69,00 zł
Początek śmiertelnej wendety pomiędzy rodami Atrydów i Harkonnenów, która swój finał znalazła na stronicach Diuny...
Próbując rozpaczliwie jeszcze jednego fortelu i nie wiedząc, kto znajduje się w kapsułach ratunkowych, Vor rzucił przez nadajnik w przestrzeń:
— To teraz cymeki są tchórzami, którzy uciekają z pola bitwy? Mówi primero Vorian Atryda. Drwię sobie z was! Ojciec — generał Agamemnon — mówił mi, że ludzie są niższymi istotami, że w walce zawsze zwyciężają cymeki. Jeśli tak, to dlaczego uciekacie?
W odpowiedzi usłyszał niski głos Agamemnona, brzmiący jak wolno gotujący się olej.
— Mówiłem ci też, Vorianie, żeranieniewroga daje większą satysfakcję niż bezpośrednie zwycięstwo. Zobaczymy, ile bólu zdołamy zadać naszym gościom. To twoi przyjaciele, nieprawdaż? Zabawię się z nimi i sprawi mi to dużą przyjemność.
Dysponujące mniejszą siłą ognia statki cymeków odleciały, a Xavier Harkonnen miał przerażoną minę, bo wiedział, że nigdy już nie zobaczy swojego ukochanego przyrodniego brata.
— Wróć i staw mi czoło, ojcze! — krzyknął Vor do nadajnika. — Możemy to teraz zakończyć. Boisz się mnie?
— Skądże, Vorianie. Po prostu... bawię się twoim kosztem.
Od tragicznej śmierci maleńkiego syna Sereny Butler minęło już ćwierć wieku, a rozpoczęty w jego imieniu dżihad trwa nadal. Nieustępliwe ataki myślących maszyn i ich bezbrzeżne okrucieństwo podkopują stopniowo nadzieję ludzi na ostateczny sukces. W Lidze Szlachetnych narastają problemy. Do coraz gwałtowniejszych protestów ludności przeciw wojnie dochodzą tarcia na szczytach władzy – Wielki Patriarcha Iblis Ginjo, wspierany przez Policję Dżihadu, dąży do zepchnięcia Sereny Butler na boczny tor i przejęcia władzy. Nigdy jeszcze przyszłość rodzaju ludzkiego nie była tak zagrożona...
Tymczasem na odległym Poritrinie genialna matematyczka Norma Cenva, uwolniwszy się spod władzy Tio Holtzmana, pracuje nad przełomowym odkryciem, które może przechylić szalę zwycięstwa na stronę ludzi. Czy zdąży?
„Brian Herbert i Kevin J. Anderson wyszli ostatecznie z cienia twórcy Diuny” -Scifi.com.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 983
Przełożył Andrzej Jankowski
Dom Wydawniczy REBIS
Penny i Ronowi Merrittom,
towarzyszom podróży po wszechświecie Diuny,
z wyrazami miłości i wdzięczności za to,
że pomagają nam zachować spuściznę Franka Herberta
Ukończenie maszynopisu tej książki było zaledwie początkiem pracy nad nią. Pat LoBrutto i Carolyn Caughey pokazali swój geniusz redakcyjny, przeprowadzając nas przez liczne poprawki i udoskonalenia, których rezultatem jest ta ostateczna wersja. Od początku też pomagali nam z entuzjazmem nasi agenci Robert Gottlieb i Matt Bialer z Trident Media Group. Tom Doherty, Linda Quinton, Jennifer Marcus, Heather Drucker i Paul Stevens z Tor Books oraz Julie Crisp z Hodder & Stoughton dbali z niesłabnącym zapałem o wszystkie sprawy związane z wydaniem i promocją powieści.
Catherine Sidor z Word Fire, Inc. pracowała — jak zawsze — niestrudzenie, przepisując dziesiątki mikrokaset, wprowadzając poprawki i dbając o spójność tekstu, mimo iż parliśmy naprzód pełną parą i dotrzymanie nam kroku było nie lada wyzwaniem. Diane E. Jones z kolei posłużyła jako czytelniczka doświadczalna, przekazując nam szczere uwagi i sugerując dodanie pewnych scen, dzięki którym książka ta stała się lepsza.
Rebecca Moesta Anderson poświęciła niniejszemu dziełu mnóstwo godzin i energii, nie szczędząc rad ani krytycznych uwag (zawsze jednak łagodzonych miłością) i nigdy nie wprowadzając do swojego słownika zwrotu „wystarczająco dobre”. Jan Herbert — jak zawsze — udzielała nam poparcia, odnosząc się z cierpliwością i zrozumieniem do nieprzewidywalnych potrzeb pisarskich.
Javier Barriopedro i Christian Gossett podsunęli nam pomysł związany z „mistrzem miecza”. Na koniec maszynopis wziął pod lupę dr Attila Torkos i pomógł nam uniknąć pewnych niekonsekwencji.
The Herbert Limited Partnership, włącznie z Penny i Ronem Merrittami, Davidem Merrittem, Byronem Merrittem, Julie Herbert, Robertem Merrittem, Kimberly Herbert, Margaux Herbert i Theresą Shackelford, udzieliło nam entuzjastycznego poparcia, powierzając opiekę nad wizją Franka Herberta.
Bez wsparcia i oddania Beverly Herbert, na które mógł liczyć przez prawie czterdzieści lat, Frank Herbert nie stworzyłby tak ogromnego i fascynującego wszechświata. Jesteśmy ogromnie wdzięczni im obojgu.
Wśród historyków nie ma zgody co do przekazów, jakie niosą pozostałości dawnych dziejów. Im bardziej zagłębiamy się w przeszłość — w te pradawne, pełne zamętu czasy! — tym bardziej płynne stają się fakty i tym bardziej sprzeczne opowieści. W oceanie czasu i zawodnej ludzkiej pamięci prawdziwi bohaterzy przemieniają się w archetypy, a bitwy zyskują znaczenie większe, niż rzeczywiście miały. Trudno pogodzić ze sobą legendy i prawdę.
Jako pierwszy oficjalny historyk dżihadu muszę sporządzić ten opis najlepiej, jak potrafię, opierając się na tradycji ustnej i fragmentarycznych dokumentach, które przetrwały sto wieków. Co jest dokładniejsze: starannie udokumentowana historia, jaką piszę, czy zbiór mitów i opowieści ludowych?
Ja, Noam Starszy, muszę pisać uczciwie, nawet jeśli ściągnie to na mnie gniew przełożonych. Przeczytajcie tę historię uważnie, zaczynam ją bowiem od przytoczenia Manifestu sprzeciwu Rendika Tolu-Fara, dokumentu, który został skonfiskowany przez Dżipol.
A oto on:
„Jesteśmy znużeni walką… śmiertelnie znużeni! Ta krucjata przeciw myślącym maszynom pochłonęła już miliardy istnień. Ofiary to nie tylko umundurowani żołnierze dżihadu i najemnicy, ale również niewinni koloniści i ludzie zniewoleni na Zsynchronizowanych Światach. Nikt nie zadaje sobie trudu zliczenia zniszczonych maszyn.
Przez ponad dziesięć stuleci Omnius, komputerowy wszechumysł, panował na wielu planetach, ale dwadzieścia cztery lata temu mord popełniony na niewinnym dziecku kapłanki Sereny Butler stał się zarzewiem powszechnej rebelii ludzi. Serena Butler wykorzystała swą tragedię do wzbudzenia zapału do walki w Lidze Szlachetnych, czego następstwem był zmasowany atak jądrowy Armady Ligi na Ziemię i zniszczenie tej planety.
Owszem, był to cios dla Omniusa, ale w jego wyniku zginęli ostatni żyjący tam ludzie, a kolebka ludzkości stała się radioaktywnym pogorzeliskiem i przez wiele stuleci nie będzie się nadawała do zamieszkania. Jakiż to potworny koszt! A przy tym zwycięstwo owo nie oznaczało końca wojny, lecz dopiero początek długiej walki.
Święta wojna Sereny z myślącymi maszynami trwa już od ponad dwudziestu lat. Na nasze uderzenia na Zsynchronizowane Światy roboty odpowiadają wypadami przeciw koloniom Ligi. Za każdym razem.
Kapłanka Serena wygląda na pobożną kobietę i chciałbym wierzyć w jej czystość i świętość. Wiele lat poświęciła studiowaniu zachowanych pism i doktryn starożytnych filozofów. Nikt inny nie spędził tyle czasu na rozmowach z Kwyną, kogitor mieszkającą w Mieście Introspekcji. Żarliwe uczucia Sereny są oczywiste, a jej poglądom nie można niczego zarzucić, ale czy zdaje sobie ona sprawę ze wszystkiego, co się robi w jej imieniu?
Serena Butler jest przywódczynią tylko symboliczną, tak naprawdę zaś za sznurki pociąga Iblis Ginjo, jej polityczny pełnomocnik. Tytułuje się on »Wielkim Patriarchą Dżihadu« i przewodzi Radzie Dżihadu, organowi władzy, który ma nadzwyczajne uprawnienia i którego rządy wyjęte są spod kontroli Parlamentu Ligi. A my na to pozwalamy!
Widziałem, jak Wielki Patriarcha — były nadzorca niewolników na Ziemi — wykorzystuje swe charyzmatyczne zdolności oratorskie, by przekuć tragedię Sereny w broń. Czy wszyscy są ślepi i nie dostrzegają, że buduje on własną polityczną potęgę? Czyż nie dlatego pojął za żonę Camie Boro, której rodowód sięga tysiąca lat wstecz — do ostatniego, słabego władcy Starego Imperium? Nikt nie poślubia jedynej żyjącej potomkini ostatniego Imperatora wyłącznie z miłości!
Dla tropienia zdrajców i sabotażystów Iblis Ginjo ustanowił swoją Policję Dżihadu, zwaną w skrócie Dżipolem. Pomyślcie o tych tysiącach ludzi aresztowanych w ostatnich latach — czyż oni wszyscy mogą być zdrajcami na usługach maszyn, jak twierdzi Dżipol? Czy to czysty przypadek, że tak wielu z nich jest politycznymi wrogami Wielkiego Patriarchy?
Nie krytykuję dowódców wojskowych, dzielnych żołnierzy ani nawet najemników, gdyż prowadzą oni dżihad najlepiej, jak potrafią. Mieszkańcy wszystkich wolnych planet wyruszyli, by niszczyć wysunięte placówki maszyn i zapobiegać grabieżom robotów. Ale czy możemy mieć nadzieję, że kiedykolwiek zdołamy zwyciężyć? Maszyny zawsze mogą zbudować następnych wojowników… i cały czas wracają.
Jesteśmy wyczerpani tą niekończącą się wojną. Jaką mamy nadzieję na pokój? Czy istnieje w ogóle możliwość zawarcia ugody z Omniusem? Myślące maszyny nigdy się nie nużą.
I nigdy nie zapominają”.
Słabością myślących maszyn jest to, że wierzą we wszystkie uzyskiwane informacje i odpowiednio do tego reagują.
— Vorian Atryda, czwarte przesłuchanie przed Armadą Ligi
Primero Vorian Atryda, dowódca pięciu balist zgrupowanych nad pożłobioną wąwozami planetą, przyglądał się badawczo ustawionym naprzeciwko w szyku siłom robotów — podobnym do drapieżnych ryb, opływowym, srebrnym statkom. Zaprojektowane z myślą o skuteczności i funkcjonalności, miały niezamierzony wdzięk ostrych noży.
Bojowych monstrów Omniusa było dziesięć razy więcej niż statków ludzi, ale ponieważ jednostki liniowe bojowników dżihadu wyposażono w zachodzące na siebie tarcze Holtzmana, nieprzyjacielska flota — mimo bombardowania — nie była w stanie wyrządzić im krzywdy i ani trochę posunąć się ku powierzchni IV Anbusa.
Chociaż obrońcy planety nie dysponowali siłą ognia niezbędną do zniszczenia czy choćby odparcia maszyn, dżihadyści mieli zamiar kontynuować walkę. Była to sytuacja patowa.
W minionych siedmiu latach siły Omniusa odniosły wiele zwycięstw, podbijając małe, zaściankowe kolonie i zakładając tam swoje wysunięte placówki, z których następnie przypuszczały nieustające ataki. Teraz jednak Armia Dżihadu przysięgła za wszelką cenę bronić tej Niezrzeszonej Planety, bez względu na to, czy jej ludność życzy sobie tego czy nie.
Na powierzchni przebywał z misją dyplomatyczną drugi primero, Xavier Harkonnen, kolejny raz starając się przekonać zenszyicką starszyznę, przywódców prymitywnej buddislamskiej sekty. Vor wątpił, by jego przyjaciel osiągnął duży postęp w tych rozmowach. Xavier był za mało elastyczny jak na negocjatora; nadrzędne znaczenie miały dla niego poczucie obowiązku i ścisłe trzymanie się celów misji.
Poza tym był uprzedzony do tych ludzi… a oni niewątpliwie zdawali sobie z tego sprawę.
Myślące maszyny chciały zdobyć IV Anbusa. Armia Dżihadu musiała temu zapobiec. Jeśli zenszyici pragnęli trzymać się z dala od galaktycznego konfliktu i nie mieli ochoty współpracować z żołnierzami walczącymi o to, by rodzaj ludzki zachował wolność, byli bezwartościowi. Pewnego razu Vor powiedział żartem Xavierowi, że jest podobny do maszyny, skoro widzi wszystko w czarno-białych barwach, na co tamten zrobił lodowatą minę.
Według raportów z planety zenszyiccy przywódcy religijni okazali się równie uparci jak primero Harkonnen. Obie strony zawzięcie trwały przy swoim.
Vor nie kwestionował stylu dowodzenia przyjaciela, chociaż był on zupełnie inny niż jego. Wychowany wśród myślących maszyn i wyszkolony na ich zaufanego, zachłysnął się człowieczeństwem we wszystkich tegoż aspektach i upajał wolnością. Czuł się wyzwolony, kiedy uprawiał sport i hazard lub utrzymywał kontakty towarzyskie i żartował z innymi oficerami. Tak bardzo różniło się to od tego, czego nauczył go Agamemnon…
Krążąc na orbicie, Vor wiedział, że jednostki robotów nie wycofają się, jeśli maszyny nie będą przekonane, iż — statystycznie rzecz biorąc — nie mają szansy zwyciężyć. W ostatnich tygodniach pracował nad skomplikowanym planem rozbicia floty Omniusa, ale nie był jeszcze gotów wcielić go w życie. Niebawem jednak to zrobi.
Ów orbitalny pat w niczym nie przypominał gier wojennych, które Vor lubił prowadzić w czasie patroli z członkami załogi, ani zabawnych wyzwań, które wiele lat temu rzucali sobie z robotem Seuratem podczas długich podróży międzygwiezdnych. W tym nużącym impasie nie było nic zabawnego.
W działaniach floty robotów zauważał pewne schematy. Wkrótce statki maszyn rzucą się na nich po orbicie wstecznej niczym stado piranii. Stojąc dumnie w wyprasowanym ciemnozielonym mundurze ze szkarłatnymi naszywkami — były to barwy dżihadu, symbolizujące życie i przelaną krew — wyda rozkaz, by wszystkie jednostki liniowe jego floty wartowniczej uruchomiły tarcze Holtzmana i nie dopuściły do ich przegrzania.
Manewry najeżonych bronią statków maszyn były żałośnie przewidywalne i ludzie Vora często robili zakłady o to, ile wróg wystrzeli pocisków.
Przyglądał się, jak jego siły zgodnie z rozkazami wykonują zwrot. Vergyl Tantor, przyrodni brat Xaviera, który dowodził stanowiącą straż przednią balistą, skierował jednostkę na wyznaczoną pozycję. Vergyl służył w Armii Dżihadu od siedemnastu lat, zawsze pod bacznym okiem Xaviera.
Od ponad tygodnia nic się tutaj nie zmieniło i żołnierze zaczynali się niecierpliwić. Wielokrotnie przelatywali obok statków wroga, ale mogli jedynie wypinać pierś i puszyć się niczym egzotyczne ptaki.
— Można by pomyśleć, że do tej pory maszyny powinny już się czegoś nauczyć — zrzędził Vergyl przez komlinię. — Cały czas mają nadzieję, że się potkniemy?
— Tylko nas sprawdzają, Vergylu. — Vor unikał tytułowania oficerów zgodnie z ich stopniami i hierarchią służbową, bo za bardzo przypominało mu to sztywną strukturę maszyn.
Już raz tego dnia, gdy na krótko przecięły się kursy wrogich flot, jednostki robotów wystrzeliły salwę, a ich pociski zabębniły o nieprzenikalne tarcze Holtzmana. Vor nawet nie drgnął, patrząc na nieszkodliwe eksplozje. Przez parę chwil statki obu stron pędziły ku sobie bezładnymi chmarami, po czym się minęły.
— No dobra, podajcie mi, ile tego było ogółem — zawołał.
— Dwadzieścia osiem strzałów, primero — zameldował jeden z oficerów na mostku.
Vor kiwnął głową. Maszyny zawsze odpalały od dwudziestu do trzydziestu pocisków, ale tym razem według jego obliczeń wypuściły dwadzieścia dwa. Wymienił gratulacje z oficerami z innych statków. Niektórzy żartobliwie narzekali, że pomylili się o jeden czy dwa strzały. Zwycięzcy zakładów dostaną luksusowe racje żywnościowe, przegrani dodatkowe godziny służby.
Takich starć było już prawie trzydzieści. Ale teraz, kiedy oba zgrupowania bojowe, wykonując łatwe do przewidzenia manewry, zbliżały się do siebie, Vor szykował nieprzyjacielowi niespodziankę.
Flota dżihadu, równie zdyscyplinowana jak siły maszyn, utrzymywała idealny szyk.
— No i znowu to samo. — Vorian odwrócił się do swoich ludzi na mostku. — Przygotować się do walki. Nastawić tarcze na pełną moc. Wiecie, co robić. Mamy już w tym wprawę.
Po pokładzie rozeszło się wibrujące buczenie, od którego cierpła skóra, i statek okryły drgające warstwy siły ochronnej, wytwarzanej przez połączone z silnikami potężne generatory. Dowódcy poszczególnych jednostek będą bacznie wypatrywać oznak przegrzania tarcz, ich niebezpiecznej wady, której istnienia maszyny — przynajmniej na razie — nie podejrzewały.
Vor patrzył, jak balista straży przedniej leci orbitalnym szlakiem.
— Jesteś gotowy, Vergylu?
— Od wielu dni, primero. Załatwmy je!
Vor skontaktował się ze swoimi saperami i specjalistami od taktyki, którymi dowodził jeden z najemników z Ginaza, Zon Noret.
— Mistrzu Norecie, zakładam, że rozmieścił pan wszystkie nasze… pułapki?
— Każda jest tam, gdzie powinna być, primero — nadeszła odpowiedź. — Przekazałem naszym statkom dokładne współrzędne, żeby nie nadziały się na nie. Pytanie tylko, czy maszyny ich nie zauważą.
— Skupię na sobie ich uwagę, Vorze! — rzekł Vergyl.
Jednostki robotów rosły w oczach, zbliżając się do punktu, w którym przecinały się kursy obu flot. Chociaż myślące maszyny nie miały pojęcia o estetyce, ich obliczenia i racjonalne projekty dały w rezultacie precyzyjne krzywizny i nieskazitelnie gładkie kadłuby.
— Naprzód! — rzucił Vor z uśmiechem.
Kiedy zgrupowanie bojowe Omniusa nadciągało niczym ławica niewzruszonych, groźnych ryb, balista Vergyla rzuciła się nagle, z dużym przyspieszeniem, do przodu. Odpalono pociski, wykorzystując nowy, precyzyjnie skoordynowany układ typu „mrugnij i strzelaj”, który na tysięczne części sekundy wyłączał dziobowe tarcze, co pozwalało ostrzeliwać nieprzyjaciela bez pozbawiania się na dłuższy czas osłony.
Rakiety o dużej sile rażenia zbombardowały najbliższą jednostkę maszyn, a Vergyl odskoczył, zmieniając kurs i przebijając się niczym szarżujący saluski byk przez rój statków robotów.
Vor wydał rozkaz, by flota się rozproszyła, a wtedy reszta jego jednostek złamała szyk i rozleciała się w różnych kierunkach.
Starając się zareagować na ten nieoczekiwany manewr, maszyny mogły tylko otworzyć ogień do wyposażonych w tarcze Holtzmana statków dżihadystów.
Vergyl ponownie ruszył do ataku. Miał rozkaz opróżnić w szaleńczym natarciu baterie artylerii swojej balisty. W statki robotów bił pocisk za pociskiem; ich wybuchy wyrządzały znaczne szkody, ale nie zniszczyły żadnej jednostki. Mimo to przez komlinie niosły się wiwaty ludzkich załóg.
Ale manewr Vergyla miał tylko zmylić maszyny. Większość floty Omniusa leciała dalej poprzednim kursem… wprost na kosmiczne pola minowe, które rozmieścił na orbicie oddział najemników Zona Noreta.
Ogromne miny zbliżeniowe pokryto warstwą maskującą, dzięki której były prawie niewidzialne dla czujników maszyn. Mogliby je wprawdzie wykryć mechaniczni zwiadowcy, starannie przeczesując przestrzeń skanerami, ale gwałtowna i niespodziewana szarża Vergyla odwróciła uwagę robotów.
Wpadłszy na rząd potężnych min, eksplodowały dwie przednie jednostki liniowe maszyn. Silne wybuchy wyrwały dziury w ich dziobach, burtach i dolnych osłonach silników. Zbaczając z kursu, uszkodzone statki stanęły w płomieniach; jeden z nich nadział się na kolejną minę.
Nadal nie zdając sobie dokładnie sprawy z tego, co się stało, na niewidzialne miny wpadły jeszcze trzy jednostki robotów. Potem wszakże zgrupowanie maszyn zorientowało się w sytuacji. Ignorując atak Vergyla, statki rozproszyły się, zlokalizowały za pomocą sensorów resztę min i zniszczyły je gradem precyzyjnych strzałów.
— Vergylu, przerwij akcję — polecił Vor. — Wszystkie pozostałe balisty: przegrupować się. Już się zabawiliśmy. — Z pomrukiem zadowolenia odchylił się do tyłu w fotelu. — Wyślijcie cztery szybkie handżary zwiadowcze dla oszacowania szkód, które wyrządziliśmy. — Otworzył prywatną komlinię i na ekranie pojawił się obraz najemnika z Ginaza. — Mistrzu Norecie, pan i pańscy ludzie otrzymacie za to medale.
Kiedy nie rozmieszczali min ani nie uczestniczyli w innych tajnych operacjach, najemnicy, zamiast zielono-szkarłatnych mundurów bojowników dżihadu, nosili własnego pomysłu złoto-szkarłatne uniformy. Złoto symbolizowało pokaźne sumy, które zarabiali, szkarłat krew, którą przelewali.
Za nimi, niczym wypatrujące łupu rekiny, kontynuowały orbitalną misję patrolową uszkodzone, ale niezniechęcone jednostki Omniusa. Ze statków maszyn wyroiły się już roboty i oblazły jak wszy ich kadłuby, dokonując napraw.
— Wygląda to tak, jakbyśmy nawet nie zmierzwili im piór! — powiedział Vergyl, kiedy jego balista dołączyła do zgrupowania dżihadu. W jego głosie brzmiało rozczarowanie. — Ale nadal nie odebrali nam IV Anbusa — dodał nieco weselszym tonem.
— Święta racja. Dosyć już im oddaliśmy w ostatnich paru latach. Pora odmienić losy tej wojny.
Vor zastanawiał się, dlaczego siły robotów czekają tak długo, nie starając się nasilić działań koło tej planety. Nie było to zgodne z ich schematem postępowania. Jako syn Agamemnona lepiej niż jakikolwiek inny bojownik dżihadu rozumiał sposób funkcjonowania komputerowych umysłów. Myśląc teraz o tym, nabrał nagle podejrzeń.
„Czyżbym to ja stał się zbyt przewidywalny? A jeśli roboty chcą, żebym uwierzył, że nie zmienią taktyki?”
Zmarszczywszy czoło, połączył się ze stanowiącą straż przednią balistą.
— Vergyl? Mam złe przeczucie. Roześlij statki zwiadowcze, żeby zbadały lądy pod nami i zrobiły ich mapy. Myślę, że maszyny coś knują.
Vergyl nie zakwestionował intuicji Vora.
— Rozejrzymy się dokładnie na dole, primero. Jeśli przesunęli choćby jeden kamień, odkryjemy to.
— Podejrzewam, że kryje się za tym coś więcej. Starają się być chytre… na swój przewidywalny sposób. — Vor zerknął na chronometr, wiedząc, że minie jeszcze wiele godzin, zanim będzie się musiał zacząć martwić następną orbitalną potyczką. Był zaniepokojony. — Tymczasem, Vergylu, przekazuję ci dowodzenie zgrupowaniem. Polecę na dół zobaczyć, czy twojemu bratu udało się wlać trochę oleju do głów naszych zenszyickich przyjaciół.
By pojąć znaczenie zwycięstwa, trzeba najpierw określić, kto jest twoim wrogiem… a kto sojusznikiem.
— primero Xavier Harkonnen, wykłady strategii
Po exodusie wszystkich sekt buddislamskich z Ligi Szlachetnych, do którego doszło przed wiekami, centrum zenszyickiej cywilizacji stał się IV Anbus. Jego główne miasto, Darits, było ośrodkiem religijnym tej niezależnej i odizolowanej sekty, ignorowanej przez mieszkańców innych planet, dla których tutejsze skromne zasoby bogactw naturalnych i nieznośni religijni fanatycy przedstawiali niewielką wartość.
Lądy IV Anbusa rozdzielone były dużymi, płytkimi morzami, z których część miała słodką, część zaś bardzo słoną wodę. Przypływy wywoływane przez krążące blisko księżyce sunęły po powierzchni planety jak ścierka do szorowania, spłukując wierzchnią warstwę gleby do głębokich kanionów o stromych zboczach i wymywając w miękkim piaskowcu groty i amfiteatry. Pod dającymi schronienie nawisami zenszyici zbudowali swe miasta.
Pływy tłoczyły naturalnymi korytami rzek wodę z jednego płytkiego morza do drugiego. Aby przewidywać jej przybory i spadki oraz radzić sobie z tymi fluktuacjami, tubylcy rozwinęli w wyjątkowym stopniu pewne działy matematyki, astronomii i inżynierii. Górnicy szlamowi pozyskiwali bogactwa mineralne, przesiewając muł niesiony przez kaniony. Leżące w dole rzek niziny miały żyzną glebę, która dawała obfite plony, jeśli tylko rolnicy przystępowali w porę do zasiewów i żniw.
W Darits zenszyici zbudowali — w wyzywającym geście, który pokazywał, że ich wiara i pomysłowość są wystarczająco wielkie, by powstrzymać nawet rwący nurt rzeki — potężną tamę przegradzającą wąskie gardło wyżłobionego w czerwonej skale kanionu. Za tamą powstał ogromny zbiornik ciemnoniebieskiej wody. Po jeziorze tym pływali lekkimi łodziami zenszyiccy rybacy, zastawiając duże sieci, by uzupełniać dietę składającą się z uprawianych na polach zbóż i warzyw.
Tama w Darits nie była zwykłym murem, lecz budowlą ozdobioną strzelistymi kamiennymi posągami, wykutymi przez utalentowanych i oddanych rzemieślników. Monolity te, wysokie na kilkaset metrów, przedstawiały wyidealizowane postaci Buddy i Mahometa, których rysy zatarły czas, legendy i otaczająca ich cześć.
Wierni zainstalowali w tamie potężne turbiny hydroelektryczne, które obracała siła strumienia wody. Wespół z licznymi ogniwami słonecznymi, pokrywającymi szczyty mes, dostarczały wystarczającą ilość energii, by zaspokoić potrzeby wszystkich, niedużych w porównaniu z aglomeracjami na innych planetach, miast IV Anbusa. Cała planeta liczyła zaledwie siedemdziesiąt dziewięć milionów mieszkańców. Mimo to, dzięki liniom komunikacyjnym i energetycznym łączącym skupiska ludności, IV Anbus miał infrastrukturę, która czyniła go najnowocześniejszym ze wszystkich światów zasiedlonych przez buddislamskich uciekinierów.
I właśnie dlatego maszyny chciały nim zawładnąć. Minimalnym nakładem sił Omnius mógłby przekształcić IV Anbusa w przyczółek i wyprowadzać zeń jeszcze mocniejsze niż dotąd ataki na światy Ligi.
Dżihad Sereny Butler prowadzony był na pełną skalę już od ponad dwóch dziesięcioleci. W ciągu dwudziestu trzech lat, które minęły od atomowej zagłady Ziemi, losy wojny wielokrotnie przechylały się na korzyść to jednej, to drugiej strony.
Siedem lat temu wszakże myślące maszyny zaczęły czynić celem swoich ataków Niezrzeszone Planety, które było im łatwiej podbić niż silnie bronione, gęsto zaludnione światy Ligi. Handlarze, górnicy, rolnicy i buddislamscy uchodźcy rozproszeni na Niezrzeszonych Planetach rzadko byli w stanie zebrać siły wystarczające do stawienia oporu Omniusowi. W pierwszych trzech latach od zmiany strategii myślące maszyny podbiły pięć z tych planet.
Rezydująca na Salusie Secundusie Rada Dżihadu nie mogła pojąć, dlaczego Omnius zadaje sobie trud zdobywania tak bezwartościowych miejsc, dopóki Vorian nie przejrzał jego planu. Otóż, kierujące się obliczeniami i przewidywaniami komputerowego wszechumysłu myślące maszyny otaczały światy Ligi ze wszystkich stron, zaciągając coraz mocniej sieć i przygotowując się do zadania ostatecznego ciosu jej stolicy.
Krótko po tym, jak Vorian Atryda — przy poparciu Xaviera — zażądał, by siły dżihadu skoncentrowały się na obronie Niezrzeszonych Planet, potężne i niespodziewane kontrnatarcie ludzi zakończyło się odbiciem Tyndalla z rąk maszyn. Liczyło się każde zwycięstwo.
Xavier cieszył się, że siły Armii Dżihadu dotarły w porę na IV Anbusa. Stało się tak dzięki ostrzeżeniu, które przekazał Lidze tlulaxański łowca niewolników, niejaki Rekur Van. Oddział owego handlarza żywym towarem najechał tę planetę i uprowadził pewną liczbę zenszyitów, by sprzedać ich na targach niewolników na Zanbarze i Poritrinie. Wracając z wyprawy, Rekur Van natknął się na patrol zwiadowczy robotów sporządzający mapy planety, co maszyny robiły, ilekroć przygotowywały się do podboju. Handlarz natychmiast ruszył na Salusę Secundusa, gdzie przekazał tę ponurą wiadomość Radzie Dżihadu.
W celu zażegnania niebezpieczeństwa Wielki Patriarcha Iblis Ginjo zebrał siły do tej pospiesznie przeprowadzonej, ale udanej operacji militarnej.
— Nie możemy dopuścić, by kolejny świat padł ofiarą diabelskich myślących maszyn! — wołał podczas ceremonii pożegnalnej do entuzjastycznie wiwatujących i rzucających pomarańczowe kwiaty tłumów. — Straciliśmy już Ellram, kolonię Peridot, Bellosa i inne planety. Ale za IV Anbusem Armia Dżihadu nakreśli w przestrzeni nieprzekraczalną granicę!
Chociaż Xavier źle oszacował liczbę statków, które Omnius chciał wysłać na podbój tego odległego świata, siłom dżihadu udawało się dotąd nie dopuścić do inwazji, mimo iż nie były w stanie zmusić robotów do odwrotu.
W przerwie rozmów z zenszyitami primero zaklął pod nosem. Ludzie, których starał się ocalić, nie byli zainteresowani jego pomocą i uchylali się od walki z myślącymi maszynami.
W tym mieście, położonym w kanionach wyżłobionych w czerwonej skale, znajdowały się relikwie i oryginalne, ręcznie pisane kanony zenszyickiej interpretacji buddislamu. Mędrcy przechowywali w jaskiniach oryginalne zwoje z sutrami Koranu i modlili się pięć razy dziennie, kiedy słyszeli wezwania z minaretów wzniesionych na brzegach kanionu. To z Darits starszyzna rozsyłała komentarze do świętych pism, mające prowadzić wiernych przez gąszcz ukrytej w nich wiedzy tajemnej.
Xavier Harkonnen z trudem panował nad frustracją. Był żołnierzem, nawykłym do toczenia bitew i wydawania rozkazów, które wykonywano bez szemrania. Nie wiedział, co robić, kiedy ci buddislamscy pacyfiści… odmawiali współpracy.
Na światach Ligi narastał ruch przeciw dżihadowi. Po ponad dwudziestu latach rozlewu krwi, które nie przyniosły żadnych widocznych postępów, ludzie byli wyczerpani. Niektórzy manifestowali nawet przed kapliczkami zamordowanego dziecka, Maniona Niewinnego, z transparentami, na których wypisane było żądanie: „Pokój za wszelką cenę!”.
Owszem, Xavier mógł zrozumieć ich zmęczenie i rozpacz, ponieważ widzieli wielu swoich bliskich zabitych przez myślące maszyny. Ale ci żyjący w izolacji buddislamiści nigdy nie zdobyli się nawet na to, by podnieść rękę w geście oporu, pokazując tym samym, jakim szaleństwem jest ideologia niestosowania przemocy.
Cel maszyn był jasny, Omnius zaś na pewno nie zważałby na preferencje jakichkolwiek religijnych fanatyków. Xavier miał tutaj do wykonania ważne zadanie w imię dżihadu, a wymagało ono odrobiny zdrowego rozsądku i współpracy tubylców. Nigdy nie przypuszczał, że tak trudno będzie sprawić, by ludzie ci docenili to, co dla ich dobra ryzykuje Armia Dżihadu.
Do sali zebrań, w której się znajdował, pomieszczenia ozdobionego starymi, skrzącymi się od złota i drogich kamieni utensyliami religijnymi, wróciła, szurając nogami, zenszyicka starszyzna.
Najwyższy duchowny Rhengalid spojrzał na niego, jak robił już od wielu godzin, kamiennym wzrokiem. Jego oblicze wyrażało tę samą nieprzejednaną odmowę. Miał dużą, wygoloną, lśniącą od egzotycznych olejków głowę, gęste, wyszczotkowane, poczernione brwi i równie gęstą, siwą, przystrzyżoną pod kątem prostym brodę, którą nosił na znak dumy. Jego jasne, szarozielone oczy ostro kontrastowały z opaloną skórą. Pomimo wiszącej w górze złowrogiej floty myślących maszyn i imponującej siły ognia Armii Dżihadu mężczyzna ten nie wyglądał na przestraszonego czy poruszonego. Wydawał się nieświadomy tego, co czeka jego lud.
— Staramy się ochronić wasz świat, czcigodny Rhengalidzie. — Xavier wkładał sporo wysiłku w to, by jego głos brzmiał spokojnie. — Gdybyśmy tu w porę nie przybyli, gdyby nasze statki nie powstrzymywały codziennie myślących maszyn, ty i wszyscy twoi ludzie bylibyście już niewolnikami Omniusa. — Siedział sztywno na twardej ławie naprzeciw przywódcy zenszyitów. Rhengalid nie zaproponował mu czegokolwiek do picia, chociaż — jak podejrzewał Xavier — starszyzna posilała się, ilekroć żołnierze opuszczali salę.
— Niewolnikami? Jeśli tak się troszczysz o nasze dobro, primero Harkonnenie, to gdzie były twoje jednostki kilka miesięcy temu, kiedy tlulaxańscy handlarze żywym towarem porywali z naszych osad rolniczych zdrowych, młodych mężczyzn i płodne kobiety?
Xavier starał się nie okazywać przygnębienia. Nigdy nie chciał być dyplomatą; nie miał do tego cierpliwości. Lojalnie i z poświęceniem służył sprawie dżihadu. Szkarłat na jego mundurze symbolizował przelaną krew ludzi, a jego niewinny Manion — który miał ledwie jedenaście miesięcy, gdy zginął — był jednym z pierwszych nowych męczenników.
— A co ty zrobiłeś, czcigodny Rhengalidzie, by bronić swoich ludzi, kiedy przybyli łowcy niewolników? Aż do tej chwili nie wiedziałem o tym incydencie i nie mogę wam pomóc w sprawie tego, co się wydarzyło w przeszłości. Mogę jedynie przysiąc, że życie pod panowaniem myślących maszyn będzie dużo gorsze.
— Tak mówisz, ale nie możesz zaprzeczyć, że w twoim społeczeństwie panuje hipokryzja. Dlaczego mielibyśmy przedkładać słowo jednego łowcy niewolników nad słowo drugiego?
Xavierowi rozszerzyły się nozdrza. „Nie mam na to czasu” — pomyślał.
— Skoro uparcie wracasz do przeszłości — rzekł — pamiętaj, że wasze ludy od początku odmawiały udziału w walce z myślącymi maszynami, przez co miliardy ludzi utraciły wolność, a niezliczone rzesze życie. Wielu uważa, że macie wielki dług wobec naszego rodzaju.
— Nie darzymy miłością żadnej ze stron tego konfliktu — odciął mu się siwobrody mężczyzna. — Moi ludzie nie chcą brać udziału w waszej bezcelowej, krwawej wojnie.
— Mimo to znaleźliście się w krzyżowym ogniu i musicie stanąć po czyjejś stronie — stwierdził Xavier, powstrzymując się od ostrej riposty.
— Czy tyrani w ludzkiej skórze są lepsi od mechanicznych? Któż to może powiedzieć? Ale wiem, że to nie jest i nigdy nie będzie nasza wojna.
Obsługa tamy otworzyła śluzy i z otwartych dłoni gigantycznych posągów Buddy i Mahometa popłynęły dwa widowiskowe wodospady. Usłyszawszy nagły hałas tryskających strumieni, Xavier podniósł głowę i ze zdziwieniem ujrzał, że skalnym chodnikiem biegnącym z lądowiska jego promu w prymitywnym porcie kosmicznym zmierza ku nim primero Vorian Atryda. Ciemnowłosy mężczyzna zbliżył się z uśmiechem. Wyglądał nadal równie młodo i krzepko jak przed wieloma laty, po ucieczce z Ziemi, kiedy Xavier spotkał go pierwszy raz.
— Możesz im schlebiać, jak chcesz, Xavierze, ale zenszyici mówią zupełnie innym językiem… i to nie tylko w sensie lingwistycznym.
Przywódca Darits zrobił oburzoną minę.
— Wasza bezbożna cywilizacja prześladuje nas. Żołnierze dżihadu nie są tutaj, zwłaszcza w Darits, naszym świętym mieście, mile widziani.
Xavier nie spuszczał wzroku z Rhengalida.
— Muszę cię poinformować, czcigodny, że nie pozwolę myślącym maszynom zająć tej planety, bez względu na to, czy nam pomożecie czy nie. Upadek IV Anbusa przybliżyłby wroga o kolejny krok do światów Ligi.
— To nasza planeta, primero Harkonnenie. Nie ma tu dla ciebie miejsca.
— Ani dla myślących maszyn! — Xavier poczerwieniał.
Vorian chwycił go za ramię.
— Widzę, że odkryłeś nową metodę dyplomacji — powiedział z wyraźnym rozbawieniem.
— Nigdy nie twierdziłem, że jestem negocjatorem.
Vor kiwnął z uśmiechem głową.
— Na pewno byłoby łatwiej, gdyby ci ludzie wiedzieli, że mają wykonywać twoje rozkazy, prawda?
— Nie zamierzam porzucić tej planety, Vorianie.
Zatrzeszczało łącze dowódcy i dobiegła z niego wyraźna wiadomość.
— Primero Atrydo, pańskie podejrzenia się sprawdziły! — Vergyl Tantor mówił podnieconym głosem, prawie bez tchu. — Nasza aparatura odkryła, że myślące maszyny zakładają na płaskowyżu tajną bazę. Wygląda to na przyczółek, z maszynami przemysłowymi, ciężką bronią i robotami bojowymi.
— Dobra robota, Vergylu! — rzekł Vor. — Teraz zacznie się zabawa.
Xavier zerknął przez ramię na pochłoniętego własnymi myślami Rhengalida, który wyglądał tak, jakby nie chciał już nigdy widzieć bojowników dżihadu.
— Skończyliśmy tutaj, Vorianie. Wracajmy na statek flagowy. Mamy robotę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Dune: The Machine Crusade
Copyright © Herbert Properties LLC 2003
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2015, 2022
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Copyright © 2006 for the illustrations by Wojciech Siudmak
Grafiki: Wojciech Siudmak
Redakcja merytoryczna: Sławomir Folkman
Redakcja: Błażej Kemnitz
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Diuna. Krucjata przeciw maszynom, wyd. II poprawione, Poznań 2025)
ISBN 978-83-8338-951-6
WYDAWCA
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska
tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer