39,90 zł
Półwysep Iberyjski stał się polem starcia na lądzie pomiędzy napoleońską Francją a jej wrogiem zza kanału La Manche - Anglią. Wojska francuskie od 1807 roku okupowały Portugalię, a w Hiszpanii cesarz Napoleon I, wykorzystując konflikt wśród panujących tam Burbonów, w 1808 roku osadził na tronie swego brata Józefa Bonapartego. Tyle że Francuzi w obu krajach borykali się z powstaniami. Wykorzystali to Anglicy, którzy już w sierpniu 1808 roku wylądowali w Portugalii i szybko ją opanowali. Mijał rok za rokiem, a wojna na Półwyspie Iberyjskim trwała ze zmiennym szczęściem, angażując duże siły obu stron. Wreszcie w 1812 roku szala zaczęła się przechylać na stronę Anglików i ich sprzymierzeńców, którymi sprawnie dowodził gen. Arthur Wellesley, bardziej znany jako hrabia, markiz, a potem książę Wellington. Wyparł on Francuzów ze środkowej i południowej Hiszpanii. 21 czerwca 1813 roku pobił pod Vitorią w Kraju Basków armię marszałka Jeana-Bapitiste’a Jourdana. Po tej klęsce Francuzi musieli się wycofać za Pireneje, a zwycięski Wellington ruszył za nimi w pościg. Te wydarzenia ze swadą opisuje Krzysztof Mazowski.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Gdzie jest i gdzie była cnota u ludzi, którzy dokonywali wielkich rzeczy na tym padole? Zaczynam się doprawdy obawiać, że spotyka się ją tylko w wyobraźni historyków. Alexis de Tocqueville
Prostota, z jaką lord Wellington dowodzi i wydaje rozkazy, znamionuje kompetentnego człowieka. Nie ma w nim nic z pyszałka, żadnej wulgarności, wywyższania się ani pedanterii, wszystkie jego rozkazy w polu są krótkie, zwięzłe, jasne i celowe1.
Powszechnie znana jest prawda, że Anglicy, mając przewagę ma morzach, nie lubili walczyć na lądzie, a już na pewno nie chcieliby tego robić po swojej stronie kanału La Manche. Po zerwaniu pokoju w Amiens w maju 1803 roku nie było wcale pewne, czy nie spełni się ten najgorszy scenariusz. Francusko-brytyjski konflikt rozgorzał bowiem na nowo, a praktycznie jego kolejna odsłona w tej toczącej się od kilku stuleci rywalizacji francusko-angielskiej. Dopiero zwycięstwo wiceadmirała Horatio Nelsona pod Trafalgarem 21 października 1805 roku nad połączonym flotami hiszpańskimi i francuskimi zapobiegło francuskiej inwazji na Wyspy Brytyjskie. Anglicy mogli odetchnąć.
Sukces ekspedycji kopenhaskiej w 1807 roku udowodnił, że Anglicy potrafią walczyć nie tylko na morzu, ale i na ziemi, co zatarło niemiłe wspomnienia wojny amerykańskiej i kampanii w Niderlandach. Na początku 1808 roku Wielka Brytania walczyła już jednak samotnie przeciwko Francji. Potencjalni sojusznicy – Prusy, Rosja i Austria – zostali wyeliminowani z europejskiej gry przez Napoleona w ciągu poprzednich trzech lat. Uderzenie Napoleona na Portugalię i przejęcie tronu hiszpańskiego stanowiło dla Wielkiej Brytanii szansę na znalezienie nowych sojuszników.
Anglia miała dotąd dwóch wrogów – na kontynencie i w sumie na świecie – Hiszpanię i Francję. Niezręczna polityka francuska wobec Hiszpanii stanowiła dla Anglii doskonałą okazję, aby definitywnie pozbyć się jednego, a może nawet dwóch przeciwników. Przejście Hiszpanii na stronę angielską w tym sporze o charakterze globalnym zmieniało całkowicie układ sił i dawało Anglii możliwość na pokonanie drugiego odwiecznego wroga – Francji.
Kiedy oddziały generała Junota przekroczyły granicę hiszpańską, kierując się w stronę sprzymierzonej w Anglią Portugalii, stało się jasne, że doprowadzi to do interwencji brytyjskiej na Półwyspie, w której flota brytyjska odegra już tylko drugorzędną rolę – jako środek transportu jednostek lądowych. Główny wysiłek militarny miał teraz spocząć na barkach armii lądowej, która, co tu ukrywać, była w nie najlepszym stanie. Wewnątrz rządu brytyjskiego spierano się, co należy zrobić, gdzie najpierw interweniować. Czy w Hiszpanii, która formalnie nadal była wrogiem Wielkiej Brytanii, czy może w Portugalii, która była sprzymierzeńcem?
Z kolei Napoleon uważał, że woli mieć Anglików w konkretnym miejscu i że doskonale do tego nadaje się Półwysep Iberyjski. Obie strony były w pewnym sensie zadowolone i oczekiwały, że rozstrzygnięcie wiekowych sporów dokona się właśnie tutaj, choć może mniej zadowoleni z tego byli Hiszpanie i Portugalczycy.
Junot tymczasem dziarsko pomaszerował przez Hiszpanię do Lizbony, którą zajął bez problemu siłami zaledwie około 1500 grenadierów. Brytyjczykom udało się, prawie w ostatniej chwili, ewakuować portugalskie władze do Brazylii, gdzie niebawem wznowiły swoją działalność, utrudniając nieco Napoleonowi ogłoszenie upadłości państwa portugalskiego i przejęcie nad nim kontroli zgodnie z podpisanym niedawno francusko-hiszpańskim traktatem w Fontainebleau.
Postanowienia tego traktatu, który przewidywał m.in. przejęcie części Portugalii przez Hiszpanię, nigdy nie weszły w życie, doprowadzając do kontrowersji między hiszpańskim królem Karolem IV a Napoleonem. Hiszpanie mieli tu jednak niewiele do powiedzenia, a tymczasem granicę hiszpańską przekraczały kolejne oddziały francuskie, w celu jakoby „zabezpieczenia linii komunikacyjnych”, w końcu wkraczając też do Madrytu. W krótkim czasie sparaliżowało to działalność administracji hiszpańskiej. Dodajmy do tego konflikt pomiędzy królem Karolem i jego synem Ferdynandem, który doprowadził do abdykacji Karola, ale przy braku uznania przez Francuzów korony dla Ferdynanda. W rezultacie władzę w kraju praktycznie przejął francuski marszałek Joachim Murat przy pomocy armii francuskiej. Nie spodobało się to mieszkańcom Madrytu, którzy 2 maja 1808 roku okazali swoje niezadowolenie, co spotkało się z krwawą ripostą Murata.
Zaproponowana przez Napoleona mediacja w sporze dynastycznym doprowadziła do abdykacji obu pretendentów do tronu. Odbyło się to w atmosferze szekspirowskiego dramatu w nadgranicznej Bajonnie. Hiszpańscy Burbonowie formalnie przekazali dysponowanie swoim królestwem Napoleonowi, który hiszpańską koroną obdarzył swojego starszego brata, Józefa, ku rozczarowaniu Murata.
Z punktu widzenia Napoleona wszystko wyglądało nieźle i zapowiadało się dobrze. Wojska francuskie panowały zarówno nad Hiszpanią, jak i Portugalią. Wprowadzona przez Napoleona tzw. blokada kontynentalna sprawiała złudzenie, że towary i militarna pomoc brytyjska nie trafią na kontynent. Skierowanie zainteresowań cara Aleksandra I w Tylży na Szwecję i Finlandię zabezpieczało wschodnią flankę Cesarstwa. Niebawem doszło jednak do wybuchu ogólnonarodowego antyfrancuskiego powstania i mniej czy bardziej regularnej wojny hiszpańsko-francuskiej.
Hiszpania rozglądała się za nowym sojusznikiem, którym mogła zostać walcząca już z Francuzami Anglia. Doszło do odwrócenia sojuszów. Hiszpanie, którzy cudem wygrali z Francuzami pod Bailén2, zwrócili się do rządu angielskiego z ofertą sojuszu militarnego przeciwko Francji. Anglicy, początkowo patrzący nieufnie na walkę Hiszpanów z Francuzami, z zadowoleniem przyglądali się ucieczce Józefa z Madrytu za Ebro. Brytyjski minister spraw zagranicznych George Canning uznał wtedy, że włączając się w ten konflikt, jest szansa na uwikłanie Francuzów w przewlekłą wojnę na Półwyspie, co stanowiło okazję do związania ich sił, które mogłyby zostać wykorzystane na innym froncie w Europie, albo do kolejnej próby inwazji Wysp Brytyjskich. Pytanie, czy byli zdecydowani na przejęcie całego ciężaru wojny? Oczywiście, że nie!
Sojusz hiszpańsko-angielski został sformalizowany w styczniu 1809 roku poprzez podpisanie tzw. traktatu londyńskiego3, ale już wcześniej, bo w sierpniu 1808 roku, Anglia wysłała na Półwysep korpus ekspedycyjny dowodzony mniej czy bardziej formalnie przez generała Arthura Wellesleya, późniejszego lorda Wellingtona. Rozpoczęło to wieloletnią interwencję angielską na Półwyspie, której ukoronowaniem stała się bitwa pod Vitorią. Dowodzone przez Wellingtona siły alianckie 21 czerwca 1813 roku pokonały tam armię francuską dowodzoną przez Józefa Bonapartego. Francuzi po tej klęsce zmuszeni zostali do opuszczenia terytorium Hiszpanii i wycofania się za Pireneje, gdzie dalej ścigała ich armia Wellingtona, głównego bohatera tej historii.
Trzy podstawowe opisy bitwy znajdziemy u angielskich „klasycznych” historyków – Williama F. Napiera, Charlesa Omana i Johna W. Fortescue. William Francis Patrick Napier (1785–1860) sam brał udział w wojnie w stopniu majora, uczestniczył w bitwach pod Talaverą, Côa, Fuentes de Oñoro, szturmie Badajoz, a pod Salamanką dowodził pierwszym batalionem 43. regimentu4, który wchodził w skład Lekkiej Dywizji, dowodzonej w tym momencie przez Charlesa von Altena.
Dodajmy, że jego brat, Charles, także był oficerem w armii brytyjskiej i został ranny pod Buçaco. William nie brał udziału w bitwie pod Vitorią, ale walczył przy przekraczaniu Pirenejów i we Francji Południowej, za co został odznaczony i uhonorowany awansem na stopień podpułkownika. Po Waterloo dowodził swoim batalionem podczas kolejnej inwazji Francji, gdzie pozostał do roku 1819 w ramach sił okupacyjnych. Awans na stopień generała otrzymał w roku 1851. W latach dwudziestych XIX wieku rozpoczął pracę na historią wojny na Półwyspie. Był zawodowym wojskowym, który został historykiem. Wspierał go sam Wellington, posyłając mu korespondencję króla Hiszpanii, Józefa Bonapartego, zdobytą w bitwie pod Vitorią. Napierowi pomagał również marszałek Soult, który ponadto zaaranżował tłumaczenie dzieła na język francuski.
Napier, poza własnymi doświadczeniami, mógł jeszcze opierać się na bezpośrednich relacjach żyjących świadków, depeszach Wellingtona, ale także na ukazujących się drukiem pamiętnikach i udostępnianych stopniowo archiwaliach. Pierwszy tom jego Historii wojny na Półwyspie i na południu Francji od roku 1807 do roku 1814 ukazał się w 1828 roku, ostatni, szósty, w 1840. Bitwę pod Vitorią opisał w tomie piątym5.
Charles Oman (1860–1940) nie był zawodowym wojskowym, jak Napier, ale zawodowym historykiem. Swoją „historię wojny” zaczął pisać kilkadziesiąt lat później (tomy 1–7 w latach 1902–1933), a bitwę pod Vitorią opisał w tomie szóstym6. W roku 1913 wydał też Wellington’s Army 1809–1814, pozycję stanowiącą niejako uzupełnienie Historii… Może byłoby to za dużo powiedziane, ale jednym z motywów jej napisania była najwyraźniej polemika z Napierem, którego narrację uważał za mocno stronniczą, szczególnie jeśli chodzi o ocenę Napoleona i hiszpańskiego ruchu oporu:
Wysoki poziom doskonałej, choć nie wolnej od uprzedzeń publikacji Napiera całkowicie zniechęcił do opisywania całej wojny innych potencjalnych autorów, którzy czuli, że brakuje im jego geniuszu i siły wyrazu. To prawdziwe nieszczęście, jako że ta jedna jedyna praca, z której muszą korzystać osoby badające historię wojskowości, wyszła spod pióra zaciętego stronnika konkretnej partii politycznej (wigów), stawiającego sobie za cel oczernianie rządu torysów, darzącego przesadnym uwielbieniem Napoleona oraz mającego wielu osobistych wrogów w brytyjskiej armii i w związku z tym nieoddającego im sprawiedliwości w swoim dziele7.
Dla polskiego, współczesnego czytelnika te sympatie i antypatie polityczne ówczesnych autorów nie mają dziś najmniejszego znaczenia. Choć może Polacy chętniej będą czytali Napiera, przychylnego, zdaniem Omana, Napoleonowi, niż wspomnianego Omana czy Fortescue, którzy reprezentują czysto angielski i torysowski punkt widzenia na historię. Tak czy inaczej, Oman podjął rękawicę rzuconą przyszłym historykom przez Napiera, który go nie zniechęcił, a wręcz zachęcił do kontynuowania badań nad historią wojny na Półwyspie już z innej perspektywy. Poza tym od momentu wydania ostatniego tomu Napiera w 1840 roku ukazały się następne wspomnienia i opracowania, wiele kolejnych dokumentów trafiło do archiwów. Stanowiło to dobrą okazję, aby dzięki nowemu materiałowi źródłowemu spojrzeć ponownie na całą wojnę hiszpańską.
Trzecim głównym dziejopisem tej wojny jest historyk wojskowości John William Fortescue (1859–1933), wykształcony w Cambridge, wykładający w Oksfordzie, działający równolegle z Omanem. W latach 1905–1926 pracował jako królewski bibliotekarz w Windsor Castle. Jego główna praca to monumentalna czternastotomowa A History of The British army publikowana w latach 1899–1930. Bitwa pod Vitorią opisana jest w tomie dziewiątym, wydanym w 1920 roku8.
Należy jednak zwrócić uwagę na nieco odmienną narrację tej pracy, pewne przesunięcie akcentów. Napier i Oman opisywali historię wojny w Hiszpanii, w której ważną rolę odgrywała armia brytyjska, natomiast Fortescue opisywał przede wszystkim historię armii brytyjskiej, która walczyła m.in. podczas wojny w Hiszpanii. Dlatego u Fortescue znajdziemy o wiele więcej szczegółów związanych ze sferą militarną niż u Napiera czy Omana. Nie sposób też pominąć opublikowanych w trzynastu tomach depesz Wellingtona z okresu jego działalności wojskowej, gdzie dokumenty związane z bitwą pod Vitorią znajdziemy w tomie 109.
Ze strony francuskiej mamy do dyspozycji przede wszystkim obszerne opracowanie Adolphe’a Thiersa (1797–1877), prawnika, historyka i polityka francuskiego, który wydarzenia 1813 roku w Hiszpanii opisuje w ósmym tomie Historii Konsulatu i Cesarstwa10. Jest to tekst pisany z perspektywy francuskiej, co może wydawać się mniej wiarygodne, kiedy zaczyna polemizować z angielską wersją historii, którą traktuje dość swobodnie, o czym przekonamy się choćby wtedy, kiedy pisze, że atak centrum angielskiego pod Vitorią prowadził marszałek Beresford, podczas gdy chodzi tu o generała Bradforda, który zresztą nie atakował w centrum, ale na lewym skrzydle…11.
Dodajmy, że sam przebieg bitwy Thiers traktuje dość pobieżnie, bardziej skupiając się na spekulacjach, co by było, gdyby na pole walki zdążyły dywizje generała Bertranda Clauzela, a może jeszcze generała Maximiliena Foya, a potem na francuskich stratach, wynoszących jego zdaniem 8000 żołnierzy, oraz na stracie dział i taborów. W konkluzji o klęskę obwinia samego Napoleona, który nigdy nie zdecydował się na powierzenie realnego dowództwa wszystkich wojsk francuskich w Hiszpanii jednej osobie, mając tu chyba na myśli Józefa. Pośrednio obciąża też winą za klęskę francuskiego ministra wojny, Henriego Clarke’a, który pośredniczył między Napoleonem i Józefem, odbierając raporty i przesyłając rozkazy12.
Praktycznie punktem wyjścia do poznania historii wojny na Półwyspie jest praca Napiera, jako najbliższa tematowi, a w dalszej kolejności publikacje jego następców. Relacje tych trzech angielskich historyków o bitwie pod Vitorią różnią się w sumie tylko niewielkimi szczegółami, jeżeli chodzi o fakty, ale sposobem ich opisania i na pewno gdzieś w tle sympatiami i emocjami. Zwróćmy uwagę, że relacje o kampanii wiosennej 1813 roku i samej bitwie zajmują tam wiele stron. Autor próbujący ponownie napisać coś na ten temat czuje się nieco zagubiony czy wręcz przytłoczony liczbą szczegółów, a w końcu zdaje sobie sprawę, że nic nowego nie da się tu powiedzieć. Lepiej zajrzeć do klasyków… To przecież oni jako pierwsi przefiltrowali wszystkie dostępne źródła, dając nam w miarę pełny obraz wydarzeń, nie pomijając niczego, co moglibyśmy znaleźć choćby w pamiętnikach. Te ostatnie dają nam bardziej bezpośredni, barwny obraz tamtych wydarzeń, choć nie zawsze rzetelny. Pamiętniki z epoki czytane są jednak o wiele chętniej niż grube tomy kolejnych pokoleń historyków, którzy zresztą ubarwiali swój przekaz, cytując ich fragmenty niemal równie często jak depesze generała Wellingtona. Dobrym przykładem są choćby listy szeregowca Williama Wheelera z 51. regimentu, który tak podsumował bitwę pod Vitorią:
Armia nasza wyruszyła rankiem 21 czerwca. Nie uszliśmy daleko, gdy memu oddziałowi nakazano przetrząsnąć las rosnący opodal naszego prawego skrzydła. […] Bitwa rozpoczęła się na prawym skrzydle naszej armii. Po wyjściu z lasu zobaczyliśmy, że nasza dywizja przechodzi przez kamienny most. Ponieważ jednak pozostaliśmy dość daleko w tyle, a nasi koledzy ciągle szli naprzód, udało nam się ich dogonić dopiero po pewnym czasie. Mijając jakąś wioskę, napotkaliśmy wielu rannych. Byli wśród nich żołnierze naszego oddziału, którzy twierdzili, że mój pułk brał udział w walkach i zdobył 14 dział. Wkrótce potem dołączyliśmy do naszych wojsk. Brygada stała w szyku bojowym przed potężnymi umocnieniami zajmowanymi przez Francuzów. Przez chwilę znosiliśmy ostrzał wroga, by następnie ruszyć do ataku i wyprzeć nieprzyjaciela, który wycofując się pospiesznie, zostawił dziesięć armat. Nasza szarża przeprowadzona została tak szybko, że choć wrogowie zasypywali nas gradem kul i pocisków, nie wyrządziły nam one większej szkody. Wkrótce potem cała armia francuska zaczęła się wycofywać i czmychając, pozostawiała na placu boju cały swój sprzęt wojskowy. Ścigając ją niemal do zmroku, obeszliśmy z lewej strony miasto Vitoria i zatrzymaliśmy się, aby przenocować […].
Nieprzyjaciel, zgodnie z tym, co sam powiedział, zwabił nas do Vitorii, aby dać nam skuteczną odprawę i wysłać z powrotem do Portugalii. Król Józef był tak bardzo pewien siebie, że rozkazał urządzić trybuny dla publiczności, aby wszyscy mogli zobaczyć, jak zwycięża Anglików. Dachy kościołów i wyższych budynków przepełnione były ludźmi, którzy chcieli być świadkami naszej klęski. Urządzano uczty i wznoszono toasty za francuskie zwycięstwo. Jeszcze przed zmrokiem 21 czerwca wszyscy salwowali się ucieczką, a my dokończyliśmy uczty w ich imieniu […]. W ciągu 24 godzin żołnierze Wielkiego Narodu, niezwyciężonej Armii Napoleona, zostali całkowicie pokonani i stracili wszystko: swoje armaty, amunicję, pieniądze i tabory wpadły w ręce wygłodzonej armii Brytyjczyków i Portugalczyków13.
No cóż, można oczywiście namawiać do lektury prac Napiera, Omana i Fortescue czy pamiętników z epoki, a także do lektury prac bardziej współczesnych historyków, ale dobrą alternatywą są dziś książki z serii „Historyczne Bitwy”, w których m.in. podajemy wiedzę na temat zmagań na Półwyspie w skondensowanej formie. W niniejszym tomiku proponuję przyjrzeć się tej wojnie z perspektywy angielskiej, skupiając się na szlaku bojowym Wellingtona14. Piszę zatem o Vitorii jako o zwycięstwie angielskim, a nie o Vitorii jako o przegranej Francuzów. Warto też uwypuklić rolę Wellingtona w uwolnieniu Hiszpanii od okupacji francuskiej. To bowiem on, „generał sipajów”, jak go pogardliwie nazywał Napoleon, tak długo i skutecznie nękał Francuzów w Portugali i Hiszpanii, że po bitwie pod Vitorią w końcu udało mu się zmusić ich do ucieczki za Pireneje. To także on pokonał Napoleona pod Waterloo i ostatecznie zamknął napoleoński etap historii, kładąc podwaliny pod wspaniały XIX wiek, który zakończył się z wielkim hukiem dopiero w sierpniu 1914 roku15.
Przyjąłem ich w szyku liniowym, do jakiego nie byli przyzwyczajeni16.
Arthur Wellesley po bitwie pod Vimeiro
Generał Arthur Wellesley wylądował 1 sierpnia 1808 roku w portugalskiej zatoce Mondego i kilka kolejnych lat spędził na Półwyspie Iberyjskim. Jak pisze jego biograf, prowadził tam tryb życia, który mógł nadszarpnąć zdrowie każdego człowieka. Przez cały okres wojny rzadko rozbierał się do snu. Całe dnie, od świtu do zmierzchu, spędzał na koniu. Nie znał regularnych posiłków, jadał, gdy znalazł chwilę, niekiedy przez 24 godziny nie miał nic w ustach17.
Urodził się jako Arthur Wellesley18 29 kwietnia 1769 roku w arystokratycznej rodzinie angielskiej, osiadłej w irlandzkim Dublinie. Czasami przypisywano mu irlandzkie pochodzenie, ale zbywał to żartem, mówiąc, że jeżeli ktoś urodził się w stajni, to nie oznacza wcale, że jest koniem… Chodził do szkoły w Eton, a potem podobno twierdził, że „bitwa pod Waterloo została wygrana na boisku w Eton”. W szkole nie odznaczył się błyskotliwymi zdolnościami, a jego własna matka uważała, że w najlepszym wypadku nadaje się tylko do wojska, ale, jak się okazało, pasował tam wyśmienicie.
Potem kształcił się we Francji, w wojskowej akademii w Angers, gdzie nauczył się jeździć konno, szermierki i francuskiego, a przede wszystkim polubił Francję i Francuzów, dodajmy – tych prawdziwych cywilizowanych Francuzów. W marcu 1787 roku osiemnastoletniemu Arthurowi rodzina, dzięki swoim koneksjom, pomogła uzyskać patent chorążego 73. Pułku Piechoty. Później awansował w podobny sposób, jako ktoś z właściwej sfery – jeden z nas. Stopień kapitana otrzymał 30 stycznia 1791, a stopień majora 33. Pułku Piechoty kupił (sic!) w roku 1793 za pieniądze pożyczone od brata. Stopień podpułkownika i dowództwo 33. Pułku uzyskał kilka miesięcy później.
W 1794 roku jego pułk brał bezpośredni udział w walkach we Flandrii. Był to jego chrzest bojowy. Bardzo krytycznie oceniał wtedy organizację brytyjskiej armii i jej dowódców. Kolejny etap to Indie Wschodnie, gdzie nowym gubernatorem generalnym został niebawem jego brat, markiz Richard Wellesley. Walki w Indiach przebiegały ze zmiennym szczęściem, ale Arthur dał się tam poznać jako dobry wojskowy, oczywiście awansował, ale przede wszystkim zyskał doświadczenie, w tym administracyjne, jako gubernator prowincji Seringapatam i Mysore.
W lipcu 1801 roku otrzymał stopień generała brygady. W roku 1805 wrócił na własną prośbę do Anglii, już jako generał-major. W 1807 roku brał udział w angielskiej interwencji w Danii. W kampanii tej doszło do bombardowania Kopenhagi, co wiązało się z ofiarami wśród ludności cywilnej… Dodajmy, że był też posłem i czynnym politykiem, piastując stanowisko sekretarza ds. Irlandii. W kwietniu 1808 roku awansował na stopień generała-lejtnanta19, co uprawniało go do dowodzenia na polu bitwy. Dzięki temu mógł niebawem objąć dowództwo korpusu w sile 9000 żołnierzy, przeznaczonego początkowo do interwencji w Wenezueli, gdzie zamierzano wesprzeć powstanie separatystów pragnących oderwać kolonię od Hiszpanii, czyli po prostu umocnić tam wpływy angielskie. Hiszpania formalnie była jeszcze wrogiem Anglii. Z tego pomysłu na razie nic nie wyszło, co bardzo rozżaliło przywódcę wenezuelskich separatystów – Francisca de Mirandę.
Korpus Wellesleya był więc do wykorzystania. Wzmocniono go później dywizją generała Brenta Spencera w sile 5000 żołnierzy, która także była gotowa do akcji po tym, jak zrezygnowano z uderzenia na hiszpańską Ceutę. W końcu do dyspozycji otrzymał także oddziały generała Johna Moore’a, wraz z samym generałem, który mu się podporządkował. Z taką siłą miał interweniować na Półwyspie. Gdzie? Okazało się, że na razie w Portugalii. Kampanię portugalską strategicznie wygrał wtedy z Junotem, ale przegrał „politycznie” po podpisaniu z Francuzami konwencji z Cintra i na własną prośbę wrócił do Anglii. Po hiszpańskiej katastrofie Moore’a otrzymał ponownie propozycję objęcia dowództwa nad kolejną ekspedycją na Półwysep.
Po drugim lądowaniu w Lizbonie, kiedy to stanął na czele mikroskopijnej armii, liczącej około 20 000 żołnierzy, oczekiwało go zadanie polegające na sprawdzeniu, czy będzie w stanie obronić Portugalię. Podejmując się tego, odrzucał jednocześnie diagnozę Moore’a, że Portugalii nie da się obronić. A wszystko to w sytuacji ogromnej przewagi liczebnej Francuzów i braku zaufania angielskiego dowódcy zarówno do swojej armii, jak i do pomysłów rządu…
Zaczął od wyrzucenia Francuzów z północnej Portugalii, którzy trafili tam rykoszetem zaraz po bitwie pod La Coruñą i ewakuacji resztek ekspedycji Moore’a do kraju. Soult był po prostu w pobliżu granicy portugalskiej i skorzystał z okazji, aby zająć słabo bronioną prowincję. Potem Wellesley otrzymał nowe instrukcje, rozszerzające jego pełnomocnictwa na Hiszpanię, co zaowocowało kampanią Talavery. Poszło wtedy, jak poszło, ale i tak lepiej niż podczas kampanii Moore’a. W każdym razie zyskał sławę zwycięzcy i tytuł wicehrabiego Wellingtona. I już jako Wellington wycofał się do Portugalii, rozżalony na trudności współpracy z Hiszpanami. Po prostu postanowił się tu dosłownie okopać i spokojnie czekać na ewentualną kolejną inwazję francuską.
Największy plan Wellingtona w tej wojnie to właśnie te jego okopy, czyli budowa umocnień broniących Lizbonę, nazwanych umownie Liniami Torres Vedras. Był to projekt defensywny, ale Wellington miał tendencję do wybierania ostrożnych rozwiązań. Na polu walki dowódca jest tyle wart, ile jest w stanie wziąć na siebie odpowiedzialności – zarówno za całą strategię, jak i potem taktykę podczas przebiegu bitwy. Co prawda już na początku wojny, po zwycięskiej bitwie pod Vimeiro w Portugalii, chciał atakować dalej, ale przeszkodzili mu w tym zwierzchnicy. Później, po Talaverze, nie atakował, bo nie miało to szans powodzenia. Pod Buçaco przyjął także defensywną pozycję wobec atakujących Francuzów. Nie uchylił się od bitwy, ale ograniczył się do obrony zajmowanych pozycji, i to w dość krótkim czasie, bo pozycje te niebawem opuścił i schował się za Liniami Torres Vedras. Wygrał wtedy czy w sumie przegrał, opuszczając zajmowane pole bitwy? Ten odwrót został bardzo ostro skrytykowany, zarówno przez portugalską regencję, jak i polityków w Londynie.
Wellington miał własny plan. Schronił bezpiecznie własną armię za fortyfikacje i pozwolił Francuzom, aby zniszczyła ich własna siła, własna armia, którą należało wyżywić w kraju, gdzie nie byli się w stanie aprowizować dzięki taktyce spalonej ziemi i przy przerwanych liniach komunikacyjnych. Ryzykował mniej, wręcz nic, kiedy decydował się na bezpieczny odwrót. Ryzykowałby utratę armii, gdyby wtedy po Buçaco nadal atakował Francuzów. Ale… przecież mógł to zrobić wcześniej, mógł wycofać się szybciej, nie przyjąć wymuszonej przez okoliczności bitwy i oszczędzić życie wielu żołnierzy! Podobno przyjął wtedy bitwę z powodów politycznych.
I takich odwrotów Wellesleya było więcej podczas wojny na Półwyspie! Po zwycięskiej bitwie pod Salamanką zdarzyła się katastrofa pod Burgos i kolejny odwrót! Powrócił jednak na wojenną scenę w wielkim stylu podczas wiosennej kampanii 1813 roku, uwieńczonej zwycięstwem pod Vitorią i wyrzuceniem Francuzów za Pireneje.
Niemiecki historyk Fryderyk M. Kircheisen pisał:
Wellington był dumnym Anglikiem, twardym zarówno dla siebie, jak i swoich podwładnych. Odznaczał się też niesłychaną siłą woli, poza tym jednak pozbawiony był wyższych duchowych zalet. Okazał się wielkim w defensywie i w najtrudniejszych warunkach nigdy nie stracił z oczu ogólnej sytuacji. Z czasem uzyskał on, wskutek swojej zimnej krwi […], niezwykłe doświadczenie wojenne, które w zupełności zastępowało brak geniuszu. Temu też przypisać należy, że zdołał pobić, o wiele wyżej od niego stojących pod względem talentu, marszałków Massénę i Soulta, a w 1815 roku samego Napoleona. W swoich wspomnieniach pisze o Wellingtonie Książę de Broglie: Wellington wzbudzał we mnie zawsze poczucie szacunku i nieprzystępności. Był on w gruncie rzeczy prawdziwym Anglikiem z krwi i kości, miał duszę prostą i prawą, był przewidujący, lecz twardy, zimny i cokolwiek… ograniczony20.
Wellingtonowi zarzucano, że nie jest tak lotny intelektualnie jak Napoleon. Może nie wybierał na polu walki tak błyskotliwych rozwiązań, ale stosował rozwiązania skuteczne i to w końcu on okazał się bardziej skuteczny od Bonapartego. Kiedy trzeba było się wycofać, to wycofywał się, nie przejmując się honorem i ambicjami. Przede wszystkim oszczędzał swoich żołnierzy, czego nie robił Napoleon, który patrząc kiedyś na stosy francuskich trupów na polu bitwy, powiedział, że Francuzi odrobią te straty w jedną wiosenną noc.
Zdaniem Georga Bidwella ten angielski generał nie miał ani geniuszu Napoleona, ani jego wad:
„Geniusz jest darem wrodzonym, niezależnym od prawości czy innych osobistych cech charakteru; bywa, że jeden człowiek kojarzy w sobie geniusz, rzecz rzadką, z prawością, częściej może spotykaną. Napoleon jest geniuszem, ale nie cechuje go szlachetność charakteru. Wellington nie posiada geniuszu, ale jest człowiekiem prawym. Z prawością charakteru łączy jasność myślenia i szybkość decyzji. Napoleon ma niespokojny umysł i niespokojne ciało. Wellingtona cechuje w wysokim stopniu umysłowe i fizyczne zdyscyplinowanie. Napoleon pozwala się sprowadzić z wytkniętej drogi nowymi, genialnymi pomysłami. Wellington będzie prosto i uparcie zdążał do celu, widząc wprawdzie dywersje i pokusy, ale nie zbaczając z raz obranej drogi ani na jotę. Jest to przykład, że na wojnie, aby zwyciężyć nawet geniusza, nie trzeba być również geniuszem. Może wystarczyć doskonałe opanowanie rzemiosła wojennego i niezachwiana determinacja. Wellington oddaje swoje z trudem nabyte mistrzostwo w rzemiośle wojennym w służbę kraju, po prostu i zwyczajnie, bez dramatycznej teatralności, a nawet bez żądzy sławy. Dla niego najważniejsza jest wierność własnemu kodeksowi honoru i służby. Napoleonowie się rodzą. Wellingtonowie to wynik własnej pracy człowieka nad sobą”21.
No cóż, Napoleon niewątpliwie genialnie rozwiązywał problemy, których większość sam stwarzał… Z kolei sir Walter Scott tak oceniał Wellesleya pod koniec 1808 roku:
Człowiek wielce utalentowany, wręcz genialny, niezwiązany przesądami, nie skostniały w pedanterii swego zawodu, generał i bohater, w porównaniu z którym większość naszych wojskowych dowódców to tylko sierżanci, a w najlepszym razie adiutanci22.
Angielski współczesny autor Bernard Cornwell uważa, że choć Wellesley był zadufanym, nieprzyjaznym i zimnym jak lód okrutnikiem, to piekielnie dobrze walczył23. Niewątpliwie brakowało mu czegoś, co można by nazwać elastycznością socjalną w stosunkach z innymi ludźmi, w jego wypadku głównie z oficerami i żołnierzami jego armii. Może brakowało mu empatii, a może była to tylko maska nieśmiałego człowieka, który był jednak śmiałym generałem i wiedział, jak prowadzić wojnę.
Sam Wellington tak to definiował:
Cała sztuka prowadzenia wojny, a w istocie cała sztuka życia polega na tym, by odgadnąć to, czego się nie wie, na podstawie tego, co się wie; nazywam to zgadywaniem, co jest po drugiej stronie wzgórza24.
Jednak im bardziej wnikamy w szczegóły jego działań i w jego dokumenty, tym bardziej szanujemy go i podziwiamy jako generała, a tym mniej lubimy go jako człowieka25.
„Wellington był dumnym, pysznym człowiekiem” – pisze amerykański historyk John Abbott. Żaden żołnierz go nie kochał, ale wszyscy ulegali jego silnej woli. W Hiszpanii najpierw chwalono angielskie wojska, ale były one tak wyalienowane, że wkrótce zmieniono zdanie. Hiszpanie byli zbyt dumni na to, aby móc znieść ich pogardliwą wyższość. Niezadowolenie z czasem stało się tak duże, że niektórzy hiszpańscy generałowie rozważali przejście na stronę Józefa, jeżeli przyznałby im niezależne dowództwo26.
Jeżeli jeszcze dodamy do tego zachowanie się angielskich oddziałów w Hiszpanii, które było porównywalne do zachowania się wojsk francuskich – choćby po zdobyciu Badajoz, gdzie Anglicy dopuścili się gwałtów, rabunków i morderstw – nie sposób nie przyznać racji krytykom obecności angielskiej w Hiszpanii.
Trudno powiedzieć, czy wadą, czy zaletą było to, że starał się być wszędzie i kontrolować wszystko. Krytykował każdego, kto postąpił wbrew jego rozkazowi. Wellington, zdaniem Omana, w stosunku do zdecydowanej większości oficerów, a nawet wielu generałów czy szefów wydziałów odnosił się z wielkim dystansem: rzucał im poniżające, obraźliwe komentarze czy udzielał nagany w obecności innych, a ich rady wyraźnie ignorował. Rozmowa z naczelnym dowódcą była tak wyczerpującym nerwowo przeżyciem, że niektórzy oficerowie odchodzili, zalewając się łzami. Wellington uważał za niewybaczalny grzech swoich podwładnych jakikolwiek przejaw samodzielnego myślenia27.
Zakończmy ten wątek opinią pamiętnikarza epoki, Charlesa Greville’a, który tak pisał o żelaznym księciu:
Jego wielkość wynikała z kilku uderzających właściwości: z doskonałej prostoty charakteru człowieka pozbawionego odrobiny próżności czy zarozumialstwa, lecz posiadającego głęboką i niezłomną wiarę w siebie, z umiłowania prawdy, której nigdy nie mącił żaden kaprys czy skłonność do przesady, oraz z niewzruszonego poczucia obowiązku, które czyniło go najskromniejszym obywatelem i najbardziej posłusznym poddanym […]. Był całkowicie pozbawiony osobistych, z egoizmu płynących ambicji – i o żadnym człowieku nie można by słuszniej powiedzieć, że jego wielkość została mu niejako narzucona. Właśnie ta trzeźwa bezinteresowność oraz poczucie obowiązku i moralnej odpowiedzialności sprawiły, że górował nad Napoleonem Bonaparte, który – obdarzony większym geniuszem i pomysłowością – był niewolnikiem własnych namiętności, nieznającym hamulców moralnych, obojętnym na dobro czy szczęście swych bliźnich, i który w pogoni za celami, jakie podsuwała mu wyobraźnia, deptał bez umiaru czy skrupułów wszelkie prawa boskie i ludzkie, nie zważając na żadne przeciwne okoliczności i obalając wszelkie przeszkody stojące na drodze do spełnienia jego bezwzględnych i despotycznych życzeń28.
Jaką armią dysponował Wellington? Angielskie pułki (regimenty), składały się w tym czasie przeważnie z dwóch batalionów, czasem z trzech, a nawet i więcej (np. regimenty 95. i 60. liczyły ich po pięć). Należy zwrócić uwagę, że angielskie regimenty nie były jednostkami taktycznymi, tak jak francuskie, które składały się z trzech batalionów walczących równocześnie. Były to jednostki administracyjne. Jednostkę operacyjną armii na Półwyspie stanowił zawsze batalion w sile dziesięciu kompanii, dowodzony przez pułkownika lub podpułkownika. W tym osiem kompanii stanowiło tzw. centrum, a dwie kompanie flanki batalionu; prawa flanka – grenadierów i lewa – lekka kompania. Każda kompania liczyła po 100 żołnierzy, czasem z rozmaitych powodów mniej. Teoretycznie batalion miał 35 oficerów oraz 1000 szeregowców, do tego dochodzili sierżanci i dobosze, co dawało łączną liczbę około 1150 żołnierzy, ale zdarzało się to rzadko29.
Starano się stosować zasadę, że do walki na kontynencie wysyłano tylko jeden, z reguły pierwszy batalion, podczas gdy drugi zostawał w koszarach. Bataliony wysłane na Półwysep uzupełniano żołnierzami z batalionu pozostawionego w kraju. Wiele batalionów walczących poza Anglią nie miało pełnych stanów, czasem liczyły niespełna po 500 żołnierzy. Każdy pułk miał swój numer i nazwę, najczęściej hrabstwa, w którym został sformowany. Jednostką taktyczną była najpierw brygada składająca się najczęściej z dwóch–trzech batalionów. Z dziesięciu brygad, na które początkowo została podzielona armia na Półwyspie, siedem miało tylko po dwa bataliony, a pozostałe trzy – po trzy bataliony. Dopiero 18 czerwca 1809 roku wprowadzono podział na dywizje. Sformowano wtedy cztery dywizje, z których pierwsza składała się z czterech brygad, a trzy pozostałe miały po dwie. Generał-lejtnant John Coape Sherbrooke objął dowództwo 1. Dywizji, generał-lejtnant Rowland Hill 2. Dywizji, generał-major John Randoll Mackenzie of Suddie30 3. Dywizji, a generał brygady Alexander Campbell 4. Dywizji31.
W miarę napływu posiłków z Anglii formowano nowe dywizje i tak 22 lutego 1810 roku utworzono kolejną, bez numeracji, Lekką Dywizję dowodzoną przez generała-majora Roberta Craufurda. W sierpniu 1810 roku Wellington utworzył 5. Dywizję dowodzoną przez generała-lejtnanta Jamesa Leitha. W październiku 1810 roku powstała 6. Dywizja, którą dowodził generał Alexander Campbell, a w marcu 1811 roku 7. Dywizja, w której w krótkim czasie zmieniło się kilku dowódców.
Warto zwrócić uwagę na skład etniczny brytyjskiej armii, w której służyło wielu Szkotów i Irlandczyków. Jak twierdził kapitan Hogan, występujący w napoleońskiej serii Bernarda Cornwella: „My, Irlandczycy, jesteśmy diabelnie zdolni. Jeden Bóg tylko wie, jak wy [Anglicy] radzilibyście sobie bez nas!”32.
Wellesley, jak uważa jego biograf, nie pokładał zbyt wielkiego zaufania w swoich żołnierzach – angielskich czy irlandzkich33.
Zwykli żołnierze to ostatnie męty, ponieważ do służby wojskowej zaciąga się najgorszy element… Angielscy żołnierze to chłopy, którzy zaciągnęli się dla picia… Ludzie mówią, że zaciągają się z walecznych pobudek – wszystko to brednie, nic z tych rzeczy. Niektórzy z naszych żołnierzy zaciągnęli się, bo mają nieślubne dzieci, inni, bo popełnili drobne przestępstwa, znacznie więcej dla wypitki. Trudno sobie wyobrazić taką bandę razem wziętą […]. A podoficerowie nie są lepsi od swoich żołnierzy. Nie ma takiej zbrodni w rejestrze Newgate34, jakiej by nie dopuścili się ci żołnierze, którzy wciąż opuszczają swe oddziały w poszukiwaniu łupów35.
Później jednak często dodawał: „To naprawdę cudowne, że zrobiliśmy z nich tak wspaniałych facetów, jakimi dziś są. Mogę z nimi zrobić wszystko, pójść z nimi wszędzie”.
Angielski autor serii powieści historycznych o przygodach złego wojaka Richarda Sharpe’a w literackiej formie przedstawił opinię Wellingtona o swoich żołnierzach:
To złodzieje, mordercy i głupcy, gwałciciele i pijacy. Żaden z żołnierzy nie wstąpił do armii z miłości do ojczyzny lub Króla. Znaleźli się w szeregach, bo byli pijani, kiedy sierżant werbunkowy zawitał do ich wsi, albo kiedy władze miejskie dały im do wyboru więzienie albo armię, albo że dziewczyna była w ciąży i domagała się małżeństwa, albo byli kompletnymi głupcami, którzy uwierzyli w werbunkowe kłamstwa, albo po prostu dlatego że armia oferowała im pintę rumu i trzy posiłki dziennie, a większość z nich była dotąd głodna. Byli bici batem na rozkaz oficerów, którzy nigdy tego nie doświadczyli, bo przeważnie byli gentelmanami. Wymyślano im od pijaków, wieszano bez sądu, kiedy ukradli choćby kurczaka. W Anglii, kiedy opuszczali koszary, ludzie przechodzili na drugą stronę ulicy, żeby uniknąć spotkania z nimi. Często nie wpuszczano ich do tawern. Płacono im kiepsko, a to, co płacono, zabierano na koszty wyposażenia, jeżeli coś im jeszcze zostało, to zaraz przegrywali to w karty. […] Mieli jednak dwie zalety – byli dumni i potrafili oddawać salwy plutonami. Byli mordercami w czerwonych kurtkach i potrafili dobrze zabijać36.
Kiedy angielski poddany dał się „przekonać” sierżantowi werbunkowemu po wypiciu kilku piw w lokalnej gospodzie, to podpisywał „listę” i stawał się oficjalnie żołnierzem Jego Królewskiej Mości, króla Jerzego III. Otrzymywał wtedy „królewski szyling”37, czyli w praktyce dwie gwinee o wartości 21 szylingów. Potem teoretycznie otrzymywał jeden szyling dziennie, ale dlatego teoretycznie, że część żołdu była odliczana na koszty wyposażenia i utrzymania.
Poza wkładem sierżantów werbunkowych, którzy służyli koronie, werbując włóczęgów i pijaków w gospodach całego kraju, stąd określenie „scum of the earth”, regimenty uzupełniano także ludźmi służącymi w rozmaitych paramilitarnych oddziałach lokalnej milicji, The British Militia, powołanej ustawą parlamentu z roku 1757, czyli w ochotniczych oddziałach tworzonych dla bezpieczeństwa wewnętrznego oraz zagrożenia inwazją francuską. Pozwalało to na wykorzystywanie regularnych jednostek do służby zagranicznej, a w okresach szczególnego zagrożenia stanowiło główną bazę rekrutacji do regularnej armii. Do roku 1815 wcielono do regularnej służby około 110 000 członków lokalnych jednostek paramilitarnych. Ci ludzie, także ochotnicy innych paramilitarnych formacji, jak The Volunteer Corps czy Yeomanry Regiments, byli na zupełnie innym poziomie niż ktoś, kto wieczorem trafił do tawerny, a rano wytrzeźwiał w koszarach albo na pokładzie okrętu. Jaki powinien być zatem idealny angielski żołnierz zdaniem innych żołnierzy?
Żołnierz, aby być dobrym żołnierzem, musi kochać swój zawód, znaleźć radość w sobie i mieć takiego ducha rywalizacji, który nie pozwoli mu pozostać w tyle, a mimo to powinien być tyle opanowany, aby zbytnio nie wyróżniać się od innych, co ostatnio jest tak modne w Anglii i nie próbować wyróżnić się żadnym z tych modnych absurdów, tak bardzo popularnych w Anglii38.
Piechurzy umundurowani byli w tradycyjne czerwone kurtki (scarlet tunic), białe spodnie (raczej szare) oraz czaka z podwyższonemu przodem, aby wydawali się wyżsi. W Ameryce mówiono o nich lobsters (homary)… Skąd się wzięły czerwone kurtki brytyjskich żołnierzy? Niektórzy uważali, że na czerwonym tle nie widać śladów krwi, co nie stresuje poborowych. To raczej mit. Otóż podczas trwania angielskiej wojny domowej39 parlament w lutym 1645 roku postanowił przyjąć jeden standard dla armii, w tym ujednolicić jej umundurowanie (New Model Army), czyli szyć mundury żołnierzy z materiału w tym samym, łatwo rozpoznawalnym kolorze. Padło na czerwone sukno, które było wtedy stosunkowo tanie i łatwo dostępne. Potem po prostu kontynuowano tę tradycję, a nazwa „czerwone kurtki” stała się czymś w rodzaju synonimu brytyjskich żołnierzy, wymiennie – obok pochodnej od koloru „czerwonej linii”.
Walczący na Półwyspie żołnierze elitarnego 95. regimentu Rifle40 oraz 5/60. (Royal American) nosili bardziej współczesne zielone mundury41, co wynikało z doświadczeń wojny amerykańskiej. Oficjalnie armia brytyjska stacjonująca poza krajem otrzymała mundury koloru khaki dopiero w 1902 roku, po wojnach burskich. Mundur w jednolitym kolorze dawał żołnierzowi poczucie przynależności, a karabin poczucie bezpieczeństwa.
Standardowa broń angielskiego piechura w tym okresie to tzw. czarnoprochowy muszkiet land pattern z zamkiem skałkowym (fintlock), gładką lufą, kaliber 0.75 cala (19,05 mm) ładowany oczywiście od przodu, potocznie zwany Brown Bess42. W okresie wojen napoleońskich wykorzystywano głównie model India Pattern43. Długość całkowita: 1403 mm, długość lufy: 990 mm, waga: 4,39 kg. Standardowy bagnet armii brytyjskiej liczył 43 mm.
W epoce Brown Bess brytyjska armia wzięła udział w pięciu dużych wojnach: wojnie siedmioletniej (1756– –1763), amerykańskiej wojnie o niepodległość (1775– –1783), wojnach Francji rewolucyjnej (1792–1802), wojnach napoleońskich (1803–1815) i w wojnie krymskiej (1853–1856)44 – praktycznie ostatniej wojnie „starego typu”, w której udział wzięło jeszcze kilku weteranów wojny na Półwyspie.
Często uważa się, że angielska Brown Bess sprawdzała się lepiej niż analogiczne muszkiety francuskie Charleville Modèle 177745 czy pruskie Potzdam musket46, ale opinie czy raczej „sympatie”, który z nich był tak naprawdę lepszy, są podzielone. Podczas wojny o niepodległość Stanów, czyli rewolucji amerykańskiej47, rebelianci strzelali głównie z muszkietów Charleville dostarczonych im przez Francuzów, a lojaliści z Brown Bess. Powiedzmy to od razu – ta czarnoprochowa broń ładowana przez lufę robiła dużo huku i dymu, ale nie było z niej łatwo trafić do celu, dlatego strzelano salwami, co najmniej plutonu. Miała jednak stosunkowo dużą siłę rażenia na bliską odległość.
Oddziały riffles, czyli green jackets, uzbrajano w model zaprojektowany przez rusznikarza z Whitechapel – Ezekiela Bakera, nazywany później sztucerem Bakera – Baker’s rifle, kalibru 0,653 cala (15,9 mm)48. Sztucer, czy jak kto woli, karabin49, był nieco lżejszy od „Bess”, ważył 4,08 kg, mierzył bez bagnetu 1162 mm, miał gwintowaną lufę długości 762 mm, co znacznie zwiększyło zasięg i celność broni, ale oznaczało nieco dłuższe ładowanie. Podczas wojny na Półwyspie w sztucery Bakera wyposażony był przede wszystkim elitarny 95. regiment, 5/60. oraz portugalscy caçadores.
Angielskie sztucery miały o wiele większy zasięg niż francuskie Charleville, co oznaczało, że można było strzelać do nieprzyjaciela, samemu pozostając poza zasięgiem rażenia jego broni. Miały też większą skuteczność, czy jak kto woli – celność. Strzelec teoretycznie mógł oddać trafny strzał na odległość około 180 metrów. Dlaczego teoretycznie? Szacuje się, że na 20 oddanych strzałów ze sztucera celny był przynajmniej jeden, podczas gdy strzelając z Brown Bess, stosunek ten wynosił 1:200, ale tu także zdania są podzielone.
Ciekawe, że Francuzi nie używali gwintowanej broni. Podobno Napoleon nie miał do niej przekonania. Uważał, że jej ładowanie zajmuje zbyt dużo czasu i byłoby zbyt trudne dla nowych rekrutów. Gwintowane karabiny, tzw. Sprengtporten studsare m/1770, stosowali w wojnach z Rosją także Szwedzi50.
Kiedy wystrzelono kule, to muszkiety były już tylko przedłużeniem bagnetów. W praktyce do starć na bagnety dochodziło niezbyt często. Bagnety najczęściej wykorzystywano do celów „obozowych”, zupełnie niezgodnych z regulaminem i przeważnie były pokrzywione i nienadające się do użytku. Uzbrojenie piechoty w dość prymitywne karabiny z jeszcze mniej przydatnymi bagnetami miało w dużym stopniu charakter czysto psychologiczny. Żołnierz, w swojej masie stanowiący głównie cel dla artylerii przeciwnika, miał z faktu posiadania broni większe poczucie bezpieczeństwa. Podczas bitwy strzelał i tym samym było dużo huku, dymu, a czasem nawet udało się kogoś trafić, choć najczęściej przypadkowo, chyba że strzelał, stojąc w linii, bo celowanie podczas biegu było praktycznie niemożliwe. Właśnie dlatego strzelano na komendę plutonami albo linią – wiele wystrzelonych naraz kul miało większą szansę trafienia przeciwnika.
Większe szanse były w trakcie walki pozycyjnej, np. podczas oblężenia Saragossy, kiedy zarówno celujący żołnierz, jak i jego przeciwnik, do którego celował, byli bardziej statyczni. Czasem wystarczyło się wychylić z okopu, aby otrzymać kulę muszkietową w głowę.
Ładowanie ułatwiono dzięki wcześniejszemu przygotowaniu papierowych ładunków (cartridge) zawierających proch, przybitkę i ołowianą kulę. Żołnierz najpierw rozrywał ładunek zębami, aby podsypać proch na zamek skałkowy, a resztę ładunku z kulą wbijał do lufy wyciorem i był gotowy do strzału. Wszystko to ułatwiało procedurę i eliminowało konieczność odmierzania prochu, zanim wprowadzono do użycia metalowe pociski. Korzystając z gotowych ładunków, oddawano przeciętnie trzy, cztery strzały na minutę51.
Karabiny oczywiście można było ładować bezpośrednio prochem i ołowianymi kulami, lecz papierowy patron łączył dokładnie naważkę prochu z kulą, której już nie trzeba było uszczelniać tzw. flejtuchem. Gotowe ładunki przygotowywano w zbrojowniach pułkowych, co było zresztą częścią szkolenia rekrutów, a podczas ekspedycji radzono sobie rozmaicie. W takim gotowym patronie ołowiana kula była minimalnie mniejsza od kalibru lufy w celu ułatwienia ładowania. Potem należało wycelować i pociągnąć za spust, który uruchamiał zamek skałkowy – iskra zapalała proch na panewce i w lufie i następował wystrzał. Kiedy padało, były z tym pewne problemy, bo wilgotny proch nie chciał się palić. Dlatego też niechętnie walczono podczas złej pogody52. W ładownicy liniowego żołnierza powinno się znajdować 60 gotowych patronów oraz krzemienie (flinty) na wymianę53 (kapiszony zamiast krzemieni wprowadzono znacznie później).
Musztra piechoty była stosunkowo prosta. Przeszkolenie rekrutów odbywało się w depotach regimentów54, czyli macierzystych koszarach, zgodnie z instrukcją opracowaną w 1788 roku przez pułkownika Davida Dundasa55. Główny manewr piechoty to jak z szyku marszowego przejść na szyk bojowy i jak utworzyć linię lub czworobok. Podstawę wyszkolenia stanowiła umiejętność ładowania muszkietu. Polski historyk, Marian Kujawski, uważa, że regulamin brytyjski różnił się od francuskiego pod wieloma istotnymi względami. Przede wszystkim nie był martwą literą, lecz prawdziwą podstawą wyszkolenia żołnierza oraz prawidłem manewrów na polu bitwy. Nadto kładł on większy nacisk na działania obronne i na walkę ogniową, którą ułatwiała świeżo wprowadzona dwuszeregowa linia, szyk, w jakim Anglicy walczyli zarówno w obronie, jak i ataku56.
Natomiast według francuskiego regulaminu z 1791 roku zasadniczym szykiem piechoty była trójszeregowa linia według pruskiej szkoły Fryderyka Wielkiego, strzelająca na komendę salwami plutonów, półbatalionów czy nawet batalionów, tak by zapewnić ciągłość ognia formacji. W praktyce prowadzono ogień dowolnie dwoma pierwszymi szeregami; trzeci nie mógł już skutecznie strzelać. Szykiem do marszu, manewru, a często i do uderzenia była kolumna o froncie plutonu czy dywizjonu (czyli dwóch plutonów obok siebie); w boju kolumny były poprzedzane przez nieregularny chmary tyralierów.
Manewr francuski polegał na tym, że rozwijano kolumny w linię, dopiero kiedy znajdywano się już w zasięgu ognia przeciwnika, albo w ogóle nie rozwijano. W taktyce angielskiej chodziło o to, aby celnością rozpoczętego odpowiednio wcześnie ognia nie dopuścić do rozwinięcia się kolumny w linię i już na samym początku złamać morale przeciwnika.
Ostatecznie Francuzi zaniechali prób ataku w szyku iniowym. Dlaczego? Otóż francuska armia rewolucyjna składała się początkowo z niewyszkolonych ochotników, których do walki posyłano w kolumnach, uważając, że do walki liniowej niezbędni są zawodowi żołnierze. Odnosiło to skutki w bitwach z Austriakami i Prusakami, którzy także zaczęli stosować tę taktykę. Jak pisze angielski historyk, jedynie armia brytyjska, łącząca konserwatyzm ze zdrowym rozsądkiem, w dalszym ciągu walczyła w linii. Toteż w rzadkich okazjach, kiedy spotykała się z Francuzami w Egipcie i we Włoszech Południowych, miała nad nimi przewagę, jakiej nie osiągał żaden inny naród. Teraz zaś, w ciągłych kampaniach na Półwyspie, raz po raz wąskie czoło francuskiej kolumny zmiatał skoncentrowany ogień długiej czerwonej linii. To ciekawe, że największy geniusz wojenny czasów nowożytnych nigdy nie próbował zreformować przestarzałej taktyki swojej piechoty57.
Angielski pisarz Bernard Cornwell uważa jednak, że atak francuskiej piechoty był przerażającą sprawą. Cesarskie oddziały nie atakowały w linii, ale szerokimi kolumnami. Szereg za szeregiem, każdy złożony z ciasno ustawionych ludzi, nad głowami których błyszczą bagnety. Żołnierze z czołowego szeregu i ze skrzydeł padali, gdy zostali ostrzelani przez harcowników wroga, czasami też kula armatnia rozorywała gęsto upakowaną formację piechoty, ale Francuzi tylko zwierali szyki i maszerowali dalej. Ten widok wzbudzał strach, poczucie ich mocy było paraliżujące i nawet najdzielniejsi ludzie mogli się załamać na taki widok58.
Często stosowaną formacją francuską był tzw. szyk mieszany (ordre mixte), który łączył pewne zalety linii i kolumny – poprzez ustawienie na zmianę w brygadzie czy pułku batalionów sformowanych w linie trójszeregowe i kolumny. W wypadku tej formacji ustawione naprzemiennie rozwinięte bataliony miały dużą siłę ognia, podczas gdy znajdujące się między nimi kolumny zapewniały trwałość i zabezpieczały przed atakującą skrzydła jazdę59.
Taktyka walki angielskiej piechoty miała się sprawdzić na Półwyspie zaraz w jednej z pierwszych bitew. Po bitwie pod Vimeiro Wellesley skonstatował: „Przyjąłem ich w szyku liniowym, do jakiego nie byli przyzwyczajeni”. To prawdopodobnie wtedy po raz pierwszy pojawiło się pojęcie „cienkiej czerwonej linii” (the thin red line), oznaczające dwuszereg formowany przez brytyjską piechotę. (Dziś „czerwona linia” potocznie wyznacza granicę, której przekroczenie oznacza niebezpieczeństwo). Wyrażenie to upowszechniło się jako metaforyczne określenie całej brytyjskiej armii jednak dopiero po bitwie pod Bałakławą podczas wojny krymskiej. Jak wyjaśnia Oman:
Zwycięstwa odniesione przez Wellingtona nad jego francuskimi przeciwnikami były rezultatem umiejętnego zastosowania dwuszeregowej linii przeciw zwartej kolumnie, która stała się typową formacją bojową armii francuskiej działającej w ofensywie podczas późniejszych lat wielkiej wojny, jaka trwała od 1792 do 1814 roku60.
Bitwa pod Vimeiro przekonała Wellesleya, że dobrze dowodzona, zdyscyplinowana i strzelająca celnie cienka linia brytyjskiej piechoty mogła powstrzymać Francuzów nacierających kolumnami. Strzelała pierwsza linia, a potem druga, a ci z pierwszej linii w tym czasie ładowali broń. Niepisana zasada mówiła, że strzelać należy dopiero wtedy, gdy widzi się białka oczu zbliżającego się wroga…
Wellesley stosował ponadto pozaregulaminową taktykę ukrywania części oddziałów, korzystając z ukształtowania terenu, aby w ten sposób z jednej strony zmylić przeciwnika, a z drugiej uchronić żołnierzy przed zbytecznymi stratami w pierwszej fazie bitwy – szczególnie podczas wstępnego ostrzału artyleryjskiego. Z tego samego powodu zezwalał też na oczekiwanie na atak w pozycji „padnij”.
Oman uważa, że chociaż stwierdzenie, że Wellesley udał się na Półwysep, aby pobić szyk kolumnowy liniowym, nie dałoby pełnego wrażenia o jego intencjach, zasadniczo jest ono zgodne z prawdą. Wyruszył, żeby wypróbować swoją koncepcję właściwego sposobu użycia formacji liniowej, która miała swoją specyfikę i swoje ograniczenia. Oto główne z nich: linia nie może być odsłonięta aż do chwili właściwego starcia, tj. musi pozostać ukryta tak długo, jak to możliwe; do krytycznego momentu musi być osłaniana przez linię tyralierów, niemożliwą do przeniknięcia dla tyralierów przeciwnika; musi być właściwie osłaniana na skrzydłach – albo dzięki ukształtowaniu terenu, albo przez kawalerię i artylerię.
Taktyka ta sprawdziła się w wielu bitwach stoczonych przez Wellingtona, także pod Vitorią, gdzie cała armia francuska została otoczona przez koncentryczny atak ze wszystkich stron, prowadzony przez o wiele dłuższą linię brytyjską61. Wellington tak sam tłumaczył sukcesy swojej armii:
Trzeba poznać zasadę użycia i siłę pojedynczego żołnierza, potem kompanii, batalionu, brygady i tak dalej, zanim można poważyć się na dowodzenie dywizją czy armią. Sądzę, że znaczną część swojego sukcesu zawdzięczam uwadze, którą jako oficer w pułku przykładałem zawsze do drobnych zagadnień taktyki. Niewielu ludzi w armii znało te szczegóły lepiej ode mnie; to podstawa wszelkiej wiedzy wojskowej. Gdy jest się pewnym, że zna się możliwości swych narzędzi i sposób posługiwania się nimi, można poświęcić wszystkie myśli ważniejszym sprawom, jakie narzuca obecność nieprzyjaciela62.
Zanim wysłano żołnierzy na pole walki, należało zapewnić im całe zaplecze, od mundurów i broni zaczynając, a na transporcie i zaprowiantowaniu kończąc. Na Półwysep wysyłano ze względów praktycznych głównie piechotę. Natomiast Anglikom brakowało tam kawalerii, środków transportu i armat. Zwróćmy uwagę, że Anglicy mieli podczas całej wojny kłopot z transportem swojej kawalerii drogą morską, a wierzchowce kupowane na miejscu nie spełniały wymaganych standardów ani nie były odpowiednio wytrenowane.
Konie generalnie źle znosiły podróż morską i zabierały zbyt wiele miejsca na pokładzie w stosunku do liczby piechurów – w miejsce koni i sprzętu dla trzech kawalerzystów można było przewieźć 16 żołnierzy piechoty. W żadnej bitwie na Półwyspie Iberyskimi udział kawalerii połączonych sił anglo-portugalskich nie przekroczył 11%63. Praktycznie o większość wyposażenia armii, przynajmniej w pierwszej fazie wojny, trzeba było zabiegać na miejscu. Miało to opłakane skutki, bo cały ten sprzęt był przeważnie przestarzały i mało efektywny. Stąd tyle nieudanych oblężeń i dużych strat w ludziach.
Podobno logistyka nie jest wszystkim, ale wszystko bez logistyki jest niczym… W armii Wellingtona za logistykę odpowiadał w ramach sztabu naczelnego wodza kwatermistrz (quartermaster general) George Murray w latach 1808–1811 i w latach 1813–1814. Na niższych szczeblach odpowiednio kwatermistrzowie i płatnicy – oficerowie i podoficerowie zaopatrzeniowcy. Generał napoleoński, baron Antoine-Henri de Jomini64, pisze, że logistyka to praktyczna sztuka wprowadzania oddziałów w ruch. Nie da się prowadzić wojny bez sensownej logistyki, zabezpieczającej przede wszystkim magazyny, transport i zaopatrzenie wojska oraz wiele innych ważnych usług i funkcji. Dodajmy: bez dobrych map65. Diabeł tkwi w szczegółach, choćby tak banalnych jak zaangażowanie piekarza, który żołnierzowi upiecze chleb – były to dwukrotnie wypiekane suchary – nie mówiąc już o czymś tak podstawowym jak transport, aby je dostarczyć.
Szeregowiec Wheeler wspominał:
Zanim opuściliśmy Lizbonę (20 kwietnia 1811), wydano nam dwie racje dzienne sucharów, pięć racji mięsa i dwie racje wina. Wyposażenie każdego żołnierza składa się z koca, płaszcza, dwóch koszul, dwóch par skarpet i dwóch par butów, pary zapasowych podeszew i obcasów poza innymi drobiazgami potrzebnymi żołnierzowi. Sześćdziesiąt patronów w torbie; wszystko to było zbyt ciężkim ładunkiem dla osła66.
Plan Wellingtona polegał na tworzeniu wielu magazynów rozlokowanych na terenie całej Portugalii, z których można się było zaopatrywać na drodze przemarszu. Pod koniec 1811 roku powstało już 30 takich magazynów, zawierających racje żywnościowe, zapasy wojskowe, amunicję. Zaopatrzenie było tam dostarczane wozami ciągniętymi przeważnie przez woły. Wellington często musiał przypominać oficerom, że nie należy ich przeciążać. Jeżeli drogi były gorsze, zaopatrzenie przewożono karawanami mułów, które wynajmowano lokalnie wraz z woźnicami. Muł mógł przewieźć w ciągu dnia 200 funtów na odległość 12 mil. Taki magazyn zapewniał zaopatrzenie oddziałom znajdującym się w promieniu do 50 mil67.
Podstawowe racje żywnościowe składały się z: wołowiny, sucharów, herbaty, lokalnych warzyw, cukru, ryżu, wina lub mocniejszego alkoholu, czasem ze świeżego mleka. Ponieważ Portugalia produkowała niewiele więcej jedzenia, niż było potrzebne do wyżywienia własnej populacji, racje dla wojska były w znacznym stopniu importowane z Anglii, dostarczane do Lizbony lub Kadyksu przez Royal Navy.
Przykładowo w świeże mięso wołowe dla garnizonu w Gibraltarze i dla floty operującej w rejonie Tulonu i Kadyksu Anglicy zaopatrywali się w krajach arabskich na wybrzeżu afrykańskim. Wieprzowina była tam niedostępna z powodów religijnych. Zapotrzebowanie dzienne wynosiło ponad 20 ton mięsa wołowego, co oznaczało, że każdego dnia należało dostarczyć ponad 100 sztuk bydła. Brytyjskie statki zaopatrzeniowe operowały zatem pomiędzy Tangerem a Oranem, skupując i przewożąc bydło, za które płacono złotem lub dostawami wojskowymi, w zależności od zapotrzebowania miejscowych władców. Kontraktowaniem dostaw zajmowali się angielscy konsulowie akredytowani w tych krajach68.
Wołowina była „trzymana na kopytach tak długo, jak to było możliwe”, a uboju dokonywano najczęściej już w obozie jednostki, która miała ją konsumować. Miało to tę zaletę, że wołowina „transportowała” się sama, ale oznaczało to również, że tam, gdzie bydło było pędzone w długą drogę bez dobrych pastwisk, pozyskane do jedzenia mięso było twarde i żylaste.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki