Trylogia Kaladanu. Diuna. Dziedzic Kaladanu - Brian Herbert, Kevin J. Anderson - ebook

Trylogia Kaladanu. Diuna. Dziedzic Kaladanu ebook

Brian Herbert, Kevin J. Anderson

0,0

Opis

Czytając Dziedzica Kaladanu, wszyscy fani „Diuny” mogą z satysfakcją towarzyszyć narodzinom legendy.

Po tym, jak Bene Gesserit odwołały Jessikę z Kaladanu i wysłały jako konkubinę do innego szlachcica, książę Leto postanowił zaangażować się w rozbicie radykalnego ruchu na rzecz Wspólnoty Szlacheckiej. Kaladanem zaś w jego imieniu zarządza ich syn. Ledwie czternastoletni Paul wkracza w świat, którego sobie nawet nie wyobrażał. Podczas gdy sardaukarzy pacyfikują kolejne planety i wskutek knowań Harkonnenów zagrażają też Kaladanowi, Paul wyrasta na przywódcę i wstępuje na krętą ścieżkę swego przeznaczenia jako przyszły Muad’Dib.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 621

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Brian Herbert

Kevin J. Anderson

DIUNA

Dziedzic Kaladanu

Prze­ło­żył Andrzej Jan­kow­ski

Dom Wydaw­ni­czy REBIS

Zawsze gdy się zasta­na­wiamy, komu zade­dy­ko­wać pisane przez nas książki, przy­cho­dzą nam na myśl przede wszyst­kim nie­zwy­kłe kobiety, które poświę­ciły nam całe życie —

Janet Her­bert i Rebecca Moesta.

W dowód naszego odda­nia rów­nież tę im dedy­ku­jemy.

W podzięce za ogrom pracy nad wszech­świa­tem Diuny oraz nie­usta­jące wspar­cie, któ­rego udzie­lał nam pod­czas two­rze­nia tej try­lo­gii, chcemy ją też zade­dy­ko­wać

Chri­sto­phe­rowi Mor­ga­nowi z Tor Books.

Za każ­dym razem kiedy mam ten sen, staje się on coraz bar­dziej rze­czy­wi­sty. Gdy się budzę, pra­gnę tam wró­cić, mimo że wyczu­wam wiel­kie zagro­że­nie.

— Paul Atryda, dzien­nik

Paul obu­dził się w swo­jej ciem­nej sypialni w zamku Kala­dan z odrzu­coną na bok koł­drą, bo wie­czór był nie­zwy­kle cie­pły. Czuł się bar­dzo samotny i zagu­biony, zmar­twiony, że książę Leto i lady Jes­sika są daleko i do tego roz­łą­czeni. Nie było też Gur­neya Hal­lecka.

Ale dzie­dzic rodu Atry­dów musiał myśleć jak książę. Nie­długo skoń­czy czter­na­ście lat i spo­czywa na nim odpo­wie­dzial­ność za Kala­dan, przy­naj­mniej do czasu powrotu ojca.

Wie­dział, że misja księ­cia jest sprawą naj­wyż­szej wagi, i pamię­tał o nagra­niu, które zosta­wił mu ojciec. „Obej­rzyj je, tylko jeśli nie wrócę — powie­dział Leto, wkła­da­jąc mu do ręki rolkę szi­ga­struny. — Mam nadzieję, że ni­gdy nie będzie to konieczne. Wiesz, dla­czego to robię, czemu podej­muję takie ryzyko”. Po minie ojca pozna­wał, że jest on dosko­nale świa­domy nie­bez­pie­czeń­stwa, na które się naraża — z wła­snej woli, dla dobra Impe­rium.

Sta­rał się ponow­nie zasnąć w dokucz­li­wym gorącu, w któ­rym skóra kle­iła mu się od potu. Miniony dzień był nie­zwy­kle upalny jak na tę porę roku, znad morza nie docie­rała naj­lżej­sza bryza, która zazwy­czaj ochła­dzała tereny wzdłuż wybrzeża. Na domiar złego w zamku aku­rat zepsuła się kli­ma­ty­za­cja. Kala­dań­scy inży­nie­rzy zba­dali mecha­nizm, przej­rzeli instruk­cje dostar­czone przez ixań­skiego pro­du­centa apa­ra­tury i prze­pro­sili mło­dzieńca, mówiąc, że nie da się jej napra­wić bez spro­wa­dze­nia czę­ści zamien­nych spoza pla­nety.

Paul nie był wyde­li­ka­co­nym dziec­kiem, mógł znieść ten dys­kom­fort, przy­sto­so­wać się do pogody i w miarę moż­li­wo­ści nie zwra­cać uwagi na skwar. Sze­roko otwarte okna i nocna bryza przy­no­siły pewną ulgę, a po wypra­wach z ojcem na łono natury mło­dzie­niec przy­wykł do prze­by­wa­nia poza zamknię­tymi pomiesz­cze­niami.

Ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa oraz by zacho­wać postawę, jaka przy­stała ksią­żę­cemu dzie­dzi­cowi, nie mógł być jed­nak wolny jak ptak. Musiał odgry­wać rolę mło­dego szlach­cica rezy­du­ją­cego w sta­ro­żyt­nym zamku i być gotów w każ­dej chwili zarzą­dzić coś w zastęp­stwie Leto. Tego ocze­ki­wał od niego ojciec, tak samo jak od niego Stary Książę Pau­lus.

Spełni te ocze­ki­wa­nia, by dać ojcu powód do dumy, ale wolałby robić rze­czy, któ­rych się po nim nie spo­dzie­wano.

Krę­cił się i prze­wra­cał w ciem­no­ści z boku na bok, ocie­rał pot z czoła. W końcu wysko­czył z łóżka, wyniósł prze­ście­ra­dło i poduszkę na mały bal­kon przy sypialni i tam się poło­żył w cien­kiej piża­mie. Płytki były twarde i na­dal odda­wały cie­pło. Paul spoj­rzał z wes­tchnie­niem na gwiazdy skrzące się na czy­stym jak krysz­tał nie­bie.

W jego polu widze­nia migo­tały te, któ­rych nazwy znał, bo nauczyli ich go ojciec i dok­tor Yueh: Seille, Ikam, Jylar i wiele innych, sta­no­wiące czę­ści ogrom­nego Impe­rium. Ale żadna z naj­ja­śniej­szych nie nale­żała do potęż­nego rodu szla­chec­kiego. Kala­dan nie był szcze­gól­nie korzyst­nie poło­żony, w pobliżu sto­licy, Kaita­ina, ani na żad­nej z waż­nych tras liniow­ców. Także pla­nety innych rodów, któ­rych przed­sta­wi­ciele zasia­dali w Land­sra­adzie, miały nie­do­godne poło­że­nie, ale mimo to nie­któ­rym udało się wybić. Paul zasta­na­wiał się nad przy­szło­ścią Atry­dów i nad tym, jaką rolę przyj­dzie mu ode­grać w roz­wi­ja­ją­cej się histo­rii.

Leżąc tak, usły­szał fur­kot skrzy­deł. Na kamien­nej balu­stra­dzie wylą­do­wał jeden z wyszko­lo­nych jastrzębi ojca. W sła­bym świe­tle wspa­niały ptak spoj­rzał na niego z ukosa, po czym przy­jął postawę cza­tow­ni­czą — obra­cał głowę to w jedną, to w drugą stronę.

Paul zdał sobie sprawę, że ptak nie usiadł tam przy­pad­kiem. Szef ochrony Atry­dów, Thu­fir Hawat, w jakiś spo­sób odgadł, że mło­dzie­niec prze­niósł się na bal­kon, i wysłał jastrzę­bia. Stary men­tat-wojow­nik i jego ludzie, część grupy sokol­ni­ków księ­cia, w ostat­nich tygo­dniach pra­co­wali z jastrzę­biami. Świet­nie wyszko­lone ptaki miały przy­mo­co­wany sprzęt moni­to­ru­jący.

Thu­fir stale mar­twił się o bez­pie­czeń­stwo Paula i narze­kał, że ten podej­muje „nie­po­trzebne ryzyko”, na przy­kład wspi­na­jąc się na strome skały czy wpro­wa­dza­jąc orni­top­ter w groźne sztormy nad oce­anem. W tych wypra­wach towa­rzy­szył mu Dun­can Idaho, który nazy­wał je manew­rami mają­cymi zwięk­szyć umie­jęt­no­ści pod­opiecz­nego. Wpraw­dzie przy­siągł, że ni­gdy nie pozwoli Pau­lowi zbyt­nio się nara­żać, ale jego rów­nież nie­po­ko­iły te wyczyny.

— Może posu­wamy się tro­chę za daleko — przy­znał mistrz mie­cza. — Thu­fir chce, żebyś ćwi­czył, ale bez prze­sady.

Men­tat pil­no­wał dzie­dzica Atry­dów jak jastrząb, w prze­no­śni i dosłow­nie.

Paul wycią­gnął rękę do ptaka na balu­stra­dzie. Ten popa­trzył na niego, po czym odwró­cił wzrok i kon­ty­nu­ował służbę. Chło­piec widział małe soczewki na jego pió­rach i prze­kaź­nik na szyi. Stary men­tat bez wąt­pie­nia prze­glą­dał teraz prze­sy­łane obrazy.

— Thu­fi­rze, potra­fię sam o sie­bie zadbać na wła­snym bal­ko­nie.

Z trans­pon­dera dobiegł słaby, ale sły­szalny głos.

— Pani­czu, nie mógł­bym „za bar­dzo” trosz­czyć się o twoje bez­pie­czeń­stwo. Cóż byłyby warte moje umie­jęt­no­ści, gdyby pod moją opieką przy­tra­fiło ci się coś złego? Chcę, żebyś teraz spo­koj­nie zasnął i wypo­czął.

Paul z powro­tem poło­żył głowę na poduszce.

— Thu­fi­rze… dzię­kuję ci za tro­skę.

By pozbyć się nie­spo­koj­nych myśli i otwo­rzyć wrota snu, wyko­nał ćwi­cze­nie umy­słowe Bene Ges­se­rit, któ­rego nauczyła go matka. Po cało­dzien­nym tre­ningu z Dun­ca­nem miał znu­żone ciało.

W cie­płych podmu­chach cią­gną­cych znad morza, z jastrzę­biem peł­nią­cym przy nim wartę, Paul osu­nął się w ciem­ność snu… która stop­niowo prze­isto­czyła się w pustynny kra­jo­braz, z jaskra­wym słoń­cem nad roz­grza­nymi wydmami. Stał wśród bez­kresu pia­sku, patrząc spod zmru­żo­nych powiek na spie­czoną słoń­cem skalną skarpę. Był ranek, ale już gorący, zapo­wia­da­jący upalny dzień.

Ścieżką bie­gnącą po wiel­kiej skale szła zgrab­nie jakaś postać w pustyn­nym stroju. U pod­nóża skały roz­chy­liła bur­nus i uka­zała się deli­katna syl­wetka mło­dej kobiety o skó­rze ciem­niej­szej niż jego i wło­sach pokry­tych kurzem.

Widział ją już wcze­śniej w wielu snach, jej głos też brzmiał zna­jomo, nio­sąc się jak powiew znad pustyni.

— Opo­wiedz mi o wodach swo­jej pla­nety, Usulu.

Prze­żyw­szy to w nie­zli­czo­nych zapa­da­ją­cych w pamięć waria­cjach, czuł, że to coś wię­cej niż sen, ale zawsze budził się w poło­wie wizji. Tym razem udało mu się pozo­stać tro­chę dłu­żej w tam­tej rze­czy­wi­sto­ści, ale kiedy jego śniące „ja” sta­rało się wykrztu­sić odpo­wiedź, zadać jakieś pyta­nie, kra­jo­braz i intry­gu­jąca młoda kobieta znik­nęły.

Dużo póź­niej, kiedy bryza od morza stała się wil­gotna i chłodna, leżał roz­bu­dzony na bal­ko­nie. Posta­no­wił uciec się do innych ćwi­czeń umy­sło­wych. Zaczął liczyć swo­ich przod­ków. Zamek stał na tym urwi­sku góru­ją­cym nad morzem od dwu­dzie­stu sze­ściu poko­leń. Zbu­do­wał go hra­bia Kanius Atryda. Nie był pierw­szym z rodu, który rzą­dził Kala­da­nem, ale to on wyma­rzył sobie wspa­niałą for­tecę na tym skal­nym przy­lądku i zamó­wił jej pro­jekt, gdy miał zale­d­wie dzie­więt­na­ście lat, nie­wiele wię­cej niż Paul.

Potężny zamek, razem z ogro­dami i pro­spe­ru­jącą wio­ską tuż obok, sta­nął nieco ponad dzie­sięć lat póź­niej. Paul przy­po­mniał sobie twarz Kaniusa z księ­go­filmu, a potem wyli­czał jego następ­ców aż do Pau­lusa Atrydy, swego dziadka, któ­rego por­tret wisiał w sali jadal­nej.

Ale kiedy chciał przy­wo­łać obraz następ­nej postaci w tej linii, swego ojca, zoba­czył tylko zamglony, nie­wy­raźny kon­tur. Bar­dzo mu go bra­ko­wało i miał nadzieję, że wkrótce wróci do domu.

Czuł cię­żar całej pracy wyko­na­nej przez Kaniusa i innych Atry­dów, pla­nów, które musieli snuć, i decy­zji, które podej­mo­wali, by umoc­nić swój ród. W końcu zapadł w głę­boki, nie­spo­kojny sen.

W Impe­rium każdy zacho­wuje swoje sekrety, przy czym te bar­dziej szko­dliwe nie są po pro­stu skry­wane, lecz głę­boko zako­py­wane — wraz ze wszyst­kimi świad­kami.

— hra­bia Hasi­mir Fen­ring, pry­watna notatka do Szad­dama IV

Elegia miała piękne lasy, rzeki i jeziora, ale nie była praw­dzi­wym domem Jes­siki, a uroda tej pla­nety nie była taka sama jak oce­anicz­nego Kala­danu. Jes­sika sta­rała się pocie­szać myślą — nadzieją — że jest tu tylko gościem i wkrótce wróci do księ­cia Leto i ich syna. Jed­nak z każ­dym dniem coraz bar­dziej się tu zado­ma­wiała i coraz głę­biej anga­żo­wała w życie przy­stoj­nego wiceh­ra­biego Gian­dra Tulla jako jego ofi­cjalna kon­ku­bina z roz­kazu Bene Ges­se­rit.

Sie­działa teraz zafra­so­wana w skrom­nym, ale gustow­nie urzą­dzo­nym gabi­ne­cie, który przy­dzie­lił jej wiceh­ra­bia. Mały budy­nek admi­ni­stra­cyjny był oddzie­lony od dworu gajem drze­wia­stych poro­stów. Biuro Gian­dra znaj­do­wało się w głębi kory­ta­rza, więc obser­wo­wała stały prze­pływ funk­cjo­na­riu­szy obok swego gabi­netu, w tym zdu­mie­wa­jącą liczbę woj­sko­wych. Pomimo pozo­rów zała­twia­nia codzien­nych spraw znała już praw­dziwe plany szlach­cica.

Przed kil­koma dniami, prze­my­ka­jąc przez las, podą­żyła skry­cie za wiceh­ra­bią i wyśle­dziła, że ode­brał tajem­ni­czy trans­port broni, którą umie­ścił w zama­sko­wa­nym pod­ziem­nym schro­nie. Tak się dowie­działa, że Gian­dro Tull jest cichym zwo­len­ni­kiem buntu zmie­rza­ją­cego do usta­no­wie­nia Wspól­noty Szla­chec­kiej.

To odkry­cie zmie­niło wszystko w ich sto­sun­kach, a odkąd wiceh­ra­bia pomógł jej w misji rato­wa­nia Paula, Jes­sika wiele mu zawdzię­czała. Gdy mu wyznała, że była świad­kiem odbioru broni, dopu­ścił ją do tajem­nicy, ale nie wyja­wił oso­bi­stych powo­dów, dla któ­rych zde­cy­do­wał się poprzeć spi­skow­ców dążą­cych do oba­le­nia wła­dzy Cor­ri­nów. Oboje wciąż jesz­cze sta­rali się poznać swoje nowe role i soju­sze.

Jes­sika była zajęta wysta­wia­niem for­mu­la­rzy zamó­wień na włókna poro­stów, wypeł­nia­jąc ręcz­nym pismem księgę rachun­kową, co było prze­sta­rzałą, ale dla niej pokrze­pia­jącą metodą. Rów­nież książę Leto wyko­ny­wał znaczną część pracy admi­ni­stra­cyj­nej ręcz­nie.

Obda­rzyw­szy ją zaufa­niem, Gian­dro zwięk­szył jej rolę w domu i popro­sił o pomoc w zama­wia­niu dostaw. Uznała to zada­nie za dosko­nały kamu­flaż, który dawał jej swo­bodę w zdo­by­wa­niu wszyst­kiego, co chciała. Z nostal­gii zło­żyła zamó­wie­nie na ryby księ­ży­cowe z Kala­danu po to tylko, by się dowie­dzieć, że nie są już dostępne. Zasta­na­wiała się, co się może dziać w miej­scu, które na­dal uwa­żała za swój dom.

Gian­dro Tull pro­wa­dził roz­le­głe inte­resy, nie­które dys­kret­nie zwią­zane z bun­tem. A po prze­szu­ka­niu pla­nety przez sar­dau­ka­rów i oczysz­cze­niu go z podej­rzeń nabrał więk­szej śmia­ło­ści. Naj­wy­raź­niej wkrótce potem zaczął pota­jem­nie wspie­rać Jaxsona Aru. Jes­sika na­dal nie rozu­miała dla­czego.

Cho­ciaż znała wiceh­ra­biego od nie­dawna, nabrała dla niego sza­cunku, a nawet go polu­biła — w gra­ni­cach, które sama sobie wyzna­czyła. Mimo że oznaj­mił publicz­nie, iż jest jego kon­ku­biną — co zado­wa­lało Bene Ges­se­rit i innych obser­wa­to­rów — nie wyka­zy­wał naj­mniej­szego roman­tycz­nego czy sek­su­al­nego zain­te­re­so­wa­nia ani nią, ani nikim innym.

Nie był to taki zwią­zek, jak sądziło wielu ludzi, ale im obojgu odpo­wia­dał. Niech inni myślą sobie, co chcą. Tym­cza­sem będzie robiła wszystko, co konieczne, by zmie­niono jej przy­dział i pozwo­lono wró­cić do Leto i Paula.

Wes­tchnęła. W innych oko­licz­no­ściach mogłaby się pogo­dzić, że zosta­nie z Tul­lem. Ale nie teraz, gdy poznała Leto. Zna­la­zła w księ­ciu Kala­danu part­nera tak bli­skiego ide­ału, jak tylko była w sta­nie sobie wyobra­zić… nawet po strasz­nej sprzeczce, która ich roz­dzie­liła. Cho­ciaż wie­działa, że Leto wątpi w jej lojal­ność, na­dal darzyła go wielką miło­ścią. Spla­miła się już w oczach zgro­ma­dze­nia żeń­skiego, dając mu upra­gnio­nego syna zamiast córki, którą naka­zano jej uro­dzić…

Kiedy obok jej gabi­netu prze­cho­dził spiesz­nie jakiś ofi­cer, usły­szała, że coś upada na pod­łogę. Zer­k­nąw­szy na kory­tarz, zoba­czyła, że klęka, by pozbie­rać papiery, które mu się roz­sy­pały, i wpy­cha je do skó­rza­nej teczki. Był to jeden z ochro­nia­rzy, któ­rzy poje­chali z Gian­drem w góry, by ode­brać nie­le­galny trans­port broni. Potem ruszył szybko do biura wiceh­ra­biego.

Jes­sika zauwa­żyła, że jedna z kar­tek prze­śli­znęła się pod jej drzwiami. Był to rysu­nek tech­niczny. Pod­nio­sła go, ale ofi­cer wszedł już do Gian­dra. Spoj­rzaw­szy na doku­ment, poczuła dreszcz. Wyda­wał się mieć zwią­zek z trans­por­tem broni i przed­sta­wiać jakiś nowy pro­jekt.

Mając w pamięci zaam­ba­ra­so­waną minę woj­sko­wego, wyszła szybko na kory­tarz, by oddać mu zgu­biony doku­ment. Prze­mknęła obok urzęd­nika, który strzegł dostępu do biura wiceh­ra­biego i zasko­czony chciał ją zatrzy­mać, jakby nie roz­po­znał nowej kon­ku­biny swego pana.

Usły­szaw­szy poru­sze­nie, Gian­dro otwo­rzył wewnętrzne drzwi i pochwy­cił jej spoj­rze­nie.

— Jes­siko! Co się stało?

W gabi­ne­cie przed sze­ro­kim biur­kiem stał spe­szony ofi­cer i ukła­dał przy­nie­sione doku­menty.

Jes­sika unio­sła rysu­nek.

— Przy­pusz­czam, że to coś waż­nego.

Ofi­cer spoj­rzał na nią z prze­ra­że­niem.

— Prze…prze­pra­szam, mój panie! To nie­wy­ba­czalne.

— Ale dobrze się skoń­czyło. — Gian­dro wpu­ścił Jes­sikę do środka, kiw­nął uspo­ka­ja­jąco głową urzęd­ni­kowi w sekre­ta­ria­cie, po czym zamknął drzwi. — Na szczę­ście zna­la­zła to Jes­sika, a nie ktoś, kto mógłby naro­bić nam kło­po­tów.

Spu­ściła wzrok, uda­jąc nie­wi­niątko.

— Nie odgry­wam tutaj żad­nej poli­tycz­nej roli.

Zauwa­żyła na środku sta­rego biurka błę­kitną her­bową spi­ralę Tul­lów, czę­ściowo przy­krytą papie­rami.

— Prze­ma­wia przez cie­bie mądrość Bene Ges­se­rit — rzekł Gian­dro. — Ale oczy­wi­ście cenię twój roz­są­dek i opi­nie. To major Zaldir, jeden z eks­per­tów pra­cu­ją­cych nad pro­jek­tem nowej broni. — Spoj­rzał zna­cząco na ofi­cera. — Jes­sika zna nasze plany i darzę ją bez­gra­nicz­nym zaufa­niem.

Zaldir popa­trzył na niego zarówno z lękiem, jak i ze zdzi­wie­niem.

— Nawet… nawet w tej spra­wie, mój panie?

— Nawet w tej spra­wie.

Jes­sika zer­k­nęła na rysu­nek.

— Ni­gdy wcze­śniej nie spo­tka­łam się z czymś takim. Widzia­łam poprzed­nią dostawę broni. Czy były w niej takie urzą­dze­nia?

Gian­dro obda­rzył ją cie­płym uśmie­chem.

— To przy­kre, że mnie szpie­go­wa­łaś, a jesz­cze bar­dziej, że ci się udało, ale w osta­tecz­nym roz­ra­chunku dobrze się stało. Fakt, że wiesz, czym się zaj­mu­jemy, wiele nam uła­twia.

Zaldir zebrał papiery i uło­żył je we wła­ści­wym porządku. Miał zanie­po­ko­joną minę.

— Pro­to­typy niwe­la­to­rów tarcz są zapa­ko­wane i gotowe do wysyłki. — Kiedy ponow­nie spoj­rzał na Jes­sikę, na jego czole poja­wiły się kro­ple potu. — Czy ona… czy ona wie o…?

— Tak, wie, że nowa dostawa prze­zna­czona jest dla Jaxsona Aru.

Jes­sika ukryła zasko­cze­nie. Zni­żyła głos.

— Nie podoba mi się zami­ło­wa­nie tego czło­wieka do wiel­kich, krwa­wych wystą­pień.

Na Oto­rio Leto był jedną z nie­win­nych postron­nych osób, które o włos unik­nęły masa­kry. Wielu innych zgi­nęło i to wyda­rze­nie wstrzą­snęło księ­ciem do głębi.

Zakło­po­tany nie­chę­cią Jes­siki Gian­dro dał jej znak, by usia­dła obok majora na jed­nym z antycz­nych krze­seł z her­bem Tul­lów. Zmarsz­czył czoło i powie­dział:

— Cho­ciaż z powo­dów, które uwa­żam za wystar­cza­jące, popie­ram Wspól­notę Szla­checką, nie zawsze zga­dzam się z tak­tyką Jaxsona. Wolał­bym mniej bru­talne, za to bar­dziej sku­teczne podej­ście. Dla­tego ta nowa broń ma słu­żyć nie do ataku, lecz do obrony. — Rozej­rzał się po gabi­ne­cie, jakby chciał się upew­nić, że jest bez­piecz­nie. — To pomiesz­cze­nie jest chro­nione przed inwi­gi­la­cją. Możemy roz­ma­wiać swo­bod­nie. Majo­rze, pro­szę opo­wie­dzieć jej o niwe­la­to­rach.

Ofi­cer, który na­dal zda­wał się nie mieć pew­no­ści, czy można wpro­wa­dzić Jes­sikę do kręgu naj­bar­dziej zaufa­nych osób, przy­cią­gnął ku sobie doku­menty.

— Te urzą­dze­nia wyrów­nują szanse i dają naszym sojusz­ni­kom moż­li­wość zmie­rze­nia się z dużo potęż­niej­szym wro­giem, jakim jest Impe­rium — wyja­śnił. Oży­wił się, wyraź­nie przy­kła­da­jąc więk­szą wagę do szcze­gó­łów tech­nicz­nych niż do woj­sko­wej dys­cy­pliny. — Nasz pomy­słowy niwe­la­tor może wyłą­czyć z pew­nej odle­gło­ści tar­cze oso­bi­ste. Po jego uru­cho­mie­niu nasi prze­ciw­nicy będą bez­bronni wobec zwy­kłej broni mio­ta­ją­cej, strzelb igło­wych, antycz­nych pisto­le­tów, czego abso­lut­nie nie będą się spo­dzie­wali. Wyobraźmy sobie nie­zwy­cię­żo­nych dotąd sar­dau­ka­rów nagle sko­szo­nych salwą zwy­czaj­nych poci­sków!

Zda­jąc sobie sprawę z kon­se­kwen­cji uży­cia takiego urzą­dze­nia, Jes­sika kiw­nęła głową. Wyna­le­zie­nie tarcz oso­bi­stych spra­wiło, że od tysięcy lat wszyst­kie rodzaje broni mio­ta­ją­cej stały się w więk­szych bitwach bez­u­ży­teczne. Nikomu nie przy­szłoby do głowy, że można je uniesz­ko­dli­wić. Sto­so­wa­nie niwe­la­to­rów tarcz dopro­wa­dzi­łoby do kolej­nej fun­da­men­tal­nej zmiany w spo­so­bie pro­wa­dze­nia wojny.

Wiceh­ra­bia przej­rzał raport.

— Oczy­wi­ście nie wyłą­czają one pen­tarcz o więk­szej mocy ani tarcz osła­nia­ją­cych domy. Ale jakąż będą nie­spo­dzianką w star­ciu sam na sam!

Jes­sika ponow­nie ski­nęła głową.

— Sar­dau­ka­rzy nie będą mieli poję­cia, że posia­da­cie taką broń. Jeśli kie­dy­kol­wiek wytro­pią Jaxsona Aru czy bazę Wspól­noty Szla­chec­kiej, ruszą hur­mem do ataku. — Pozwo­liła sobie na lekki uśmiech. — I wysta­wią się na znisz­cze­nie.

Pod­czas nie­daw­nej pota­jem­nej wizyty na Kala­da­nie roz­ma­wiała z synem, ale Leto pole­ciał dokądś w jakiejś wła­snej tajem­ni­czej spra­wie. Paul, zwią­zany tajem­nicą, nie wyja­wił jej, co robi ojciec, ale Gian­dro wspo­mniał mimo­cho­dem, że Leto też może szu­kać kon­taktu z bun­tow­ni­kami. Nie wyda­wało się to moż­liwe… chyba że miał ku temu jakiś powód.

Pod­nió­sł­szy wzrok, zoba­czyła roz­iskrzone oczy szlach­cica, który powie­dział:

— Wyślemy trans­port pro­to­ty­po­wych niwe­la­to­rów tarcz w umó­wione miej­sce, skąd Jaxson Aru będzie mógł je ode­brać i roz­pro­wa­dzić wśród bun­tow­ni­ków. Dołą­czę list, żeby wie­dział, jak donio­słe zna­cze­nie mają te urzą­dze­nia.

Major zebrał papiery.

— Gotowe do wysyłki nie­ozna­ko­wane skrzy­nie stoją przy stajni, mój panie. Ochrona oczy­ści teren, żebyś mógł nagrać wia­do­mość. Możemy ją zaszy­fro­wać i umie­ścić w rydu­liań­skim krysz­tale, tak by nagra­nia nie zdo­łał odtwo­rzyć nikt poza Jaxso­nem Aru.

Gian­dro pod­niósł się zza antycz­nego biurka.

— Pod­czas nagry­wa­nia będzie przy mnie Jes­sika. Chcę mieć nową kon­ku­binę u boku.

Jes­sika poczuła nagły przy­pływ nie­po­koju. A jeśli Leto zoba­czy tę wia­do­mość pod­czas swo­ich kon­szach­tów z przy­wódcą bun­tow­ni­ków?

— Mój panie, wola­ła­bym nie poka­zy­wać się publicz­nie.

Nie rozu­mie­jąc jej obaw, zachi­cho­tał.

— Nie martw się, to będzie jak naj­bar­dziej pry­watna wia­do­mość.

Przy­wdział brą­zową kurtkę woj­skową ze srebrno-zło­tymi epo­le­tami i ścią­ga­czem i przy­stą­pił do przy­go­to­wy­wa­nia wia­do­mo­ści.

Oce­niaj­cie nas nie na pod­sta­wie naszych słów, lecz dzia­łań, a nawet one mogą się zmie­niać zależ­nie od oko­licz­no­ści. Nikt ni­gdy nie może poznać naszych ukry­tych zamia­rów.

— Bene Ges­se­rit, Ana­liza szko­le­niowa Księgi Azhara

Urdy­rek­torka Malina Aru nie była pewna, czy nawet twier­dza KHOAM na Tane­ga­ar­dzie byłaby dla niej bez­piecz­nym schro­nie­niem, zwłasz­cza teraz, gdy Jaxson był prze­ko­nany, że matka popiera jego plany. Wie­rzył, że apro­buje jego zamiar gwał­tow­nego, cha­otycz­nego oba­le­nia Impe­rium Cor­ri­nów zamiast kon­tro­lo­wa­nej zmiany wła­dzy.

Po opusz­cze­niu ukry­tego cen­trum dowo­dze­nia bun­tem na ustron­nym Nos­su­sie leciała wła­śnie na Tane­ga­arda, by się spo­tkać z dwoj­giem swo­ich pozo­sta­łych dzieci. Z tymi, na któ­rych mogła pole­gać. Mieli się wspól­nie zasta­no­wić, co zro­bić z tą prze­ra­ża­jącą rady­kalną fak­cją. Żywiła nadzieję, że nie jest osa­mot­niona w swych wąt­pli­wo­ściach.

Jej pry­watny sta­tek wyło­nił się z liniowca nad Tane­ga­ar­dem. Ponie­waż była urdy­rek­torką Kon­sor­cjum Hon­nete Ober Advan­cer Mer­can­ti­les, mogła zmie­nić trasę według swego życze­nia. Po tym, co zoba­czyła i usły­szała na Nos­su­sie, nie dbała o kło­poty, któ­rych mogło to przy­spo­rzyć innym podróż­nym, nawet człon­kom naj­po­tęż­niej­szych rodów zasia­da­ją­cych w Land­sra­adzie. Po dostar­cze­niu jej jed­nostki do celu ogromny sta­tek odle­ciał z orbity, wszech­wie­dzący nawi­ga­tor zagiął prze­strzeń i napro­wa­dził lino­wiec na zwy­kły kurs. Pasa­że­ro­wie pew­nie nawet się nie zorien­to­wali, że z niego zbo­czył.

Fran­kos i Jalma też byli w dro­dze. Jako nomi­nalny pre­zes KHOAM jej drugi syn mógł podob­nie pocią­gnąć za sznurki, by szybko przy­być na Tane­ga­arda. Rów­nież Jalma, żela­zna dama ste­ru­jąca rodem Ucha­nów, mogła zapew­nić sobie szybki prze­lot. W wezwa­niu ich na spo­tka­nie Malina użyła usta­lo­nego hasła, które było wezwa­niem do broni. Nie miała wąt­pli­wo­ści, że zja­wią się jak naj­szyb­ciej.

Trzeba było zapa­no­wać nad Jaxso­nem.

Po wie­lo­let­niej służ­bie pilot jej pry­wat­nego statku wie­dział, że nie powi­nien wsz­czy­nać czczych poga­du­szek. Zacho­wu­jąc się chłodno i pro­fe­sjo­nal­nie, scho­dził z orbity nad cyklo­powe budowle na Tane­ga­ar­dzie, które wyglą­dały tak, jakby mogły prze­trwać wybuch super­no­wej. Malina patrzyła przez okno, z roz­tar­gnie­niem gła­dząc po sre­brzy­stej sier­ści swoje jeżopsy, Hara i Kara. Leżały przy niej na pod­ło­dze, gotowe iść z nią wszę­dzie.

W pan­cer­nych skarb­cach na Tane­ga­ar­dzie, z drzwiami otwie­ra­nymi po wpro­wa­dze­niu odpo­wied­nich kodów, trzy­mano tajne zapisy finan­sowe, biz­ne­sowe i dane oso­bi­ste, do któ­rych nie miał dostępu nikt inny w Impe­rium, nawet jego władca. Dzięki temu, że te poufne, odsła­nia­jące kulisy wielu spraw, a nawet kom­pro­mi­tu­jące infor­ma­cje trzy­mano w bez­piecz­nym miej­scu, kom­pa­nia KHOAM mogła spo­koj­nie pro­wa­dzić dzia­łal­ność. Bez wiary w to, że utrzyma współ­pracę z nimi w tajem­nicy, wiele rodów zasia­da­ją­cych w Land­sra­adzie prze­sta­łoby robić z nią inte­resy. Gdyby zaś Szad­dam spró­bo­wał siłą zdo­być te infor­ma­cje, każdy urdy­rek­tor prę­dzej by je znisz­czył, niż mu prze­ka­zał.

W począt­kach Impe­rium kom­pa­nia zaku­piła Tane­ga­ard, mało znaną pla­netę ze ską­pymi zaso­bami natu­ral­nymi. Zbu­do­wała tam cyta­delę nie do zdo­by­cia, w któ­rej umie­ściła swoją sie­dzibę główną. Pra­cu­jący w niej urzęd­nicy żyli tam i słu­żyli fir­mie od wielu poko­leń. Tylko nie­liczni opusz­czali kie­dy­kol­wiek pla­netę czy w ogóle wyra­żali taką chęć. Miesz­kali w oto­czo­nych murami enkla­wach i zaj­mo­wali się inte­re­sami całego Impe­rium, które obej­mo­wało milion świa­tów.

Sta­tek Maliny scho­dził łagod­nie po spo­koj­nym nie­bie. Jako urdy­rek­torka będzie musiała się zoba­czyć ze swo­imi głów­nymi sekre­ta­rzami, sze­fami dzia­łów i kie­row­ni­kami sprze­daży, ale nie mogła wyja­wić praw­dzi­wego powodu spo­tka­nia z Fran­ko­sem i Jalmą. Jej dłu­go­trwałe związki z szer­szym i ostroż­niej­szym ruchem na rzecz Wspól­noty Szla­chec­kiej były pil­nie strze­żoną tajem­nicą, bo gdyby kie­dy­kol­wiek wyszły na jaw, ległaby w gru­zach nie tylko jej repu­ta­cja, ale także pozy­cja KHOAM w Impe­rium. A odkry­cie, że choćby w naj­mniej­szym stop­niu wspiera Jaxsona, mia­łoby skutki tysiąc razy gor­sze.

Wylą­do­wali w zewnętrz­nym por­cie dwu­dzie­sto­pię­tro­wego budynku głów­nego. Urdy­rek­torka wyło­niła się ze statku z czuj­nymi jeżop­sami po bokach. Spoj­rzała na fasadę cyta­deli wzno­szącą się niczym pio­nowe urwi­sko skalne. Była tak gładka, że wspię­cie się na nią było nie­do­ści­głym marze­niem, o ścia­nach tak moc­nych, że wytrzy­ma­łyby, nawet gdyby runął na nie sta­tek kosmiczny. Tak przy­naj­mniej jej mówiono.

Budowla była usiana skle­pio­nymi salami kon­fe­ren­cyj­nymi i audien­cyj­nymi, pry­wat­nymi gabi­ne­tami oraz ban­kami danych z pół­kami ugi­na­ją­cymi się od kom­pak­to­wych rolek szi­ga­struny i ryz arku­szy rydu­liań­skiego papieru kry­sta­licz­nego. Pomiesz­cze­nia cią­gnęły się kilo­me­trami i tylko armie chęt­nych do pomocy men­tac­kich biblio­te­ka­rzy potra­fiły się zorien­to­wać w tym labi­ryn­cie i zna­leźć potrzebne infor­ma­cje.

Pod sztan­da­rami z czar­nymi, czer­wo­nymi i żół­tymi kół­kami KHOAM stała zbrojna kohorta asy­sten­tów i major­do­mu­sów. Do Maliny pod­szedł wyso­kiej rangi asy­stent, Hol­ton Tassé, i ener­gicz­nie się jej ukło­nił, uda­jąc, że nie widzi pary jeżop­sów. Mimo że był pod­rzęd­nym funk­cjo­na­riu­szem, posia­dał więk­szą wła­dzę niż więk­szość człon­ków Land­sra­adu. Kie­dyś Malina bar­dzo na nim pole­gała.

— Urdy­rek­torko, kiedy dowie­dzie­li­śmy się o pani nie­spo­dzie­wa­nej wizy­cie, zmie­ni­li­śmy nasze ter­mi­na­rze i anu­lu­jemy tyle spo­tkań, ile pani sobie zaży­czy. Mamy umó­wio­nych urzęd­ni­ków, któ­rzy mogą poświę­cić mnó­stwo czasu na nego­cja­cje z panią. Chcemy ogra­ni­czyć roz­mowę z każ­dym z nich do pię­ciu minut.

— Zre­du­kuj­cie je do mini­mum — powie­działa Malina, prze­cho­dząc obok niego z jeżop­sami przy nodze. — Zro­bię wszystko, co nie­zbędne dla dobra firmy, jestem jed­nak nie tylko urdy­rek­torką, lecz także matką. Pierw­szeń­stwo muszą mieć Jalma i Fran­kos. Przy­ślij­cie ich do mnie, jak tylko przy­będą, i wykre­śl­cie z mojego har­mo­no­gramu wszyst­kie inne sprawy.

Kro­czyła przez labi­rynt biur, gabi­ne­tów kie­row­ni­ków i sal posie­dzeń. Ogromne kory­ta­rze były tak sze­ro­kie, by mogły się nimi poru­szać powolne wózki dry­fowe prze­wo­żące mate­riały i pasa­że­rów z biura do biura. Obró­ciła się do Tasségo.

— Zor­ga­ni­zuj mi pierw­szą kon­fe­ren­cję za pół godziny. Zała­twimy tyle spraw, ile się da.

Na Nos­su­sie Jaxson z pro­mien­nym uśmie­chem chwa­lił się swymi groź­nymi pla­nami. Zado­wo­lony z jej pozor­nego popar­cia osten­ta­cyj­nie przed­sta­wił jej wąski krąg swo­ich naj­bliż­szych rady­kal­nych wspól­ni­ków. Wszy­scy byli już od dawna zwo­len­ni­kami utwo­rze­nia Wspól­noty Szla­chec­kiej, ale nie wie­działa, że tak się nie­cier­pli­wią, iż przy­łą­czyli się do skraj­nego skrzy­dła Jaxsona. Wśród człon­ków tego grona znaj­do­wały się głowy rodów Lon­dine’ów, Feni­me­rów, Mum­for­dów, Myerów, Voków i Elli­so­nów, a nawet świeżo zwer­bo­wany wiceh­ra­bia Gian­dro Tull.

Ale Jaxson naj­bar­dziej dumny był z nie­dawno zawar­tego przy­mie­rza z księ­ciem Leto Atrydą zna­nym z rygo­ry­stycz­nego prze­strze­ga­nia kodeksu hono­ro­wego. To, że przy­łą­czył się on nie tylko do ruchu na rzecz utwo­rze­nia Wspól­noty Szla­chec­kiej, ale też do agre­syw­nej fak­cji Jaxsona, naj­le­piej świad­czyło o powszech­nej nie­na­wi­ści do dyna­stii Cor­ri­nów…

Malina potra­fiła dobrze ukry­wać swoje uczu­cia. Przez następne kilka godzin odbyła jedno po dru­gim sześć spo­tkań ze swo­imi współ­pra­cow­ni­kami w zapew­nia­ją­cej naj­więk­szą pouf­ność salce kon­fe­ren­cyj­nej z jed­nymi gru­bymi meta­lo­wymi drzwiami, a jej roz­mówcy nawet się nie zorien­to­wali, że myślami jest gdzie indziej. Na pozór poświę­cała im pełną uwagę, więc wycho­dzili zado­wo­leni. W innych oko­licz­no­ściach uzna­łaby, że mówią o waż­nych spra­wach, ale teraz wszystko bla­dło w porów­na­niu z innymi kło­po­tami. Jeżopsy, wyczu­wa­jąc jej nie­po­kój, sie­działy sprę­żone, z czuj­nie posta­wio­nymi uszami.

Zja­dła dosko­nały obiad, pod­czas któ­rego zała­twiła inne sprawy, potem odbyła jesz­cze kilka spo­tkań i w końcu musiała się poło­żyć. Następny ranek zaczął się od serii bły­ska­wicz­nych kon­sul­ta­cji w jej dużym gabi­ne­cie z każ­dym z urzęd­ni­ków, któ­rzy dostali, zgod­nie z obiet­nicą Tasségo, po pięć minut. Czuła się coraz bar­dziej spięta, znie­cier­pli­wiona i zatro­skana.

Gdy pra­cow­nicy niż­szych szcze­bli wyszli, by wyko­nać jej pole­ce­nia, pod­szedł do niej Tassé.

— Pod­czas pani nie­obec­no­ści stwier­dzi­li­śmy coś nie­po­ko­ją­cego — powie­dział i poło­żył na biurku doku­ment. — To raport, który kaza­łem spo­rzą­dzić.

Malina prze­bie­gła go wzro­kiem, po czym spoj­rzała na Tasségo. Paliła ją twarz.

— Wła­ma­nie do cen­tral­nego skarbca? Do naszych czar­nych teczek? — Nie była w sta­nie ukryć nie­po­koju. Były tam naj­bar­dziej obcią­ża­jące mate­riały, które mogły wywo­łać wielki zamęt. Kom­pa­nia KHOAM trzy­mała je jako haki na nie­ustę­pliwe rody, nawet na Impe­ra­tora, by użyć ich w razie potrzeby, gdyby inne środki zawio­dły.

— Gdy tylko się o tym dowie­dzia­łem, kaza­łem wsz­cząć docho­dze­nie, cho­ciaż do wła­ma­nia doszło praw­do­po­dob­nie już jakiś czas temu. — Tassé był dość wysoki i miał kędzie­rzawe, jasne włosy prze­rze­dzone na czubku głowy. — Doko­nano go tak spraw­nie, że nikt niczego nie zauwa­żył, ale teraz mamy nowe, sku­tecz­niej­sze tech­niki śled­cze.

— Kto to zro­bił? Jak do tego doszło? Czarne teczki!

Tassé rozej­rzał się wokół, spraw­dza­jąc, czy wszy­scy urzęd­nicy wyszli. W przed­sionku cze­kało na swoją kolej wielu innych.

— Ktoś obszedł kody zabez­pie­cza­jące tak spryt­nie, że nie zosta­wił żad­nych śla­dów umoż­li­wia­ją­cych jego iden­ty­fi­ka­cję. Wygląda na to, że dane nie zostały wykra­dzione ani ska­so­wane, tylko sko­pio­wane.

— Te archiwa powinny być naj­ści­ślej strze­żone w naszym naj­le­piej zabez­pie­czo­nym skarbcu! — Malina kipiała ze zło­ści, bo wie­działa, co zawie­rają czarne teczki: infor­ma­cje o kumo­ter­stwie i korup­cji w Impe­rium, naj­bar­dziej obcią­ża­jące sekrety szan­ta­żów, szcze­góły pota­jem­nych ukła­dów dys­kre­dy­tu­jące ich strony. Był to sys­tem, który pozwa­lał trzy­mać wszyst­kich w sza­chu i zapew­niać jed­nym rodom uprzy­wi­le­jo­waną pozy­cję, a inne spy­chać na dal­szy plan. Wzięła głę­boki oddech. — I tak mam już dość na gło­wie. Jeśli czarne teczki zostaną upu­blicz­nione, doj­dzie do krwa­wej wojny domo­wej. Jakie zamiary mogą mieć sprawcy wła­ma­nia? Dosta­li­śmy jakieś groźby albo ulti­ma­tum?

— Nie, i wła­śnie to jest bar­dzo dziwne.

Malina wstała, a ponie­waż poja­wił się nowy pro­blem, odwo­łała — ku wiel­kiemu roz­cza­ro­wa­niu tych, któ­rzy uwa­żali, że mają pilne sprawy do omó­wie­nia — wszyst­kie pozo­stałe spo­tka­nia umó­wione na ten dzień. Ode­słała Tasségo, by kon­ty­nu­ował śledz­two.

Póź­nym popo­łu­dniem na Tane­ga­arda przy­byli Fran­kos i Jalma. Widząc, w jakim nastroju jest Malina, przy­brali zanie­po­ko­jone, a zara­zem posłuszne miny, gotowi zro­bić wszystko, o co poprosi ich matka i urdy­rek­torka.

Malina zamknęła się w sali kon­fe­ren­cyj­nej z córką i star­szym synem. Jeżopsy zajęły miej­sca przy drzwiach.

Cho­ciaż od dość dawna nie widziała się z dziećmi, nie pode­szła do nich, by je uści­skać, ani nie oka­zała macie­rzyń­skiego cie­pła. W rodzi­nie Aru nie pano­wały tego rodzaju rela­cje. Byli potężni, bogaci, ambitni i zado­wo­leni z życia, ale stro­nili od śmie­chu, uści­sków i poca­łun­ków. Urdy­rek­torka pod pyta­ją­cymi spoj­rze­niami dzieci przez długą chwilę mil­czała.

Fran­kos, wysoki i szczu­pły, mimo swej syl­wetki i sta­lo­wo­si­wych wło­sów wyglą­dał młodo. Jalma miała krót­kie, ciemne włosy i wło­żyła typowy dla Pliesse kon­ser­wa­tywny strój. Jako nomi­nalny pre­zes KHOAM Fran­kos nauczył się pano­wać nad emo­cjami i zręcz­nie upra­wiać poli­tyczne gierki, Jalma zaś wyka­zy­wała się nie­kiedy nie­cier­pli­wo­ścią nieco podobną do zapal­czy­wo­ści młod­szego brata, jak wtedy, gdy dopro­wa­dziła do zabi­cia swego zdzie­cin­nia­łego, sta­rego męża, cho­ciaż ten i tak stał nad gro­bem.

— Dla­czego nas wezwa­łaś, matko? — zapy­tała. — Byłam aku­rat w środku waż­nych nego­cja­cji w spra­wie sprze­daży drewna hede­ro­wego, a Fran­kos prze­wod­ni­czył mię­dzy­pla­ne­tar­nemu szczy­towi w Srebr­nej Iglicy na Kaita­inie.

Zamiast się uspra­wie­dli­wiać, Malina po pro­stu splo­tła na stole przed sobą szczu­płe dło­nie. Dopóki nie uzy­ska wię­cej infor­ma­cji o wła­ma­niu do archi­wum czar­nych teczek, nie zamie­rzała im o tym mówić. Na razie ogra­ni­czyła się do wyja­śnie­nia swego pier­wot­nego celu.

— Cóż, ja wola­ła­bym teraz być w domu na Tupile. Cho­dzi o Jaxsona. Spo­tka­łam się z nim i jego grupą bun­tow­ni­ków, więc dokład­nie wiem, do czego zmie­rzają. — Zmru­żyła oczy. — I wiem, że oboje pry­wat­nie obie­ca­li­ście go wes­przeć. Naprawdę jeste­ście tak nie­za­do­wo­leni z zaku­li­so­wych dzia­łań Wspól­noty Szla­chec­kiej? Nie może­cie pocze­kać na kon­tro­lo­wany przez nas roz­pad Impe­rium?

Zła jak osa Jalma usa­do­wiła się głę­biej na krze­śle, wygła­dziła przód sztyw­nej sukni i nic nie odpo­wie­działa.

Fran­kos miał zakło­po­taną minę.

— Przy­le­ciał do każ­dego z nas z osobna i przed­sta­wił swój plan przy­spie­sze­nia roz­woju wyda­rzeń. Wysłu­cha­łem go, ale nie­zu­peł­nie popar­łem. On robi dość… przy­tła­cza­jące wra­że­nie.

Jalma wyglą­dała na zde­ner­wo­waną.

— Tylko go udo­bru­cha­li­śmy, matko. Wiesz, jak nie­bez­piecz­nie jest nie wysłu­chać Jaxsona. Uda­wa­li­śmy, że się z nim zga­dzamy. — Wes­tchnęła z iry­ta­cją. — Dopiero co uzy­ska­łam pełną kon­trolę nad rzą­dem Pliesse. Myślisz, że chcia­ła­bym, żeby nas zbom­bar­do­wał z orbity, urzą­dza­jąc kolejny wielki pokaz?

— Może uwie­rzył, że nawet jeśli nie pochwa­lamy jego pla­nów, jeste­śmy nimi zain­te­re­so­wani, ale w naj­mniej­szym stop­niu nie zachę­ca­li­śmy go do ich reali­za­cji — zapew­nił Fran­kos.

— Oczy­wi­ście, że jeste­śmy zain­te­re­so­wani… gdyby miało mu się powieść — dodała Jalma. — Prze­kształ­ciłby Impe­rium o sto lat wcze­śniej, niż zakłada nasz plan. Wspól­nota Szla­checka sta­łaby się bytem rze­czy­wi­stym, nie teo­re­tycz­nym.

Malina patrzyła na nich uważ­nie, prze­no­sząc powoli wzrok z jed­nego na dru­gie.

Fran­kos zmarsz­czył brwi i zapy­tał:

— Jak to się stało, że Jaxson spro­wa­dził cię do swo­jej nowej kry­jówki? Trzyma to miej­sce w naj­więk­szej tajem­nicy.

— Zja­wił się u mnie z tą samą pro­po­zy­cją co u was — odparła, po czym uśmiech­nęła się do nich z wyro­zu­mia­ło­ścią. — I ja też go wysłu­cha­łam. Nie jestem ślepa na fakt, że jego mar­gi­nalne ugru­po­wa­nie zyskuje popar­cie i siłę. Gdy­bym mogła pstryk­nię­ciem pal­ców pozbyć się Cor­ri­nów i uwol­nić milion pla­net, oczy­wi­ście bym to zro­biła. Ale Jaxson jest nie­bez­pieczny. Wyrze­kłam się go przed całym Land­sra­adem, skła­da­jąc ofi­cjalne oświad­cze­nie jako urdy­rek­torka KHOAM i jako matka. Ale jestem na tyle mądra, by wyko­rzy­stać jego żywio­ło­wość dla naszych celów, żeby pomóc naszemu ruchowi. Dla­tego pole­cia­łam na Nos­susa i uda­wa­łam, że popie­ram jego eks­tre­malne wyczyny. Widzia­łam, jak liczny jest ten rady­kalny odłam. — Świ­dro­wała ich wzro­kiem spod przy­mru­żo­nych powiek. — Jakie jest wasze sta­no­wi­sko w tej spra­wie?

Z ulgą stwier­dziła, że ich obu­rze­nie i sprze­ciw nie są uda­wane.

— Fakt jest taki, że się go boimy, matko — przy­znał Fran­kos.

Jalma się wypro­sto­wała.

— Prze naprzód jak taran, a ja nie chcę się zna­leźć na jego dro­dze. Nawet gdy­bym pró­bo­wała, nie była­bym w sta­nie go powstrzy­mać.

— Pyta­nie, czy posta­ramy się go powstrzy­mać, czy z całego serca poprzemy jego plan — powie­działa Malina. — O tym wła­śnie musimy posta­no­wić.

Maska­rada może być fry­wolną zabawą albo posłu­żyć do reali­za­cji śmier­tel­nie groź­nego celu. Naj­wię­cej ryzy­ku­jesz, gdy zapo­mnisz, w któ­rym momen­cie zdjąć maskę.

— książę Leto Atryda, listy do syna

Nossus, z roz­le­głymi łąkami, kępami wyso­kich traw i wędru­ją­cymi sta­dami zwie­rząt, wyglą­dał siel­sko i uro­czo. Niebo było błę­kitne i czy­ste, zwod­ni­czo nie­winne.

Leto wie­dział, że to złu­dze­nie.

Jaxson Aru wraz ze swo­imi fana­ty­kami wybrał tę leżącą na ubo­czu pla­netę na miej­sce, gdzie mogli spo­koj­nie knuć plany siło­wego oba­le­nia Impe­rium. Leto pozor­nie dołą­czył do ich skraj­nego ugru­po­wa­nia, mimo że było to sprzeczne z jego oso­bo­wo­ścią i zasa­dami. Uda­wał, że podziela obse­sję i deter­mi­na­cję Jaxsona i sprzyja zamia­rom zemsty na Cor­ri­nach.

A Jaxson uwie­rzył, że robi to ze szcze­rego prze­ko­na­nia. Uwa­żał, że zwer­bo­wa­nie księ­cia Leto sta­nowi naj­lep­sze potwier­dze­nie słusz­no­ści jego spo­sobu dzia­ła­nia. Leto czuł się jak w jaskini lwa, ale musiał kon­ty­nu­ować maska­radę, pozy­skać ich zaufa­nie, by potem znisz­czyć. Sar­dau­ka­rom Impe­ra­tora nie udało się stłu­mić zarze­wia buntu, ale jemu może się to powieść. Nikt inny nie znaj­do­wał się w lep­szej sytu­acji.

Na oczysz­czo­nym tere­nie Jaxson zbu­do­wał dwór z przy­le­ga­ją­cym do niego han­ga­rem. Mają­tek obej­mo­wał też hek­tary pól upra­wia­nych przez ludzi uda­ją­cych rol­ni­ków, któ­rzy w rze­czy­wi­sto­ści byli jego pry­watną oddaną armią. Począt­kowo główna grupa spi­skow­ców trak­to­wała księ­cia nieco podejrz­li­wie, ale cał­ko­wite zaufa­nie, jakim darzył go Jaxson, uśmie­rzyło więk­szość obaw. Przy­wódca bun­tow­ni­ków zda­wał się potrze­bo­wać dowar­to­ścio­wa­nia i przy­ja­ciela.

Nie­dawno, po spo­tka­niu z małym krę­giem zde­ter­mi­no­wa­nych bun­tow­ni­ków, odle­ciała z Nos­susa Malina Aru. Leto był zasko­czony, że macki Wspól­noty Szla­chec­kiej się­gnęły aż do samej urdy­rek­torki KHOAM. Sta­rał się poznać wszyst­kie szcze­góły ich planu, a sam trzy­mał język za zębami.

Matka Jaxsona była sprytną kobietą inte­resu, powścią­gliwą w oce­nach, umie­jęt­nie skry­wa­jącą praw­dziwe myśli i emo­cje. Mimo to Leto się zasta­na­wiał, czy naprawdę popiera dzia­ła­nia swo­jego syna wyrzutka, gdyż pod­czas spo­tka­nia ważyła słowa i skła­dała dość mgli­ste obiet­nice. Gdy wyle­ciała w żywot­nych inte­re­sach KHOAM, reszta kon­spi­ra­to­rów została na Nos­su­sie, by dokoń­czyć plany, ale oni też mieli nie­ba­wem udać się do domów.

Jaxson wpro­wa­dził Leto do wąskiego grona naj­bliż­szych współ­pra­cow­ni­ków. Po kilku dniach oży­wio­nych, pro­wa­dzo­nych do póź­nej nocy dys­ku­sji ich uczest­nicy smacz­nie spali przed pla­no­wym przy­by­ciem liniowca. Jed­nak Jaxson wstał wcze­śnie, a gdy wszedł do kuchni głów­nego budynku, zastał tam Leto popi­ja­ją­cego kawę.

Uśmiech­nął się do niego cie­pło i powie­dział:

— Leto, zapra­szam cię w bar­dzo szcze­gólne miej­sce. Chodź ze mną. — Sta­rał się umoc­nić ich przy­jaźń.

Ale książę miał się na bacz­no­ści.

— Będziemy znowu ukła­dać plany z resztą grupy?

— Chcę ci tylko coś poka­zać. Coś… bar­dzo oso­bi­stego.

Odgry­wa­jąc swoją rolę, Leto wyszedł za nim na zewnątrz. Minęli nie­dawno wznie­siony han­gar za głów­nym budyn­kiem. Wewnątrz ekipa robot­ni­ków rekon­stru­owała za pomocą lanc lase­ro­wych i narzę­dzi spa­wal­ni­czych cha­rak­te­ry­styczny impe­rialny sta­tek-skar­biec, który Jaxson w jakiś spo­sób pod­mie­nił pod­czas ataku na pałac. Przy oka­zji ukradł for­tunę w sola­ri­sach, którą już roz­dał na finan­so­wa­nie róż­nych akcji bun­tow­ni­ków.

Teraz zatrzy­mał się, by zer­k­nąć do otwar­tego han­garu.

— Wkrótce skoń­czą remont. Sta­tek zosta­nie wypo­sa­żony w nowe sil­niki i będzie gotowy do lotu — w ter­mi­nie i do celu, które ja wybiorę.

Leto popa­trzył na dziwną jed­nostkę.

— To chcia­łeś mi poka­zać?

— Nie… nie. Chodź.

Wpro­wa­dził księ­cia do gaju wątłych drze­wek oliw­nych. Z wyraź­nym sza­cun­kiem doty­kał ich sza­ro­zie­lo­nych liści.

Leto patrzył i nic nie mówił, pozwa­la­jąc, by przy­wódca bun­tow­ni­ków sam zde­cy­do­wał, kiedy prze­rwać mil­cze­nie. Jaxson przy­wykł do pło­mien­nych prze­mó­wień i pro­wo­ka­cji, ale gdy teraz się ode­zwał, z jego ust dobył się zale­d­wie szept pełen emo­cji.

— W mojej rodzin­nej posia­dło­ści na Oto­rio gaj oliwny rósł od setek lat. Maje­sta­tyczne drzewa zda­wały się ema­no­wać spo­ko­jem. — Ciężko wes­tchnął. — Kiedy prze­by­wa­łem w tam­tym świę­tym gaju, zna­łem swoje miej­sce we wszech­świe­cie. Wszystko było tak, jak powinno być.

— I sta­rasz się to odtwo­rzyć tutaj? — zapy­tał Leto, kiedy szli przez gaj.

— Te drzewka mają zale­d­wie kilka lat, ale mogą żyć stu­le­cia — cią­gnął Jaxson. — W gaju na Oto­rio został pocho­wany mój ojciec. Czę­sto sia­dy­wa­łem przy jego gro­bie i roz­my­śla­łem o wszyst­kim, czego mnie nauczył. Matka i reszta uwa­żali go za utra­pie­nie, ale po pro­stu go nie rozu­mieli. — Potrzą­snął głową. — Kiedy odszedł, matka wcią­gnęła mnie w sprawy kom­pa­nii. Chciała mnie zin­dok­try­no­wać, tak jak wyćwi­czyła Fran­kosa i Jalmę. Zabie­rała mnie do archi­wów w skarb­cach cyta­deli KHOAM na Tane­ga­ar­dzie i zmu­szała do uczest­ni­cze­nia w cią­gną­cych się bez końca posie­dze­niach w Srebr­nej Iglicy. Dała mi pełny dostęp do wszyst­kiego, bym zro­zu­miał zawi­ło­ści wiel­kiego galak­tycz­nego kon­sor­cjum.

— I udało jej się?

— Matka nie doce­nia mojej wie­dzy. — Jaxson przy­kląkł przy drzewku i pogła­dził jego szarą korę. Wyda­wało się, że wyobraża sobie ten gaj jako stary i potężny. — Prze­by­wa­łem poza naszą posia­dło­ścią, gdy Szad­dam posta­no­wił anek­to­wać Oto­rio. Wyciął i zaorał nasz piękny gaj. Zbez­cze­ścił grób mojego ojca i zbu­do­wał na nim muzeum. — W jego sło­wach pobrzmie­wała gorycz żrąca jak kwas. — Matka chce pod­ko­pać Impe­rium i stop­niowo zmie­nić jego sys­tem poli­tyczny. A ja zde­cy­do­wa­łem się przy­spie­szyć ten pro­ces. — Wybuch­nął wymu­szo­nym śmie­chem. — Cie­szę się, że wresz­cie uwie­rzyła, iż naj­lep­szą drogą do celu jest ta, którą ja wybra­łem: roz­trza­ska­nie skost­nia­łego Impe­rium, byśmy mogli żyć wolni w nowej wspól­no­cie. — Klep­nął Leto w ramię. — A ty mi w tym pomo­żesz, przy­ja­cielu. Wspól­nie doko­namy wiel­kich rze­czy.

— Już pew­nych doko­na­li­śmy — rzekł Leto. — Uwa­żam, że wysi­łek, na który zdo­by­li­śmy się na Issimo III, jest dowo­dem sku­tecz­no­ści metod alter­na­tyw­nych.

Twarz Jaxsona stę­żała.

— Tak, to popra­wiło moją repu­ta­cję. Zawdzię­czam to tobie.

Leto poczuł wielką ulgę, gdy udało mu się wyper­swa­do­wać Jaxso­nowi kolejny bole­sny „wielki gest”. Za jego namową, zamiast spro­wa­dzić straszną zarazę na i tak już prze­ży­wa­jący trudne czasy nie­dawno sko­lo­ni­zo­wany świat, przy­wódca bun­tow­ni­ków dostar­czył żyw­ność, sprzęt i wszystko, co było tam potrzebne. Teraz nie pięt­no­wano tam Jaxsona, lecz wychwa­lano jego imię, ale Leto nie był pewien, czy jego towa­rzysz wie, co z tym począć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Dune: The Heir of Cala­dan

Copy­ri­ght © Her­bert Pro­per­ties LLC 2022

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Copy­ri­ght © 2022 for the illu­stra­tions by Woj­ciech Siud­mak

Gra­fiki: Woj­ciech Siud­mak

siud­mak-offi­cial.com

Redak­cja mery­to­ryczna: Sła­wo­mir Folk­man

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Diuna. Dzie­dzic Kala­danu, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-766-6

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer