powagi, zaprezentował dynię wyciętą w halloweenowy lampion. — Poznaje pani tę twarz? Czy to ją widziała pani przez okno?

Bodenstein zaśmiał się rozbawiony.

— Kpicie sobie ze mnie! — prychnęła Felicitas Molin urażona. — To już szczyt wszystkiego!

Po czym odwróciła się i ruszyła do domu.

— Dziękujemy za pomoc! — krzyknął za nią Bodenstein. — Później jeszcze zgłoszę się do pani, bo mam kilka pytań!

— Wie pan, gdzie mnie znaleźć — syknęła kobieta i zniknęła w ciemnościach.

— Dynia! — Funkcjonariusz zachichotał i odstawił ją na betonową podłogę. — Ale nie ma się co dziwić. Tak od niej leci alkoholem, że pewnie widzi już białe myszki.

DOPIERO NADRANEM strażakom udało się opanować ogień. Dym spowijał łąkę niczym mgła i wspinał się w kilku miejscach w zabarwione purpurą niebo. Strażacy zwinęli węże i pierwsze wozy gaśnicze odjechały do remiz. Z przyczepy z przedsionkiem został jedynie szkielet. Cała zewnętrzna powłoka, styropian z izolacji termicznej i drewniany wystrój wnętrza doszczętnie spłonęły. Woda użyta do gaszenia i wysoka temperatura ognia zmieniły teren dookoła w łysą plamę, pokrytą błotem zmieszanym z popiołem. Obok straszył wrak spalonego samochodu. Jego stan nie pozwalał na określenie modelu ani producenta, ba, ogień stopił nawet tablice rejestracyjne. Ku uldze leśnika strażakom udało się powstrzymać ogień przed rozprzestrzenieniem się na las, spłonęło ledwie pięć świerków stojących półkolem dookoła przyczepy. Krótko przed szóstą rano dwóch strażaków mogło wejść na pogorzelisko, aby przejrzeć jego zawartość i dogasić pozostałe zarzewia ognia.

Bodenstein stał kilka metrów dalej z rękoma w kieszeniach kurtki i w milczeniu przyglądał się ich pracy. Codziennie płonęły kuchnie, pokoje, garaże i przyczepy kempingowe, bo ludzie nieostrożnie obchodzili się z benzyną i butlami gazowymi. W większości przypadków mieszkańców płonących domów dało się uratować, lecz przeczucie mu podpowiadało, że tym razem będzie inaczej. Mimo to cały czas żywił nadzieję, że los oszczędzi mu prowadzenia dochodzenia w sprawie podpalenia z ofiarami śmiertelnymi, zwłaszcza że zostało mu już tylko dwa i pół miesiąca szefowania wydziałowi K11.

Z końcem roku zamierzał rozpocząć dwunastomiesięczny urlop. Długo bił się z myślami o przerwie i dobrze przemyślał tę decyzję, zanim udał się do szefowej, doktor Nicoli Engel, by poinformować ją o swoich zamiarach. Pracę postrzegał zawsze jako coś więcej niż sposób zarabiania pieniędzy. Sercem i duszą był policjantem i detektywem i nigdy się nie zastanawiał nad robieniem kariery w Krajowej Policji Śledczej czy Komendzie Głównej. W ostatnich latach coś się jednak zaczęło zmieniać. Rzeczy, do których dawniej zachowywał zdrowy dystans, zaczęły go boleśnie dotykać i nie potrafił się od nich uwolnić. Nie udawało mu się zachować granicy między życiem zawodowym a prywatnym. Dręczyły go prowadzone sprawy. Został policjantem, bo wierzył w sprawiedliwość, wartości i zasady. W dobro i zło. A teraz zaczynało mu brakować tej wiary, tego instynktu łowcy, który wcześniej go wypełniał i napędzał. Nie chciał już słuchać, jak ludzie kłamią mu w żywe oczy, i nie podobało mu się, że traktują go jak głupka. Czuł, że marnuje życie, spędzając długie godziny na rozmowach z osobami, co do których wiedział, że nie mówią mu całej prawdy. A i tak, kiedy zgromadził wszystkie poszlaki, ślady i dowody i posiadał podstawę do aresztowania, pojawiał się jakiś przemądrzały adwokat i proszę, z dożywocia bez możliwości przedterminowego zwolnienia wychodziło piętnaście lat albo przymusowe leczenie w szpitalu psychiatrycznym. W sprzyjających okolicznościach sprawca wychodził po jakimś czasie na wolność, lecz ofierze nikt życia przywrócić nie mógł. Trauma, z jaką zmagała się rodzina zamordowanego, zdawała się coraz mniej obchodzić sądy, biegłych i prokuratorów. Nie tak rozumiał sprawiedliwość.

Sprawa, którą prowadził dwa lata wcześniej i dzięki której poznał Karoline Albrecht, przeważyła szalę. Nie udało się odpowiednio wcześnie dopaść psychopaty, a kiedy w końcu wpadli na jego ślad, zwycięstwo miało gorzki smak, bo zbyt wielu ludzi musiało zginąć. Przytłaczające poczucie bezradności i niesatysfakcjonujące zakończenie sprawy zmieniły w pewność niejasne przeczucie, że nadszedł w życiu czas na zmiany. Karoline również miała swój udział w jego decyzji o roku przerwy od pracy. Bodenstein chciał mieć dla niej więcej czasu, bo była dla niego ważna. Ich związek rozwijał się dotychczas bardzo spokojnie i subtelnie, lecz od kilku miesięcy czuł, że stanęli w miejscu; chciał się dowiedzieć, dlaczego tak się stało.

Doktor Nicola Engel nie była, delikatnie rzecz ujmując, zachwycona jego decyzją, lecz mimo to przesłała wniosek o roczny urlop do Wiesbaden, by tam podjęto ostateczną decyzję. I oto przed kilkoma tygodniami Bodenstein odbył rozmowę w cztery oczy z komendantem głównym, którego znał z czasów, kiedy pracował we Frankfurcie w policji kryminalnej. W przeciwieństwie do większości poprzedników obecny szef policji nie był urzędnikiem robiącym karierę zza biurka i sam przez wiele lat służył na pierwszej linii; najpierw w oddziałach antyterrorystycznych, a potem w wydziale zabójstw i terroru kryminalnego we Frankfurcie, gdzie prowadził śledztwa w sprawie najgłośniejszych morderstw i uprowadzeń. Z pełnym zrozumieniem odniósł się do wniosku Bodensteina o urlop i oczywiście go zaaprobował. Nicola Engel skomentowała to jedynie wzruszeniem ramion i ostrzegła Bodensteina, że nie może liczyć na fotel szefa K11, kiedy wróci do pracy. Ta zapowiedź nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Wprawdzie nie zapadła jeszcze ostateczna decyzja o jego następcy, lecz był niemal pewien, że pałeczkę przejmie jego dotychczasowa podwładna Pia Sander. W przeszłości nie raz udowodniła, że ma wiedzę i umiejętności, by sprostać takiemu zadaniu.

— Przepraszam? — Z zamyślenia wyrwał go głos szefa strażaków. — Znaleźliśmy zwłoki. Najlepiej, żeby pan sam to zobaczył.

Ostatnia iskierka nadziei zgasła. Właśnie tego obawiał się od samego początku — samochód zaparkowany tuż obok przyczepy musiał do kogoś należeć. Szedł za Kwasniokiem przez ziemię pokrytą lepkim popiołem i czuł przez gumowe podeszwy kaloszy, że jest jeszcze ciepły. Przez wszystkie lata pracy w policji widział bardzo wiele zwłok, taki los, lecz nie mógł się przyzwyczaić do widoku śmierci. I tym razem przeszedł go dreszcz. Jeszcze kilka godzin temu zwęglone zwłoki były żywym człowiekiem, który oddychał i czuł. Strażacy nie mieli wątpliwości, że pożar był skutkiem podpalenia. Teraz trzeba będzie jeszcze ustalić, czy ofiara zmarła przed pojawieniem się ognia, czy wskutek jego działania.

Bodenstein wyjął z kieszeni telefon komórkowy, by powiadomić najpierw centralę, a potem Pię.

— Zadzwonię zaraz do Henninga, tak będzie najlepiej — zdecydowała policjantka. — Niech jak najszybciej przyjedzie na miejsce, bo inaczej będzie narzekał. Kto wezwie techników od zabezpieczenia śladów?

— Centrala ma się tym zająć.

— Dobra. W takim razie zaraz ruszam.

Pia rozłączyła się, a Bodenstein schował telefon.

— Pan pozwoli tutaj, chciałbym coś pokazać. — Szef strażaków poczekał, aż Bodenstein skończy rozmawiać, po czym poprowadził go szerokim łukiem dookoła pozostałości po przyczepie. W końcu się zatrzymał i wskazał na kilka okrągłych metalowych skorup pośród pogorzeliska. Wyraźnie było na nich widać ślady działania wysokiej temperatury.

— Tyle zostało z butli gazowych — wyjaśnił Kwasniok.

— Aha. — Bodenstein nie miał pojęcia, do czego zmierza jego rozmówca. Sam nie jeździł na kempingi, ale przecież każdy wie, że tego typu przyczepy kempingowe są ogrzewane gazem z butli, który wykorzystuje się również do gotowania.

— Z zasady butla z propanem nie może eksplodować — ciągnął strażak. — Bez tlenu gaz się nie pali. A butle mają taką konstrukcję, żeby w przypadku znacznego wzrostu temperatury, który powoduje zwiększenie ciśnienia wewnątrz butli, otwierał się zawór bezpieczeństwa.

— I dopiero wtedy wszystko eksploduje.

— Otóż nie. Gaz się po prostu wypala. Wygląda wtedy tak, jakby ktoś używał miotacza płomieni. Niebezpiecznie robi się dopiero, kiedy gaz ulatniający się z butli nie zostanie natychmiast spalony, czyli kiedy w jakimś pomieszczeniu tworzy się mieszanina gazu i powietrza. Wystarczy wtedy pojedyncza iskra, żeby wszystko eksplodowało.

Bodenstein potaknął.

— Butle zostały rozmieszczone w przedsionku— ciągnął strażak. — To tylko przypuszczenie, ale jestem w stanie wyobrazić sobie taką sytuację: ktoś wykręca zawory bezpieczeństwa z butli i ustawia je tak, żeby gaz gromadził się w zamkniętym pomieszczeniu.

Mężczyzna znów ruszył dookoła przyczepy i zatrzymał się od frontu, po czym wskazał na wypalony w trawie ślad, który w świetle nadchodzącego poranka był coraz lepiej widoczny.

— Potem ta osoba rozlewa benzynę i robi z niej coś w rodzaju lontu. — Kwasniok szedł wzdłuż wypalonej ścieżki. Bodenstein cały czas trzymał się tuż za nim.

Rozmokła ziemia chlupotała im pod kaloszami.

— Dobrych trzydzieści metrów. Wystarczyło zapalić zapałkę, rzucić ją na rozlaną benzynę i… bum! Wszystko wyleciało w powietrze.

— Brzmi logicznie. — Bodenstein przesunął dłonią po nieogolonej brodzie.

— To robota podpalacza, który wcześniej wszystko starannie zaplanował — stwierdził Kwasniok. — Nie sądzę, żeby to był ten sam człowiek, który grasuje w Kelkheim.

— Dzięki. Ktoś z wydziału podpaleń jeszcze się z panem skontaktuje.

— Nie ma sprawy. Kilku moich ludzi zostanie na miejscu, żeby mieć oko na pogorzelisko. Mogą się przydać do pomocy w wydobyciu ciała. — Kwasniok na pożegnanie zasalutował, muskając palcem skroń, i wrócił do swojego zastępu.

Bodenstein się rozejrzał. Wypalony ślad na trawie został rozjechany przez wozy strażackie. Miejsce pożaru, które po znalezieniu ciała stało się równocześnie miejscem zbrodni, zmieniło się za sprawą płomieni i wody w koszmar z najgorszych snów techników zabezpieczających ślady. Kröger i Becht, specjalista od pożarów z wydziału K10, nie będą szczególnie zachwyceni, lecz Bodenstein nie miał na to rady. Wracając do samochodu, podsumował w myślach wszystko, czego zdążył się dowiedzieć. Wyszło mu, że w opowieści Felicitas Molin musi być jakaś nieścisłość związana z chronologią zdarzeń. Kobieta twierdziła, że obudziła ją eksplozja. Następnie miała słyszeć warkot oddalającego się samochodu i dopiero potem, przy drugiej eksplozji, zobaczyła zarys czyjejś sylwetki na tle płomieni. To nie miało sensu. Chyba że podpalacz nie był jedyną osobą, która pojawiła się tu minionej nocy.

OKOŁO SZÓSTEJRANO słońce zapowiedziało cudowny dzień, zalewając świat zapierającym dech w piersiach szkarłatem, a już godzinę później skryło się za chmurami i wyglądało na to, że do wieczora nie ma zamiaru się pokazać. Mżyło, kiedy komisarz Pia Sander zatrzymała samochód na parkingu przy kempingu i wysiadła. Tutaj, wysoko w Taunusie, nie rosły drzewa liściaste, a wyłącznie iglaste. Wysokie świerki, jodły i sosny tłoczyły się wokół polany, tworząc ciemną ścianę. Gospoda leśna i przylegające do niej podniszczone drewniane budynki nie wyglądały zachęcająco.

Pia się rozejrzała. Między radiowozem a zielonym jeepem nadleśnictwa stał prywatny samochód Bodensteina, a poza tym, jak okiem sięgnąć, nie było widać żywej duszy. Ogień został ugaszony już jakiś czas temu, lecz mimo to w powietrzu unosił się gryzący zapach dymu. Dalej, na łące otoczonej obecnie biało-czerwoną taśmą policyjną, obok czarnej górki zwęglonych pozostałości po przyczepie stał wóz straży pożarnej.

— Dziwne. Gdzie się wszyscy podziali? — Pia włożyła kamizelkę puchową, którą wzięła z tylnej kanapy, a potem wyjęła komórkę i otworzyła listę kontaktów. Wybrała numer Bodensteina, lecz nie mogła się połączyć. Brak zasięgu. Spojrzała na samochód szefa, potem na radiowóz.

— Halo? Co pani tu robi? — zapytał ktoś tuż za jej plecami. Pia podskoczyła i odwróciła się szybko. Zobaczyła chudą kobietę o smutnej twarzy, w zaniedbanej trwałej. Nieznajoma spoglądała na nią nieufnie. Grube okulary nadawały jej wygląd rozczochranej sowy.

— Pia Sander, policja kryminalna — przedstawiła się i pokazała legitymację. — Z kim mam przyjemność? I co pani w ogóle tu robi?

— Mieszkam tu, chyba mi wolno, prawda? — odparła wychudzona kobieta, a w jej głosie słychać było jadowity ton. Sięgnęła po legitymację Pii, niemal ją wyszarpnęła z dłoni policjantki, po czym bardzo starannie obejrzała, jakby była celnikiem na amerykańskim lotnisku. — Moja siostra dzierżawi gospodę. To ja wezwałam dzisiaj straż pożarną.

Potem sięgnęła do kieszeni znoszonej kurtki dżinsowej z futerkowym kołnierzem, który kiedyś musiał być biały.

— Ten policjant wcześniej, to on chciał ode mnie jeden numer telefonu. — Podała Pii karteczkę. — Tutaj go zapisałam.

— Dziękuję.

Policjantkę uderzyła woń alkoholu, czosnku i naftaliny. Zapach otaczający kobietę był wręcz duszący, lecz Pia zachowała kamienną twarz.

— Może pani wie, gdzie jest teraz mój szef? Ten policjant? Nie mogę się do niego dodzwonić, bo tu nie ma zasięgu.

— A więc to jest pani szef… Mogę tylko pogratulować przełożonego. — Kobieta wydęła usta w pogardliwym uśmieszku. — Biega po lesie, bo jego córunia dała nogę. Powiem szczerze, że trzeba mieć nierówno pod sufitem, żeby ciągnąć tu po nocy dzieciaka, a potem zostawić go bez opieki.

Przyjazna obojętność, jaka cechowała kontakty Pii z obcymi osobami, natychmiast ustąpiła miejsca niechęci.

— A proponowałam mu, że się zajmę jego córką, to nie, nie chciał mnie słuchać. — Kobieta wzruszyła ramionami. — Wolał ją zamknąć w zimnym samochodzie. To się w głowie nie mieści.

Pia nie potrafiła pozostać obojętna wobec pogardy, z jaką nieznajoma kobieta mówiła o jej szefie.

— Nie mieści — odparła lodowato.

— Jasne. — Jej rozmówczyni nawet nie próbowała ukrywać niechęci i lekceważenia. — Kruk krukowi oka nie wykole.

W tym momencie Pia straciła cierpliwość.

— Swojego dziecka również bym nie zostawiła z kimś, kto śmierdzi jak gorzelnia — odparła ostro.

— Jak pani śmie? — Kobieta zmrużyła ze złością oczy. — Co pani w ogóle o mnie wie, żeby mnie oceniać?

— Pewnie mniej więcej tyle samo, co pani o moim szefie — odparowała policjantka. — Nie wolno oceniać ludzi, o których się nic a nic nie wie, pani…

— Molin. Felicitas Molin. Piszę artykuły do różnych gazet, gdyby to panią interesowało. — W oczach Felicitas pojawił się błysk złośliwości. — Policjant, który nocą ciąga swoją małoletnią córkę po miejscach zbrodni. Gorący news, jak nic.

— W takim razie powodzenia w pisaniu. — Pia kiwnęła głową. — Tylko proszę uważać, żeby nie przekroczyć granicy, za którą będzie na panią czekał pozew o zniesławienie.

Okularnica zaczęła perorować o wolności prasy i o prawie do informacji, lecz Pia jej nie słuchała. Odwróciła się i ruszyła w stronę pogorzeliska. Kilka lat wcześniej wybrała się tu z Christophem na obiad. Wówczas nie zwróciła uwagi na to, że poza gospodą funkcjonuje tu spory kemping. Na polanie stało około czterdziestu przyczep, które w mglistym świetle poranka wyglądały na porzucone i zaniedbane. Niektóre w celu ochrony przed skutkami pogody okryte były pożółkłymi plandekami, inne chroniły jedynie drewniane płotki pokryte mchem. Najwyraźniej nikomu nie zależało szczególnie na zaparkowanych tu pojazdach.

Kiedy Pia dotarła do resztek przyczepy, zza osmolonych nagich pni pięciu świerków sterczących z czarnego pogorzeliska niczym rozcapierzone palce dobiegły czyjeś głosy. Od strony lasu zbliżało się trzech strażaków i dwóch policjantów z oddziałów prewencji, a za nimi jakiś mężczyzna w zielonym ochronnym ubraniu i Bodenstein. Szef ciągnął za sobą córkę, ze stoicką miną ignorując jej głośne protesty. Pia z całego serca mu współczuła, nie po raz pierwszy zresztą, od kiedy poznała jego najmłodszą pociechę. Mała bywała czasem prawdziwym utrapieniem.

— Dlaczego nie zadzwoniłeś? — zapytała po krótkim powitaniu. — Przecież wiesz, że bym cię zastąpiła.

— Ostatnio i tak za często cię o to prosiłem — odparł Bodenstein i zwrócił się do Sophii: — A ty zostaniesz teraz tutaj, zrozumiano? Zaraz odwiozę cię do szkoły.

— Ale ja chcę… — zaczęła dziewczynka podniesionym głosem.

— Starczy! — przerwał jej ojciec ostrym tonem. — Ani słowa więcej!

Sophia tupnęła gniewnie i zawyła głośno.

— Co ja przed chwilą powiedziałem? — Bodenstein zniżył groźnie głos. — Ostatni raz cię ze sobą zabrałem. Ostatni!

— Ale ja coś sobie zro…bi…i…łam! Auć! — zawyła dziewczynka, po czym usiadła na mokrej trawie. — Chyba złamałam nogę!

Bodenstein zignorował teatr, jaki odstawiała jego córka, i przedstawił Pii Wielanda Kapteinę, leśniczego odpowiedzialnego za tę część lasów Taunusu. Mężczyzna był wysoki, ogorzały, miał kwadratową szczękę, głębokie bruzdy wokół ust, melancholijne spojrzenie i posiwiałe włosy wokół łysiny na czubku głowy.

— Siostra właścicielki, pani Molin, twierdzi, że zobaczyła kogoś, kiedy ogień już płonął, po tym, jak słyszała odjeżdżający samochód. — Bodenstein podsumował krótko wydarzenia minionej nocy. — Zabezpieczyliśmy ślady krwi, które prowadzą do lasu. Mógł je zostawić sprawca albo ktoś zupełnie inny.

— W takim razie trzeba by wezwać psy tropiące. — Pia nie wspomniała o nieprzyjemnej rozmowie z siostrą dzierżawczyni. — Może ten ktoś jest cały czas w pobliżu albo zostawił ślady, które pozwolą go odnaleźć.

Wyboistą leśną drogą zbliżały się dwa samochody — niebieski transporter volkswagen, którym poruszał się zespół techników zabezpieczających ślady, i furgonetka śledczego od spraw pożarów i podpaleń. Samochody zatrzymały się oddalone od siebie o dobrych pięćdziesiąt metrów. Bodenstein spojrzał na zegarek.

— Dobra, muszę lecieć, bo Sophia nie zdąży do szkoły — oznajmił ze zmarszczonym czołem. Widać było, że nie uśmiecha mu się odjeżdżać z miejsca zbrodni akurat teraz, kiedy policja miała zacząć pracę.

— Niczym się nie przejmuj — uspokoiła go Pia. — Ja się wszystkim zajmę.

— Dzięki. — Bodenstein westchnął. — Na najbliższe dni znajdę jakieś rozwiązanie. Choć obawiam się, że ciężko będzie przekonać kogoś, żeby zajął się Sophią.

— Naprawdę, nie stresuj się przesadnie. Przecież jestem. — Pia wiedziała, w jakiej sytuacji znalazł się jej szef i że jego była żona coraz częściej znajdowała wymówki, aby nie musieć się zajmować młodszą córką. Starsze dzieci Bodenstein też wychował właściwie sam, bo Cosima bezustannie jeździła po świecie i kręciła filmy dokumentalne. Zdaniem Pii, jego związek z sympatią z dzieciństwa, weterynarką Inką Hansen, rozpadł się głównie przez Sophię. Policjantka nie miała też pewności, czy nowa partnerka jej szefa, Karoline Albrecht, ma dość sił, by wytrzymać z tak trudnym dzieckiem i jego całkowicie niesłowną matką. To się dopiero miało okazać.

— Mogę jakoś pomóc? — zapytał leśnik o twarzy basseta, kiedy Bodenstein z córką oddalali się w stronę parkingu.

— Zna pan może ludzi, do których należą te przyczepy?

— Niestety, nie z imienia i nazwiska. — Wieland Kapteina pokręcił z żalem głową. — Poza kobietą, która dzierżawi gospodę, i jej mężem znam tylko kilka osób, ale przelotnie.

— Szkoda. — Pia wsunęła dłonie do kieszeni kurtki i przez przypadek dotknęła karteczki, którą dostała od nieprzyjemnej kobiety w okularach.

— Proszę chwilę poczekać, zaraz wrócę — rzuciła w stronę mężczyzny w zielonym płaszczu i ruszyła biegiem za Oliverem, którego właśnie zagadnął Kröger. Przywitała szefa zespołu techników kryminalistyki komendy rejonowej w Hofheim i jego ludzi, którzy wyładowali swój sprzęt z samochodu.

— To wygląda jak pobojowisko po starciu pod Waterloo! Normalnie porzygać się można od takiej roboty! — narzekał Christian Kröger, nie kryjąc złości. — Ciekawe, czy tym gościom od sikawek w ogóle przeszło przez myśl, że ktoś będzie musiał zabezpieczać tu ślady!

Bodenstein i Pia byli przyzwyczajeni do jego humorów. Kröger był perfekcjonistą i najchętniej anektowałby każde miejsce zbrodni przed wszystkimi, by nikt niczego nie poprzestawiał albo nie zniszczył mu śladów.

— To nie wszystko, będzie znacznie gorzej — oznajmił Bodenstein rzeczowo. — Ze względu na stan zwłok wezwałem na miejsce profesora Kirchhoffa.

— Mój szczęśliwy dzień — burknął Kröger. — Przynajmniej znów jestem pierwszy.

— Boże, ale z was dzieci! Obydwaj! — Pia potrząsnęła głową na wspomnienie infantylnego współzawodnictwa między swoim byłym mężem a szefem techników.

— W tej chwili prowadzę jedenaście do trzech. — Kröger wyszczerzył zęby w tryumfalnym uśmiechu. — Takiej straty już nie odrobi. Doktorek ma powody do zmartwienia.

On i Henning Kirchhoff od wielu lat pielęgnowali serdeczną wzajemną wrogość, co chwilami ocierało się o groteskę, bo potrafili pokłócić się o błahostkę i na miejscu znalezienia zwłok skoczyć sobie do gardeł. O ich awanturach krążyły legendy, ale że te ciągłe tarcia w żadnym razie nie prowadziły do pogorszenia jakości ich pracy, wszyscy, którym przyszło być świadkami tej specyficznej rywalizacji, odnosili się do niej całkowicie obojętnie.

— Rany, Oliver, dobrze, że sobie przypomniałam. Ta rozczochrana sowa przekazała coś dla ciebie. — Pia podała szefowi karteczkę. — Numer telefonu. Ponoć prosiłeś.

— Tak, dzięki. — Bodenstein rzucił okiem na karteczkę. — To do zarządcy pola kempingowego. Zadzwonię z samochodu, może się dowiem, do kogo należała spalona przyczepa.

Potem odwrócił się i odszedł, ciągnąc za sobą dramatycznie utykającą Sophię. Pia została przy aucie Krögera, bo w tym miejscu akurat miała zasięg. Zadzwoniła do centrali i poprosiła o przysłanie psa tropiącego i wsparcia, by rozpocząć poszukiwania osoby, która mogła stać za podpaleniem lub być świadkiem tego zdarzenia. Na koniec wybrała odpowiedni numer i powiadomiła prokuratora, który pełnił dyżur.

Tymczasem na teren parkingu wtoczyło się kilka samochodów: dwa radiowozy, srebrny mercedes kombi doktora Henninga Kirchhoffa i należący do policji cywilny opel, którym przyjechała trójka ludzi Krögera i jeden nowy policjant z wydziału K11. Jako ostatni dołączył do nich biały smart z rzucającym się w oczy logo prywatnej telewizji.

— Oto doktorek we własnej osobie — mruknął Kröger i skrzywił się kwaśno, po czym nasunął na głowę kaptur jednorazowego kombinezonu. Profesor Henning Kirchhoff ruszył w ich stronę, taszcząc metalową walizkę.

— I media… — dokończyła Pia. — Zaraz się wszystkim zajmę. Każę ogrodzić tyle terenu, ile się da.

SZLOCHAJĄC Z POWODUUPOKORZENIA, Felicitas Molin otwierała ze złością jedną kuchenną szufladę po drugiej. Była raptem ósma rano, lecz ona i tak najchętniej napiłaby się czerwonego wina. Wszystko przez tę napuszoną blond policjantkę i jej pogardliwy ton! I jeszcze przez pozostałych gliniarzy, którzy się z niej naśmiewali. Doskonale widziała, jak chichotali! Dynia! Akurat! Ależ tą histerią narobiła sobie wstydu! Ten ich szef dopiero musiał sobie o niej pomyśleć… Najgorsze, że wyglądał na bardzo sympatycznego faceta. W typie Liama Neesona, z trzydniowym zarostem i siwizną na skroniach. Felicitas stanęła przy oknie i oparła czoło o chłodną szybę. Przystojny mężczyzna — wysoki i szczupły, ale szeroki w barach. Otaczała go budząca zainteresowanie aura tajemniczości. Miał piękny głos, głęboki, przyjemny baryton i mówił bardzo czystym językiem bez śladu lokalnych naleciałości. Niestety, został pokarany nieznośnym dzieciakiem. Czy jego małżeństwo mogło się posypać przez to, że za dużo czasu poświęcał na łapanie drani? A może uwikłał się w jakiś romans i zdradził swoją nudną prowincjonalną żonę z inną kobietą? Nawet jeśli, to co jej do tego? W niej i tak widział jedynie zapijaczoną, zaniedbaną jędzę.

Odepchnęła się dłońmi od parapetu i zdecydowanym krokiem podeszła do biurka Manu, po czym metodycznie, jedna po drugiej, przeryła wszystkie szuflady. Gdzie go schowała? W końcu, w najdalszym kącie szafki na ścianie znalazła to, czego szukała. Ostrożnie wyjęła drewnianą skrzyneczkę, postawiła ją na porysowanym blacie biurka i otworzyła wieko. Manuela jakiś czas temu wspomniała o pistolecie Jensa, który trzymał broń, od kiedy zamieszkali w środku lasu. Nie wiedziała, czy szwagier w ogóle posiada pozwolenie; nie obchodziło jej to. Felicitas ostrożnie chwyciła pistolet i wyjęła ze skrzyneczki połyskujący metaliczną czernią przedmiot. Minęło wiele lat, od kiedy po raz ostatni miała w ręku broń. Była wtedy na strzelnicy i gromadziła materiały do jakiegoś artykułu. Czuła ciężar pistoletu. Był naładowany. To lekkomyślne, lecz czego się spodziewać po Jensie. Jakkolwiek by patrzeć, czuła się teraz zdecydowanie bezpieczniej. Spojrzała na psy, które wślizgnęły się za nią do biura i śledziły każdy jej ruch.

— Obrońcy od siedmiu boleści — mruknęła i wsunęła pistolet za pasek. — Tylko szczekać potraficie i nic poza tym.

Przez okno widziała kawałek polany. Biało-czerwoną taśmę policyjną i sporo ludzi. Najwyraźniej pożar przyczepy kempingowej nie był najgorszą rzeczą, jaka się wydarzyła. Usiadła przy biurku siostry, otworzyła swój laptop i sprawdziła pocztę. Napisała ostatnio cztery artykuły i rozesłała je do kilkunastu redakcji, więc w końcu powinna dostać jakąś odpowiedź! A jednak nic. Tylko trochę spamu. Żadnych zaproszeń do zasiadania w jury, żadnych wejściówek na gale, premiery książkowe ani odczyty, choć wcześniej otrzymywała tego tyle, że kasowała bez czytania. Z tygodnia na tydzień przychodziło coraz mniej mejli, aż do wczoraj, bo wczoraj nie dostała żadnego. Po prostu żadnego. Zapomniano o niej. Co się stało z jej życiem? Dlaczego nikt jej już nigdzie nie zapraszał ani nie dzwonił? Nerwowo zatrzasnęła komputer. I co, do cholery, w ogóle tu robiła, w tej pełnej myszy ruinie pośrodku lasu? Przecież nienawidziła lasu! I brzydził ją stary, brudny i zniszczony dom. Ale nie miała wyboru i musiała kątem pomieszkiwać u młodszej siostry. To takie poniżające…

— WIEDZIAŁAŚ, że w dziewiętnastym wieku nie rosły w tym miejscu drzewa? — Podkomisarz Tarik Omari podszedł do niej, zatrzymał się i postawił kołnierz oliwkowej kurtki wojskowej. — Ponoć przy dobrej widoczności można było z Frankfurtu dojrzeć celtyckie grodzisko warowne na szczycie Altkönig. Dzisiaj wszystko porasta las i nic już nie widać.

— Skąd ty w ogóle wiesz takie rzeczy? — Pia nie pierwszy raz była pod wrażeniem wiedzy nowego współpracownika, który ledwie przed dwoma miesiącami zasilił szeregi K11. Kiedy na początku sierpnia Kathrin Fachinger niespodziewanie oznajmiła, że jest w ciąży i w listopadzie idzie na zwolnienie, doktor Nicola Engel błyskawicznie wyczarowała dla niej zastępstwo.

— Gdzieś o tym czytałem — odparł Tarik i wzruszył ramionami. — Mam fotograficzną pamięć i nigdy nie zapominam niczego, co przeczytałem albo zobaczyłem.

Pia spojrzała szybko w jego stronę, żeby ustalić, czy chce ją nabrać albo zrobić na niej wrażenie, lecz najwyraźniej mówił zupełnie poważnie i bez przechwałek.

Tarik Omari miał dwadzieścia osiem lat i do pracy przyszedł prosto ze szkoły policyjnej w Wiesbaden, którą ukończył ze świetnym wynikiem. W sprawach komputerowych bez wysiłku dorównywał Kaiowi Ostermannowi, posiadał też ogromną wiedzę, z którą wcale się nie krył, co zaowocowało przezwiskiem Einstein, jakie nadali mu współpracownicy z komendy rejonowej policji w Hofheim.

Razem dotarli na pogorzelisko. Woda z agregatów strażackich i mżący deszcz zmieniły popiół w szaroczarną lepką masę, z której sterczały powyginane kawałki metalu. Tu i ówdzie unosiły się jeszcze cieniutkie stróżki dymu. Dwóch ludzi Krögera ustawiło namiot, by zabezpieczyć miejsce pracy przed deszczem, po czym przystąpiło do rozstawiania metalowych płotków dookoła spalonej przyczepy. Technicy zabrali się do pracy. Rozciągnęli siatkę z cienkich sznurków nad ciałem i zajęli się umieszczaniem plakietek z cyframi w miejscach, w których znaleźli potencjalne dowody do zabezpieczenia. Jeden z nich fotografował każdy fragment pogorzeliska, spalony samochód ofiary i same zwłoki pod każdym możliwym kątem. Wszystkie przedmioty i fragmenty przedmiotów, które wzbudziły ich zainteresowanie, były pakowane do woreczków na dowody, a zwały popiołu i resztek przyczepy musiały zostać przesiane, by nie został przeoczony najmniejszy fragment kości czy nawet pojedynczego zęba. Większość z zebranych śladów w późniejszym postępowaniu okazywała się zazwyczaj nieprzydatna, lecz na tak wczesnym etapie śledztwa nie dało się jeszcze ocenić, co ma znaczenie, a co nie, więc wszystko lądowało w torebkach, by trafić do laboratorium. Tym razem ich zadanie było wyjątkowo niewdzięczne z powodu mokrego i lepkiego popiołu, pełnego resztek spalonych tworzyw sztucznych i gumy. Henning i Christian przykucnęli obok zwęglonych zwłok i zadziwiająco rzeczowo omawiali dalsze postępowanie z nimi.

— Tak przy okazji, na skraju lasu znaleziono ślady krwi — przypomniała Pia. — I mamy naocznego świadka. Kobieta twierdzi, że kogoś widziała, dlatego warto by przeszukać polanę pod kątem odcisków butów.

Kröger podniósł wzrok i pokręcił głową.

— Nie da rady. Mam tylko pięcioro ludzi — odparł gburowato. — I wszystkich potrzebuję na miejscu.

— W takim razie każę ogrodzić cały teren, żeby nikt tu nie łaził, dopóki nie przyjedzie wsparcie. — Pia wyjęła z kieszeni telefon. — Nie wygląda to raczej na przypadek zaśnięcia z niedopałkiem, co?

— Raczej nie. Musiało dojść do powstania bardzo wysokiej temperatury — potwierdził Tarik i pociągnął nosem. — Jednoznaczny zapach benzyny.

— I pieczystego.

— Słucham?

— Spalonego mięsa. Trochę jak gęsi, którą ktoś zbyt długo trzymał w piekarniku.

— No tak, oczywiście. — Tarik potaknął. — Moja dotychczasowa wiedza na temat ciał ofiar pożarów jest czysto teoretyczna, bo nigdy wcześniej nie widziałem takich zwłok naocznie. Jednak to tutaj potwierdza wszystko, czego się uczyłem.

— W sensie? — zapytała Pia nieco rozbawionym tonem.

— Że ciało człowieka składa się w siedemdziesięciu procentach z wody — odpowiedział młody policjant. — W wypadku oddziaływania bardzo wysokiej temperatury płyny ustrojowe zaczynają wrzeć, a zwłoki, prócz spalenizny i dymu, ponoć również wydzielają zapach przypalonego mięsa i tłuszczu.

Pia była pod wrażeniem, za to jej były mąż przysłuchiwał się tej wymianie zdań z wyrozumiałym uśmiechem.

— To pan jest tym nowym, tak? — zapytał.

— Tak jest, to ja. Podkomisarz Tarik Omari. — Młody mężczyzna skinął głową. — A pan to profesor Kirchhoff, szef Instytutu Medycyny Sądowej i antropolog sądowy.

— Zgadza się. — Henning Kirchhoff otworzył walizkę, w której miał podstawowe instrumentarium konieczne w jego pracy. — Po raz pierwszy na miejscu znalezienia zwłok?

— Tak.

— To ma pan szczęście, bo od pani Sander wiele się pan może dowiedzieć. Miała świetnego nauczyciela.

— Daj spokój, Henning, to śmierdzi chwalipięctwem. — Pia uśmiechnęła się kpiąco.

— Śmierdzi? Nic nie czuję. Pewnie straciłem węch — odparł zadowolony z siebie, po czym wyprostował się i popatrzył uważnie na Pię.

— O co znowu chodzi? — zapytała rozzłoszczona.

— Dalej na śniadanie opychasz się nutellą?

— Bo co? — Pia poczuła, że pieką ją policzki. Nigdy nie była przesadnie szczupła, ale ostatnio rzeczywiście przybrała kilka kilogramów, wszystko przez to, że nie mogła wziąć się w garść i rzucić węglowodanów i słodyczy. To takie typowe dla jej byłego męża: ośmieszyć ją przy obcych!

— Bo masz na twarzy trochę nutelli — wyjaśnił Henning i z szerokim uśmiechem wskazał palcem na kącik ust.

Tarik Omari z coraz większym zdziwieniem przysłuchiwał się tej wymianie zdań.

— To mój były mąż — wyjaśniła szybko Pia i dyskretnie starła kciukiem i palcem wskazującym słodki krem z ust. — Ale że jego prawdziwą wybranką była praca, musiałam przesiadywać w salach sekcyjnych Instytutu Medycyny Sądowej, żeby spędzić z nim trochę czasu.

— No, już czysto. — Henning puścił do niej oko. — Poza tym przesadzasz. Nie było aż tak źle.

— Doprawdy? Dopiero po dwóch tygodniach się zorientowałeś, że cię zostawiłam i wyprowadziłam z mieszkania — przypomniała mu Pia. Od tamtego czasu minęło dziesięć lat. Rany dawno się zagoiły. Przez całe małżeństwo z Henningiem więcej czasu spędziła w Instytucie Medycyny Sądowej niż w ich mieszkaniu w Sachsenhausen. Niezależnie jednak od tego, że potrafiłaby wymienić całą masę przyjemniejszych rzeczy niż spędzanie niezliczonych wieczorów i weekendów w towarzystwie zwłok w różnym stopniu rozkładu, zmumifikowanych czy samych szkieletów, skłamałaby, gdyby powiedziała, że nic jej to nie dało; zyskała ogromną wiedzę, która przydawała jej się w obecnej pracy. Henning był przecież jednym z bardzo niewielu antropologów sądowych w kraju i cieszył się ogromnym uznaniem na całym świecie jako prawdziwy autorytet w swojej dziedzinie, a ona przez szesnaście lat, chcąc nie chcąc, asystowała mu w pracy. W tym czasie przepisała setki stron jego odręcznych notatek do artykułów i monografii naukowych i całą rozprawę doktorską. Specjalistyczne słownictwo i zwroty z medycyny sądowej weszły do jej codziennego języka i jeśli chodzi o sekcje i oględziny zwłok, nie było chyba niczego, czego by nie widziała albo nie wąchała.

— Byłaś przy sekcji zwłok osoby, która zginęła w pożarze? — Głos Tarika wyrwał ją z zamyślenia.

— Tak, nie raz. — Przeszli nad metalowymi barierkami i w milczeniu przyglądali się temu, w co ogień zmienia ludzkie ciało. Zwłoki leżały na brzuchu. Były całkowicie zwęglone, a kończyny niemal doszczętnie spalone. W wysokiej temperaturze mięśnie się skurczyły, więc pozostałości ramion i nóg były wyprężone, a usta rozchylone jakby w niemym krzyku.

— O rany, to rzeczywiście wygląda tak okropnie, jak sobie wyobrażałem. — Tarik przykucnął.

— No i? — zapytała Pia. — Powiedz, co widzisz.

— W czaszce ofiary jest otwór — odpowiedział. — Ale w tak wysokiej temperaturze może dojść do zagotowania się mózgu, a przez to ciśnienie może rozsadzić kości. Zdarza się, że takie uszkodzenia czaszki są mylone z uszkodzeniami powstałymi w wyniku działania sił od zewnątrz, inaczej mówiąc, w wyniku uderzenia. Dopiero dokładne badania laboratoryjne mogą dać jednoznaczną odpowiedź, czy uszkodzenie jest wynikiem urazu z zewnątrz, czy eksplozji od wewnątrz.

— Piątka z plusem — pochwalił go Henning i machnął niecierpliwie dłonią. — A teraz dajcie mi trochę spokoju, bo chciałbym zabrać się do pracy.

— Potrafisz określić, czy to zwłoki mężczyzny czy kobiety? — zainteresowała się Pia.

— Co by pan odpowiedział? — Henning zwrócił się do Tarika, po czym wyjął coś z walizki. Policjant jeszcze uważniej przyjrzał się ludzkim szczątkom.

— Hm, wygląda na to, że to mężczyzna — odpowiedział po chwili zamyślenia, cały czas skupiony na zwłokach. — Os femoris — czyli kość udowa — jest moim zdaniem zbyt długa i zbyt masywna, by mogła należeć do kobiety.

— Proszę, proszę. — Henning Kirchhoff wyprostował się i popatrzył na nowego współpracownika Pii z mieszaniną zainteresowania i sceptycyzmu.

— Jeśli natomiast działanie czynników zewnętrznych uniemożliwi ustalenie płci ofiary, można zidentyfikować chromosom Y za pomocą fluorescencyjnej hybrydyzacji in situ.

— A jaką metodą? — dopytywał się Henning.

— Barwienia quinacarine mustard. — Tarik znów przeszedł przez barierki. — Przy czym optymalnym materiałem badawczym są włosy i chrząstki. Tak nawiasem mówiąc, przeczytałem to w Internecie, w artykule z 1979 roku, autorzy to Tröger, Spann i Tutsch-Bauer. Ale w swojej książce pod tytułem Medycyna sądowa w praktyce. Podręcznik dla prawników i policji na stronie dwieście czterdziestej pierwszej, rozdział czternasty akapit drugi, opisuje pan cechy charakterystyczne trudnych do identyfikacji zwłok ofiar pożarów.

Pia nie mogła powstrzymać uśmiechu, kiedy zobaczyła, że Henning przez ułamek sekundy z wrażenia przestał panować nad mimiką.

— Najwyraźniej bardzo dokładnie przeczytał pan moją książkę — stwierdził. — Byłbym niezwykle szczęśliwy, gdyby moi studenci tak samo się do tego przykładali. No nic, całkiem nieźle, nie powiem.

— Tarik ma fotograficzną pamięć — wtrąciła Pia.

— Dziękuję. — Policjant aż poczerwieniał z wrażenia, słysząc pochwałę Henninga. — Pana książki są świetne, bo pisze pan bardzo zrozumiale w przeciwieństwie do autorów innych najważniejszych pozycji z tej dziedziny.

— Próbuje się pan podlizywać? — Profesor Kirchhoff zmarszczył brwi.

— O nie! — W odpowiedzi na tę insynuację Tarik nerwowo pokręcił głową.

Henning przyglądał mu się przez chwilę, lecz z jego twarzy nie dało się odczytać, co myśli.

— Wszelka teoria jest szara, drogi przyjacielu, jak mawiał Goethe — burknął, po czym założył kaptur jednorazowego kombinezonu i zabrał się do pracy. Technicy kryminalistyki, którzy przysłuchiwali się tej wymianie zdań, nie przestawali się uśmiechać.

— Jest na mnie zły? — Tarik spojrzał niepewnie na Pię.

— A niby dlaczego? — Ona również nie potrafiła ukryć rozbawienia. Bardzo rzadko widziała, by jej eksmąż był pod wrażeniem. — Jest raczej mile połechtany. Ale wolałby odgryźć sobie język, niż się do tego przyznać.

Odezwała się jej komórka. Odeszła na bok i odebrała połączenie. Pies tropiący i jego przewodnik z grupy poszukiwawczo-ratowniczej Ren-Men byli już w drodze, podobnie jak prokurator z Frankfurtu. A w Moguncji-Kastel formowała się grupa policjantów z prewencji, która zaraz miała wyruszyć na miejsce, by pomóc w poszukiwaniach. Machina ruszyła.

— TAK,OCZYWIŚCIE, że się tym zajmę. — Głos Karoline dobiegał z głośników i wypełniał samochód Bodensteina. — Odbiorę ją około trzeciej ze świetlicy i przywiozę do domu. Będziemy tam czekać na twój przyjazd.

— Bardzo ci dziękuję. Jesteś skarbem. — Bodensteinowi kamień spadł z serca, bo dopiero co odwiózł Sophię do szkoły w Eppenhain, a już znalazł rozwiązanie problemu, co dalej zrobić z córką. Po chwili o czymś sobie przypomniał. — A nie masz przypadkiem umówionego na dzisiaj chętnego na dom?

Już jakiś czas temu Karoline postanowiła sprzedać dom rodziców w Oberursel, lecz, jak się okazało, nie była to taka prosta sprawa. Wielu potencjalnych klientów traciło zainteresowanie nieruchomością w chwili, gdy wychodziło na jaw, co się stało w domu, który zamierzali kupić. Inni natomiast umawiali się tylko po to, żeby zobaczyć z bliska miejsce zbrodni. W końcu Karoline miała tego dość i wycofała ogłoszenie ze wszystkich portali. Ludzie, z którymi się umówiła, byli bardziej zainteresowani działką niż budynkiem.

— To było wczoraj — odparła Karoline z lekkim rozbawieniem.

— No tak, racja. — Bodensteinowi zrobiło się gorąco. Poprzedniego dnia miał bardzo dużo pracy, po wyjściu z biura pędził odebrać Sophię z przyjęcia urodzinowego, a na koniec musiał jeszcze zrobić szybkie zakupy. To dlatego zapomniał o jej spotkaniu z klientem. Miał nadzieję, że Karoline nie potraktuje jego gapiostwa jako braku zainteresowania. — Jak poszło?

— Opowiem ci dzisiaj wieczorem, dobrze?

— Tak, oczywiście. No i jeszcze raz dzięki za pomoc.

— Nie ma o czym mówić. Do zobaczenia później.

Bodenstein zakończył rozmowę, przeklinając w duchu swoją słabą pamięć.

Karoline spotkał dwa lata wcześniej w okolicznościach, które chyba nie mogły być gorsze, więc w najśmielszych snach nie mógł się spodziewać, że cokolwiek z tego wyniknie. A jednak, kroczek po kroczku, ich znajomość zaczęła rozwijać się we właściwym kierunku. Z czasem pojawiło się przyspieszone bicie serca, przyciąganie i fizyczne pożądanie, przez które przypominali niekiedy chichoczące nastolatki, a wzajemny szacunek i identyczne wartości, które wyznawali, stanowiły doskonały fundament dla związku. Problemem była natomiast Greta, która od pierwszej chwili reagowała na niego — nowego mężczyznę w życiu matki — z ogromną zazdrością. Dla Karoline córka zawsze stała na pierwszym miejscu. Miała poza tym straszne wyrzuty sumienia, że tak długo ją zaniedbywała, dlatego teraz robiła wszystko, aby jej ten czas wynagrodzić. Bodenstein przyglądał się tej sytuacji z rosnącymi obawami, lecz wolał unikać dziewczynki i kiedy tylko się dało, schodzić jej z drogi, bo Karoline nawet na najdrobniejszą krytykę małej reagowała przesadnie. A że własne życie musiał coraz bardziej dostosowywać do wymagań Sophii, mieli dla siebie z Karoline coraz mniej czasu. Ona uważała, że Cosima wykorzystuje go jako opiekunkę do dziecka, on z kolei sądził, że Karoline przesadza i za bardzo trzęsie się nad Gretą. To był punkt zapalny, zarzewie poważnego konfliktu, lecz mimo wszystko Bodenstein spoglądał w przyszłość z nadzieją.

Zadzwonił telefon. Przyjął połączenie i się przedstawił.

— Z kim rozmawiam? — zapytał głęboki kobiecy głos, niewątpliwie wieloletniej palaczki.

Bodenstein powtórzył swoje nazwisko.

— Hildegard Indenhock z tej strony. Nagrał się pan na moją pocztę głosową — wyjaśniła kobieta. Dopiero wtedy sobie uświadomił, że to musi być szefowa Związku Przyjaciół Lasu, której numer zapisała dla niego siostra dzierżawczyni gospody.

W kilku słowach wyjaśnił, co takiego się stało minionej nocy na kempingu, i starannie opisał miejsce, w którym stała spalona przyczepa.

— Mój Boże, to straszne! — sapnęła pani Indenhock i zaniosła się kaszlem. — Niestety, nie jestem w stanie pojechać na miejsce, bo czekam na hydraulika, który miał być o ósmej rano, a jeszcze się nie pojawił.

— Nic nie szkodzi — odparł Bodenstein. — Chciałem tylko zapytać, do kogo należała ta przyczepa.

— Ostatnia po prawej stronie, tak? Taka z zielonym przedsionkiem i parkanem?

— Z przedsionka i parkanu, nawet jeśli były, nic nie zostało. Za to bezpośrednio za nim stało kilka świerków, które niestety również spłonęły.

— W takim razie to przyczepa Rosie — oznajmiła pani Indenhock po krótkim namyśle. — Rosemarie Herold.

Bodenstein zadrżał na dźwięk tego nazwiska.

— Rosemarie Herold z Ruppertshain? — upewnił się i poczuł ucisk w żołądku.

— Tak, tej samej — potwierdziła przewodnicząca Związku Przyjaciół Lasu i znów zaniosła się kaszlem. — Mogę panu podyktować jej adres i numer telefonu, jeśli pan potrzebuje.

— Dziękuję, to nie będzie konieczne — odparł Bodenstein. — Znam panią Herold.

Pani Indenhock dodała coś jeszcze, lecz on już jej nie słuchał. Przez te wszystkie lata, kiedy jako policjant zajmował się poszukiwaniem sprawców morderstw, miał to szczęście, że nie musiał prowadzić sprawy dotyczącej śmierci kogoś znajomego. Czyżby tym razem los miał się od niego odwrócić i przyszła pora na smutną premierę? Rosemarie Herold była matką Edgara, jednego z jego kolegów z klasy w podstawówce, a na dodatek, kiedy była młoda, pracowała jako pomoc w majątku rodziców Bodensteina. Mężczyźni i kobiety z okolic Ruppertshain od pokoleń szukali — i znajdowali — pracę w pobliskim majątku, czy to w obejściu, na należących do niego polach, czy też w lasach rodziny von Bodenstein, głównie z braku jakiejkolwiek alternatywy. Ruppertshain było biedną wioską do końca dziewiętnastego wieku, gdy zbudowano tam centrum leczenia chorób płuc, które z czasem stało się największym pracodawcą w okolicy.