Vitoria 1813 - Krzysztof Mazowski - ebook + książka

Vitoria 1813 ebook

Mazowski Krzysztof

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Półwysep Iberyjski stał się polem starcia na lądzie pomiędzy napoleońską Francją a jej wrogiem zza kanału La Manche - Anglią. Wojska francuskie od 1807 roku okupowały Portugalię, a w Hiszpanii cesarz Napoleon I, wykorzystując konflikt wśród panujących tam Burbonów, w 1808 roku osadził na tronie swego brata Józefa Bonapartego. Tyle że Francuzi w obu krajach borykali się z powstaniami. Wykorzystali to Anglicy, którzy już w sierpniu 1808 roku wylądowali w Portugalii i szybko ją opanowali. Mijał rok za rokiem, a wojna na Półwyspie Iberyjskim trwała ze zmiennym szczęściem, angażując duże siły obu stron. Wreszcie w 1812 roku szala zaczęła się przechylać na stronę Anglików i ich sprzymierzeńców, którymi sprawnie dowodził gen. Arthur Wellesley, bardziej znany jako hrabia, markiz, a potem książę Wellington. Wyparł on Francuzów ze środkowej i południowej Hiszpanii. 21 czerwca 1813 roku pobił pod Vitorią w Kraju Basków armię marszałka Jeana-Bapitiste’a Jourdana. Po tej klęsce Francuzi musieli się wycofać za Pireneje, a zwycięski Wellington ruszył za nimi w pościg. Te wydarzenia ze swadą opisuje Krzysztof Mazowski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Cytat

Gdzie jest i gdzie była cnota u ludzi, któ­rzy doko­ny­wali wiel­kich rze­czy na tym padole? Zaczy­nam się doprawdy oba­wiać, że spo­tyka się ją tylko w wyobraźni histo­ry­ków. Ale­xis de Tocqu­eville

Wstęp

Pro­stota, z jaką lord Wel­ling­ton dowo­dzi i wydaje roz­kazy, zna­mio­nuje kom­pe­tent­nego czło­wieka. Nie ma w nim nic z pyszałka, żad­nej wul­gar­no­ści, wywyż­sza­nia się ani pedan­te­rii, wszyst­kie jego roz­kazy w polu są krót­kie, zwię­złe, jasne i celowe1.

Powszech­nie znana jest prawda, że Anglicy, mając prze­wagę ma morzach, nie lubili wal­czyć na lądzie, a już na pewno nie chcie­liby tego robić po swo­jej stro­nie kanału La Man­che. Po zerwa­niu pokoju w Amiens w maju 1803 roku nie było wcale pewne, czy nie spełni się ten naj­gor­szy sce­na­riusz. Fran­cu­sko-bry­tyj­ski kon­flikt roz­go­rzał bowiem na nowo, a prak­tycz­nie jego kolejna odsłona w tej toczą­cej się od kilku stu­leci rywa­li­za­cji fran­cu­sko-angiel­skiej. Dopiero zwy­cię­stwo wice­ad­mi­rała Hora­tio Nel­sona pod Tra­fal­ga­rem 21 paź­dzier­nika 1805 roku nad połą­czo­nym flo­tami hisz­pań­skimi i fran­cu­skimi zapo­bie­gło fran­cu­skiej inwa­zji na Wyspy Bry­tyj­skie. Anglicy mogli ode­tchnąć.

Suk­ces eks­pe­dy­cji kopen­ha­skiej w 1807 roku udo­wod­nił, że Anglicy potra­fią wal­czyć nie tylko na morzu, ale i na ziemi, co zatarło nie­miłe wspo­mnie­nia wojny ame­ry­kań­skiej i kam­pa­nii w Nider­lan­dach. Na początku 1808 roku Wielka Bry­ta­nia wal­czyła już jed­nak samot­nie prze­ciwko Fran­cji. Poten­cjalni sojusz­nicy – Prusy, Rosja i Austria – zostali wyeli­mi­no­wani z euro­pej­skiej gry przez Napo­le­ona w ciągu poprzed­nich trzech lat. Ude­rze­nie Napo­le­ona na Por­tu­ga­lię i prze­ję­cie tronu hisz­pań­skiego sta­no­wiło dla Wiel­kiej Bry­ta­nii szansę na zna­le­zie­nie nowych sojusz­ni­ków.

Anglia miała dotąd dwóch wro­gów – na kon­ty­nen­cie i w sumie na świe­cie – Hisz­pa­nię i Fran­cję. Nie­zręczna poli­tyka fran­cu­ska wobec Hisz­pa­nii sta­no­wiła dla Anglii dosko­nałą oka­zję, aby defi­ni­tyw­nie pozbyć się jed­nego, a może nawet dwóch prze­ciw­ni­ków. Przej­ście Hisz­pa­nii na stronę angiel­ską w tym spo­rze o cha­rak­te­rze glo­bal­nym zmie­niało cał­ko­wi­cie układ sił i dawało Anglii moż­li­wość na poko­na­nie dru­giego odwiecz­nego wroga – Fran­cji.

Kiedy oddziały gene­rała Junota prze­kro­czyły gra­nicę hisz­pań­ską, kie­ru­jąc się w stronę sprzy­mie­rzo­nej w Anglią Por­tu­ga­lii, stało się jasne, że dopro­wa­dzi to do inter­wen­cji bry­tyj­skiej na Pół­wy­spie, w któ­rej flota bry­tyj­ska ode­gra już tylko dru­go­rzędną rolę – jako śro­dek trans­portu jed­no­stek lądo­wych. Główny wysi­łek mili­tarny miał teraz spo­cząć na bar­kach armii lądo­wej, która, co tu ukry­wać, była w nie naj­lep­szym sta­nie. Wewnątrz rządu bry­tyj­skiego spie­rano się, co należy zro­bić, gdzie naj­pierw inter­we­nio­wać. Czy w Hisz­pa­nii, która for­mal­nie na­dal była wro­giem Wiel­kiej Bry­ta­nii, czy może w Por­tu­ga­lii, która była sprzy­mie­rzeń­cem?

Z kolei Napo­leon uwa­żał, że woli mieć Angli­ków w kon­kret­nym miej­scu i że dosko­nale do tego nadaje się Pół­wy­sep Ibe­ryj­ski. Obie strony były w pew­nym sen­sie zado­wo­lone i ocze­ki­wały, że roz­strzy­gnię­cie wie­ko­wych spo­rów dokona się wła­śnie tutaj, choć może mniej zado­wo­leni z tego byli Hisz­pa­nie i Por­tu­gal­czycy.

Junot tym­cza­sem dziar­sko poma­sze­ro­wał przez Hisz­pa­nię do Lizbony, którą zajął bez pro­blemu siłami zale­d­wie około 1500 gre­na­die­rów. Bry­tyj­czy­kom udało się, pra­wie w ostat­niej chwili, ewa­ku­ować por­tu­gal­skie wła­dze do Bra­zy­lii, gdzie nie­ba­wem wzno­wiły swoją dzia­łal­ność, utrud­nia­jąc nieco Napo­le­onowi ogło­sze­nie upa­dło­ści pań­stwa por­tu­gal­skiego i prze­ję­cie nad nim kon­troli zgod­nie z pod­pi­sa­nym nie­dawno fran­cu­sko-hisz­pań­skim trak­ta­tem w Fon­ta­ine­bleau.

Posta­no­wie­nia tego trak­tatu, który prze­wi­dy­wał m.in. prze­ję­cie czę­ści Por­tu­ga­lii przez Hisz­pa­nię, ni­gdy nie weszły w życie, dopro­wa­dza­jąc do kon­tro­wer­sji mię­dzy hisz­pań­skim kró­lem Karo­lem IV a Napo­le­onem. Hisz­pa­nie mieli tu jed­nak nie­wiele do powie­dze­nia, a tym­cza­sem gra­nicę hisz­pań­ską prze­kra­czały kolejne oddziały fran­cu­skie, w celu jakoby „zabez­pie­cze­nia linii komu­ni­ka­cyj­nych”, w końcu wkra­cza­jąc też do Madrytu. W krót­kim cza­sie spa­ra­li­żo­wało to dzia­łal­ność admi­ni­stra­cji hisz­pań­skiej. Dodajmy do tego kon­flikt pomię­dzy kró­lem Karo­lem i jego synem Fer­dy­nan­dem, który dopro­wa­dził do abdy­ka­cji Karola, ale przy braku uzna­nia przez Fran­cu­zów korony dla Fer­dy­nanda. W rezul­ta­cie wła­dzę w kraju prak­tycz­nie prze­jął fran­cu­ski mar­sza­łek Joachim Murat przy pomocy armii fran­cu­skiej. Nie spodo­bało się to miesz­kań­com Madrytu, któ­rzy 2 maja 1808 roku oka­zali swoje nie­za­do­wo­le­nie, co spo­tkało się z krwawą ripo­stą Murata.

Zapro­po­no­wana przez Napo­le­ona media­cja w spo­rze dyna­stycz­nym dopro­wa­dziła do abdy­ka­cji obu pre­ten­den­tów do tronu. Odbyło się to w atmos­fe­rze szek­spi­row­skiego dra­matu w nad­gra­nicz­nej Bajon­nie. Hisz­pań­scy Bur­bo­no­wie for­mal­nie prze­ka­zali dys­po­no­wa­nie swoim kró­le­stwem Napo­le­onowi, który hisz­pań­ską koroną obda­rzył swo­jego star­szego brata, Józefa, ku roz­cza­ro­wa­niu Murata.

Z punktu widze­nia Napo­le­ona wszystko wyglą­dało nie­źle i zapo­wia­dało się dobrze. Woj­ska fran­cu­skie pano­wały zarówno nad Hisz­pa­nią, jak i Por­tu­ga­lią. Wpro­wa­dzona przez Napo­le­ona tzw. blo­kada kon­ty­nen­talna spra­wiała złu­dze­nie, że towary i mili­tarna pomoc bry­tyj­ska nie tra­fią na kon­ty­nent. Skie­ro­wa­nie zain­te­re­so­wań cara Alek­san­dra I w Tylży na Szwe­cję i Fin­lan­dię zabez­pie­czało wschod­nią flankę Cesar­stwa. Nie­ba­wem doszło jed­nak do wybu­chu ogól­no­na­ro­do­wego anty­fran­cu­skiego powsta­nia i mniej czy bar­dziej regu­lar­nej wojny hisz­pań­sko-fran­cu­skiej.

Hisz­pa­nia roz­glą­dała się za nowym sojusz­ni­kiem, któ­rym mogła zostać wal­cząca już z Fran­cu­zami Anglia. Doszło do odwró­ce­nia soju­szów. Hisz­pa­nie, któ­rzy cudem wygrali z Fran­cu­zami pod Bailén2, zwró­cili się do rządu angiel­skiego z ofertą soju­szu mili­tar­nego prze­ciwko Fran­cji. Anglicy, począt­kowo patrzący nie­uf­nie na walkę Hisz­pa­nów z Fran­cu­zami, z zado­wo­le­niem przy­glą­dali się ucieczce Józefa z Madrytu za Ebro. Bry­tyj­ski mini­ster spraw zagra­nicz­nych Geo­rge Can­ning uznał wtedy, że włą­cza­jąc się w ten kon­flikt, jest szansa na uwi­kła­nie Fran­cu­zów w prze­wle­kłą wojnę na Pół­wy­spie, co sta­no­wiło oka­zję do zwią­za­nia ich sił, które mogłyby zostać wyko­rzy­stane na innym fron­cie w Euro­pie, albo do kolej­nej próby inwa­zji Wysp Bry­tyj­skich. Pyta­nie, czy byli zde­cy­do­wani na prze­ję­cie całego cię­żaru wojny? Oczy­wi­ście, że nie!

Sojusz hisz­pań­sko-angiel­ski został sfor­ma­li­zo­wany w stycz­niu 1809 roku poprzez pod­pi­sa­nie tzw. trak­tatu lon­dyń­skiego3, ale już wcze­śniej, bo w sierp­niu 1808 roku, Anglia wysłała na Pół­wy­sep kor­pus eks­pe­dy­cyjny dowo­dzony mniej czy bar­dziej for­mal­nie przez gene­rała Arthura Wel­le­sleya, póź­niej­szego lorda Wel­ling­tona. Roz­po­częło to wie­lo­let­nią inter­wen­cję angiel­ską na Pół­wy­spie, któ­rej uko­ro­no­wa­niem stała się bitwa pod Vito­rią. Dowo­dzone przez Wel­ling­tona siły alianc­kie 21 czerwca 1813 roku poko­nały tam armię fran­cu­ską dowo­dzoną przez Józefa Bona­par­tego. Fran­cuzi po tej klę­sce zmu­szeni zostali do opusz­cze­nia tery­to­rium Hisz­pa­nii i wyco­fa­nia się za Pire­neje, gdzie dalej ści­gała ich armia Wel­ling­tona, głów­nego boha­tera tej histo­rii.

Trzy pod­sta­wowe opisy bitwy znaj­dziemy u angiel­skich „kla­sycz­nych” histo­ry­ków – Wil­liama F. Napiera, Char­lesa Omana i Johna W. For­te­scue. Wil­liam Fran­cis Patrick Napier (1785–1860) sam brał udział w woj­nie w stop­niu majora, uczest­ni­czył w bitwach pod Tala­verą, Côa, Fuen­tes de Oñoro, sztur­mie Bada­joz, a pod Sala­manką dowo­dził pierw­szym bata­lio­nem 43. regi­mentu4, który wcho­dził w skład Lek­kiej Dywi­zji, dowo­dzo­nej w tym momen­cie przez Char­lesa von Altena.

Dodajmy, że jego brat, Char­les, także był ofi­ce­rem w armii bry­tyj­skiej i został ranny pod Buçaco. Wil­liam nie brał udziału w bitwie pod Vito­rią, ale wal­czył przy prze­kra­cza­niu Pire­ne­jów i we Fran­cji Połu­dnio­wej, za co został odzna­czony i uho­no­ro­wany awan­sem na sto­pień pod­puł­kow­nika. Po Water­loo dowo­dził swoim bata­lio­nem pod­czas kolej­nej inwa­zji Fran­cji, gdzie pozo­stał do roku 1819 w ramach sił oku­pa­cyj­nych. Awans na sto­pień gene­rała otrzy­mał w roku 1851. W latach dwu­dzie­stych XIX wieku roz­po­czął pracę na histo­rią wojny na Pół­wy­spie. Był zawo­do­wym woj­sko­wym, który został histo­ry­kiem. Wspie­rał go sam Wel­ling­ton, posy­ła­jąc mu kore­spon­den­cję króla Hisz­pa­nii, Józefa Bona­par­tego, zdo­bytą w bitwie pod Vito­rią. Napie­rowi poma­gał rów­nież mar­sza­łek Soult, który ponadto zaaran­żo­wał tłu­ma­cze­nie dzieła na język fran­cu­ski.

Napier, poza wła­snymi doświad­cze­niami, mógł jesz­cze opie­rać się na bez­po­śred­nich rela­cjach żyją­cych świad­ków, depe­szach Wel­ling­tona, ale także na uka­zu­ją­cych się dru­kiem pamięt­ni­kach i udo­stęp­nia­nych stop­niowo archi­wa­liach. Pierw­szy tom jego Histo­rii wojny na Pół­wy­spie i na połu­dniu Fran­cji od roku 1807 do roku 1814 uka­zał się w 1828 roku, ostatni, szó­sty, w 1840. Bitwę pod Vito­rią opi­sał w tomie pią­tym5.

Char­les Oman (1860–1940) nie był zawo­do­wym woj­sko­wym, jak Napier, ale zawo­do­wym histo­ry­kiem. Swoją „histo­rię wojny” zaczął pisać kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej (tomy 1–7 w latach 1902–1933), a bitwę pod Vito­rią opi­sał w tomie szó­stym6. W roku 1913 wydał też Wel­ling­ton’s Army 1809–1814, pozy­cję sta­no­wiącą nie­jako uzu­peł­nie­nie Histo­rii… Może byłoby to za dużo powie­dziane, ale jed­nym z moty­wów jej napi­sa­nia była naj­wy­raź­niej pole­mika z Napie­rem, któ­rego nar­ra­cję uwa­żał za mocno stron­ni­czą, szcze­gól­nie jeśli cho­dzi o ocenę Napo­le­ona i hisz­pań­skiego ruchu oporu:

Wysoki poziom dosko­na­łej, choć nie wol­nej od uprze­dzeń publi­ka­cji Napiera cał­ko­wi­cie znie­chę­cił do opi­sy­wa­nia całej wojny innych poten­cjal­nych auto­rów, któ­rzy czuli, że bra­kuje im jego geniu­szu i siły wyrazu. To praw­dziwe nie­szczę­ście, jako że ta jedna jedyna praca, z któ­rej muszą korzy­stać osoby bada­jące histo­rię woj­sko­wo­ści, wyszła spod pióra zacię­tego stron­nika kon­kret­nej par­tii poli­tycz­nej (wigów), sta­wia­ją­cego sobie za cel oczer­nia­nie rządu tory­sów, darzą­cego prze­sad­nym uwiel­bie­niem Napo­le­ona oraz mają­cego wielu oso­bi­stych wro­gów w bry­tyj­skiej armii i w związku z tym nie­od­da­ją­cego im spra­wie­dli­wo­ści w swoim dziele7.

Dla pol­skiego, współ­cze­snego czy­tel­nika te sym­pa­tie i anty­pa­tie poli­tyczne ówcze­snych auto­rów nie mają dziś naj­mniej­szego zna­cze­nia. Choć może Polacy chęt­niej będą czy­tali Napiera, przy­chyl­nego, zda­niem Omana, Napo­le­onowi, niż wspo­mnia­nego Omana czy For­te­scue, któ­rzy repre­zen­tują czy­sto angiel­ski i tory­sow­ski punkt widze­nia na histo­rię. Tak czy ina­czej, Oman pod­jął ręka­wicę rzu­coną przy­szłym histo­ry­kom przez Napiera, który go nie znie­chę­cił, a wręcz zachę­cił do kon­ty­nu­owa­nia badań nad histo­rią wojny na Pół­wy­spie już z innej per­spek­tywy. Poza tym od momentu wyda­nia ostat­niego tomu Napiera w 1840 roku uka­zały się następne wspo­mnie­nia i opra­co­wa­nia, wiele kolej­nych doku­men­tów tra­fiło do archi­wów. Sta­no­wiło to dobrą oka­zję, aby dzięki nowemu mate­ria­łowi źró­dło­wemu spoj­rzeć ponow­nie na całą wojnę hisz­pań­ską.

Trze­cim głów­nym dzie­jo­pi­sem tej wojny jest histo­ryk woj­sko­wo­ści John Wil­liam For­te­scue (1859–1933), wykształ­cony w Cam­bridge, wykła­da­jący w Oks­for­dzie, dzia­ła­jący rów­no­le­gle z Oma­nem. W latach 1905–1926 pra­co­wał jako kró­lew­ski biblio­te­karz w Wind­sor Castle. Jego główna praca to monu­men­talna czter­na­sto­to­mowa A History of The Bri­tish army publi­ko­wana w latach 1899–1930. Bitwa pod Vito­rią opi­sana jest w tomie dzie­wią­tym, wyda­nym w 1920 roku8.

Należy jed­nak zwró­cić uwagę na nieco odmienną nar­ra­cję tej pracy, pewne prze­su­nię­cie akcen­tów. Napier i Oman opi­sy­wali histo­rię wojny w Hisz­pa­nii, w któ­rej ważną rolę odgry­wała armia bry­tyj­ska, nato­miast For­te­scue opi­sy­wał przede wszyst­kim histo­rię armii bry­tyj­skiej, która wal­czyła m.in. pod­czas wojny w Hisz­pa­nii. Dla­tego u For­te­scue znaj­dziemy o wiele wię­cej szcze­gó­łów zwią­za­nych ze sferą mili­tarną niż u Napiera czy Omana. Nie spo­sób też pomi­nąć opu­bli­ko­wa­nych w trzy­na­stu tomach depesz Wel­ling­tona z okresu jego dzia­łal­no­ści woj­sko­wej, gdzie doku­menty zwią­zane z bitwą pod Vito­rią znaj­dziemy w tomie 109.

Ze strony fran­cu­skiej mamy do dys­po­zy­cji przede wszyst­kim obszerne opra­co­wa­nie Adol­phe’a Thiersa (1797–1877), praw­nika, histo­ryka i poli­tyka fran­cu­skiego, który wyda­rze­nia 1813 roku w Hisz­pa­nii opi­suje w ósmym tomie Histo­rii Kon­su­latu i Cesar­stwa10. Jest to tekst pisany z per­spek­tywy fran­cu­skiej, co może wyda­wać się mniej wia­ry­godne, kiedy zaczyna pole­mi­zo­wać z angiel­ską wer­sją histo­rii, którą trak­tuje dość swo­bod­nie, o czym prze­ko­namy się choćby wtedy, kiedy pisze, że atak cen­trum angiel­skiego pod Vito­rią pro­wa­dził mar­sza­łek Beres­ford, pod­czas gdy cho­dzi tu o gene­rała Brad­forda, który zresztą nie ata­ko­wał w cen­trum, ale na lewym skrzy­dle…11.

Dodajmy, że sam prze­bieg bitwy Thiers trak­tuje dość pobież­nie, bar­dziej sku­pia­jąc się na spe­ku­la­cjach, co by było, gdyby na pole walki zdą­żyły dywi­zje gene­rała Ber­tranda Clau­zela, a może jesz­cze gene­rała Maxi­mi­liena Foya, a potem na fran­cu­skich stra­tach, wyno­szą­cych jego zda­niem 8000 żoł­nie­rzy, oraz na stra­cie dział i tabo­rów. W kon­klu­zji o klę­skę obwi­nia samego Napo­le­ona, który ni­gdy nie zde­cy­do­wał się na powie­rze­nie real­nego dowódz­twa wszyst­kich wojsk fran­cu­skich w Hisz­pa­nii jed­nej oso­bie, mając tu chyba na myśli Józefa. Pośred­nio obciąża też winą za klę­skę fran­cu­skiego mini­stra wojny, Hen­riego Clarke’a, który pośred­ni­czył mię­dzy Napo­le­onem i Józe­fem, odbie­ra­jąc raporty i prze­sy­ła­jąc roz­kazy12.

Prak­tycz­nie punk­tem wyj­ścia do pozna­nia histo­rii wojny na Pół­wy­spie jest praca Napiera, jako naj­bliż­sza tema­towi, a w dal­szej kolej­no­ści publi­ka­cje jego następ­ców. Rela­cje tych trzech angiel­skich histo­ry­ków o bitwie pod Vito­rią róż­nią się w sumie tylko nie­wiel­kimi szcze­gó­łami, jeżeli cho­dzi o fakty, ale spo­so­bem ich opi­sa­nia i na pewno gdzieś w tle sym­pa­tiami i emo­cjami. Zwróćmy uwagę, że rela­cje o kam­pa­nii wio­sen­nej 1813 roku i samej bitwie zaj­mują tam wiele stron. Autor pró­bu­jący ponow­nie napi­sać coś na ten temat czuje się nieco zagu­biony czy wręcz przy­tło­czony liczbą szcze­gó­łów, a w końcu zdaje sobie sprawę, że nic nowego nie da się tu powie­dzieć. Lepiej zaj­rzeć do kla­sy­ków… To prze­cież oni jako pierwsi prze­fil­tro­wali wszyst­kie dostępne źró­dła, dając nam w miarę pełny obraz wyda­rzeń, nie pomi­ja­jąc niczego, co mogli­by­śmy zna­leźć choćby w pamięt­ni­kach. Te ostat­nie dają nam bar­dziej bez­po­średni, barwny obraz tam­tych wyda­rzeń, choć nie zawsze rze­telny. Pamięt­niki z epoki czy­tane są jed­nak o wiele chęt­niej niż grube tomy kolej­nych poko­leń histo­ry­ków, któ­rzy zresztą ubar­wiali swój prze­kaz, cytu­jąc ich frag­menty nie­mal rów­nie czę­sto jak depe­sze gene­rała Wel­ling­tona. Dobrym przy­kła­dem są choćby listy sze­re­gowca Wil­liama Whe­elera z 51. regi­mentu, który tak pod­su­mo­wał bitwę pod Vito­rią:

Armia nasza wyru­szyła ran­kiem 21 czerwca. Nie uszli­śmy daleko, gdy memu oddzia­łowi naka­zano prze­trzą­snąć las rosnący opo­dal naszego pra­wego skrzy­dła. […] Bitwa roz­po­częła się na pra­wym skrzy­dle naszej armii. Po wyj­ściu z lasu zoba­czy­li­śmy, że nasza dywi­zja prze­cho­dzi przez kamienny most. Ponie­waż jed­nak pozo­sta­li­śmy dość daleko w tyle, a nasi kole­dzy cią­gle szli naprzód, udało nam się ich dogo­nić dopiero po pew­nym cza­sie. Mija­jąc jakąś wio­skę, napo­tka­li­śmy wielu ran­nych. Byli wśród nich żoł­nie­rze naszego oddziału, któ­rzy twier­dzili, że mój pułk brał udział w wal­kach i zdo­był 14 dział. Wkrótce potem dołą­czy­li­śmy do naszych wojsk. Bry­gada stała w szyku bojo­wym przed potęż­nymi umoc­nie­niami zaj­mo­wa­nymi przez Fran­cu­zów. Przez chwilę zno­si­li­śmy ostrzał wroga, by następ­nie ruszyć do ataku i wyprzeć nie­przy­ja­ciela, który wyco­fu­jąc się pospiesz­nie, zosta­wił dzie­sięć armat. Nasza szarża prze­pro­wa­dzona została tak szybko, że choć wro­go­wie zasy­py­wali nas gra­dem kul i poci­sków, nie wyrzą­dziły nam one więk­szej szkody. Wkrótce potem cała armia fran­cu­ska zaczęła się wyco­fy­wać i czmy­cha­jąc, pozo­sta­wiała na placu boju cały swój sprzęt woj­skowy. Ści­ga­jąc ją nie­mal do zmroku, obe­szli­śmy z lewej strony mia­sto Vito­ria i zatrzy­ma­li­śmy się, aby prze­no­co­wać […].

Nie­przy­ja­ciel, zgod­nie z tym, co sam powie­dział, zwa­bił nas do Vito­rii, aby dać nam sku­teczną odprawę i wysłać z powro­tem do Por­tu­ga­lii. Król Józef był tak bar­dzo pewien sie­bie, że roz­ka­zał urzą­dzić try­buny dla publicz­no­ści, aby wszy­scy mogli zoba­czyć, jak zwy­cięża Angli­ków. Dachy kościo­łów i wyż­szych budyn­ków prze­peł­nione były ludźmi, któ­rzy chcieli być świad­kami naszej klę­ski. Urzą­dzano uczty i wzno­szono toa­sty za fran­cu­skie zwy­cię­stwo. Jesz­cze przed zmro­kiem 21 czerwca wszy­scy sal­wo­wali się ucieczką, a my dokoń­czy­li­śmy uczty w ich imie­niu […]. W ciągu 24 godzin żoł­nie­rze Wiel­kiego Narodu, nie­zwy­cię­żo­nej Armii Napo­le­ona, zostali cał­ko­wi­cie poko­nani i stra­cili wszystko: swoje armaty, amu­ni­cję, pie­nią­dze i tabory wpa­dły w ręce wygło­dzo­nej armii Bry­tyj­czy­ków i Por­tu­gal­czy­ków13.

No cóż, można oczy­wi­ście nama­wiać do lek­tury prac Napiera, Omana i For­te­scue czy pamięt­ni­ków z epoki, a także do lek­tury prac bar­dziej współ­cze­snych histo­ry­ków, ale dobrą alter­na­tywą są dziś książki z serii „Histo­ryczne Bitwy”, w któ­rych m.in. poda­jemy wie­dzę na temat zma­gań na Pół­wy­spie w skon­den­so­wa­nej for­mie. W niniej­szym tomiku pro­po­nuję przyj­rzeć się tej woj­nie z per­spek­tywy angiel­skiej, sku­pia­jąc się na szlaku bojo­wym Wel­ling­tona14. Piszę zatem o Vito­rii jako o zwy­cię­stwie angiel­skim, a nie o Vito­rii jako o prze­gra­nej Fran­cu­zów. Warto też uwy­pu­klić rolę Wel­ling­tona w uwol­nie­niu Hisz­pa­nii od oku­pa­cji fran­cu­skiej. To bowiem on, „gene­rał sipa­jów”, jak go pogar­dli­wie nazy­wał Napo­leon, tak długo i sku­tecz­nie nękał Fran­cu­zów w Por­tu­gali i Hisz­pa­nii, że po bitwie pod Vito­rią w końcu udało mu się zmu­sić ich do ucieczki za Pire­neje. To także on poko­nał Napo­leona pod Water­loo i osta­tecz­nie zamknął napo­le­oń­ski etap histo­rii, kła­dąc pod­wa­liny pod wspa­niały XIX wiek, który zakoń­czył się z wiel­kim hukiem dopiero w sierp­niu 1914 roku15.

Rozdział I. Cienka czerwona linia Wellesleya

Przy­ją­łem ich w szyku linio­wym, do jakiego nie byli przy­zwy­cza­jeni16.

Arthur Wel­le­sley po bitwie pod Vime­iro

Gene­rał Arthur Wel­le­sley wylą­do­wał 1 sierp­nia 1808 roku w por­tu­gal­skiej zatoce Mon­dego i kilka kolej­nych lat spę­dził na Pół­wy­spie Ibe­ryj­skim. Jak pisze jego bio­graf, pro­wa­dził tam tryb życia, który mógł nad­szarp­nąć zdro­wie każ­dego czło­wieka. Przez cały okres wojny rzadko roz­bie­rał się do snu. Całe dnie, od świtu do zmierz­chu, spę­dzał na koniu. Nie znał regu­lar­nych posił­ków, jadał, gdy zna­lazł chwilę, nie­kiedy przez 24 godziny nie miał nic w ustach17.

Nadaje się tylko do wojska!

Uro­dził się jako Arthur Wel­le­sley18 29 kwiet­nia 1769 roku w ary­sto­kra­tycz­nej rodzi­nie angiel­skiej, osia­dłej w irlandz­kim Dubli­nie. Cza­sami przy­pi­sy­wano mu irlandz­kie pocho­dze­nie, ale zby­wał to żar­tem, mówiąc, że jeżeli ktoś uro­dził się w stajni, to nie ozna­cza wcale, że jest koniem… Cho­dził do szkoły w Eton, a potem podobno twier­dził, że „bitwa pod Water­loo została wygrana na boisku w Eton”. W szkole nie odzna­czył się bły­sko­tli­wymi zdol­no­ściami, a jego wła­sna matka uwa­żała, że w naj­lep­szym wypadku nadaje się tylko do woj­ska, ale, jak się oka­zało, paso­wał tam wyśmie­ni­cie.

Potem kształ­cił się we Fran­cji, w woj­sko­wej aka­de­mii w Angers, gdzie nauczył się jeź­dzić konno, szer­mierki i fran­cu­skiego, a przede wszyst­kim polu­bił Fran­cję i Fran­cu­zów, dodajmy – tych praw­dzi­wych cywi­li­zo­wa­nych Fran­cu­zów. W marcu 1787 roku osiem­na­sto­let­niemu Arthu­rowi rodzina, dzięki swoim konek­sjom, pomo­gła uzy­skać patent cho­rą­żego 73. Pułku Pie­choty. Póź­niej awan­so­wał w podobny spo­sób, jako ktoś z wła­ści­wej sfery – jeden z nas. Sto­pień kapi­tana otrzy­mał 30 stycz­nia 1791, a sto­pień majora 33. Pułku Pie­choty kupił (sic!) w roku 1793 za pie­nią­dze poży­czone od brata. Sto­pień pod­puł­kow­nika i dowódz­two 33. Pułku uzy­skał kilka mie­sięcy póź­niej.

W 1794 roku jego pułk brał bez­po­średni udział w wal­kach we Flan­drii. Był to jego chrzest bojowy. Bar­dzo kry­tycz­nie oce­niał wtedy orga­ni­za­cję bry­tyj­skiej armii i jej dowód­ców. Kolejny etap to Indie Wschod­nie, gdzie nowym guber­na­to­rem gene­ral­nym został nie­ba­wem jego brat, mar­kiz Richard Wel­le­sley. Walki w Indiach prze­bie­gały ze zmien­nym szczę­ściem, ale Arthur dał się tam poznać jako dobry woj­skowy, oczy­wi­ście awan­so­wał, ale przede wszyst­kim zyskał doświad­cze­nie, w tym admi­ni­stra­cyjne, jako guber­na­tor pro­win­cji Serin­ga­pa­tam i Mysore.

W lipcu 1801 roku otrzy­mał sto­pień gene­rała bry­gady. W roku 1805 wró­cił na wła­sną prośbę do Anglii, już jako gene­rał-major. W 1807 roku brał udział w angiel­skiej inter­wen­cji w Danii. W kam­pa­nii tej doszło do bom­bar­do­wa­nia Kopen­hagi, co wią­zało się z ofia­rami wśród lud­no­ści cywil­nej… Dodajmy, że był też posłem i czyn­nym poli­ty­kiem, pia­stu­jąc sta­no­wi­sko sekre­ta­rza ds. Irlan­dii. W kwiet­niu 1808 roku awan­so­wał na sto­pień gene­rała-lejt­nanta19, co upraw­niało go do dowo­dze­nia na polu bitwy. Dzięki temu mógł nie­ba­wem objąć dowódz­two kor­pusu w sile 9000 żoł­nie­rzy, prze­zna­czo­nego począt­kowo do inter­wen­cji w Wene­zu­eli, gdzie zamie­rzano wes­przeć powsta­nie sepa­ra­ty­stów pra­gną­cych ode­rwać kolo­nię od Hisz­pa­nii, czyli po pro­stu umoc­nić tam wpływy angiel­skie. Hisz­pa­nia for­mal­nie była jesz­cze wro­giem Anglii. Z tego pomy­słu na razie nic nie wyszło, co bar­dzo roz­ża­liło przy­wódcę wene­zu­el­skich sepa­ra­ty­stów – Fran­ci­sca de Mirandę.

Kor­pus Wel­le­sleya był więc do wyko­rzy­sta­nia. Wzmoc­niono go póź­niej dywi­zją gene­rała Brenta Spen­cera w sile 5000 żoł­nie­rzy, która także była gotowa do akcji po tym, jak zre­zy­gno­wano z ude­rze­nia na hisz­pań­ską Ceutę. W końcu do dys­po­zy­cji otrzy­mał także oddziały gene­rała Johna Moore’a, wraz z samym gene­ra­łem, który mu się pod­po­rząd­ko­wał. Z taką siłą miał inter­we­nio­wać na Pół­wy­spie. Gdzie? Oka­zało się, że na razie w Por­tu­ga­lii. Kam­pa­nię por­tu­gal­ską stra­te­gicz­nie wygrał wtedy z Juno­tem, ale prze­grał „poli­tycz­nie” po pod­pi­sa­niu z Fran­cu­zami kon­wen­cji z Cin­tra i na wła­sną prośbę wró­cił do Anglii. Po hisz­pań­skiej kata­stro­fie Moore’a otrzy­mał ponow­nie pro­po­zy­cję obję­cia dowódz­twa nad kolejną eks­pe­dy­cją na Pół­wy­sep.

Po dru­gim lądo­wa­niu w Lizbo­nie, kiedy to sta­nął na czele mikro­sko­pij­nej armii, liczą­cej około 20 000 żoł­nie­rzy, ocze­ki­wało go zada­nie pole­ga­jące na spraw­dze­niu, czy będzie w sta­nie obro­nić Por­tu­ga­lię. Podej­mu­jąc się tego, odrzu­cał jed­no­cze­śnie dia­gnozę Moore’a, że Por­tu­ga­lii nie da się obro­nić. A wszystko to w sytu­acji ogrom­nej prze­wagi liczeb­nej Fran­cu­zów i braku zaufa­nia angiel­skiego dowódcy zarówno do swo­jej armii, jak i do pomy­słów rządu…

Zaczął od wyrzu­ce­nia Fran­cu­zów z pół­noc­nej Por­tu­ga­lii, któ­rzy tra­fili tam ryko­sze­tem zaraz po bitwie pod La Coruñą i ewa­ku­acji resz­tek eks­pe­dy­cji Moore’a do kraju. Soult był po pro­stu w pobliżu gra­nicy por­tu­gal­skiej i sko­rzy­stał z oka­zji, aby zająć słabo bro­nioną pro­win­cję. Potem Wel­le­sley otrzy­mał nowe instruk­cje, roz­sze­rza­jące jego peł­no­moc­nic­twa na Hisz­pa­nię, co zaowo­co­wało kam­pa­nią Tala­very. Poszło wtedy, jak poszło, ale i tak lepiej niż pod­czas kam­pa­nii Moore’a. W każ­dym razie zyskał sławę zwy­cięzcy i tytuł wiceh­ra­biego Wel­ling­tona. I już jako Wel­ling­ton wyco­fał się do Por­tu­ga­lii, roz­ża­lony na trud­no­ści współ­pracy z Hisz­pa­nami. Po pro­stu posta­no­wił się tu dosłow­nie oko­pać i spo­koj­nie cze­kać na ewen­tu­alną kolejną inwa­zję fran­cu­ską.

Naj­więk­szy plan Wel­ling­tona w tej woj­nie to wła­śnie te jego okopy, czyli budowa umoc­nień bro­nią­cych Lizbonę, nazwa­nych umow­nie Liniami Tor­res Vedras. Był to pro­jekt defen­sywny, ale Wel­ling­ton miał ten­den­cję do wybie­ra­nia ostroż­nych roz­wią­zań. Na polu walki dowódca jest tyle wart, ile jest w sta­nie wziąć na sie­bie odpo­wie­dzial­no­ści – zarówno za całą stra­te­gię, jak i potem tak­tykę pod­czas prze­biegu bitwy. Co prawda już na początku wojny, po zwy­cię­skiej bitwie pod Vime­iro w Por­tu­ga­lii, chciał ata­ko­wać dalej, ale prze­szko­dzili mu w tym zwierzch­nicy. Póź­niej, po Tala­ve­rze, nie ata­ko­wał, bo nie miało to szans powo­dze­nia. Pod Buçaco przy­jął także defen­sywną pozy­cję wobec ata­ku­ją­cych Fran­cu­zów. Nie uchy­lił się od bitwy, ale ogra­ni­czył się do obrony zaj­mo­wa­nych pozy­cji, i to w dość krót­kim cza­sie, bo pozy­cje te nie­ba­wem opu­ścił i scho­wał się za Liniami Tor­res Vedras. Wygrał wtedy czy w sumie prze­grał, opusz­cza­jąc zaj­mo­wane pole bitwy? Ten odwrót został bar­dzo ostro skry­ty­ko­wany, zarówno przez por­tu­gal­ską regen­cję, jak i poli­ty­ków w Lon­dy­nie.

Wel­ling­ton miał wła­sny plan. Schro­nił bez­piecz­nie wła­sną armię za for­ty­fi­ka­cje i pozwo­lił Fran­cu­zom, aby znisz­czyła ich wła­sna siła, wła­sna armia, którą nale­żało wyży­wić w kraju, gdzie nie byli się w sta­nie apro­wi­zo­wać dzięki tak­tyce spa­lo­nej ziemi i przy prze­rwa­nych liniach komu­ni­ka­cyj­nych. Ryzy­ko­wał mniej, wręcz nic, kiedy decy­do­wał się na bez­pieczny odwrót. Ryzy­ko­wałby utratę armii, gdyby wtedy po Buçaco na­dal ata­ko­wał Fran­cu­zów. Ale… prze­cież mógł to zro­bić wcze­śniej, mógł wyco­fać się szyb­ciej, nie przy­jąć wymu­szo­nej przez oko­licz­no­ści bitwy i oszczę­dzić życie wielu żoł­nie­rzy! Podobno przy­jął wtedy bitwę z powo­dów poli­tycz­nych.

I takich odwro­tów Wel­le­sleya było wię­cej pod­czas wojny na Pół­wy­spie! Po zwy­cię­skiej bitwie pod Sala­manką zda­rzyła się kata­strofa pod Bur­gos i kolejny odwrót! Powró­cił jed­nak na wojenną scenę w wiel­kim stylu pod­czas wio­sen­nej kam­pa­nii 1813 roku, uwień­czo­nej zwy­cię­stwem pod Vito­rią i wyrzu­ce­niem Fran­cu­zów za Pire­neje.

Nie­miecki histo­ryk Fry­de­ryk M. Kir­che­isen pisał:

Wel­ling­ton był dum­nym Angli­kiem, twar­dym zarówno dla sie­bie, jak i swo­ich pod­wład­nych. Odzna­czał się też nie­sły­chaną siłą woli, poza tym jed­nak pozba­wiony był wyż­szych ducho­wych zalet. Oka­zał się wiel­kim w defen­sy­wie i w naj­trud­niej­szych warun­kach ni­gdy nie stra­cił z oczu ogól­nej sytu­acji. Z cza­sem uzy­skał on, wsku­tek swo­jej zim­nej krwi […], nie­zwy­kłe doświad­cze­nie wojenne, które w zupeł­no­ści zastę­po­wało brak geniu­szu. Temu też przy­pi­sać należy, że zdo­łał pobić, o wiele wyżej od niego sto­ją­cych pod wzglę­dem talentu, mar­szał­ków Massénę i Soulta, a w 1815 roku samego Napo­le­ona. W swo­ich wspo­mnie­niach pisze o Wel­ling­tonie Książę de Bro­glie: Wel­ling­ton wzbu­dzał we mnie zawsze poczu­cie sza­cunku i nie­przy­stęp­no­ści. Był on w grun­cie rze­czy praw­dzi­wym Angli­kiem z krwi i kości, miał duszę pro­stą i prawą, był prze­wi­du­jący, lecz twardy, zimny i cokol­wiek… ogra­ni­czony20.

Wel­ling­to­nowi zarzu­cano, że nie jest tak lotny inte­lek­tu­al­nie jak Napo­leon. Może nie wybie­rał na polu walki tak bły­sko­tli­wych roz­wią­zań, ale sto­so­wał roz­wią­za­nia sku­teczne i to w końcu on oka­zał się bar­dziej sku­teczny od Bona­par­tego. Kiedy trzeba było się wyco­fać, to wyco­fy­wał się, nie przej­mu­jąc się hono­rem i ambi­cjami. Przede wszyst­kim oszczę­dzał swo­ich żoł­nie­rzy, czego nie robił Napo­leon, który patrząc kie­dyś na stosy fran­cu­skich tru­pów na polu bitwy, powie­dział, że Fran­cuzi odro­bią te straty w jedną wio­senną noc.

Zda­niem Geo­rga Bidwella ten angiel­ski gene­rał nie miał ani geniu­szu Napo­le­ona, ani jego wad:

„Geniusz jest darem wro­dzo­nym, nie­za­leż­nym od pra­wo­ści czy innych oso­bi­stych cech cha­rak­teru; bywa, że jeden czło­wiek koja­rzy w sobie geniusz, rzecz rzadką, z pra­wo­ścią, czę­ściej może spo­ty­kaną. Napo­leon jest geniu­szem, ale nie cechuje go szla­chet­ność cha­rak­teru. Wel­ling­ton nie posiada geniu­szu, ale jest czło­wiekiem pra­wym. Z pra­wo­ścią cha­rak­teru łączy jasność myśle­nia i szyb­kość decy­zji. Napo­leon ma nie­spo­kojny umysł i nie­spo­kojne ciało. Wel­ling­tona cechuje w wyso­kim stop­niu umy­słowe i fizyczne zdy­scy­pli­no­wa­nie. Napo­leon pozwala się spro­wa­dzić z wytknię­tej drogi nowymi, genial­nymi pomy­słami. Wel­ling­ton będzie pro­sto i upar­cie zdą­żał do celu, widząc wpraw­dzie dywer­sje i pokusy, ale nie zba­cza­jąc z raz obra­nej drogi ani na jotę. Jest to przy­kład, że na woj­nie, aby zwy­cię­żyć nawet geniu­sza, nie trzeba być rów­nież geniu­szem. Może wystar­czyć dosko­nałe opa­no­wa­nie rze­mio­sła wojen­nego i nie­za­chwiana deter­mi­na­cja. Wel­ling­ton oddaje swoje z tru­dem nabyte mistrzo­stwo w rze­mio­śle wojen­nym w służbę kraju, po pro­stu i zwy­czaj­nie, bez dra­ma­tycz­nej teatral­no­ści, a nawet bez żądzy sławy. Dla niego naj­waż­niej­sza jest wier­ność wła­snemu kodek­sowi honoru i służby. Napo­leonowie się rodzą. Wel­ling­tonowie to wynik wła­snej pracy czło­wieka nad sobą”21.

No cóż, Napo­leon nie­wąt­pli­wie genial­nie roz­wią­zy­wał pro­blemy, któ­rych więk­szość sam stwa­rzał… Z kolei sir Wal­ter Scott tak oce­niał Wel­le­sleya pod koniec 1808 roku:

Czło­wiek wielce uta­len­to­wany, wręcz genialny, nie­zwią­zany prze­są­dami, nie skost­niały w pedan­te­rii swego zawodu, gene­rał i boha­ter, w porów­na­niu z któ­rym więk­szość naszych woj­sko­wych dowód­ców to tylko sier­żanci, a w naj­lep­szym razie adiu­tanci22.

Angiel­ski współ­cze­sny autor Ber­nard Corn­well uważa, że choć Wel­le­sley był zadu­fa­nym, nie­przy­ja­znym i zim­nym jak lód okrut­ni­kiem, to pie­kiel­nie dobrze wal­czył23. Nie­wąt­pli­wie bra­ko­wało mu cze­goś, co można by nazwać ela­stycz­no­ścią socjalną w sto­sun­kach z innymi ludźmi, w jego wypadku głów­nie z ofi­ce­rami i żoł­nie­rzami jego armii. Może bra­ko­wało mu empa­tii, a może była to tylko maska nie­śmia­łego czło­wieka, który był jed­nak śmia­łym gene­ra­łem i wie­dział, jak pro­wa­dzić wojnę.

Sam Wel­ling­ton tak to defi­nio­wał:

Cała sztuka pro­wa­dze­nia wojny, a w isto­cie cała sztuka życia polega na tym, by odgad­nąć to, czego się nie wie, na pod­sta­wie tego, co się wie; nazy­wam to zga­dy­wa­niem, co jest po dru­giej stro­nie wzgó­rza24.

Jed­nak im bar­dziej wni­kamy w szcze­góły jego dzia­łań i w jego doku­menty, tym bar­dziej sza­nu­jemy go i podzi­wiamy jako gene­rała, a tym mniej lubimy go jako czło­wieka25.

„Wel­ling­ton był dum­nym, pysz­nym czło­wie­kiem” – pisze ame­ry­kań­ski histo­ryk John Abbott. Żaden żoł­nierz go nie kochał, ale wszy­scy ule­gali jego sil­nej woli. W Hisz­pa­nii naj­pierw chwa­lono angiel­skie woj­ska, ale były one tak wyalie­no­wane, że wkrótce zmie­niono zda­nie. Hisz­pa­nie byli zbyt dumni na to, aby móc znieść ich pogar­dliwą wyż­szość. Nie­za­do­wo­le­nie z cza­sem stało się tak duże, że nie­któ­rzy hisz­pań­scy gene­ra­ło­wie roz­wa­żali przej­ście na stronę Józefa, jeżeli przy­znałby im nie­za­leżne dowódz­two26.

Jeżeli jesz­cze dodamy do tego zacho­wa­nie się angiel­skich oddzia­łów w Hisz­pa­nii, które było porów­ny­walne do zacho­wa­nia się wojsk fran­cu­skich – choćby po zdo­by­ciu Bada­joz, gdzie Anglicy dopu­ścili się gwał­tów, rabun­ków i mor­derstw – nie spo­sób nie przy­znać racji kry­ty­kom obec­no­ści angiel­skiej w Hisz­pa­nii.

Trudno powie­dzieć, czy wadą, czy zaletą było to, że sta­rał się być wszę­dzie i kon­tro­lo­wać wszystko. Kry­ty­ko­wał każ­dego, kto postą­pił wbrew jego roz­ka­zowi. Wel­ling­ton, zda­niem Omana, w sto­sunku do zde­cy­do­wa­nej więk­szo­ści ofi­ce­rów, a nawet wielu gene­ra­łów czy sze­fów wydzia­łów odno­sił się z wiel­kim dystan­sem: rzu­cał im poni­ża­jące, obraź­liwe komen­ta­rze czy udzie­lał nagany w obec­no­ści innych, a ich rady wyraź­nie igno­ro­wał. Roz­mowa z naczel­nym dowódcą była tak wyczer­pu­ją­cym ner­wowo prze­ży­ciem, że nie­któ­rzy ofi­ce­ro­wie odcho­dzili, zale­wa­jąc się łzami. Wel­ling­ton uwa­żał za nie­wy­ba­czalny grzech swo­ich pod­wład­nych jaki­kol­wiek prze­jaw samo­dziel­nego myśle­nia27.

Zakończmy ten wątek opi­nią pamięt­ni­ka­rza epoki, Char­lesa Gre­ville’a, który tak pisał o żela­znym księ­ciu:

Jego wiel­kość wyni­kała z kilku ude­rza­ją­cych wła­ści­wo­ści: z dosko­na­łej pro­stoty cha­rak­teru czło­wieka pozba­wio­nego odro­biny próż­no­ści czy zaro­zu­mial­stwa, lecz posia­da­ją­cego głę­boką i nie­złomną wiarę w sie­bie, z umi­ło­wa­nia prawdy, któ­rej ni­gdy nie mącił żaden kaprys czy skłon­ność do prze­sady, oraz z nie­wzru­szo­nego poczu­cia obo­wiązku, które czy­niło go naj­skrom­niej­szym oby­wa­te­lem i naj­bar­dziej posłusz­nym pod­da­nym […]. Był cał­ko­wi­cie pozba­wiony oso­bi­stych, z ego­izmu pły­ną­cych ambi­cji – i o żad­nym czło­wieku nie można by słusz­niej powie­dzieć, że jego wiel­kość została mu nie­jako narzu­cona. Wła­śnie ta trzeźwa bez­in­te­re­sow­ność oraz poczu­cie obo­wiązku i moral­nej odpo­wie­dzial­no­ści spra­wiły, że góro­wał nad Napo­le­onem Bona­parte, który – obda­rzony więk­szym geniu­szem i pomy­sło­wo­ścią – był nie­wol­ni­kiem wła­snych namięt­no­ści, nie­zna­ją­cym hamul­ców moral­nych, obo­jęt­nym na dobro czy szczę­ście swych bliź­nich, i który w pogoni za celami, jakie pod­su­wała mu wyobraź­nia, dep­tał bez umiaru czy skru­pu­łów wszel­kie prawa boskie i ludz­kie, nie zwa­ża­jąc na żadne prze­ciwne oko­licz­no­ści i oba­la­jąc wszel­kie prze­szkody sto­jące na dro­dze do speł­nie­nia jego bez­względ­nych i despo­tycz­nych życzeń28.

Królewski szyling

Jaką armią dys­po­no­wał Wel­ling­ton? Angiel­skie pułki (regi­menty), skła­dały się w tym cza­sie prze­waż­nie z dwóch bata­lio­nów, cza­sem z trzech, a nawet i wię­cej (np. regi­menty 95. i 60. liczyły ich po pięć). Należy zwró­cić uwagę, że angiel­skie regi­menty nie były jed­nost­kami tak­tycz­nymi, tak jak fran­cu­skie, które skła­dały się z trzech bata­lio­nów wal­czą­cych rów­no­cze­śnie. Były to jed­nostki admi­ni­stra­cyjne. Jed­nostkę ope­ra­cyjną armii na Pół­wy­spie sta­no­wił zawsze bata­lion w sile dzie­się­ciu kom­pa­nii, dowo­dzony przez puł­kow­nika lub podpuł­kow­nika. W tym osiem kom­pa­nii sta­no­wiło tzw. cen­trum, a dwie kom­pa­nie flanki bata­lionu; prawa flanka – gre­na­die­rów i lewa – lekka kom­pa­nia. Każda kom­pa­nia liczyła po 100 żoł­nie­rzy, cza­sem z roz­ma­itych powo­dów mniej. Teo­re­tycz­nie bata­lion miał 35 ofi­ce­rów oraz 1000 sze­re­gow­ców, do tego docho­dzili sier­żanci i dobo­sze, co dawało łączną liczbę około 1150 żoł­nie­rzy, ale zda­rzało się to rzadko29.

Sta­rano się sto­so­wać zasadę, że do walki na kon­ty­nen­cie wysy­łano tylko jeden, z reguły pierw­szy bata­lion, pod­czas gdy drugi zosta­wał w kosza­rach. Bata­liony wysłane na Pół­wy­sep uzu­peł­niano żoł­nie­rzami z bata­lionu pozo­sta­wio­nego w kraju. Wiele bata­lionów wal­czą­cych poza Anglią nie miało peł­nych sta­nów, cza­sem liczyły nie­spełna po 500 żoł­nie­rzy. Każdy pułk miał swój numer i nazwę, naj­czę­ściej hrab­stwa, w któ­rym został sfor­mo­wany. Jed­nostką tak­tyczną była naj­pierw bry­gada skła­da­jąca się naj­czę­ściej z dwóch–trzech bata­lionów. Z dzie­się­ciu bry­gad, na które począt­kowo została podzie­lona armia na Pół­wy­spie, sie­dem miało tylko po dwa bata­liony, a pozo­stałe trzy – po trzy bata­liony. Dopiero 18 czerwca 1809 roku wpro­wa­dzono podział na dywi­zje. Sfor­mo­wano wtedy cztery dywi­zje, z któ­rych pierw­sza skła­dała się z czte­rech bry­gad, a trzy pozo­stałe miały po dwie. Gene­rał-lejt­nant John Coape Sher­bro­oke objął dowódz­two 1. Dywi­zji, gene­rał-lejt­nant Row­land Hill 2. Dywi­zji, gene­rał-major John Ran­doll Mac­ken­zie of Sud­die30 3. Dywi­zji, a gene­rał bry­gady Ale­xan­der Camp­bell 4. Dywi­zji31.

W miarę napływu posił­ków z Anglii for­mo­wano nowe dywi­zje i tak 22 lutego 1810 roku utwo­rzono kolejną, bez nume­ra­cji, Lekką Dywi­zję dowo­dzoną przez gene­rała-majora Roberta Crau­furda. W sierp­niu 1810 roku Wel­ling­ton utwo­rzył 5. Dywi­zję dowo­dzoną przez gene­rała-lejt­nanta Jamesa Leitha. W paź­dzier­niku 1810 roku powstała 6. Dywi­zja, którą dowo­dził gene­rał Ale­xan­der Camp­bell, a w marcu 1811 roku 7. Dywi­zja, w któ­rej w krót­kim cza­sie zmie­niło się kilku dowód­ców.

Warto zwró­cić uwagę na skład etniczny bry­tyj­skiej armii, w któ­rej słu­żyło wielu Szko­tów i Irland­czy­ków. Jak twier­dził kapi­tan Hogan, wystę­pu­jący w napo­le­oń­skiej serii Ber­narda Corn­wella: „My, Irland­czycy, jeste­śmy dia­bel­nie zdolni. Jeden Bóg tylko wie, jak wy [Anglicy] radzi­li­by­ście sobie bez nas!”32.

Wel­le­sley, jak uważa jego bio­graf, nie pokła­dał zbyt wiel­kiego zaufa­nia w swo­ich żoł­nier­zach – angiel­skich czy irlandz­kich33.

Zwy­kli żoł­nie­rze to ostat­nie męty, ponie­waż do służby woj­sko­wej zaciąga się naj­gor­szy ele­ment… Angiel­scy żoł­nie­rze to chłopy, któ­rzy zacią­gnęli się dla picia… Ludzie mówią, że zacią­gają się z walecz­nych pobu­dek – wszystko to bred­nie, nic z tych rze­czy. Niektó­rzy z naszych żoł­nie­rzy zacią­gnęli się, bo mają nie­ślubne dzieci, inni, bo popeł­nili drobne prze­stęp­stwa, znacz­nie wię­cej dla wypitki. Trudno sobie wyobra­zić taką bandę razem wziętą […]. A pod­ofi­ce­ro­wie nie są lepsi od swo­ich żoł­nie­rzy. Nie ma takiej zbrodni w reje­strze New­gate34, jakiej by nie dopu­ścili się ci żoł­nie­rze, któ­rzy wciąż opusz­czają swe oddziały w poszu­ki­wa­niu łupów35.

Póź­niej jed­nak czę­sto doda­wał: „To naprawdę cudowne, że zro­bi­li­śmy z nich tak wspa­nia­łych face­tów, jakimi dziś są. Mogę z nimi zro­bić wszystko, pójść z nimi wszę­dzie”.

Angiel­ski autor serii powie­ści histo­rycz­nych o przy­go­dach złego wojaka Richarda Sharpe’a w lite­rac­kiej for­mie przed­sta­wił opi­nię Wel­ling­tona o swo­ich żoł­nier­zach:

To zło­dzieje, mor­dercy i głupcy, gwał­ci­ciele i pijacy. Żaden z żoł­nie­rzy nie wstą­pił do armii z miło­ści do ojczy­zny lub Króla. Zna­leźli się w sze­re­gach, bo byli pijani, kiedy sier­żant wer­bun­kowy zawi­tał do ich wsi, albo kiedy wła­dze miej­skie dały im do wyboru wię­zie­nie albo armię, albo że dziew­czyna była w ciąży i doma­gała się mał­żeń­stwa, albo byli kom­plet­nymi głup­cami, któ­rzy uwie­rzyli w wer­bun­kowe kłam­stwa, albo po pro­stu dla­tego że armia ofe­ro­wała im pintę rumu i trzy posiłki dzien­nie, a więk­szość z nich była dotąd głodna. Byli bici batem na roz­kaz ofi­ce­rów, któ­rzy ni­gdy tego nie doświad­czyli, bo prze­waż­nie byli gen­tel­ma­nami. Wymy­ślano im od pija­ków, wie­szano bez sądu, kiedy ukra­dli choćby kur­czaka. W Anglii, kiedy opusz­czali koszary, ludzie prze­cho­dzili na drugą stronę ulicy, żeby unik­nąć spo­tka­nia z nimi. Czę­sto nie wpusz­czano ich do tawern. Pła­cono im kiep­sko, a to, co pła­cono, zabie­rano na koszty wypo­sa­że­nia, jeżeli coś im jesz­cze zostało, to zaraz prze­gry­wali to w karty. […] Mieli jed­nak dwie zalety – byli dumni i potra­fili odda­wać salwy plu­to­nami. Byli mor­der­cami w czer­wo­nych kurt­kach i potra­fili dobrze zabi­jać36.

Kiedy angiel­ski pod­dany dał się „prze­ko­nać” sier­żan­towi wer­bun­ko­wemu po wypi­ciu kilku piw w lokal­nej gospo­dzie, to pod­pi­sy­wał „listę” i sta­wał się ofi­cjal­nie żoł­nie­rzem Jego Kró­lew­skiej Mości, króla Jerzego III. Otrzy­my­wał wtedy „kró­lew­ski szy­ling”37, czyli w prak­tyce dwie gwi­nee o war­to­ści 21 szy­lin­gów. Potem teo­re­tycz­nie otrzy­my­wał jeden szy­ling dzien­nie, ale dla­tego teo­re­tycz­nie, że część żołdu była odli­czana na koszty wypo­sa­że­nia i utrzy­ma­nia.

Poza wkła­dem sier­żan­tów wer­bun­ko­wych, któ­rzy słu­żyli koro­nie, wer­bu­jąc włó­czę­gów i pija­ków w gospo­dach całego kraju, stąd okre­śle­nie „scum of the earth”, regi­menty uzu­peł­niano także ludźmi słu­żą­cymi w roz­ma­itych para­mi­li­tar­nych oddzia­łach lokal­nej mili­cji, The Bri­tish Mili­tia, powo­ła­nej ustawą par­la­mentu z roku 1757, czyli w ochot­ni­czych oddzia­łach two­rzo­nych dla bez­pie­czeń­stwa wewnętrz­nego oraz zagro­że­nia inwa­zją fran­cu­ską. Pozwa­lało to na wyko­rzy­sty­wa­nie regu­lar­nych jed­no­stek do służby zagra­nicz­nej, a w okre­sach szcze­gól­nego zagro­że­nia sta­no­wiło główną bazę rekru­ta­cji do regu­lar­nej armii. Do roku 1815 wcie­lono do regu­lar­nej służby około 110 000 człon­ków lokal­nych jed­no­stek para­mi­li­tar­nych. Ci ludzie, także ochot­nicy innych para­mi­li­tar­nych for­ma­cji, jak The Volun­teer Corps czy Yeomanry Regi­ments, byli na zupeł­nie innym pozio­mie niż ktoś, kto wie­czo­rem tra­fił do tawerny, a rano wytrzeź­wiał w kosza­rach albo na pokła­dzie okrętu. Jaki powi­nien być zatem ide­alny angiel­ski żoł­nierz zda­niem innych żoł­nierzy?

Żoł­nierz, aby być dobrym żoł­nie­rzem, musi kochać swój zawód, zna­leźć radość w sobie i mieć takiego ducha rywa­li­za­cji, który nie pozwoli mu pozo­stać w tyle, a mimo to powi­nien być tyle opa­no­wany, aby zbyt­nio nie wyróż­niać się od innych, co ostat­nio jest tak modne w Anglii i nie pró­bo­wać wyróż­nić się żad­nym z tych mod­nych absur­dów, tak bar­dzo popu­lar­nych w Anglii38.

Pie­chu­rzy umun­du­ro­wani byli w tra­dy­cyjne czer­wone kurtki (scar­let tunic), białe spodnie (raczej szare) oraz czaka z pod­wyż­szo­nemu przo­dem, aby wyda­wali się wyżsi. W Ame­ryce mówiono o nich lob­sters (homary)… Skąd się wzięły czer­wone kurtki bry­tyj­skich żoł­nie­rzy? Nie­któ­rzy uwa­żali, że na czer­wo­nym tle nie widać śla­dów krwi, co nie stre­suje pobo­ro­wych. To raczej mit. Otóż pod­czas trwa­nia angiel­skiej wojny domo­wej39 par­la­ment w lutym 1645 roku posta­no­wił przy­jąć jeden stan­dard dla armii, w tym ujed­no­li­cić jej umun­du­ro­wa­nie (New Model Army), czyli szyć mun­dury żoł­nie­rzy z mate­riału w tym samym, łatwo roz­po­zna­wal­nym kolo­rze. Padło na czer­wone sukno, które było wtedy sto­sun­kowo tanie i łatwo dostępne. Potem po pro­stu kon­ty­nu­owano tę tra­dy­cję, a nazwa „czer­wone kurtki” stała się czymś w rodzaju syno­nimu bry­tyj­skich żoł­nie­rzy, wymien­nie – obok pochod­nej od koloru „czer­wonej linii”.

Wal­czący na Pół­wy­spie żoł­nie­rze eli­tar­nego 95. regi­mentu Rifle40 oraz 5/60. (Royal Ame­ri­can) nosili bar­dziej współ­cze­sne zie­lone mun­dury41, co wyni­kało z doświad­czeń wojny ame­ry­kań­skiej. Ofi­cjal­nie armia bry­tyj­ska sta­cjo­nu­jąca poza kra­jem otrzy­mała mun­dury koloru khaki dopiero w 1902 roku, po woj­nach bur­skich. Mun­dur w jed­no­li­tym kolo­rze dawał żoł­nie­rzowi poczu­cie przy­na­leż­no­ści, a kara­bin poczu­cie bez­pie­czeń­stwa.

Stan­dar­dowa broń angiel­skiego pie­chura w tym okre­sie to tzw. czar­no­pro­chowy musz­kiet land pat­tern z zam­kiem skał­ko­wym (fin­tlock), gładką lufą, kali­ber 0.75 cala (19,05 mm) łado­wany oczy­wi­ście od przodu, potocz­nie zwany Brown Bess42. W okre­sie wojen napo­le­oń­skich wyko­rzy­sty­wano głów­nie model India Pat­tern43. Dłu­gość cał­ko­wita: 1403 mm, dłu­gość lufy: 990 mm, waga: 4,39 kg. Stan­dar­dowy bagnet armii bry­tyj­skiej liczył 43 mm.

W epoce Brown Bess bry­tyj­ska armia wzięła udział w pię­ciu dużych woj­nach: woj­nie sied­mio­let­niej (1756– –1763), ame­ry­kań­skiej woj­nie o nie­pod­le­głość (1775– –1783), woj­nach Fran­cji rewo­lu­cyj­nej (1792–1802), woj­nach napo­le­oń­skich (1803–1815) i w woj­nie krym­skiej (1853–1856)44 – prak­tycz­nie ostat­niej woj­nie „sta­rego typu”, w któ­rej udział wzięło jesz­cze kilku wete­ra­nów wojny na Pół­wy­spie.

Czę­sto uważa się, że angiel­ska Brown Bess spraw­dzała się lepiej niż ana­lo­giczne musz­kiety fran­cu­skie Char­le­ville Modèle 177745 czy pru­skie Potz­dam musket46, ale opi­nie czy raczej „sym­pa­tie”, który z nich był tak naprawdę lep­szy, są podzie­lone. Pod­czas wojny o nie­pod­le­głość Sta­nów, czyli rewo­lu­cji ame­ry­kań­skiej47, rebe­lianci strze­lali głów­nie z musz­kie­tów Char­le­ville dostar­czo­nych im przez Fran­cu­zów, a loja­li­ści z Brown Bess. Powiedzmy to od razu – ta czar­no­pro­chowa broń łado­wana przez lufę robiła dużo huku i dymu, ale nie było z niej łatwo tra­fić do celu, dla­tego strze­lano sal­wami, co naj­mniej plu­tonu. Miała jed­nak sto­sun­kowo dużą siłę raże­nia na bli­ską odle­głość.

Oddziały rif­fles, czyli green jac­kets, uzbra­jano w model zapro­jek­to­wany przez rusz­ni­ka­rza z Whi­te­cha­pel – Eze­kiela Bakera, nazy­wany póź­niej sztu­ce­rem Bakera – Baker’s rifle, kali­bru 0,653 cala (15,9 mm)48. Sztu­cer, czy jak kto woli, kara­bin49, był nieco lżej­szy od „Bess”, ważył 4,08 kg, mie­rzył bez bagnetu 1162 mm, miał gwin­to­waną lufę dłu­go­ści 762 mm, co znacz­nie zwięk­szyło zasięg i cel­ność broni, ale ozna­czało nieco dłuż­sze łado­wa­nie. Pod­czas wojny na Pół­wy­spie w sztu­cery Bakera wypo­sa­żony był przede wszyst­kim eli­tarny 95. regi­ment, 5/60. oraz por­tu­gal­scy caçadores.

Angiel­skie sztu­cery miały o wiele więk­szy zasięg niż fran­cu­skie Char­le­ville, co ozna­czało, że można było strze­lać do nie­przy­ja­ciela, samemu pozo­sta­jąc poza zasię­giem raże­nia jego broni. Miały też więk­szą sku­tecz­ność, czy jak kto woli – cel­ność. Strze­lec teo­re­tycz­nie mógł oddać trafny strzał na odle­głość około 180 metrów. Dla­czego teo­re­tycz­nie? Sza­cuje się, że na 20 odda­nych strza­łów ze sztu­cera celny był przy­naj­mniej jeden, pod­czas gdy strze­la­jąc z Brown Bess, sto­su­nek ten wyno­sił 1:200, ale tu także zda­nia są podzie­lone.

Cie­kawe, że Fran­cuzi nie uży­wali gwin­to­wa­nej broni. Podobno Napo­leon nie miał do niej prze­ko­na­nia. Uwa­żał, że jej łado­wa­nie zaj­muje zbyt dużo czasu i byłoby zbyt trudne dla nowych rekru­tów. Gwin­to­wane kara­biny, tzw. Sprengt­por­ten stud­sare m/1770, sto­so­wali w woj­nach z Rosją także Szwe­dzi50.

Kiedy wystrze­lono kule, to musz­kiety były już tylko prze­dłu­że­niem bagne­tów. W prak­tyce do starć na bagnety docho­dziło nie­zbyt czę­sto. Bagnety naj­czę­ściej wyko­rzy­sty­wano do celów „obo­zo­wych”, zupeł­nie nie­zgod­nych z regu­la­mi­nem i prze­waż­nie były pokrzy­wione i nie­na­da­jące się do użytku. Uzbro­je­nie pie­choty w dość pry­mi­tywne kara­biny z jesz­cze mniej przy­dat­nymi bagne­tami miało w dużym stop­niu cha­rak­ter czy­sto psy­cho­lo­giczny. Żoł­nierz, w swo­jej masie sta­no­wiący głów­nie cel dla arty­le­rii prze­ciw­nika, miał z faktu posia­da­nia broni więk­sze poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Pod­czas bitwy strze­lał i tym samym było dużo huku, dymu, a cza­sem nawet udało się kogoś tra­fić, choć naj­czę­ściej przy­pad­kowo, chyba że strze­lał, sto­jąc w linii, bo celo­wa­nie pod­czas biegu było prak­tycz­nie nie­moż­liwe. Wła­śnie dla­tego strze­lano na komendę plu­to­nami albo linią – wiele wystrze­lo­nych naraz kul miało więk­szą szansę tra­fie­nia prze­ciw­nika.

Więk­sze szanse były w trak­cie walki pozy­cyj­nej, np. pod­czas oblę­że­nia Sara­gossy, kiedy zarówno celu­jący żoł­nierz, jak i jego prze­ciw­nik, do któ­rego celo­wał, byli bar­dziej sta­tyczni. Cza­sem wystar­czyło się wychy­lić z okopu, aby otrzy­mać kulę musz­kie­tową w głowę.

Łado­wa­nie uła­twiono dzięki wcze­śniej­szemu przy­go­to­wa­niu papie­ro­wych ładun­ków (car­tridge) zawie­ra­ją­cych proch, przy­bitkę i oło­wianą kulę. Żoł­nierz naj­pierw roz­ry­wał ładu­nek zębami, aby pod­sy­pać proch na zamek skał­kowy, a resztę ładunku z kulą wbi­jał do lufy wycio­rem i był gotowy do strzału. Wszystko to uła­twiało pro­ce­durę i eli­mi­no­wało koniecz­ność odmie­rza­nia pro­chu, zanim wpro­wa­dzono do uży­cia meta­lowe poci­ski. Korzy­sta­jąc z goto­wych ładun­ków, odda­wano prze­cięt­nie trzy, cztery strzały na minutę51.

Kara­biny oczy­wi­ście można było łado­wać bez­po­śred­nio pro­chem i oło­wia­nymi kulami, lecz papie­rowy patron łączył dokład­nie naważkę pro­chu z kulą, któ­rej już nie trzeba było uszczel­niać tzw. flej­tu­chem. Gotowe ładunki przy­go­to­wy­wano w zbro­jow­niach puł­ko­wych, co było zresztą czę­ścią szko­le­nia rekru­tów, a pod­czas eks­pe­dy­cji radzono sobie roz­ma­icie. W takim goto­wym patro­nie oło­wiana kula była mini­mal­nie mniej­sza od kali­bru lufy w celu uła­twie­nia łado­wa­nia. Potem nale­żało wyce­lo­wać i pocią­gnąć za spust, który uru­cha­miał zamek skał­kowy – iskra zapa­lała proch na panewce i w lufie i nastę­po­wał wystrzał. Kiedy padało, były z tym pewne pro­blemy, bo wil­gotny proch nie chciał się palić. Dla­tego też nie­chęt­nie wal­czono pod­czas złej pogody52. W ładow­nicy linio­wego żoł­nie­rza powinno się znaj­do­wać 60 goto­wych patro­nów oraz krze­mie­nie (flinty) na wymianę53 (kapi­szony zamiast krze­mieni wpro­wa­dzono znacz­nie póź­niej).

Musz­tra pie­choty była sto­sun­kowo pro­sta. Prze­szko­le­nie rekru­tów odby­wało się w depo­tach regi­men­tów54, czyli macie­rzy­stych kosza­rach, zgod­nie z instruk­cją opra­co­waną w 1788 roku przez puł­kow­nika Davida Dun­dasa55. Główny manewr pie­choty to jak z szyku mar­szo­wego przejść na szyk bojowy i jak utwo­rzyć linię lub czwo­ro­bok. Pod­stawę wyszko­le­nia sta­no­wiła umie­jęt­ność łado­wa­nia musz­kietu. Pol­ski histo­ryk, Marian Kujaw­ski, uważa, że regu­la­min bry­tyj­ski róż­nił się od fran­cu­skiego pod wie­loma istot­nymi wzglę­dami. Przede wszyst­kim nie był mar­twą literą, lecz praw­dziwą pod­stawą wyszko­le­nia żoł­nie­rza oraz pra­wi­dłem manew­rów na polu bitwy. Nadto kładł on więk­szy nacisk na dzia­ła­nia obronne i na walkę ogniową, którą uła­twiała świeżo wpro­wa­dzona dwu­sze­re­gowa linia, szyk, w jakim Anglicy wal­czyli zarówno w obro­nie, jak i ataku56.

Nato­miast według fran­cu­skiego regu­la­minu z 1791 roku zasad­ni­czym szy­kiem pie­choty była trój­sze­re­gowa linia według pru­skiej szkoły Fry­de­ryka Wiel­kiego, strze­la­jąca na komendę sal­wami plu­to­nów, pół­ba­ta­lio­nów czy nawet bata­lio­nów, tak by zapew­nić cią­głość ognia for­ma­cji. W prak­tyce pro­wa­dzono ogień dowol­nie dwoma pierw­szymi sze­re­gami; trzeci nie mógł już sku­tecz­nie strze­lać. Szy­kiem do mar­szu, manewru, a czę­sto i do ude­rze­nia była kolumna o fron­cie plu­tonu czy dywi­zjonu (czyli dwóch plu­to­nów obok sie­bie); w boju kolumny były poprze­dzane przez nie­re­gu­larny chmary tyra­lie­rów.

Manewr fran­cu­ski pole­gał na tym, że roz­wi­jano kolumny w linię, dopiero kiedy znaj­dy­wano się już w zasięgu ognia prze­ciw­nika, albo w ogóle nie roz­wi­jano. W tak­tyce angiel­skiej cho­dziło o to, aby cel­no­ścią roz­po­czę­tego odpo­wied­nio wcze­śnie ognia nie dopu­ścić do roz­wi­nię­cia się kolumny w linię i już na samym początku zła­mać morale prze­ciw­nika.

Osta­tecz­nie Fran­cuzi zanie­chali prób ataku w szyku inio­wym. Dla­czego? Otóż fran­cu­ska armia rewo­lu­cyjna skła­dała się począt­kowo z nie­wy­szko­lo­nych ochot­ni­ków, któ­rych do walki posy­łano w kolum­nach, uwa­ża­jąc, że do walki linio­wej nie­zbędni są zawo­dowi żoł­nie­rze. Odno­siło to skutki w bitwach z Austria­kami i Pru­sa­kami, któ­rzy także zaczęli sto­so­wać tę tak­tykę. Jak pisze angiel­ski histo­ryk, jedy­nie armia bry­tyj­ska, łącząca kon­ser­wa­tyzm ze zdro­wym roz­sąd­kiem, w dal­szym ciągu wal­czyła w linii. Toteż w rzad­kich oka­zjach, kiedy spo­ty­kała się z Fran­cu­zami w Egip­cie i we Wło­szech Połu­dnio­wych, miała nad nimi prze­wagę, jakiej nie osią­gał żaden inny naród. Teraz zaś, w cią­głych kam­pa­niach na Pół­wy­spie, raz po raz wąskie czoło fran­cu­skiej kolumny zmia­tał skon­cen­tro­wany ogień dłu­giej czer­wo­nej linii. To cie­kawe, że naj­więk­szy geniusz wojenny cza­sów nowo­żyt­nych ni­gdy nie pró­bo­wał zre­for­mo­wać prze­sta­rza­łej tak­tyki swo­jej pie­choty57.

Angiel­ski pisarz Ber­nard Corn­well uważa jed­nak, że atak fran­cu­skiej pie­choty był prze­ra­ża­jącą sprawą. Cesar­skie oddziały nie ata­ko­wały w linii, ale sze­ro­kimi kolum­nami. Sze­reg za sze­re­giem, każdy zło­żony z cia­sno usta­wio­nych ludzi, nad gło­wami któ­rych błysz­czą bagnety. Żoł­nie­rze z czo­ło­wego sze­regu i ze skrzy­deł padali, gdy zostali ostrze­lani przez har­cow­ni­ków wroga, cza­sami też kula armat­nia roz­ory­wała gęsto upa­ko­waną for­ma­cję pie­choty, ale Fran­cuzi tylko zwie­rali szyki i masze­ro­wali dalej. Ten widok wzbu­dzał strach, poczu­cie ich mocy było para­li­żu­jące i nawet naj­dziel­niejsi ludzie mogli się zała­mać na taki widok58.

Czę­sto sto­so­waną for­ma­cją fran­cu­ską był tzw. szyk mie­szany (ordre mixte), który łączył pewne zalety linii i kolumny – poprzez usta­wie­nie na zmianę w bry­ga­dzie czy pułku bata­lio­nów sfor­mo­wa­nych w linie trój­sze­re­gowe i kolumny. W wypadku tej for­ma­cji usta­wione naprze­mien­nie roz­wi­nięte bata­liony miały dużą siłę ognia, pod­czas gdy znaj­du­jące się mię­dzy nimi kolumny zapew­niały trwa­łość i zabez­pie­czały przed ata­ku­jącą skrzy­dła jazdę59.

Tak­tyka walki angiel­skiej pie­choty miała się spraw­dzić na Pół­wy­spie zaraz w jed­nej z pierw­szych bitew. Po bitwie pod Vime­iro Wel­le­sley skon­sta­to­wał: „Przy­ją­łem ich w szyku linio­wym, do jakiego nie byli przy­zwy­cza­jeni”. To praw­do­po­dob­nie wtedy po raz pierw­szy poja­wiło się poję­cie „cien­kiej czer­wo­nej linii” (the thin red line), ozna­cza­jące dwu­sze­reg for­mo­wany przez bry­tyj­ską pie­chotę. (Dziś „czer­wona linia” potocz­nie wyzna­cza gra­nicę, któ­rej prze­kro­cze­nie ozna­cza nie­bez­pie­czeń­stwo). Wyra­że­nie to upo­wszech­niło się jako meta­fo­ryczne okre­śle­nie całej bry­tyj­skiej armii jed­nak dopiero po bitwie pod Bała­kławą pod­czas wojny krym­skiej. Jak wyja­śnia Oman:

Zwy­cię­stwa odnie­sione przez Wel­ling­tona nad jego fran­cu­skimi prze­ciw­ni­kami były rezul­ta­tem umie­jęt­nego zasto­so­wa­nia dwu­sze­re­go­wej linii prze­ciw zwar­tej kolum­nie, która stała się typową for­ma­cją bojową armii fran­cu­skiej dzia­ła­ją­cej w ofen­sy­wie pod­czas póź­niej­szych lat wiel­kiej wojny, jaka trwała od 1792 do 1814 roku60.

Bitwa pod Vime­iro prze­ko­nała Wel­le­sleya, że dobrze dowo­dzona, zdy­scy­pli­no­wana i strze­la­jąca cel­nie cienka linia bry­tyj­skiej pie­choty mogła powstrzy­mać Fran­cu­zów nacie­ra­ją­cych kolum­nami. Strze­lała pierw­sza linia, a potem druga, a ci z pierw­szej linii w tym cza­sie łado­wali broń. Nie­pi­sana zasada mówiła, że strze­lać należy dopiero wtedy, gdy widzi się białka oczu zbli­ża­ją­cego się wroga…

Wel­le­sley sto­so­wał ponadto poza­re­gu­la­mi­nową tak­tykę ukry­wa­nia czę­ści oddzia­łów, korzy­sta­jąc z ukształ­to­wa­nia terenu, aby w ten spo­sób z jed­nej strony zmy­lić prze­ciw­nika, a z dru­giej uchro­nić żoł­nie­rzy przed zby­tecz­nymi stra­tami w pierw­szej fazie bitwy – szcze­gól­nie pod­czas wstęp­nego ostrzału arty­le­ryj­skiego. Z tego samego powodu zezwa­lał też na ocze­ki­wa­nie na atak w pozy­cji „pad­nij”.

Oman uważa, że cho­ciaż stwier­dze­nie, że Wel­le­sley udał się na Pół­wy­sep, aby pobić szyk kolum­nowy linio­wym, nie dałoby peł­nego wra­że­nia o jego inten­cjach, zasad­ni­czo jest ono zgodne z prawdą. Wyru­szył, żeby wypró­bo­wać swoją kon­cep­cję wła­ści­wego spo­sobu uży­cia for­ma­cji linio­wej, która miała swoją spe­cy­fikę i swoje ogra­ni­cze­nia. Oto główne z nich: linia nie może być odsło­nięta aż do chwili wła­ści­wego star­cia, tj. musi pozo­stać ukryta tak długo, jak to moż­liwe; do kry­tycz­nego momentu musi być osła­niana przez linię tyra­lie­rów, nie­moż­liwą do prze­nik­nię­cia dla tyra­lie­rów prze­ciw­nika; musi być wła­ści­wie osła­niana na skrzy­dłach – albo dzięki ukształ­to­wa­niu terenu, albo przez kawa­le­rię i arty­le­rię.

Tak­tyka ta spraw­dziła się w wielu bitwach sto­czo­nych przez Wel­ling­tona, także pod Vito­rią, gdzie cała armia fran­cu­ska została oto­czona przez kon­cen­tryczny atak ze wszyst­kich stron, pro­wa­dzony przez o wiele dłuż­szą linię bry­tyj­ską61. Wel­ling­ton tak sam tłu­ma­czył suk­cesy swo­jej armii:

Trzeba poznać zasadę uży­cia i siłę poje­dyn­czego żoł­nie­rza, potem kom­pa­nii, bata­lionu, bry­gady i tak dalej, zanim można powa­żyć się na dowo­dze­nie dywi­zją czy armią. Sądzę, że znaczną część swo­jego suk­cesu zawdzię­czam uwa­dze, którą jako ofi­cer w pułku przy­kła­da­łem zawsze do drob­nych zagad­nień tak­tyki. Nie­wielu ludzi w armii znało te szcze­góły lepiej ode mnie; to pod­stawa wszel­kiej wie­dzy woj­sko­wej. Gdy jest się pew­nym, że zna się moż­li­wo­ści swych narzę­dzi i spo­sób posłu­gi­wa­nia się nimi, można poświę­cić wszyst­kie myśli waż­niej­szym spra­wom, jakie narzuca obec­ność nie­przy­ja­ciela62.

Wszystko bez logistyki jest niczym

Zanim wysłano żoł­nie­rzy na pole walki, nale­żało zapew­nić im całe zaple­cze, od mun­du­rów i broni zaczy­na­jąc, a na trans­por­cie i zapro­wian­to­wa­niu koń­cząc. Na Pół­wy­sep wysy­łano ze wzglę­dów prak­tycz­nych głów­nie pie­chotę. Nato­miast Angli­kom bra­ko­wało tam kawa­le­rii, środ­ków trans­portu i armat. Zwróćmy uwagę, że Anglicy mieli pod­czas całej wojny kło­pot z trans­por­tem swo­jej kawa­le­rii drogą mor­ską, a wierz­chowce kupo­wane na miej­scu nie speł­niały wyma­ga­nych stan­dar­dów ani nie były odpo­wied­nio wytre­no­wane.

Konie gene­ral­nie źle zno­siły podróż mor­ską i zabie­rały zbyt wiele miej­sca na pokła­dzie w sto­sunku do liczby pie­chu­rów – w miej­sce koni i sprzętu dla trzech kawa­le­rzy­stów można było prze­wieźć 16 żoł­nie­rzy pie­choty. W żad­nej bitwie na Pół­wy­spie Ibe­ry­skimi udział kawa­le­rii połą­czo­nych sił anglo-por­tu­gal­skich nie prze­kro­czył 11%63. Prak­tycz­nie o więk­szość wypo­sa­że­nia armii, przy­naj­mniej w pierw­szej fazie wojny, trzeba było zabie­gać na miej­scu. Miało to opła­kane skutki, bo cały ten sprzęt był prze­waż­nie prze­sta­rzały i mało efek­tywny. Stąd tyle nie­uda­nych oblę­żeń i dużych strat w ludziach.

Podobno logi­styka nie jest wszyst­kim, ale wszystko bez logi­styki jest niczym… W armii Wel­ling­tona za logi­stykę odpo­wia­dał w ramach sztabu naczel­nego wodza kwa­ter­mistrz (quar­ter­ma­ster gene­ral) Geo­rge Mur­ray w latach 1808–1811 i w latach 1813–1814. Na niż­szych szcze­blach odpo­wied­nio kwa­ter­mistrzowie i płat­nicy – ofi­ce­ro­wie i podofi­ce­ro­wie zaopa­trze­niowcy. Gene­rał napo­le­oń­ski, baron Anto­ine-Henri de Jomini64, pisze, że logi­styka to prak­tyczna sztuka wpro­wa­dza­nia oddzia­łów w ruch. Nie da się pro­wa­dzić wojny bez sen­sow­nej logi­styki, zabez­pie­cza­ją­cej przede wszyst­kim maga­zyny, trans­port i zaopa­trze­nie woj­ska oraz wiele innych waż­nych usług i funk­cji. Dodajmy: bez dobrych map65. Dia­beł tkwi w szcze­gó­łach, choćby tak banal­nych jak zaan­ga­żo­wa­nie pie­ka­rza, który żoł­nie­rzowi upie­cze chleb – były to dwu­krot­nie wypie­kane suchary – nie mówiąc już o czymś tak pod­sta­wo­wym jak trans­port, aby je dostar­czyć.

Sze­re­go­wiec Whe­eler wspo­mi­nał:

Zanim opu­ści­li­śmy Lizbonę (20 kwiet­nia 1811), wydano nam dwie racje dzienne sucha­rów, pięć racji mięsa i dwie racje wina. Wypo­sa­że­nie każ­dego żoł­nie­rza składa się z koca, płasz­cza, dwóch koszul, dwóch par skar­pet i dwóch par butów, pary zapa­so­wych pode­szew i obca­sów poza innymi dro­bia­zgami potrzeb­nymi żoł­nie­rzowi. Sześć­dzie­siąt patro­nów w tor­bie; wszystko to było zbyt cięż­kim ładun­kiem dla osła66.

Plan Wel­ling­tona pole­gał na two­rze­niu wielu maga­zy­nów roz­lo­ko­wa­nych na tere­nie całej Por­tu­ga­lii, z któ­rych można się było zaopa­try­wać na dro­dze prze­mar­szu. Pod koniec 1811 roku powstało już 30 takich maga­zy­nów, zawie­ra­ją­cych racje żyw­no­ściowe, zapasy woj­skowe, amu­ni­cję. Zaopa­trze­nie było tam dostar­czane wozami cią­gnię­tymi prze­waż­nie przez woły. Wel­ling­ton czę­sto musiał przy­po­mi­nać ofi­ce­rom, że nie należy ich prze­cią­żać. Jeżeli drogi były gor­sze, zaopa­trze­nie prze­wo­żono kara­wa­nami mułów, które wynaj­mo­wano lokal­nie wraz z woź­ni­cami. Muł mógł prze­wieźć w ciągu dnia 200 fun­tów na odle­głość 12 mil. Taki maga­zyn zapew­niał zaopa­trze­nie oddzia­łom znaj­du­ją­cym się w pro­mie­niu do 50 mil67.

Pod­sta­wowe racje żyw­no­ściowe skła­dały się z: woło­winy, sucha­rów, her­baty, lokal­nych warzyw, cukru, ryżu, wina lub moc­niej­szego alko­holu, cza­sem ze świe­żego mleka. Ponie­waż Por­tu­ga­lia pro­du­ko­wała nie­wiele wię­cej jedze­nia, niż było potrzebne do wyży­wie­nia wła­snej popu­la­cji, racje dla woj­ska były w znacz­nym stop­niu impor­to­wane z Anglii, dostar­czane do Lizbony lub Kadyksu przez Royal Navy.

Przy­kła­dowo w świeże mięso wołowe dla gar­ni­zonu w Gibral­ta­rze i dla floty ope­ru­ją­cej w rejo­nie Tulonu i Kadyksu Anglicy zaopa­try­wali się w kra­jach arab­skich na wybrzeżu afry­kań­skim. Wie­przo­wina była tam nie­do­stępna z powo­dów reli­gij­nych. Zapo­trze­bo­wa­nie dzienne wyno­siło ponad 20 ton mięsa woło­wego, co ozna­czało, że każ­dego dnia nale­żało dostar­czyć ponad 100 sztuk bydła. Bry­tyj­skie statki zaopa­trze­niowe ope­ro­wały zatem pomię­dzy Tan­ge­rem a Ora­nem, sku­pu­jąc i prze­wo­żąc bydło, za które pła­cono zło­tem lub dosta­wami woj­sko­wymi, w zależ­no­ści od zapo­trze­bo­wa­nia miej­sco­wych wład­ców. Kon­trak­to­wa­niem dostaw zaj­mo­wali się angiel­scy kon­su­lo­wie akre­dy­to­wani w tych kra­jach68.

Woło­wina była „trzy­mana na kopy­tach tak długo, jak to było moż­liwe”, a uboju doko­ny­wano naj­czę­ściej już w obo­zie jed­nostki, która miała ją kon­su­mo­wać. Miało to tę zaletę, że woło­wina „trans­por­to­wała” się sama, ale ozna­czało to rów­nież, że tam, gdzie bydło było pędzone w długą drogę bez dobrych pastwisk, pozy­skane do jedze­nia mięso było twarde i żyla­ste.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki