W cieniu zbrodni - M.C. Beaton - ebook + audiobook + książka

W cieniu zbrodni ebook i audiobook

Beaton M. C.

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ukochana pisarka Brytyjczyków, autorka serii Agatha Raisin oraz Hamish Macbeth

Świat wyższych sfer – zachwycające połączenie dystynkcji, snobizmu i morderczych intryg.

Rodzice lady Rose nie są zachwyceni zaręczynami jedynaczki z kapitanem Harrym Cathcartem. Ich zdaniem detektyw zajmuje się po prostu handlem, nie jest więc pożądaną partią dla damy. Pochodzi jednak z dobrej rodziny, więc godzą się z wyborem córki, licząc, że małżeństwo uchroni ją przed kolejnymi kłopotami. Niestety, wkrótce Rose znajduje zwłoki pięknej młodej dziewczyny, Dolly Tremaine. A dopiero zdążyły się zaprzyjaźnić! Czy kapitanowi uda się rozwiązać zagadkę śmierci Dolly i ustrzec Rose przed mordercą, który teraz ją wziął na cel?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 238

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 21 min

Lektor: Anna Matusiak

Oceny
4,1 (75 ocen)
36
18
14
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
krarad

Nie oderwiesz się od lektury

Chyba nie ma w literaturze bardziej irytującej pary niż Rose i Harry:)
30
zbyszek_marcin

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo lekka opowieść. na chłodne wieczory.
10
joanna_w_ogrodzie

Nie oderwiesz się od lektury

Romans i kryminał w idealnie wyważonych proporcjach. Dobrze spędzony czas, jeśli ktoś lubi lekko staroświecki urok i poczucie humoru w stylu Jane Austen.
10
sklaudia24

Nie polecam

słabe
00
LidiaGrabowska

Z braku laku…

W stylu romansu, taka sobie
00

Popularność




Rozdział pierwszy

Roz­dział pierw­szy

„O, jakże zbrzy­dły mi te cie­nie!” Wzdy­cha pani z Sha­lott1.

Lord Alfred Ten­ny­son

Ary­sto­kra­cja żyła w zamknię­tym świe­cie chro­nio­nym sko­rupą bogactw i tytu­łów, tak twardą i lśniącą jak jajo Fabergé. Ogromny świat zewnętrzny Anglii, w któ­rym ludzie mogli umrzeć z głodu, wywo­ły­wał na powierzchni jej poczu­cia bez­pie­czeń­stwa led­wie zmarszczkę.

Wtedy, o zgrozo, wyda­rzyło się coś nie do pomy­śle­nia. Wybrano rząd libe­ralny, który zapro­po­no­wał eme­ry­tury i ubez­pie­cze­nia zdro­wotne oraz inne świad­cze­nia dla klas niż­szych. Potem zapla­no­wał ośmio­go­dzinny dzień pracy, odszko­do­wa­nia dla pra­cow­ni­ków, dar­mowe posiłki w szko­łach i bez­płatne usługi medyczne. Nawet ten ary­sto­krata, młody Chur­chill, stał się libe­ra­łem i mówił: „Chcemy wyzna­czyć gra­nicę, poni­żej któ­rej nie pozwo­limy ludziom żyć ani pra­co­wać”.

Poza nie­licz­nymi wyjąt­kami ary­sto­kra­cja zwarła sze­regi jak ni­gdy wcze­śniej. Stary pomysł mówiący, że Izba Gmin jest zgro­ma­dze­niem dżen­tel­me­nów, prze­mi­nął.

Ów wiatr zmian był począt­kowo trak­to­wany jak iry­tu­jący prze­ciąg, taki jak ten wywo­łany przez leni­wego lokaja, który zosta­wił otwarte drzwi do salonu. Ale dzięki gaze­tom infor­mu­ją­cym każ­dego ranka o refor­mach przy sto­łach śnia­da­nio­wych można było usły­szeć bar­dzo kul­tu­ralne głosy pokrzy­ku­jące nad gril­lo­wa­nymi ner­kami: „Kto za to wszystko zapłaci? Oczy­wi­ście my!”.

Wielu winiło za zaist­niałą sytu­ację to, że w 1870 roku wpro­wa­dzono bez­płatne naucza­nie ele­men­tarne. Niż­szych klas nie powinno się uczyć samo­dziel­nego myśle­nia.

Ary­sto­kra­cja trzy­mała się więc kur­czowo sno­bi­zmu i zasad spo­łecz­nych, które nie dopusz­czały do niej plebsu.

Ale hra­bia i hra­bina Had­field czuli, że wróg jest już u bram i przy­brał postać ich córki lady Rose Sum­mer, która cie­szyła się z wyni­ków wybo­rów. Na początku myśleli, że się nawró­ciła. Zarę­czyła się z kapi­ta­nem Har­rym Cath­car­tem. Co prawda można by powie­dzieć, że kapi­tan zaj­mo­wał się han­dlem, bo pro­wa­dził wła­sną agen­cję detek­ty­wi­styczną, ale pocho­dził z dobrej rodziny i miał dość pie­nię­dzy, by zapew­nić ich córce poziom życia, do któ­rego była przy­zwy­cza­jona.

Mimo to para nie wyka­zy­wała chęci usta­le­nia daty ślubu ani nawet zbyt czę­sto się nie widy­wała.

Rodzice Rose nie wie­dzieli, że jej zarę­czyny były fik­cyjne. Kapi­tan wymy­ślił je, aby zapo­biec wysła­niu Rose do Indii wraz z innymi debiu­tant­kami, które miały za sobą nie­udany sezon.

Następ­nie Rose zbyt­nio spo­ufa­liła się z Daisy Levine, byłą tan­cerką. Naj­pierw wynio­sła ją do sta­no­wi­ska poko­jówki, a potem – damy do towa­rzy­stwa!

Rose – z gęstymi brą­zo­wymi wło­sami, deli­katną cerą i dużymi nie­bie­skimi oczami – na­dal była uwa­żana za pięk­ność, ale odpy­chała męż­czyzn ency­klo­pe­dyczną wie­dzą i rady­kal­nymi poglą­dami.

Jej rodzice byliby jed­nak zdu­mieni, gdyby dowie­dzieli się, że Rose zada­wała sobie wiele trudu, aby ich zado­wo­lić. Cier­piała na nie­koń­czą­cych się przy­ję­ciach, her­bat­kach i balach. Na wszyst­kich tych spo­tka­niach bar­dzo się nudziła, czuła jed­nak, że jest winna rodzi­com pewne posłu­szeń­stwo za to, że zawio­dła w swoim pierw­szym sezo­nie i musieli wydać na nią bar­dzo dużo pie­nię­dzy.

Pew­nego wie­czoru późną wio­sną Rose i Daisy szy­ko­wały się na kolejny bal. Rose ode­tchnęła z ulgą, bo przy tej jed­nej, rzad­kiej oka­zji kapi­tan obie­cał, że będzie jej towa­rzy­szyć. Miał to być przy­naj­mniej jeden wie­czór wolny od lito­ści­wych spoj­rzeń i par­sk­nięć debiu­tan­tek, które wciąż prze­bie­gle pytały, gdzie jej narze­czony.

Jesz­cze nud­niej­sze było życie jej damy do towa­rzy­stwa, Daisy. Podob­nie jak Rose miała zale­d­wie dwa­dzie­ścia lat, a jed­nak nie ocze­ki­wano od niej tańca – była ska­zana na sie­dze­nie i obser­wo­wa­nie prze­biegu balu wraz z innymi damami do towa­rzy­stwa.

I wtedy, pół godziny przed tym, jak wszy­scy mieli wyru­szyć na bal u księ­cia Fre­emo­unt, Harry Cath­cart zadzwo­nił, by powie­dzieć, że zatrzy­mała go pilna sprawa i nie może przy­je­chać. Zaci­ska­jąc usta w cienką linię, lady Polly, matka Rose, popro­siła sekre­ta­rza hra­biego o tele­fon do sir Petera Petreya z prośbą, żeby natych­miast przy­je­chał i dotrzy­mał Rose towa­rzy­stwa. Peter był smu­kłym nie­mra­wym mło­dzień­cem, który spe­cja­li­zo­wał się w wypeł­nia­niu obo­wiąz­ków na przy­ję­ciach, gdy ktoś w ostat­niej chwili odwo­ły­wał swój udział, oraz towa­rzy­sze­niu na balach paniom, któ­rych towa­rzy­sze zre­zy­gno­wali z udziału w nich. Ów przy­stojny młody męż­czy­zna miał gęste jasne włosy i lekko opa­loną twarz.

Na jego widok lady Polly stłu­miła wes­tchnie­nie. Dla­czego Rose nie mogła wybrać kogoś takiego? Ode­rwana od życia lady Polly nie wie­działa, że Peter w ogóle nie inte­re­suje się kobie­tami, jej brak wie­dzy w spra­wach sek­su­al­nych nie był niczym zaska­ku­ją­cym w tej edwar­diań­skiej epoce, w któ­rej pewien wybitny chi­rurg oświad­czył, że żadna dama nie powinna czer­pać przy­jem­no­ści z seksu – tak robiły tylko dziwki.

– Gdzie ten nędz­nik? – zapy­tał Peter, pro­wa­dząc Rose po wiel­kich scho­dach w miej­skiej kamie­nicy Fre­emo­un­tów.

– Jak mnie­mam, zajęty – odparła.

– Moja droga, taka pięk­ność jak pani ni­gdy nie powinna była wią­zać się z kimś trud­nią­cym się han­dlem. O rety! To było zbyt nie­go­dziwe z mojej strony. Ale gdyby pani była moja, ni­gdy bym pani nie opu­ścił.

Dama do towa­rzy­stwa Rose poin­for­mo­wała swoją panią o ist­nie­niu Petera i teraz Rose uśmiech­nęła się uprzej­mie i przy­jęła kom­ple­ment. Czę­sto myślała o wyj­ściu za niego za mąż. Byłoby to oczy­wi­ście mał­żeń­stwo zaaran­żo­wane, ale dzięki temu mia­łaby wła­sny dom i nie musia­łaby co roku rodzić dzieci.

Rose ukło­niła się gospo­da­rzom i weszła do sali balo­wej.

– Znowu z Pete­rem – usły­szała dono­śny głos księż­nej. – Jakież to smutne.

Głos uno­sił się nad gło­wami obec­nych. Ponie­waż tak wielu ary­sto­kra­tów miało pro­blemy ze słu­chem z powodu strze­la­nia do zwie­rząt na polo­wa­niach, księżna, jak wiele innych osób, mówiła szorst­kim stac­cato, które nio­sło się teraz przez całą salę balową.

Rose zazwy­czaj czer­pała pewne pocie­sze­nie z bycia naj­pięk­niej­szą damą w sali balo­wej. Tego wie­czoru jed­nak jej radość została zepchnięta na dal­szy plan.

Jakaś nowo przy­była do towa­rzy­stwa kobieta robiła piru­ety na par­kie­cie u boku zadu­rzo­nego w niej gwar­dzi­sty. Miała masę gęstych blond wło­sów, w które wple­ciono malut­kie białe różyczki. Rose była szczu­pła, a ta kobieta miała modną syl­wetkę klep­sy­dry, z buj­nym biu­stem wyeks­po­no­wa­nym w głę­bo­kim dekol­cie sukni wie­czo­ro­wej. Na twa­rzy o kształ­cie serca wid­niały wiel­kie brą­zowe oczy, uwo­dzi­ciel­sko kon­tra­stu­jące z jasnymi wło­sami i nie­ska­zi­telną cerą.

Daisy, sie­dząca obok star­szej wdowy hra­biny Sle­rely, spy­tała szep­tem:

– Cóż to za pięk­ność?

Hra­bina pod­nio­sła lor­netkę, a potem ją opu­ściła.

– A, ta. To jest panna Dolly Tre­ma­ine. Jej ojciec jest tylko pro­bosz­czem. Jedyne, co ona ma, to wygląd. Oba­wiam się, że będzie musiała poślu­bić kogoś bar­dzo sta­rego. Wszy­scy mło­dzi męż­czyźni chcą pie­nię­dzy. Gdzie jest narze­czony lady Rose?

– Zjawi się póź­niej – skła­mała Daisy.

– Sza­le­nie dziwne. Zaprawdę, dla jej dobra powi­nien prze­stać trud­nić się han­dlem.

– Bycie detek­ty­wem to raczej nie han­del – zaopo­no­wała Daisy.

– Jedyny dopusz­czalny han­del – ogło­siła hra­bina – to ten doty­czący her­baty i piwa. Niczego wię­cej.

Daisy wes­tchnęła. Gor­set wbi­jał się jej w ciało, a w sali balo­wej było zbyt gorąco.

Wstała więc i ukło­niła się hra­bi­nie, po czym ruszyła w stronę dłu­gich okien wycho­dzą­cych na Green Park, sta­nęła za zasłoną, otwo­rzyła okno i wyszła na taras, po czym nabrała głę­boko czar­nego od sadzy powie­trza. Zasta­na­wiała się, czy ona i Rose będą miały jesz­cze kie­dyś jakieś przy­gody.

***

Rose wła­śnie szła do szatni. Jeden z part­ne­rów na par­kie­cie nadep­nął na jej tren i go roze­rwał. Dyżu­ru­jąca w szatni poko­jówka zabrała się do pracy, by napra­wić szkodę. Nagle drzwi się otwo­rzyły i do środka weszła zalana łzami Dolly Tre­ma­ine.

– Moja droga! – wykrzyk­nęła Rose. – Jak mogę pani pomóc? Co się dzieje?

– Nic – szlo­chała Dolly i usia­dła na krze­śle obok. – Jestem zmę­czona, ot co. Tyle balów i przy­jęć. Mam wra­że­nie, że ni­gdy nie odpo­czy­wam. A za tydzień zaczyna się sezon i będzie jesz­cze gorzej.

– Jeśli mogę jakoś pomóc…

– Potrze­buję przy­ja­ciółki – powie­działa Dolly, wycie­ra­jąc oczy koron­kową chu­s­teczką. Rose zauwa­żyła ze zdzi­wie­niem, że na pięk­nej twa­rzy mło­dej kobiety nie było śladu łez.

– Może ja zostanę pani przy­ja­ciółką. Jestem Rose Sum­mer.

– Dolly Tre­ma­ine. Widzi pani, jestem dziew­czyną ze wsi i wszystko w Lon­dy­nie jest takie wiel­kie, gło­śne i prze­ra­ża­jące.

– Ucie­kam od tego w godzi­nach poran­nych – powie­działa Rose. – Wycho­dzę wcze­śniej i jeż­dżę na rowe­rze po Hyde Parku.

– Bar­dzo bym chciała móc tak robić – powie­działa Dolly – nie sądzę jed­nak, żeby moi rodzice…

Prze­rwała, gdy drzwi się otwo­rzyły i do środka weszła przy­sa­dzi­sta kobieta. Miała na sobie fio­le­tową jedwabną suk­nię obszytą fio­le­to­wymi frędz­lami. Rose pomy­ślała, że wygląda jak kanapa.

– Dolly, co ty tutaj robisz? – spy­tała ostro.

– Mój tren się roze­rwał i ta pani przy­szła tu za mną, żeby spraw­dzić, czy może pomóc – odparła natych­miast Rose.

– Po co? Od tego są słu­żące. Kim pani jest?

– Jestem lady Rose Sum­mer – odparła wyzy­wa­jąco Rose.

W kobie­cie zaszła absur­dalna wręcz zmiana.

– Och, jak to miło, że zaopie­ko­wała się pani moją małą Dolly – zaczęła szcze­bio­tać kobieta. – Jestem matką Dolly.

– Wła­śnie pro­po­no­wa­łam pani córce, żeby jutro rano poje­chała ze mną na rowe­rze do Hyde Parku – powie­działa Rose.

– Och, z pew­no­ścią byłaby zachwy­cona, nie­stety, nie ma roweru.

– Na pewno jakiś zała­twię – odrze­kła Rose uro­czy­stym tonem. – Pro­szę podać mi adres, a ja wyślę powóz po pani córkę… Powiedzmy o dzie­wią­tej?

– Jest pani sza­le­nie miła. Oto mój bilet wizy­towy. Chodź, Dolly. Lord Ber­row już na cie­bie czeka.

Kobieta się odwró­ciła. A Dolly potul­nie ruszyła za nią.

***

– Ale to prze­cież mój rower! – zapro­te­sto­wała Daisy, gdy szy­ko­wano ją i Rose do snu. – Dał mi go kapi­tan!

– To tylko jeden pora­nek, Daisy – powie­działa Rose. – Chcia­ła­bym zro­bić coś dla tej bied­nej dziew­czyny. Sądzę, że jest zastra­szana przez matkę.

– Jesteś dia­bel­nie zazdro­sna, bo ona jest ład­niej­sza od cie­bie – odparła Daisy – i pró­bu­jesz to ukryć pod płasz­czy­kiem uprzej­mo­ści.

– Do łóżka, już! – naka­zała jej Rose. – Nie chcę wię­cej o tym sły­szeć.

***

Odkąd Rose wypa­dła z łask w towa­rzy­stwie, bo uczest­ni­czyła w wiecu ruchu sufra­ży­stek, i dostała zakaz zbli­ża­nia się do tej orga­ni­za­cji, zapra­gnęła zro­bić dla kogoś coś dobrego. Następ­nego ranka poje­chała więc do Hyde Parku na rowe­rze, a za nią wyru­szyło dwóch loka­jów, z któ­rych jeden pro­wa­dził rower Daisy. Rose bar­dzo chciała dowie­dzieć się, dla­czego piękna Dolly była tak smutna. W głębi duszy moty­wo­wała ją rów­nież chęć udo­wod­nie­nia spo­łe­czeń­stwu, że jest ponad zazdro­ścią – ale chęć ta nie docie­rała do jej mózgu.

Godzina dzie­wiąta była powszech­nie uwa­żana za wcze­sną porę dnia. Rose jeź­dzi­łaby do parku wcze­śniej, powiedzmy o szó­stej, gdyby tylko jej na to pozwo­lono. Było coś eks­cy­tu­ją­cego w prze­by­wa­niu o świ­cie w wiel­kim mie­ście i obser­wo­wa­niu, jak ożywa wraz z nie­spo­koj­nym łosko­tem ruchu ulicz­nego i rże­niem koni, a powie­trze na krótko staje się śwież­sze, zanim tysiące lon­dyń­skich komi­nów węglo­wych zakryją słońce cien­kim woalem nawet w piękny wio­senny dzień i spo­wiją budynki sadzą.

Gdy zbli­żała się do jeziora Ser­pen­tine, pod­je­chał do niej jeden z powo­zów hra­biego. Z tyłu zesko­czył lokaj i roz­ło­żył schodki. Dolly zeszła po nich, ład­nie się poty­ka­jąc. Miała na sobie białą koron­kową suk­nię z wyso­kim koł­nie­rzem i okrą­gły słom­kowy kape­lusz zdo­biony bia­łymi kwia­tami. Na suk­nię narzu­ciła obszyty futrem płaszcz. Na sto­pach miała buciki z lakie­ro­wa­nej skóry.

– Och, moja droga panno Tre­ma­ine – wykrzyk­nęła Rose. – Powinna pani zało­żyć dzie­loną spód­nicę. W takim stroju nie może pani jeź­dzić na rowe­rze.

Dolly wybuch­nęła pła­czem.

– Ja… ja zawsze robię coś nie tak – szlo­chała.

– No już, już – Rose nie­zręcz­nie pokle­pała ją po ple­cach. – Pro­szę osu­szyć oczy. Zamiast tego pój­dziemy na spa­cer – prze­ka­zała swój rower jed­nemu z loka­jów. – Niech pani spró­buje się roz­ch­mu­rzyć. To zbyt piękny pora­nek, by być smutną.

Dolly posłu­chała i wzięła ją pod ramię, co Rose uznała za zbyt poufały gest. Zabrała rękę. Dolly znów zaczęła pła­kać.

– Obra­zi­łam panią!

– Nie, nie. Pro­szę usiąść na tej ławce i się opa­no­wać. Dla­czego jest pani tak zde­ner­wo­wana?

– Bo nie znam zasad – zaszlo­chała Dolly. – Jest ich tak wiele. Wczo­raj byli­śmy na her­batce u pani Bar­ring­ton-Bruce w Ken­sing­ton. Podano wspa­niały pod­wie­czo­rek, a ja mam zdrowy ape­tyt. Gdy się już porząd­nie naja­dłam, zauwa­ży­łam, że pozo­stałe panie patrzą na mnie z prze­ra­że­niem. Co gor­sza, zdję­łam ręka­wiczki. Nie wie­dzia­łam, że powin­nam jeść w ręka­wicz­kach!

– Zazwy­czaj je się tylko kawa­łe­czek chleba z masłem – odparła Rose. – Na tale­rzy­kach jest on już zwi­nięty, żeby nie ubru­dzić masłem ręka­wi­czek.

– Strasz­nie dużo opo­wia­dam o wsi, bo tak mi jej bra­kuje – powie­działa Dolly. – A mama mówi, że wszy­scy się ze mnie śmieją i nazy­wają mnie Mle­czarką.

– Myślę, że dobrze by było, gdyby mówiła pani o wsi jak naj­mniej. Pro­szę po pro­stu wyglą­dać enig­ma­tycz­nie.

– Co to zna­czy?

– Tajem­ni­czo. Należy być skrytą.

– Ale pano­wie cza­sami rzu­cają bar­dzo cie­płe uwagi i boję się ich ura­zić.

– Wtedy robi się tak: należy ude­rzyć nik­czem­nika lekko swoim wachla­rzem, spu­ścić wzrok i powie­dzieć coś w rodzaju: „Och, sir, oba­wiam się, że jest pan dla mnie zbyt podły. Ale może jestem naiwna. Prze­każę mamie dokład­nie to, co pan powie­dział”. Pro­szę mi wie­rzyć, to ostu­dzi zapał takich męż­czyzn.

– Jest pani taka mądra! Pro­szę powie­dzieć mi coś wię­cej.

Rose zro­biło się miło i poczuła, że w końcu może się komuś na coś przy­dać. Udzie­liła więc swej uczen­nicy dal­szych wska­zó­wek.

Jed­nak jej pora­nek nie nale­żał do zbyt miłych, ponie­waż tuż przed koń­cem spo­tka­nia Dolly powie­działa:

– Chcia­ła­bym poznać pani narze­czo­nego. Wygląda na to, że jest sza­le­nie fascy­nu­ją­cym męż­czy­zną. Jed­nak ludzie gadają, że ni­gdy go przy pani nie ma.

– Ludzie gadają różne bzdury – odparła gniew­nie Rose.

***

Gdy Rose wró­ciła do domu, Daisy już na nią cze­kała.

– Źle wyglą­dasz – rze­kła. – Czym cię zde­ner­wo­wała?

– Niczym. Jest prze­uro­czą i cza­ru­jącą nie­winną kobietą. Dałam jej kilka wska­zó­wek odno­śnie do zacho­wy­wa­nia się w spo­łe­czeń­stwie. Na pewno jesz­cze się spo­tkamy. Ona czę­sto pła­cze. Jest bar­dzo wraż­liwa.

– Pew­nie udaje – prych­nęła zazdro­sna Daisy. – No dobrze, skoro nie ona cię zde­ner­wo­wała, to kto?

– Cho­dzi o to, że ludzie cią­gle snują domy­sły na temat mojego rze­ko­mego narze­czo­nego i zasta­na­wiają się, dla­czego ni­gdy go przy mnie nie ma. Naprawdę sądzi­łam, że kapi­tan zachowa jakieś pozory.

– W takim razie chodźmy się z nim spo­tkać – powie­działa znie­cier­pli­wiona Daisy. – Prze­cież nie ma nic złego w odwie­dze­niu narze­czo­nego w jego biu­rze.

– Nie zniżę się do tego. Nie będę go bła­gać.

– Ale…

– Koniec tematu, Daisy.

Niby mam być jej towa­rzyszką i przy­ja­ciółką, pomy­ślała nadą­sana Daisy, a ona wciąż trak­tuje mnie z góry. Potem jej twarz nagle się roz­pro­mie­niła. Miała sła­bość do Bec­keta, słu­żą­cego kapi­tana. Wpad­nie do niego z wizytą. On z pew­no­ścią będzie wie­dział, co robić.

– Jestem ci teraz do cze­goś potrzebna? – zapy­tała.

– Nie wiem. Mamy dzi­siaj jakieś spo­tka­nia?

– Dziś po połu­dniu musisz zadzwo­nić do matki. Nie będę ci potrzebna.

– Chyba nie. Co masz zamiar robić?

– Nie wim. Pocho­dzę po skle­pach.

– Nie mów „nie wim” – upo­mniała ją Rose, ale Daisy udała, że jej nie sły­szy, i szybko wyszła z pokoju.

***

Ponie­waż dzień był piękny, Daisy prze­szła z Bel­gra­vii do Chel­sea i na Water Street, gdzie miesz­kał kapi­tan. Gdy skrę­cała za róg Water Street, czuła, jak wali jej serce pod gor­se­tem. Wyda­wało się, że minęły wieki, odkąd ostatni raz widziała Bec­keta. Wyobra­ziła sobie jego zdzi­wie­nie, gdy otwo­rzy drzwi i ją zoba­czy.

Jed­nak ku jej zasko­cze­niu drzwi otwo­rzył sam kapi­tan Harry Cath­cart. Daisy zawsze uwa­żała go za dość prze­ra­ża­ją­cego. Był to wysoki męż­czy­zna pod trzy­dziestkę z czar­nymi, siwie­ją­cymi już przy skro­niach wło­sami i przy­stojną twa­rzą o ostrych rysach i czar­nych oczach.

– Gdzie jest Bec­ket? – zapy­tała Daisy.

– Oba­wiam się, że Bec­ket źle się czuje. Jest poważ­nie prze­zię­biony i posła­łem go do łóżka. Po co przy­szłaś? Wejdź.

Daisy weszła za nim do peł­nego ksią­żek salonu.

– Usiądź, Daisy.

– Powi­nien pan się do mnie zwra­cać: panno Levine – przy­po­mniała odważ­nie Daisy. – Teraz jestem damą do towa­rzy­stwa. Mar­twię się o Rose.

– Dla­czego? Co się dzieje?

– Niby jest pan jej narze­czo­nym, ale ni­gdy się pan z nią nie poka­zuje, a ludzie zaczy­nają węszyć i gadać. Wszę­dzie cho­dzi z tym sir Pete­rem Petreyem i ludzie podej­rze­wają, że może pana dla niego rzu­cić.

– Petreyem? Prze­cież on nie inte­re­suje się kobie­tami.

– Pan to wie, ja to wiem, Rose też, ale trzeba spoj­rzeć na to z jej punktu widze­nia. Mogła wyjść za niego za mąż, mieć wła­sny dom i nie musieć przej­mo­wać się rodze­niem dzieci. Dla­czego mia­łaby się pana trzy­mać?

– Daisy…, panno Levine, dobrze pani wie, że nasze zarę­czyny to tylko układ. Byłem bar­dzo zajęty. No dobrze, chyba ją zanie­dba­łem. Dokąd udaje się dziś wie­czór?

– Na kolejny bal. Do Bar­ring­to­nów-Bru­ce­sów.

– Pro­szę jej powie­dzieć, że będę jej towa­rzy­szył na balu.

– Niech pan sam jej to powie. Ona nie wie, że tu jestem, a gdyby się dowie­działa, porząd­nie by się wście­kła. Czy mogę zoba­czyć Bec­keta?

– Jest mocno prze­zię­biony, poza tym nie powinna pani odwie­dzać męż­czyzn w ich poko­jach.

– Tylko na słówko – zaczęła bła­gać.

Spo­dzie­wała się, że pokój słu­żą­cego będzie znaj­do­wać się w piw­nicy, ale kapi­tan popro­wa­dził ją po scho­dach do drzwi na dru­gim pię­trze.

– Bec­ket, masz gościa – rzekł i wpro­wa­dził Daisy do pokoju.

Słu­żący z tru­dem oparł się o poduszki.

– Och, Daisy! Nie powin­naś oglą­dać mnie w takim sta­nie.

Harry wyszedł, ale zosta­wił otwarte drzwi. Brą­zowe włosy Bec­keta, które nor­mal­nie były sta­ran­nie uło­żone na gło­wie nad jego szczu­płą, bladą twa­rzą, teraz ster­czały na wszyst­kie strony. Daisy usia­dła obok łóżka.

– Widział cię lekarz?

– Tak. I powie­dział, że to po pro­stu prze­zię­bie­nie z gorączką. Za kilka dni będę zdrów jak ryba.

– Kapi­tan zapew­nił ci kró­lew­skie warunki – powie­działa Daisy, roz­glą­da­jąc się po sło­necz­nym pomiesz­cze­niu. Pod ścia­nami stały regały pełne ksią­żek. Przed komin­kiem znaj­do­wał się skó­rzany fotel, a przy oknie porządne biurko.

– Dla­czego przy­szłaś? – spy­tał Bec­ket.

Daisy opo­wie­działa mu o zanie­dba­niach kapi­tana i zło­ści Rose.

– Myślę, że mój pan jest w niej naprawdę zako­chany – zauwa­żył Bec­ket. – I dla­tego trzyma się z daleka, bo ona może go skrzyw­dzić, a on nie lubi być krzyw­dzony.

– Sądzę, że oni oboje są w sobie zako­chani – odparła Daisy. – I że dla­tego ona jest taka nie­szczę­śliwa. Jesz­cze ni­gdy nie trak­to­wała mnie jak słu­żącą tak bar­dzo, jak teraz. Ale powie­dział, że zabie­rze ją dziś na bal.

Bec­ket wes­tchnął.

– Miejmy tylko nadzieję, że będą zacho­wy­wać się roz­sąd­nie.

***

Godzinę póź­niej Harry udał się do biura na Buc­kin­gham Palace Road. Jego sekre­tarka Ailsa Bridge była zajęta pisa­niem na maszy­nie. Miała za sobą sze­roko otwarte okno, ale w powie­trzu na­dal uno­sił się zapach mię­tó­wek. Harry był pewien, że jego sekre­tarka prze­pada za mię­tów­kami i nie zda­wał sobie sprawy z tego, że Ailsa prze­padała za ginem, i by zabić jego zapach, piła syrop mię­towy.

– Jak tam? – spy­tał.

– Poja­wiły się różne sprawy. Naj­pil­niej­sza jest od pani Bar­ring­ton-Bruce. Dziś wie­czo­rem pla­nuje zało­żyć dia­menty, oba­wia się kra­dzieży i chce, by peł­nił pan służbę na jej balu.

– Odwo­łam to. Idę tam z narze­czoną i nie sądzę, by była zado­wo­lona, gdy­bym poja­wił się na balu w cha­rak­te­rze poli­cjanta. Zaraz zadzwo­nię do pani Bar­ring­ton-Bruce. – Harry wszedł do swo­jego gabi­netu i zadzwo­nił do Rose, ale otrzy­mał infor­ma­cję, że wła­śnie jest na pod­wie­czorku u pani Bar­ring­ton-Bruce. Zadzwo­nił zatem do rezy­den­cji pani Bar­ring­ton-Bruce i popro­sił lokaja o wezwa­nie do tele­fonu lady Rose Sum­mer.

Gdy Rose usły­szała w słu­chawce jego głos, serce jej zadrżało.

– Chcę tylko dać pani znać, że dziś wie­czo­rem pójdę z panią na bal – powie­dział.

Jej głos był zimny i zdy­stan­so­wany.

– Nie­stety, spóź­nił się pan. Popro­si­łam już o towa­rzy­stwo sir Petera Petreya. Skąd mia­łam wie­dzieć, że w ostat­niej chwili przy­po­mni sobie pan o dotrzy­ma­niu warun­ków naszej umowy?

– Pro­szę posłu­chać…

– Do widze­nia.

Harry spoj­rzał wście­kle na apa­rat tele­fo­niczny. Jak ona śmiała? Zadzwo­nił ponow­nie, tym razem popro­sił o roz­mowę z panią Bar­ring­ton-Bruce i powie­dział, że przy­je­dzie pil­no­wać jej dia­men­tów.

***

Pani Bar­ring­ton-Bruce była wspa­niałą gospo­dy­nią. Ponie­waż zawsze orga­ni­zo­wała wystawne przy­ję­cia, przy­cią­gała śmie­tankę towa­rzy­ską, ludzi, któ­rzy nor­mal­nie nie zada­wa­liby sobie trudu, by jechać aż do Ken­sing­ton.

Daisy była coraz bar­dziej przy­gnę­biona. Pod­czas podróży Rose zwie­rzyła jej się ze swo­ich obaw o Dolly i powie­działa, że jej zda­niem w tej dziew­czy­nie jest jakiś smu­tek i że nie mar­twi się jedy­nie o panu­jące w spo­łe­czeń­stwie zasady. Peter, nie­po­prawny plot­karz, zachę­cał Rose do cią­głego opo­wia­da­nia o Dolly. Daisy naprawdę zaczy­nała się oba­wiać, że Rose roz­waży Petera jako kan­dy­data na męża, a poza tym była zazdro­sna o Dolly. Odno­siła wra­że­nie, że gra­nice kla­sowe są tak sztywne, iż ni­gdy nie będzie mogła zostać praw­dziwą przy­ja­ciółką Rose, pod­czas gdy Dolly, która w oczach spo­łe­czeń­stwa była akcep­to­walna, miała wszyst­kie nie­zbędne cechy.

Rose, choć okrzyk­nięta pięk­no­ścią, od czasu zarę­czyn nie cie­szyła się już takim zain­te­re­so­wa­niem i musiała prze­sie­dzieć wście­kła trzy tańce, obser­wu­jąc, jak jej narze­czony krąży po pałacu. Nie miała poję­cia o jego zle­ce­niu i zało­żyła, że celowo ją lek­ce­waży. Jej złość była tak wielka, że kiedy Peter tań­czył z nią po raz drugi, wręcz skan­da­licz­nie z nim flir­to­wała, a on, dosko­nale zda­jąc sobie sprawę z tego, co ona robi, jesz­cze jej się przy­mi­lał.

Harry był wście­kły. Jak ona śmiała zro­bić mu taki afront? Pode­szła do niego pani Bar­ring­ton-Bruce.

– Uwa­żam, że powi­nien pan zatań­czyć z narze­czoną – rze­kła z powagą. – Ludzie nie wie­dzą, że pan dla mnie pra­cuje, i wygląda to tak, jakby celowo ją pan igno­ro­wał.

Nie patrzył na to pod tym kątem, ale kiedy pod­szedł do Rose, oka­zało się, że jej flirty i zaloty zostały zauwa­żone przez innych męż­czyzn i jej kar­net balowy był już zapeł­niony. Zamiast tego ukło­nił się więc Daisy.

– Panno Levine, czy uczyni mi pani ten zaszczyt?

Rose zaczęła pro­te­sto­wać.

– Panna Levine nie tań­czy… – ale jej nowy part­ner aku­rat w tej chwili po nią przy­szedł, a po krót­kim cza­sie Harry już pro­wa­dził Daisy na par­kiet.

Daisy zwró­ciła w stronę kapi­tana swą drobną twarz, na któ­rej wciąż było widać odro­binę sta­rej zadzior­no­ści, i spoj­rzała pro­sto w jego ponure oczy.

– Sam się pan o to pro­sił – szep­nęła, gdy zaczęli krą­żyć w walcu.

– Pra­cuję – syk­nął. – Przez cały czas mam pil­no­wać pani Bar­ring­ton-Bruce, na wypa­dek gdyby ktoś zapra­gnął ukraść jej klej­noty.

– Ale prze­cież ona ma je na sobie. Wygląda jak cho­inka.

– Pani Bar­ring­ton-Bruce oba­wia się, że jakiś zło­czyńca prze­bie­gnie przez całą salę i ją zaata­kuje.

– Zało­żyła dzi­siaj tyle fisz­bin, że z pew­no­ścią zadzia­łają jak zbroja – zaśmiała się Daisy. – Ale wywo­łuje pan wiele plo­tek, sir.

– Mam ochotę popro­sić lady Rose, by zakoń­czyła tę głu­pią farsę z zarę­czy­nami.

– Nie może pan tego zro­bić! – krzyk­nęła Daisy. – Zosta­nie wysłana do Indii, a ja będę musiała poje­chać z nią. Och, niech pan spró­buje zacho­wy­wać się jak dżen­tel­men.

W jej dość dużych zie­lo­nych oczach poja­wiło się zmar­twie­nie. Kapi­tan zaśmiał się nie­chęt­nie.

– Spró­buję.

Ale Rose wcale nie myślała już o Har­rym. Dolly wsu­nęła jej do ręki kar­teczkę. Rose prze­czy­tała ją przy pierw­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji: Jest pani moją jedyną przy­ja­ciółką. Ucie­kam. Spo­tkajmy się jutro na moście Ser­pen­tine o szó­stej, a ja wszystko opo­wiem. Niech pani przyj­dzie sama. Kocha­jąca Dolly.

– Chyba tam pani nie pój­dzie, prawda? – spy­tał Peter w dro­dze do domu. – O szó­stej rano! Jest już pra­wie druga w nocy.

– Dolly potrze­buje mojej pomocy – odparła sta­now­czo Rose. – Pójdę na to spo­tka­nie.

– Idę z tobą – rze­kła Daisy.

– Nie, kazała mi przyjść samej i to wła­śnie zamie­rzam zro­bić. Mama się nie zorien­tuje. Spo­dziewa się, że wstaję dopiero o pierw­szej po połu­dniu.

***

Rose wyszła z rodzin­nej kamie­nicy kwa­drans przed szó­stą rano i pospie­szyła w kie­runku Hyde Parku, nie­świa­doma, że Daisy podąża za nią w pew­nej odle­gło­ści.

Przy­pusz­czała, że Dolly będzie na nią cze­kać na moście nad Ser­pen­tine, gdzie spo­tkały się już wcze­śniej. Rose sta­nęła na moście i lekko zadrżała. Zro­biło się chłodno. Na jezio­rze poni­żej zakwa­kała kaczka. Rose prze­chy­liła się przez barierkę i spoj­rzała w dół.

Wtedy wydała z sie­bie okrzyk prze­ra­że­nia, a Daisy, która scho­wała się za pobli­skim drze­wem, puściła się pędem w jej stronę. Zbyt zde­ner­wo­wana, by zapy­tać towa­rzyszkę, dla­czego za nią poszła, Rose wska­zała dół.

W wodzie przy moście zacu­mo­wana była łódź. Leżała w niej Dolly ubrana jak Pani z Sha­lott na pre­ra­fa­elic­kiej ilu­stra­cji do słyn­nego wier­sza Ten­ny­sona autor­stwa Johna Atkin­sona Grim­shawa. Cien­kie, nie­mal prze­zro­czy­ste dra­pe­rie wypa­dły z łodzi i uno­siły się na wodzie. We włosy dziew­czyny wple­cione zostały kwiaty. Miała ręce skrzy­żo­wane na piersi. Jej piękna twarz była tru­pio blada.

– Czy to jakiś żart? – zapy­tała Daisy.

– Nie, spójrz, na jej sukience jest krew.

Daisy rozej­rzała się prze­ra­żona po parku.

– Chodźmy stąd – zaczęła bła­gać. – Mor­derca wciąż może się ukry­wać gdzieś w pobliżu.

– Musimy powia­do­mić poli­cję – odparła Rose.

I jakby jakimś cudem nagle poja­wił się poli­cjant na rowe­rze jadący przez park.

– Pomocy! – zaczęła krzy­czeć. – Tutaj!

Gdy poli­cjant pod­je­chał, Rose i Daisy obej­mo­wały się ze stra­chu.

– Tam na dole jest panna Dolly Tre­ma­ine – szep­nęła Rose. – Została zamor­do­wana.

Poli­cjant szybko ruszył pod most i pochy­lił się nad cia­łem. Potem wypro­sto­wał się i wró­cił bie­giem. Wyjął notes i zapi­sał ich nazwi­ska. A potem powie­dział:

– Pro­szę tutaj pocze­kać.

– Gdzie on się podział? – szep­nęła Daisy pobie­la­łymi ustami.

– Na Park Lane jest budka poli­cyjna. Nie­długo wróci.

Oświe­tlane lam­pami gazo­wymi żeliwne budki do użytku poli­cji i spo­łe­czeń­stwa poja­wiły się w Glas­gow zale­d­wie cztery lata po wyna­le­zie­niu tele­fonu. Z wyglądu przy­po­mi­nały męskie pisu­ary.

Nie musiały długo cze­kać. Poli­cjant wró­cił i znowu zaczął robić notatki.

– Kim jest ta mar­twa dziew­czyna? Gdzie miesz­kała?

Wkrótce przy­było wię­cej poli­cji, a następ­nie dwóch detek­ty­wów, za któ­rymi poja­wił się nad­in­spek­tor Ker­ridge w poli­cyj­nym samo­cho­dzie.

– Lady Rose! – wykrzyk­nął, ponie­waż wcze­śniej zaj­mo­wał się już dwiema spra­wami, w które zamie­szana była Rose. – Co to znowu za heca, łaskawa pani?

Tłu­ma­cze­nie Anna Bań­kow­ska. [wróć]

Rozdział drugi

Roz­dział drugi

Patrzył hip­no­ty­zu­jąco od stóp do głów Kamien­nym bry­tyj­skim spoj­rze­niem.

Lord Alfred Ten­ny­son

W kamie­nicy hra­biego zapa­no­wała wrzawa. Lady Rose i Daisy zostały odpro­wa­dzone do domu przez nad­in­spek­tora Ker­ridge’a i inspek­tora Judda. Hra­bia i hra­bina zostali obu­dzeni i ura­czeni tą fatalną wia­do­mo­ścią. Powie­dziano im, że nad­in­spek­tor wróci tak szybko, jak to moż­liwe, aby prze­słu­chać Rose. Co u licha znowu zma­lo­wała ich córka?

Ker­ridge domy­ślił się, że narazi się na ogromne kło­poty, jeśli będzie kon­ty­nu­ował prze­słu­cha­nie Rose bez obec­no­ści jej rodzi­ców. Po nie­za­męż­nych dziew­czę­tach nie ocze­ki­wano żad­nej wol­no­ści. Rodzice ruty­nowo czy­tali wszyst­kie ich listy, zanim je im oddali. A już na pewno nie wolno im było wycho­dzić z domu bez opieki. Ker­ridge był pewien, że hra­bia nie uznałby Daisy za odpo­wied­nią przy­zwo­itkę bez dodat­ko­wej ochrony w postaci poko­jówki i dwóch loka­jów.

Choć przy­je­chał do nich od rodzi­ców Dolly już po połu­dniu, musiał jesz­cze tro­chę pocze­kać, aż hra­bia i hra­bina się ubiorą.

– Znowu pan – roz­le­gło się wresz­cie pozdro­wie­nie hra­biego. – Co znowu zma­lo­wała nasza Rose? To przez te sufra­żystki, tak?

– Nie, wiel­możny panie – odparł Ker­ridge. – Tym razem cho­dzi o mor­der­stwo.

– Gdzie moja córka? – pisnęła lady Polly.

– Tu, mamo – roz­legł się spo­kojny głos od strony drzwi. Rose poszła do swo­ich pokoi, żeby jesz­cze się prze­spać.

– Kto został zamor­do­wany? – spy­tał hra­bia. Szarp­nął wście­kle za linę dzwonka i kazał loka­jowi spro­wa­dzić swo­jego sekre­ta­rza Mat­thew Jarvisa.

– Nie­jaka panna Dolly Tre­ma­ine.

– Ach, ta piękna dziew­czyna – zaczęła bia­do­lić lady Polly. – Ale co to ma wspól­nego z moją córką?

W tej chwili do pokoju wszedł Mat­thew i hra­bia ryk­nął na niego:

– Spro­wadź Cath­carta! Musi tu natych­miast przyjść.

– Oczy­wi­ście, wiel­możny panie.

– Pań­ska córka, lady Rose Sum­mer, była umó­wiona na spo­tka­nie z panną Tre­ma­ine na moście Ser­pen­tine o szó­stej rano.

– Dla­czego u licha…?

– Na balu wczo­raj wie­czo­rem panna Tre­ma­ine dała mi liścik – wyja­śniła Rose. – Napi­sała w nim, że chce uciec. Kiedy weszłam na most, spoj­rza­łam w dół i zoba­czy­łam ją mar­twą na łodzi, prze­braną za Panią z Sha­lott.

– A kto to? – spy­tał ostro hra­bia. – Nie jest z Debrett’s, to wiem. Jakaś obca, co?

– Pani z Sha­lott to tytuł wier­sza lorda Ten­ny­sona, tato. Mam tu wyda­nie jego wier­szy. To jest ta słynna ilu­stra­cja, panie Ker­ridge.

– Jakieś pomy­sły odno­śnie do tego, dla­czego została tak prze­brana?

– Panna Tre­ma­ine mogła zle­cić wyko­na­nie kostiumu na bal kostiu­mowy w przy­szłym tygo­dniu.

– A dla­czego mia­łaby chcieć uciec?

– Nie wiem. Wiem tylko, że była zagu­biona i nie­szczę­śliwa w spo­łe­czeń­stwie. Jej ojciec jest pro­bosz­czem na wsi i rodzice ocze­ki­wali, że Dolly wyj­dzie za mąż za kogoś boga­tego, by zre­kom­pen­so­wać koszty sezonu.

– Nie ma w tym nic złego – mruk­nął hra­bia.

– Zakła­dam, że prze­słu­chał pan już jej rodzi­ców – rze­kła Rose. – Czy oni wie­dzą, dla­czego mia­łaby chcieć uciec?

– Nie – odrzekł Ker­ridge. – Powie­dzieli wręcz, że była bli­ska zarę­czyn jesz­cze przed sezo­nem. Z nie­ja­kim lor­dem Ber­ro­wem.

– Lord Ber­row jest stary – zauwa­żyła Rose. – To pew­nie dla­tego chciała uciec.

– Bzdury – wtrą­ciła lady Polly. – Pro­blem polega na tym, że w dzi­siej­szych cza­sach dziew­częta czy­tają tanie romanse. Nie wycho­dzi się za mąż z miło­ści.

– Hola, hola, sta­ruszko, a my? – zapro­te­sto­wał hra­bia.

– My byli­śmy wyjąt­kiem – odparła lady Polly. – Gdzie znaj­duje się kościół tego pro­bosz­cza?

– Praw­do­po­dob­nie na jakimś Okrop­nym Bagni­stym Odlu­dziu – wtrą­cił hra­bia. – Ej, świet­nie mi to wyszło, co?

To dość nie­sa­mo­wite, pomy­ślał Ker­ridge. Ich jedyne dziecko wła­śnie odkryło mor­der­stwo, a oni wcale nie przej­mują się jej dobrem.

– Kapi­tan Cath­cart – oznaj­mił lokaj.

– Jakim cudem przy­był tu tak szybko? – spy­tał hra­bia.

– Ma samo­chód – odparła Rose.

– To paskudne, śmier­dzące urzą­dze­nia. Ni­gdy nie zastą­pią konia. Sia­daj pan, panie Cath­cart. – Hra­bia wska­zał pal­cem Rose. – Ona znów ma kło­poty.

Ker­ridge przy­po­mniał sobie, że jeden z wykła­dów jego matki brzmiał „Nie poka­zuj nikogo pal­cem. Ludzie z wyż­szych sfer nie wska­zują pal­cem”. Ta cecha mogłaby otwo­rzyć ludziom oczy, pomy­ślał kwa­śno Ker­ridge.

– Wcze­snym ran­kiem – zaczął – lady Rose zna­la­zła ciało nie­ja­kiej panny Dolly Tre­ma­ine. Została zamor­do­wana – Harry słu­chał uważ­nie, gdy Ker­ridge prze­ka­zy­wał mu wszystko, co wie­dział.

– Co mówi jej rodzina? – spy­tał Harry. – Czy ta dziew­czyna miała jakichś wro­gów?

– Są pogrą­żeni w roz­pa­czy i oszo­ło­mieni. Nie wie­dzą nic o żad­nych wro­gach.

– Jacyś bra­cia lub sio­stry?

– Jeden syn, Jeremy, lat dwa­dzie­ścia sie­dem. Myślę, że jak otrzą­sną się z szoku, to może poda­dzą jakieś kolejne infor­ma­cje.

– Dziwne to – sko­men­to­wał hra­bia. – Tylko dwoje dzieci. Myśla­łem, że ci ludzie z Kościoła Anglii roz­mna­żają się jak kró­liki.

– Nie przy Rose! – zga­niła go lady Polly. Potem zdu­siła wes­tchnie­nie, myśląc o wszyst­kich małych gro­bach na cmen­ta­rzu w Sta­cey Court, ich wiej­skiej posia­dło­ści. Leżało tam ośmioro braci i sióstr Rose, któ­rzy zmarli tuż po poro­dzie.

– O któ­rej wyszła pani z balu? – spy­tał Harry Rose.

– Około dru­giej w nocy.

– I panna Tre­ma­ine tam została?

– Nie przy­po­mi­nam sobie, żebym widziała ją po pół­nocy.

– Więc gdzieś mię­dzy pół­nocą a szó­stą rano ktoś ją zamor­do­wał, a potem prze­brał ciało. Trzeba będzie prze­szu­kać dom pro­bosz­cza.

– Rodzice twier­dzą, że tej nocy w jej łóżku nikt nie spał. Pla­no­wała ucieczkę – powie­dział Ker­ridge. – Być może prze­brała się w ten kostium, by zado­wo­lić kochanka, który potem ją zamor­do­wał.

– Nie podoba mi się to – oznaj­mił Harry. – Myślę, że ten, kto ją zamor­do­wał, wie­dział, że panna Tre­ma­ine wcze­snym ran­kiem uda się na spo­tka­nie z lady Rose. Lady Rose, czy ma pani jesz­cze ten liścik?

– Musia­łam zgu­bić go na balu. Pamię­tam jed­nak, że scho­wa­łam go do torebki, którą dałam Daisy, gdy poszłam tań­czyć.

– Lepiej wezwijmy tu Daisy.

Lady Polly kazała pil­nie spro­wa­dzić Daisy do salonu.

Kiedy dziew­czyna przy­szła, Ker­ridge zapy­tał:

– Lady Rose mówi, że pod­czas tańca zosta­wiła ci swoją torebkę. Czy w któ­rej­kol­wiek chwili zosta­wiłaś ją bez opieki?

– Na krze­śle, gdy poszłam tań­czyć z kapi­ta­nem – odparła Daisy. – Sie­dzia­łam obok hra­biny Sle­rely. Zwy­kle sia­dam obok niej. Zauwa­ży­łaby każ­dego, kto pró­bo­wałby zabrać torebkę.

– Wydaje mi się, że tań­czy­łaś z kapi­ta­nem Cath­car­tem, zanim Dolly dała mi ten liścik – zauwa­żyła Rose. – Czy zosta­wi­łaś torebkę jesz­cze przy jakiejś oka­zji?

– No cóż, raz musia­łam pójść sami-wie­cie-gdzie. To było tuż przed pół­nocą.

– Lepiej zaj­rzę do Sle­rely – powie­dział Ker­ridge. – Lady Rose, jeśli przyj­dzie pani do głowy coś jesz­cze…

– Nie, nie przyj­dzie jej – odparł hra­bia. – Nie powinna była wycho­dzić o tej bez­boż­nej godzi­nie bez opieki.

– Ja z nią byłam – wtrą­ciła Daisy.

Hra­bia ją zigno­ro­wał.

– Koniec z prze­jażdż­kami na rowe­rze, młoda damo. A teraz idź do swo­jego pokoju.

– A co do pana – powie­dział hra­bia, zer­ka­jąc na Harry’ego – ponie­waż w ten incy­dent zamie­szana jest moja córka, ocze­kuję, że jak naj­szyb­ciej wyja­śni pan sprawę. A skoro już pan tu jest… to co pan sobie myśli, igno­ru­jąc moją córkę w taki spo­sób?

– Prze­pra­szam. Nie­zmier­nie mi przy­kro, ale pre­sja w pracy…

– Phi! Albo w przy­szło­ści będzie się pan porząd­nie zacho­wy­wać, albo sam odwo­łam te zarę­czyny!

***

– Zasta­na­wiam się – powie­dział Harry póź­niej tego dnia do słu­żą­cego – skąd dok­tor Tre­ma­ine miał dość pie­nię­dzy, by wyna­jąć dom na sezon i spra­wić córce kosz­towną gar­de­robę.

– Ma świetne kon­takty – zauwa­żył Bec­ket. – Jego ciotką była lady Tre­ma­ine, która wyszła dobrze za mąż i zosta­wiła mu cał­kiem spory spa­dek.

– Gdzie o tym sły­sza­łeś?

– Zawsze każe mi pan słu­chać plo­tek od innych słu­żą­cych. Nie­sa­mo­wi­tym źró­dłem infor­ma­cji jest Pędzący Lokaj, gdzie pija wielu z nich.

– Pro­po­nuję, abyś udał się tam dziś wie­czo­rem i spró­bo­wał dowie­dzieć się wszyst­kiego na temat tej rodziny.

– Czy mogę pro­sić o tro­chę pie­nię­dzy na roz­rywkę, sir?

– Oczy­wi­ście – odparł Harry i szybko wyjął port­fel. Wycią­gnął pię­cio­fun­towy bank­not. – Tyle wystar­czy?

– Bar­dziej niż wystar­czy. Przy­niosę resztę.

– Zacho­waj ją, może przy­dać się do dal­szego prze­kup­stwa.

– Sir, czy myśli pan, że lady Rose i panna Levine będą bez­pieczne?

– Dla­czego pytasz?

– Mor­derca może pomy­śleć, że panna Tre­ma­ine powie­działa lady Rose znacz­nie wię­cej niż w rze­czy­wi­sto­ści.

Zanie­po­ko­jony Harry uniósł brwi.

– Jestem pewien, że nic im nie będzie. Cie­kawi mnie ten lord Ber­row. Jest po pięć­dzie­siątce, prawda?

– Chyba tak. To wdo­wiec. Plotki gło­szą, że uga­niał się za spód­nicz­kami do tego stop­nia, iż dość wcze­śnie wpę­dził żonę do grobu.

– W rze­czy samej! Dla­czego więc święty dok­tor Tre­ma­ine w ogóle roz­wa­żał odda­nie córki w ręce takiego czło­wieka?

– Bo lord Ber­row jest bar­dzo bogaty.

– Ach, Bec­ket, nie uwa­żasz, że nasze spo­łe­czeń­stwo jest bar­dzo nie­mo­ralne?

– Nie mnie o tym sądzić. Wycho­dzi pan dziś wie­czo­rem?

– Tak, być może odwie­dzę narze­czoną. Jej ojciec oskar­żył mnie o zanie­dba­nie.

***

Harry musiał cze­kać dość długo, ponie­waż hra­bia i hra­bina kłó­cili się o to, czy powi­nien zoba­czyć ich córkę.

– Mia­łem nadzieję, że te dia­belne zarę­czyny po pro­stu zakoń­czą się fia­skiem – powie­dział hra­bia.

– Powin­ni­śmy byli wysłać Rose do Indii. Córka pani Fan­shawe, która jest strasz­li­wie zwy­czajna, wyje­chała i uczu­ciami obda­rzył ją puł­kow­nik Brady. Nie­mniej gdy Rose będzie czę­ściej widy­wać kapi­tana Cath­carta, może zro­zu­mie swoją głu­potę. Wygląda na to, że ma skłon­ność do sir Petera.

I tak dys­ku­to­wali, i kłó­cili się, pod­czas gdy Harry cho­dził po kory­ta­rzu w tę i z powro­tem.

W końcu go wezwano i powie­dziano mu, że może spę­dzić pięt­na­ście minut sam na sam z Rose, pod warun­kiem że drzwi do salonu pozo­staną otwarte.

Zanim zosta­wiła ich samych, lady Polly patrzyła, jak Harry szybko ruszył do przodu, ujął obie dło­nie Rose i poca­ło­wał je. Po wyj­ściu matki zaru­mie­niona Rose wyrwała ręce i spy­tała ostro:

– Czego pan chce?

– Mar­twię się o pani bez­pie­czeń­stwo. Bec­ket wła­śnie zwró­cił mi uwagę na to, że pani życie może być zagro­żone. Pro­szę uwa­żać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki