Legendy Diuny. Diuna. Krucjata przeciw maszynom - Herbert Brian - ebook

Legendy Diuny. Diuna. Krucjata przeciw maszynom ebook

Herbert Brian

0,0
69,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Początek śmiertelnej wendety pomiędzy rodami Atrydów i Harkonnenów, która swój finał znalazła na stronicach Diuny...

Próbując rozpaczliwie jeszcze jednego fortelu i nie wiedząc, kto znajduje się w kapsułach ratunkowych, Vor rzucił przez nadajnik w przestrzeń:

— To teraz cymeki są tchórzami, którzy uciekają z pola bitwy? Mówi primero Vorian Atryda. Drwię sobie z was! Ojciec — generał Agamemnon — mówił mi, że ludzie są niższymi istotami, że w walce zawsze zwyciężają cymeki. Jeśli tak, to dlaczego uciekacie?

W odpowiedzi usłyszał niski głos Agamemnona, brzmiący jak wolno gotujący się olej.

— Mówiłem ci też, Vorianie, żeranieniewroga daje większą satysfakcję niż bezpośrednie zwycięstwo. Zobaczymy, ile bólu zdołamy zadać naszym gościom. To twoi przyjaciele, nieprawdaż? Zabawię się z nimi i sprawi mi to dużą przyjemność.

Dysponujące mniejszą siłą ognia statki cymeków odleciały, a Xavier Harkonnen miał przerażoną minę, bo wiedział, że nigdy już nie zobaczy swojego ukochanego przyrodniego brata.

— Wróć i staw mi czoło, ojcze! — krzyknął Vor do nadajnika. — Możemy to teraz zakończyć. Boisz się mnie?

— Skądże, Vorianie. Po prostu... bawię się twoim kosztem.

Od tragicznej śmierci maleńkiego syna Sereny Butler minęło już ćwierć wieku, a rozpoczęty w jego imieniu dżihad trwa nadal. Nieustępliwe ataki myślących maszyn i ich bezbrzeżne okrucieństwo podkopują stopniowo nadzieję ludzi na ostateczny sukces. W Lidze Szlachetnych narastają problemy. Do coraz gwałtowniejszych protestów ludności przeciw wojnie dochodzą tarcia na szczytach władzy – Wielki Patriarcha Iblis Ginjo, wspierany przez Policję Dżihadu, dąży do zepchnięcia Sereny Butler na boczny tor i przejęcia władzy. Nigdy jeszcze przyszłość rodzaju ludzkiego nie była tak zagrożona...

Tymczasem na odległym Poritrinie genialna matematyczka Norma Cenva, uwolniwszy się spod władzy Tio Holtzmana, pracuje nad przełomowym odkryciem, które może przechylić szalę zwycięstwa na stronę ludzi. Czy zdąży?

„Brian Herbert i Kevin J. Anderson wyszli ostatecznie z cienia twórcy Diuny” -Scifi.com.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 983

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Brian Herbert

Kevin J. Anderson

Diuna

Krucjata przeciw maszynom

Prze­ło­żył Andrzej Jan­kow­ski

Dom Wydaw­ni­czy REBIS

Penny i Ronowi Mer­rit­tom,

towa­rzy­szom podróży po wszech­świe­cie Diuny,

z wyra­zami miło­ści i wdzięcz­no­ści za to,

że poma­gają nam zacho­wać spu­ści­znę Franka Her­berta

PODZIĘKOWANIA

Ukoń­cze­nie maszy­no­pisu tej książki było zale­d­wie począt­kiem pracy nad nią. Pat LoBrutto i Caro­lyn Cau­ghey poka­zali swój geniusz redak­cyjny, prze­pro­wa­dza­jąc nas przez liczne poprawki i udo­sko­na­le­nia, któ­rych rezul­ta­tem jest ta osta­teczna wer­sja. Od początku też poma­gali nam z entu­zja­zmem nasi agenci Robert Got­tlieb i Matt Bia­ler z Tri­dent Media Group. Tom Doherty, Linda Quin­ton, Jen­ni­fer Mar­cus, Heather Druc­ker i Paul Ste­vens z Tor Books oraz Julie Crisp z Hod­der & Sto­ugh­ton dbali z nie­słab­ną­cym zapa­łem o wszyst­kie sprawy zwią­zane z wyda­niem i pro­mo­cją powie­ści.

Cathe­rine Sidor z Word Fire, Inc. pra­co­wała — jak zawsze — nie­stru­dze­nie, prze­pi­su­jąc dzie­siątki mikro­ka­set, wpro­wa­dza­jąc poprawki i dba­jąc o spój­ność tek­stu, mimo iż par­li­śmy naprzód pełną parą i dotrzy­ma­nie nam kroku było nie lada wyzwa­niem. Diane E. Jones z kolei posłu­żyła jako czy­tel­niczka doświad­czalna, prze­ka­zu­jąc nam szczere uwagi i suge­ru­jąc doda­nie pew­nych scen, dzięki któ­rym książka ta stała się lep­sza.

Rebecca Moesta Ander­son poświę­ciła niniej­szemu dziełu mnó­stwo godzin i ener­gii, nie szczę­dząc rad ani kry­tycz­nych uwag (zawsze jed­nak łago­dzo­nych miło­ścią) i ni­gdy nie wpro­wa­dza­jąc do swo­jego słow­nika zwrotu „wystar­cza­jąco dobre”. Jan Her­bert — jak zawsze — udzie­lała nam popar­cia, odno­sząc się z cier­pli­wo­ścią i zro­zu­mie­niem do nie­prze­wi­dy­wal­nych potrzeb pisar­skich.

Javier Bar­rio­pe­dro i Chri­stian Gos­sett pod­su­nęli nam pomysł zwią­zany z „mistrzem mie­cza”. Na koniec maszy­no­pis wziął pod lupę dr Attila Tor­kos i pomógł nam unik­nąć pew­nych nie­kon­se­kwen­cji.

The Her­bert Limi­ted Part­ner­ship, włącz­nie z Penny i Ronem Mer­rit­tami, Davi­dem Mer­rit­tem, Byro­nem Mer­rit­tem, Julie Her­bert, Rober­tem Mer­rit­tem, Kim­berly Her­bert, Mar­gaux Her­bert i The­resą Shac­kel­ford, udzie­liło nam entu­zja­stycz­nego popar­cia, powie­rza­jąc opiekę nad wizją Franka Her­berta.

Bez wspar­cia i odda­nia Beverly Her­bert, na które mógł liczyć przez pra­wie czter­dzie­ści lat, Frank Her­bert nie stwo­rzyłby tak ogrom­nego i fascy­nu­ją­cego wszech­świata. Jeste­śmy ogrom­nie wdzięczni im obojgu.

DIUNA

KRUCJATA PRZECIW MASZYNOM

PROLOG

Wśród histo­ry­ków nie ma zgody co do prze­ka­zów, jakie niosą pozo­sta­ło­ści daw­nych dzie­jów. Im bar­dziej zagłę­biamy się w prze­szłość — w te pra­dawne, pełne zamętu czasy! — tym bar­dziej płynne stają się fakty i tym bar­dziej sprzeczne opo­wie­ści. W oce­anie czasu i zawod­nej ludz­kiej pamięci praw­dziwi boha­te­rzy prze­mie­niają się w arche­typy, a bitwy zyskują zna­cze­nie więk­sze, niż rze­czy­wi­ście miały. Trudno pogo­dzić ze sobą legendy i prawdę.

Jako pierw­szy ofi­cjalny histo­ryk dżi­hadu muszę spo­rzą­dzić ten opis naj­le­piej, jak potra­fię, opie­ra­jąc się na tra­dy­cji ust­nej i frag­men­ta­rycz­nych doku­men­tach, które prze­trwały sto wie­ków. Co jest dokład­niej­sze: sta­ran­nie udo­ku­men­to­wana histo­ria, jaką piszę, czy zbiór mitów i opo­wie­ści ludo­wych?

Ja, Noam Star­szy, muszę pisać uczci­wie, nawet jeśli ścią­gnie to na mnie gniew prze­ło­żo­nych. Prze­czy­taj­cie tę histo­rię uważ­nie, zaczy­nam ją bowiem od przy­to­cze­nia Mani­fe­stu sprze­ciwu Ren­dika Tolu-Fara, doku­mentu, który został skon­fi­sko­wany przez Dżi­pol.

A oto on:

„Jeste­śmy znu­żeni walką… śmier­tel­nie znu­żeni! Ta kru­cjata prze­ciw myślą­cym maszy­nom pochło­nęła już miliardy ist­nień. Ofiary to nie tylko umun­du­ro­wani żoł­nie­rze dżi­hadu i najem­nicy, ale rów­nież nie­winni kolo­ni­ści i ludzie znie­wo­leni na Zsyn­chro­ni­zo­wa­nych Świa­tach. Nikt nie zadaje sobie trudu zli­cze­nia znisz­czo­nych maszyn.

Przez ponad dzie­sięć stu­leci Omnius, kom­pu­te­rowy wszech­u­mysł, pano­wał na wielu pla­ne­tach, ale dwa­dzie­ścia cztery lata temu mord popeł­niony na nie­win­nym dziecku kapłanki Sereny Butler stał się zarze­wiem powszech­nej rebe­lii ludzi. Serena Butler wyko­rzy­stała swą tra­ge­dię do wzbu­dze­nia zapału do walki w Lidze Szla­chet­nych, czego następ­stwem był zma­so­wany atak jądrowy Armady Ligi na Zie­mię i znisz­cze­nie tej pla­nety.

Ow­szem, był to cios dla Omniusa, ale w jego wyniku zgi­nęli ostatni żyjący tam ludzie, a kolebka ludz­ko­ści stała się radio­ak­tyw­nym pogo­rze­li­skiem i przez wiele stu­leci nie będzie się nada­wała do zamiesz­ka­nia. Jakiż to potworny koszt! A przy tym zwy­cię­stwo owo nie ozna­czało końca wojny, lecz dopiero począ­tek dłu­giej walki.

Święta wojna Sereny z myślą­cymi maszy­nami trwa już od ponad dwu­dzie­stu lat. Na nasze ude­rze­nia na Zsyn­chro­ni­zo­wane Światy roboty odpo­wia­dają wypa­dami prze­ciw kolo­niom Ligi. Za każ­dym razem.

Kapłanka Serena wygląda na pobożną kobietę i chciał­bym wie­rzyć w jej czy­stość i świę­tość. Wiele lat poświę­ciła stu­dio­wa­niu zacho­wa­nych pism i dok­tryn sta­ro­żyt­nych filo­zo­fów. Nikt inny nie spę­dził tyle czasu na roz­mo­wach z Kwyną, kogi­tor miesz­ka­jącą w Mie­ście Intro­spek­cji. Żar­liwe uczu­cia Sereny są oczy­wi­ste, a jej poglą­dom nie można niczego zarzu­cić, ale czy zdaje sobie ona sprawę ze wszyst­kiego, co się robi w jej imie­niu?

Serena Butler jest przy­wód­czy­nią tylko sym­bo­liczną, tak naprawdę zaś za sznurki pociąga Iblis Ginjo, jej poli­tyczny peł­no­moc­nik. Tytu­łuje się on »Wiel­kim Patriar­chą Dżi­hadu« i prze­wo­dzi Radzie Dżi­hadu, orga­nowi wła­dzy, który ma nad­zwy­czajne upraw­nie­nia i któ­rego rządy wyjęte są spod kon­troli Par­la­mentu Ligi. A my na to pozwa­lamy!

Widzia­łem, jak Wielki Patriar­cha — były nad­zorca nie­wol­ni­ków na Ziemi — wyko­rzy­stuje swe cha­ry­zma­tyczne zdol­no­ści ora­tor­skie, by prze­kuć tra­ge­dię Sereny w broń. Czy wszy­scy są ślepi i nie dostrze­gają, że buduje on wła­sną poli­tyczną potęgę? Czyż nie dla­tego pojął za żonę Camie Boro, któ­rej rodo­wód sięga tysiąca lat wstecz — do ostat­niego, sła­bego władcy Sta­rego Impe­rium? Nikt nie poślu­bia jedy­nej żyją­cej potom­kini ostat­niego Impe­ra­tora wyłącz­nie z miło­ści!

Dla tro­pie­nia zdraj­ców i sabo­ta­ży­stów Iblis Ginjo usta­no­wił swoją Poli­cję Dżi­hadu, zwaną w skró­cie Dżi­po­lem. Pomy­śl­cie o tych tysią­cach ludzi aresz­to­wa­nych w ostat­nich latach — czyż oni wszy­scy mogą być zdraj­cami na usłu­gach maszyn, jak twier­dzi Dżi­pol? Czy to czy­sty przy­pa­dek, że tak wielu z nich jest poli­tycz­nymi wro­gami Wiel­kiego Patriar­chy?

Nie kry­ty­kuję dowód­ców woj­sko­wych, dziel­nych żoł­nie­rzy ani nawet najem­ni­ków, gdyż pro­wa­dzą oni dżi­had naj­le­piej, jak potra­fią. Miesz­kańcy wszyst­kich wol­nych pla­net wyru­szyli, by nisz­czyć wysu­nięte pla­cówki maszyn i zapo­bie­gać gra­bie­żom robo­tów. Ale czy możemy mieć nadzieję, że kie­dy­kol­wiek zdo­łamy zwy­cię­żyć? Maszyny zawsze mogą zbu­do­wać następ­nych wojow­ni­ków… i cały czas wra­cają.

Jeste­śmy wyczer­pani tą nie­koń­czącą się wojną. Jaką mamy nadzieję na pokój? Czy ist­nieje w ogóle moż­li­wość zawar­cia ugody z Omniu­sem? Myślące maszyny ni­gdy się nie nużą.

I ni­gdy nie zapo­mi­nają”.

177 PG (PRZED GILDIĄ)

DWUDZIESTY PIĄTY ROK DŻIHADU

Sła­bo­ścią myślą­cych maszyn jest to, że wie­rzą we wszyst­kie uzy­ski­wane infor­ma­cje i odpo­wied­nio do tego reagują.

— Vorian Atryda, czwarte prze­słu­cha­nie przed Armadą Ligi

Primero Vorian Atryda, dowódca pię­ciu balist zgru­po­wa­nych nad pożło­bioną wąwo­zami pla­netą, przy­glą­dał się badaw­czo usta­wio­nym naprze­ciwko w szyku siłom robo­tów — podob­nym do dra­pież­nych ryb, opły­wo­wym, srebr­nym stat­kom. Zapro­jek­to­wane z myślą o sku­tecz­no­ści i funk­cjo­nal­no­ści, miały nie­za­mie­rzony wdzięk ostrych noży.

Bojo­wych mon­strów Omniusa było dzie­sięć razy wię­cej niż stat­ków ludzi, ale ponie­waż jed­nostki liniowe bojow­ni­ków dżi­hadu wypo­sa­żono w zacho­dzące na sie­bie tar­cze Holt­zmana, nie­przy­ja­ciel­ska flota — mimo bom­bar­do­wa­nia — nie była w sta­nie wyrzą­dzić im krzywdy i ani tro­chę posu­nąć się ku powierzchni IV Anbusa.

Cho­ciaż obrońcy pla­nety nie dys­po­no­wali siłą ognia nie­zbędną do znisz­cze­nia czy choćby odpar­cia maszyn, dżi­ha­dy­ści mieli zamiar kon­ty­nu­ować walkę. Była to sytu­acja patowa.

W minio­nych sied­miu latach siły Omniusa odnio­sły wiele zwy­cięstw, pod­bi­ja­jąc małe, zaścian­kowe kolo­nie i zakła­da­jąc tam swoje wysu­nięte pla­cówki, z któ­rych następ­nie przy­pusz­czały nie­usta­jące ataki. Teraz jed­nak Armia Dżi­hadu przy­się­gła za wszelką cenę bro­nić tej Nie­zrze­szo­nej Pla­nety, bez względu na to, czy jej lud­ność życzy sobie tego czy nie.

Na powierzchni prze­by­wał z misją dyplo­ma­tyczną drugi pri­mero, Xavier Har­kon­nen, kolejny raz sta­ra­jąc się prze­ko­nać zen­szy­icką star­szy­znę, przy­wód­ców pry­mi­tyw­nej bud­di­slam­skiej sekty. Vor wąt­pił, by jego przy­ja­ciel osią­gnął duży postęp w tych roz­mo­wach. Xavier był za mało ela­styczny jak na nego­cja­tora; nad­rzędne zna­cze­nie miały dla niego poczu­cie obo­wiązku i ści­słe trzy­ma­nie się celów misji.

Poza tym był uprze­dzony do tych ludzi… a oni nie­wąt­pli­wie zda­wali sobie z tego sprawę.

Myślące maszyny chciały zdo­być IV Anbusa. Armia Dżi­hadu musiała temu zapo­biec. Jeśli zen­szy­ici pra­gnęli trzy­mać się z dala od galak­tycz­nego kon­fliktu i nie mieli ochoty współ­pra­co­wać z żoł­nie­rzami wal­czą­cymi o to, by rodzaj ludzki zacho­wał wol­ność, byli bez­war­to­ściowi. Pew­nego razu Vor powie­dział żar­tem Xavie­rowi, że jest podobny do maszyny, skoro widzi wszystko w czarno-bia­łych bar­wach, na co tam­ten zro­bił lodo­watą minę.

Według rapor­tów z pla­nety zen­szy­iccy przy­wódcy reli­gijni oka­zali się rów­nie uparci jak pri­mero Har­kon­nen. Obie strony zawzię­cie trwały przy swoim.

Vor nie kwe­stio­no­wał stylu dowo­dze­nia przy­ja­ciela, cho­ciaż był on zupeł­nie inny niż jego. Wycho­wany wśród myślą­cych maszyn i wyszko­lony na ich zaufa­nego, zachły­snął się czło­wie­czeń­stwem we wszyst­kich tegoż aspek­tach i upa­jał wol­no­ścią. Czuł się wyzwo­lony, kiedy upra­wiał sport i hazard lub utrzy­my­wał kon­takty towa­rzy­skie i żar­to­wał z innymi ofi­ce­rami. Tak bar­dzo róż­niło się to od tego, czego nauczył go Aga­mem­non…

Krą­żąc na orbi­cie, Vor wie­dział, że jed­nostki robo­tów nie wyco­fają się, jeśli maszyny nie będą prze­ko­nane, iż — sta­ty­stycz­nie rzecz bio­rąc — nie mają szansy zwy­cię­żyć. W ostat­nich tygo­dniach pra­co­wał nad skom­pli­ko­wa­nym pla­nem roz­bi­cia floty Omniusa, ale nie był jesz­cze gotów wcie­lić go w życie. Nie­ba­wem jed­nak to zrobi.

Ów orbi­talny pat w niczym nie przy­po­mi­nał gier wojen­nych, które Vor lubił pro­wa­dzić w cza­sie patroli z człon­kami załogi, ani zabaw­nych wyzwań, które wiele lat temu rzu­cali sobie z robo­tem Seu­ra­tem pod­czas dłu­gich podróży mię­dzy­gwiezd­nych. W tym nużą­cym impa­sie nie było nic zabaw­nego.

W dzia­ła­niach floty robo­tów zauwa­żał pewne sche­maty. Wkrótce statki maszyn rzucą się na nich po orbi­cie wstecz­nej niczym stado pira­nii. Sto­jąc dum­nie w wypra­so­wa­nym ciem­no­zie­lo­nym mun­du­rze ze szkar­łat­nymi naszyw­kami — były to barwy dżi­hadu, sym­bo­li­zu­jące życie i prze­laną krew — wyda roz­kaz, by wszyst­kie jed­nostki liniowe jego floty war­tow­ni­czej uru­cho­miły tar­cze Holt­zmana i nie dopu­ściły do ich prze­grza­nia.

Manewry naje­żo­nych bro­nią stat­ków maszyn były żało­śnie prze­wi­dy­walne i ludzie Vora czę­sto robili zakłady o to, ile wróg wystrzeli poci­sków.

Przy­glą­dał się, jak jego siły zgod­nie z roz­ka­zami wyko­nują zwrot. Ver­gyl Tan­tor, przy­rodni brat Xaviera, który dowo­dził sta­no­wiącą straż przed­nią bali­stą, skie­ro­wał jed­nostkę na wyzna­czoną pozy­cję. Ver­gyl słu­żył w Armii Dżi­hadu od sie­dem­na­stu lat, zawsze pod bacz­nym okiem Xaviera.

Od ponad tygo­dnia nic się tutaj nie zmie­niło i żoł­nie­rze zaczy­nali się nie­cier­pli­wić. Wie­lo­krot­nie prze­la­ty­wali obok stat­ków wroga, ale mogli jedy­nie wypi­nać pierś i puszyć się niczym egzo­tyczne ptaki.

— Można by pomy­śleć, że do tej pory maszyny powinny już się cze­goś nauczyć — zrzę­dził Ver­gyl przez kom­li­nię. — Cały czas mają nadzieję, że się potkniemy?

— Tylko nas spraw­dzają, Ver­gylu. — Vor uni­kał tytu­ło­wa­nia ofi­ce­rów zgod­nie z ich stop­niami i hie­rar­chią służ­bową, bo za bar­dzo przy­po­mi­nało mu to sztywną struk­turę maszyn.

Już raz tego dnia, gdy na krótko prze­cięły się kursy wro­gich flot, jed­nostki robo­tów wystrze­liły salwę, a ich poci­ski zabęb­niły o nie­prze­ni­kalne tar­cze Holt­zmana. Vor nawet nie drgnął, patrząc na nie­szko­dliwe eks­plo­zje. Przez parę chwil statki obu stron pędziły ku sobie bez­ład­nymi chma­rami, po czym się minęły.

— No dobra, podaj­cie mi, ile tego było ogó­łem — zawo­łał.

— Dwa­dzie­ścia osiem strza­łów, pri­mero — zamel­do­wał jeden z ofi­ce­rów na mostku.

Vor kiw­nął głową. Maszyny zawsze odpa­lały od dwu­dzie­stu do trzy­dzie­stu poci­sków, ale tym razem według jego obli­czeń wypu­ściły dwa­dzie­ścia dwa. Wymie­nił gra­tu­la­cje z ofi­ce­rami z innych stat­ków. Nie­któ­rzy żar­to­bli­wie narze­kali, że pomy­lili się o jeden czy dwa strzały. Zwy­cięzcy zakła­dów dostaną luk­su­sowe racje żyw­no­ściowe, prze­grani dodat­kowe godziny służby.

Takich starć było już pra­wie trzy­dzie­ści. Ale teraz, kiedy oba zgru­po­wa­nia bojowe, wyko­nu­jąc łatwe do prze­wi­dze­nia manewry, zbli­żały się do sie­bie, Vor szy­ko­wał nie­przy­ja­cie­lowi nie­spo­dziankę.

Flota dżi­hadu, rów­nie zdy­scy­pli­no­wana jak siły maszyn, utrzy­my­wała ide­alny szyk.

— No i znowu to samo. — Vorian odwró­cił się do swo­ich ludzi na mostku. — Przy­go­to­wać się do walki. Nasta­wić tar­cze na pełną moc. Wie­cie, co robić. Mamy już w tym wprawę.

Po pokła­dzie roze­szło się wibru­jące bucze­nie, od któ­rego cier­pła skóra, i sta­tek okryły drga­jące war­stwy siły ochron­nej, wytwa­rza­nej przez połą­czone z sil­ni­kami potężne gene­ra­tory. Dowódcy poszcze­gól­nych jed­no­stek będą bacz­nie wypa­try­wać oznak prze­grza­nia tarcz, ich nie­bez­piecz­nej wady, któ­rej ist­nie­nia maszyny — przy­naj­mniej na razie — nie podej­rze­wały.

Vor patrzył, jak bali­sta straży przed­niej leci orbi­tal­nym szla­kiem.

— Jesteś gotowy, Ver­gylu?

— Od wielu dni, pri­mero. Zała­twmy je!

Vor skon­tak­to­wał się ze swo­imi sape­rami i spe­cja­li­stami od tak­tyki, któ­rymi dowo­dził jeden z najem­ni­ków z Ginaza, Zon Noret.

— Mistrzu Nore­cie, zakła­dam, że roz­mie­ścił pan wszyst­kie nasze… pułapki?

— Każda jest tam, gdzie powinna być, pri­mero — nade­szła odpo­wiedź. — Prze­ka­za­łem naszym stat­kom dokładne współ­rzędne, żeby nie nadziały się na nie. Pyta­nie tylko, czy maszyny ich nie zauważą.

— Sku­pię na sobie ich uwagę, Vorze! — rzekł Ver­gyl.

Jed­nostki robo­tów rosły w oczach, zbli­ża­jąc się do punktu, w któ­rym prze­ci­nały się kursy obu flot. Cho­ciaż myślące maszyny nie miały poję­cia o este­tyce, ich obli­cze­nia i racjo­nalne pro­jekty dały w rezul­ta­cie pre­cy­zyjne krzy­wi­zny i nie­ska­zi­tel­nie gład­kie kadłuby.

— Naprzód! — rzu­cił Vor z uśmie­chem.

Kiedy zgru­po­wa­nie bojowe Omniusa nad­cią­gało niczym ławica nie­wzru­szo­nych, groź­nych ryb, bali­sta Ver­gyla rzu­ciła się nagle, z dużym przy­spie­sze­niem, do przodu. Odpa­lono poci­ski, wyko­rzy­stu­jąc nowy, pre­cy­zyj­nie sko­or­dy­no­wany układ typu „mru­gnij i strze­laj”, który na tysięczne czę­ści sekundy wyłą­czał dzio­bowe tar­cze, co pozwa­lało ostrze­li­wać nie­przy­ja­ciela bez pozba­wia­nia się na dłuż­szy czas osłony.

Rakiety o dużej sile raże­nia zbom­bar­do­wały naj­bliż­szą jed­nostkę maszyn, a Ver­gyl odsko­czył, zmie­nia­jąc kurs i prze­bi­ja­jąc się niczym szar­żu­jący salu­ski byk przez rój stat­ków robo­tów.

Vor wydał roz­kaz, by flota się roz­pro­szyła, a wtedy reszta jego jed­no­stek zła­mała szyk i roz­le­ciała się w róż­nych kie­run­kach.

Sta­ra­jąc się zare­ago­wać na ten nie­ocze­ki­wany manewr, maszyny mogły tylko otwo­rzyć ogień do wypo­sa­żo­nych w tar­cze Holt­zmana stat­ków dżi­ha­dy­stów.

Ver­gyl ponow­nie ruszył do ataku. Miał roz­kaz opróż­nić w sza­leń­czym natar­ciu bate­rie arty­le­rii swo­jej bali­sty. W statki robo­tów bił pocisk za poci­skiem; ich wybu­chy wyrzą­dzały znaczne szkody, ale nie znisz­czyły żad­nej jed­nostki. Mimo to przez kom­li­nie nio­sły się wiwaty ludz­kich załóg.

Ale manewr Ver­gyla miał tylko zmy­lić maszyny. Więk­szość floty Omniusa leciała dalej poprzed­nim kur­sem… wprost na kosmiczne pola minowe, które roz­mie­ścił na orbi­cie oddział najem­ni­ków Zona Noreta.

Ogromne miny zbli­że­niowe pokryto war­stwą masku­jącą, dzięki któ­rej były pra­wie nie­wi­dzialne dla czuj­ni­ków maszyn. Mogliby je wpraw­dzie wykryć mecha­niczni zwia­dowcy, sta­ran­nie prze­cze­su­jąc prze­strzeń ska­ne­rami, ale gwał­towna i nie­spo­dzie­wana szarża Ver­gyla odwró­ciła uwagę robo­tów.

Wpadł­szy na rząd potęż­nych min, eks­plo­do­wały dwie przed­nie jed­nostki liniowe maszyn. Silne wybu­chy wyrwały dziury w ich dzio­bach, bur­tach i dol­nych osło­nach sil­ni­ków. Zba­cza­jąc z kursu, uszko­dzone statki sta­nęły w pło­mie­niach; jeden z nich nadział się na kolejną minę.

Na­dal nie zda­jąc sobie dokład­nie sprawy z tego, co się stało, na nie­wi­dzialne miny wpa­dły jesz­cze trzy jed­nostki robo­tów. Potem wszakże zgru­po­wa­nie maszyn zorien­to­wało się w sytu­acji. Igno­ru­jąc atak Ver­gyla, statki roz­pro­szyły się, zlo­ka­li­zo­wały za pomocą sen­so­rów resztę min i znisz­czyły je gra­dem pre­cy­zyj­nych strza­łów.

— Ver­gylu, prze­rwij akcję — pole­cił Vor. — Wszyst­kie pozo­stałe bali­sty: prze­gru­po­wać się. Już się zaba­wi­li­śmy. — Z pomru­kiem zado­wo­le­nia odchy­lił się do tyłu w fotelu. — Wyślij­cie cztery szyb­kie han­dżary zwia­dow­cze dla osza­co­wa­nia szkód, które wyrzą­dzi­li­śmy. — Otwo­rzył pry­watną kom­li­nię i na ekra­nie poja­wił się obraz najem­nika z Ginaza. — Mistrzu Nore­cie, pan i pań­scy ludzie otrzy­ma­cie za to medale.

Kiedy nie roz­miesz­czali min ani nie uczest­ni­czyli w innych taj­nych ope­ra­cjach, najem­nicy, zamiast zie­lono-szkar­łat­nych mun­du­rów bojow­ni­ków dżi­hadu, nosili wła­snego pomy­słu złoto-szkar­łatne uni­formy. Złoto sym­bo­li­zo­wało pokaźne sumy, które zara­biali, szkar­łat krew, którą prze­le­wali.

Za nimi, niczym wypa­tru­jące łupu rekiny, kon­ty­nu­owały orbi­talną misję patro­lową uszko­dzone, ale nie­znie­chę­cone jed­nostki Omniusa. Ze stat­ków maszyn wyro­iły się już roboty i obla­zły jak wszy ich kadłuby, doko­nu­jąc napraw.

— Wygląda to tak, jak­by­śmy nawet nie zmierz­wili im piór! — powie­dział Ver­gyl, kiedy jego bali­sta dołą­czyła do zgru­po­wa­nia dżi­hadu. W jego gło­sie brzmiało roz­cza­ro­wa­nie. — Ale na­dal nie ode­brali nam IV Anbusa — dodał nieco wesel­szym tonem.

— Święta racja. Dosyć już im odda­li­śmy w ostat­nich paru latach. Pora odmie­nić losy tej wojny.

Vor zasta­na­wiał się, dla­czego siły robo­tów cze­kają tak długo, nie sta­ra­jąc się nasi­lić dzia­łań koło tej pla­nety. Nie było to zgodne z ich sche­ma­tem postę­po­wa­nia. Jako syn Aga­mem­nona lepiej niż jaki­kol­wiek inny bojow­nik dżi­hadu rozu­miał spo­sób funk­cjo­no­wa­nia kom­pu­te­ro­wych umy­słów. Myśląc teraz o tym, nabrał nagle podej­rzeń.

„Czyż­bym to ja stał się zbyt prze­wi­dy­walny? A jeśli roboty chcą, żebym uwie­rzył, że nie zmie­nią tak­tyki?”

Zmarsz­czyw­szy czoło, połą­czył się ze sta­no­wiącą straż przed­nią bali­stą.

— Ver­gyl? Mam złe prze­czu­cie. Roze­ślij statki zwia­dow­cze, żeby zba­dały lądy pod nami i zro­biły ich mapy. Myślę, że maszyny coś knują.

Ver­gyl nie zakwe­stio­no­wał intu­icji Vora.

— Rozej­rzymy się dokład­nie na dole, pri­mero. Jeśli prze­su­nęli choćby jeden kamień, odkry­jemy to.

— Podej­rze­wam, że kryje się za tym coś wię­cej. Sta­rają się być chy­tre… na swój prze­wi­dy­walny spo­sób. — Vor zer­k­nął na chro­no­metr, wie­dząc, że minie jesz­cze wiele godzin, zanim będzie się musiał zacząć mar­twić następną orbi­talną potyczką. Był zanie­po­ko­jony. — Tym­cza­sem, Ver­gylu, prze­ka­zuję ci dowo­dze­nie zgru­po­wa­niem. Polecę na dół zoba­czyć, czy two­jemu bratu udało się wlać tro­chę oleju do głów naszych zen­szy­ic­kich przy­ja­ciół.

By pojąć zna­cze­nie zwy­cię­stwa, trzeba naj­pierw okre­ślić, kto jest twoim wro­giem… a kto sojusz­ni­kiem.

— pri­mero Xavier Har­kon­nen, wykłady stra­te­gii

Po exo­du­sie wszyst­kich sekt bud­di­slam­skich z Ligi Szla­chet­nych, do któ­rego doszło przed wie­kami, cen­trum zen­szy­ic­kiej cywi­li­za­cji stał się IV Anbus. Jego główne mia­sto, Darits, było ośrod­kiem reli­gij­nym tej nie­za­leż­nej i odizo­lo­wa­nej sekty, igno­ro­wa­nej przez miesz­kań­ców innych pla­net, dla któ­rych tutej­sze skromne zasoby bogactw natu­ral­nych i nie­zno­śni reli­gijni fana­tycy przed­sta­wiali nie­wielką war­tość.

Lądy IV Anbusa roz­dzie­lone były dużymi, płyt­kimi morzami, z któ­rych część miała słodką, część zaś bar­dzo słoną wodę. Przy­pływy wywo­ły­wane przez krą­żące bli­sko księ­życe sunęły po powierzchni pla­nety jak ścierka do szo­ro­wa­nia, spłu­ku­jąc wierzch­nią war­stwę gleby do głę­bo­kich kanio­nów o stro­mych zbo­czach i wymy­wa­jąc w mięk­kim pia­skowcu groty i amfi­te­atry. Pod dają­cymi schro­nie­nie nawi­sami zen­szy­ici zbu­do­wali swe mia­sta.

Pływy tło­czyły natu­ral­nymi kory­tami rzek wodę z jed­nego płyt­kiego morza do dru­giego. Aby prze­wi­dy­wać jej przy­bory i spadki oraz radzić sobie z tymi fluk­tu­acjami, tubylcy roz­wi­nęli w wyjąt­ko­wym stop­niu pewne działy mate­ma­tyki, astro­no­mii i inży­nie­rii. Gór­nicy szla­mowi pozy­ski­wali bogac­twa mine­ralne, prze­sie­wa­jąc muł nie­siony przez kaniony. Leżące w dole rzek niziny miały żyzną glebę, która dawała obfite plony, jeśli tylko rol­nicy przy­stę­po­wali w porę do zasie­wów i żniw.

W Darits zen­szy­ici zbu­do­wali — w wyzy­wa­ją­cym geście, który poka­zy­wał, że ich wiara i pomy­sło­wość są wystar­cza­jąco wiel­kie, by powstrzy­mać nawet rwący nurt rzeki — potężną tamę prze­gra­dza­jącą wąskie gar­dło wyżło­bio­nego w czer­wo­nej skale kanionu. Za tamą powstał ogromny zbior­nik ciem­no­nie­bie­skiej wody. Po jezio­rze tym pły­wali lek­kimi łodziami zen­szy­iccy rybacy, zasta­wia­jąc duże sieci, by uzu­peł­niać dietę skła­da­jącą się z upra­wia­nych na polach zbóż i warzyw.

Tama w Darits nie była zwy­kłym murem, lecz budowlą ozdo­bioną strze­li­stymi kamien­nymi posą­gami, wyku­tymi przez uta­len­to­wa­nych i odda­nych rze­mieśl­ni­ków. Mono­lity te, wyso­kie na kil­ka­set metrów, przed­sta­wiały wyide­ali­zo­wane postaci Buddy i Maho­meta, któ­rych rysy zatarły czas, legendy i ota­cza­jąca ich cześć.

Wierni zain­sta­lo­wali w tamie potężne tur­biny hydro­elek­tryczne, które obra­cała siła stru­mie­nia wody. Wespół z licz­nymi ogni­wami sło­necz­nymi, pokry­wa­ją­cymi szczyty mes, dostar­czały wystar­cza­jącą ilość ener­gii, by zaspo­koić potrzeby wszyst­kich, nie­du­żych w porów­na­niu z aglo­me­ra­cjami na innych pla­ne­tach, miast IV Anbusa. Cała pla­neta liczyła zale­d­wie sie­dem­dzie­siąt dzie­więć milio­nów miesz­kań­ców. Mimo to, dzięki liniom komu­ni­ka­cyj­nym i ener­ge­tycz­nym łączą­cym sku­pi­ska lud­no­ści, IV Anbus miał infra­struk­turę, która czy­niła go naj­no­wo­cze­śniej­szym ze wszyst­kich świa­tów zasie­dlo­nych przez bud­di­slam­skich ucie­ki­nie­rów.

I wła­śnie dla­tego maszyny chciały nim zawład­nąć. Mini­mal­nym nakła­dem sił Omnius mógłby prze­kształ­cić IV Anbusa w przy­czó­łek i wypro­wa­dzać zeń jesz­cze moc­niej­sze niż dotąd ataki na światy Ligi.

Dżi­had Sereny Butler pro­wa­dzony był na pełną skalę już od ponad dwóch dzie­się­cio­leci. W ciągu dwu­dzie­stu trzech lat, które minęły od ato­mo­wej zagłady Ziemi, losy wojny wie­lo­krot­nie prze­chy­lały się na korzyść to jed­nej, to dru­giej strony.

Sie­dem lat temu wszakże myślące maszyny zaczęły czy­nić celem swo­ich ata­ków Nie­zrze­szone Pla­nety, które było im łatwiej pod­bić niż sil­nie bro­nione, gęsto zalud­nione światy Ligi. Han­dla­rze, gór­nicy, rol­nicy i bud­di­slam­scy uchodźcy roz­pro­szeni na Nie­zrze­szo­nych Pla­ne­tach rzadko byli w sta­nie zebrać siły wystar­cza­jące do sta­wie­nia oporu Omniu­sowi. W pierw­szych trzech latach od zmiany stra­te­gii myślące maszyny pod­biły pięć z tych pla­net.

Rezy­du­jąca na Salu­sie Secun­du­sie Rada Dżi­hadu nie mogła pojąć, dla­czego Omnius zadaje sobie trud zdo­by­wa­nia tak bez­war­to­ścio­wych miejsc, dopóki Vorian nie przej­rzał jego planu. Otóż, kie­ru­jące się obli­cze­niami i prze­wi­dy­wa­niami kom­pu­te­ro­wego wszech­u­my­słu myślące maszyny ota­czały światy Ligi ze wszyst­kich stron, zacią­ga­jąc coraz moc­niej sieć i przy­go­to­wu­jąc się do zada­nia osta­tecz­nego ciosu jej sto­licy.

Krótko po tym, jak Vorian Atryda — przy popar­ciu Xaviera — zażą­dał, by siły dżi­hadu skon­cen­tro­wały się na obro­nie Nie­zrze­szo­nych Pla­net, potężne i nie­spo­dzie­wane kontr­na­tar­cie ludzi zakoń­czyło się odbi­ciem Tyn­dalla z rąk maszyn. Liczyło się każde zwy­cię­stwo.

Xavier cie­szył się, że siły Armii Dżi­hadu dotarły w porę na IV Anbusa. Stało się tak dzięki ostrze­że­niu, które prze­ka­zał Lidze tlu­la­xań­ski łowca nie­wol­ni­ków, nie­jaki Rekur Van. Oddział owego han­dla­rza żywym towa­rem naje­chał tę pla­netę i upro­wa­dził pewną liczbę zen­szy­itów, by sprze­dać ich na tar­gach nie­wol­ni­ków na Zan­ba­rze i Pori­tri­nie. Wra­ca­jąc z wyprawy, Rekur Van natknął się na patrol zwia­dow­czy robo­tów spo­rzą­dza­jący mapy pla­nety, co maszyny robiły, ile­kroć przy­go­to­wy­wały się do pod­boju. Han­dlarz natych­miast ruszył na Salusę Secun­dusa, gdzie prze­ka­zał tę ponurą wia­do­mość Radzie Dżi­hadu.

W celu zaże­gna­nia nie­bez­pie­czeń­stwa Wielki Patriar­cha Iblis Ginjo zebrał siły do tej pospiesz­nie prze­pro­wa­dzo­nej, ale uda­nej ope­ra­cji mili­tar­nej.

— Nie możemy dopu­ścić, by kolejny świat padł ofiarą dia­bel­skich myślą­cych maszyn! — wołał pod­czas cere­mo­nii poże­gnal­nej do entu­zja­stycz­nie wiwa­tu­ją­cych i rzu­ca­ją­cych poma­rań­czowe kwiaty tłu­mów. — Stra­ci­li­śmy już Ell­ram, kolo­nię Peri­dot, Bel­losa i inne pla­nety. Ale za IV Anbu­sem Armia Dżi­hadu nakre­śli w prze­strzeni nie­prze­kra­czalną gra­nicę!

Cho­ciaż Xavier źle osza­co­wał liczbę stat­ków, które Omnius chciał wysłać na pod­bój tego odle­głego świata, siłom dżi­hadu uda­wało się dotąd nie dopu­ścić do inwa­zji, mimo iż nie były w sta­nie zmu­sić robo­tów do odwrotu.

W prze­rwie roz­mów z zen­szy­itami pri­mero zaklął pod nosem. Ludzie, któ­rych sta­rał się oca­lić, nie byli zain­te­re­so­wani jego pomocą i uchy­lali się od walki z myślą­cymi maszy­nami.

W tym mie­ście, poło­żo­nym w kanio­nach wyżło­bio­nych w czer­wo­nej skale, znaj­do­wały się reli­kwie i ory­gi­nalne, ręcz­nie pisane kanony zen­szy­ic­kiej inter­pre­ta­cji bud­di­slamu. Mędrcy prze­cho­wy­wali w jaski­niach ory­gi­nalne zwoje z sutrami Koranu i modlili się pięć razy dzien­nie, kiedy sły­szeli wezwa­nia z mina­re­tów wznie­sio­nych na brze­gach kanionu. To z Darits star­szy­zna roz­sy­łała komen­ta­rze do świę­tych pism, mające pro­wa­dzić wier­nych przez gąszcz ukry­tej w nich wie­dzy tajem­nej.

Xavier Har­kon­nen z tru­dem pano­wał nad fru­stra­cją. Był żoł­nie­rzem, nawy­kłym do tocze­nia bitew i wyda­wa­nia roz­ka­zów, które wyko­ny­wano bez szem­ra­nia. Nie wie­dział, co robić, kiedy ci bud­di­slam­scy pacy­fi­ści… odma­wiali współ­pracy.

Na świa­tach Ligi nara­stał ruch prze­ciw dżi­ha­dowi. Po ponad dwu­dzie­stu latach roz­lewu krwi, które nie przy­nio­sły żad­nych widocz­nych postę­pów, ludzie byli wyczer­pani. Nie­któ­rzy mani­fe­sto­wali nawet przed kaplicz­kami zamor­do­wa­nego dziecka, Maniona Nie­win­nego, z trans­pa­ren­tami, na któ­rych wypi­sane było żąda­nie: „Pokój za wszelką cenę!”.

Ow­szem, Xavier mógł zro­zu­mieć ich zmę­cze­nie i roz­pacz, ponie­waż widzieli wielu swo­ich bli­skich zabi­tych przez myślące maszyny. Ale ci żyjący w izo­la­cji bud­di­sla­mi­ści ni­gdy nie zdo­byli się nawet na to, by pod­nieść rękę w geście oporu, poka­zu­jąc tym samym, jakim sza­leń­stwem jest ide­olo­gia nie­sto­so­wa­nia prze­mocy.

Cel maszyn był jasny, Omnius zaś na pewno nie zwa­żałby na pre­fe­ren­cje jakich­kol­wiek reli­gij­nych fana­ty­ków. Xavier miał tutaj do wyko­na­nia ważne zada­nie w imię dżi­hadu, a wyma­gało ono odro­biny zdro­wego roz­sądku i współ­pracy tubyl­ców. Ni­gdy nie przy­pusz­czał, że tak trudno będzie spra­wić, by ludzie ci doce­nili to, co dla ich dobra ryzy­kuje Armia Dżi­hadu.

Do sali zebrań, w któ­rej się znaj­do­wał, pomiesz­cze­nia ozdo­bio­nego sta­rymi, skrzą­cymi się od złota i dro­gich kamieni uten­sy­liami reli­gij­nymi, wró­ciła, szu­ra­jąc nogami, zen­szy­icka star­szy­zna.

Naj­wyż­szy duchowny Rhen­ga­lid spoj­rzał na niego, jak robił już od wielu godzin, kamien­nym wzro­kiem. Jego obli­cze wyra­żało tę samą nie­prze­jed­naną odmowę. Miał dużą, wygo­loną, lśniącą od egzo­tycz­nych olej­ków głowę, gęste, wyszczot­ko­wane, poczer­nione brwi i rów­nie gęstą, siwą, przy­strzy­żoną pod kątem pro­stym brodę, którą nosił na znak dumy. Jego jasne, sza­ro­zie­lone oczy ostro kon­tra­sto­wały z opa­loną skórą. Pomimo wiszą­cej w górze zło­wro­giej floty myślą­cych maszyn i impo­nu­ją­cej siły ognia Armii Dżi­hadu męż­czy­zna ten nie wyglą­dał na prze­stra­szo­nego czy poru­szo­nego. Wyda­wał się nie­świa­domy tego, co czeka jego lud.

— Sta­ramy się ochro­nić wasz świat, czci­godny Rhen­ga­li­dzie. — Xavier wkła­dał sporo wysiłku w to, by jego głos brzmiał spo­koj­nie. — Gdy­by­śmy tu w porę nie przy­byli, gdyby nasze statki nie powstrzy­my­wały codzien­nie myślą­cych maszyn, ty i wszy­scy twoi ludzie byli­by­ście już nie­wol­ni­kami Omniusa. — Sie­dział sztywno na twar­dej ławie naprze­ciw przy­wódcy zen­szy­itów. Rhen­ga­lid nie zapro­po­no­wał mu cze­go­kol­wiek do picia, cho­ciaż — jak podej­rze­wał Xavier — star­szy­zna posi­lała się, ile­kroć żoł­nie­rze opusz­czali salę.

— Nie­wol­ni­kami? Jeśli tak się trosz­czysz o nasze dobro, pri­mero Har­kon­ne­nie, to gdzie były twoje jed­nostki kilka mie­sięcy temu, kiedy tlu­la­xań­scy han­dla­rze żywym towa­rem pory­wali z naszych osad rol­ni­czych zdro­wych, mło­dych męż­czyzn i płodne kobiety?

Xavier sta­rał się nie oka­zy­wać przy­gnę­bie­nia. Ni­gdy nie chciał być dyplo­matą; nie miał do tego cier­pli­wo­ści. Lojal­nie i z poświę­ce­niem słu­żył spra­wie dżi­hadu. Szkar­łat na jego mun­du­rze sym­bo­li­zo­wał prze­laną krew ludzi, a jego nie­winny Manion — który miał led­wie jede­na­ście mie­sięcy, gdy zgi­nął — był jed­nym z pierw­szych nowych męczen­ni­ków.

— A co ty zro­bi­łeś, czci­godny Rhen­ga­li­dzie, by bro­nić swo­ich ludzi, kiedy przy­byli łowcy nie­wol­ni­ków? Aż do tej chwili nie wie­dzia­łem o tym incy­den­cie i nie mogę wam pomóc w spra­wie tego, co się wyda­rzyło w prze­szło­ści. Mogę jedy­nie przy­siąc, że życie pod pano­wa­niem myślą­cych maszyn będzie dużo gor­sze.

— Tak mówisz, ale nie możesz zaprze­czyć, że w twoim spo­łe­czeń­stwie panuje hipo­kry­zja. Dla­czego mie­li­by­śmy przed­kła­dać słowo jed­nego łowcy nie­wol­ni­ków nad słowo dru­giego?

Xavie­rowi roz­sze­rzyły się noz­drza. „Nie mam na to czasu” — pomy­ślał.

— Skoro upar­cie wra­casz do prze­szło­ści — rzekł — pamię­taj, że wasze ludy od początku odma­wiały udziału w walce z myślą­cymi maszy­nami, przez co miliardy ludzi utra­ciły wol­ność, a nie­zli­czone rze­sze życie. Wielu uważa, że macie wielki dług wobec naszego rodzaju.

— Nie darzymy miło­ścią żad­nej ze stron tego kon­fliktu — odciął mu się siwo­brody męż­czy­zna. — Moi ludzie nie chcą brać udziału w waszej bez­ce­lo­wej, krwa­wej woj­nie.

— Mimo to zna­leź­li­ście się w krzy­żo­wym ogniu i musi­cie sta­nąć po czy­jejś stro­nie — stwier­dził Xavier, powstrzy­mu­jąc się od ostrej ripo­sty.

— Czy tyrani w ludz­kiej skó­rze są lepsi od mecha­nicz­nych? Któż to może powie­dzieć? Ale wiem, że to nie jest i ni­gdy nie będzie nasza wojna.

Obsługa tamy otwo­rzyła śluzy i z otwar­tych dłoni gigan­tycz­nych posą­gów Buddy i Maho­meta popły­nęły dwa wido­wi­skowe wodo­spady. Usły­szaw­szy nagły hałas try­ska­ją­cych stru­mieni, Xavier pod­niósł głowę i ze zdzi­wie­niem ujrzał, że skal­nym chod­ni­kiem bie­gną­cym z lądo­wi­ska jego promu w pry­mi­tyw­nym por­cie kosmicz­nym zmie­rza ku nim pri­mero Vorian Atryda. Ciem­no­włosy męż­czy­zna zbli­żył się z uśmie­chem. Wyglą­dał na­dal rów­nie młodo i krzepko jak przed wie­loma laty, po ucieczce z Ziemi, kiedy Xavier spo­tkał go pierw­szy raz.

— Możesz im schle­biać, jak chcesz, Xavie­rze, ale zen­szy­ici mówią zupeł­nie innym języ­kiem… i to nie tylko w sen­sie lin­gwi­stycz­nym.

Przy­wódca Darits zro­bił obu­rzoną minę.

— Wasza bez­bożna cywi­li­za­cja prze­śla­duje nas. Żoł­nie­rze dżi­hadu nie są tutaj, zwłasz­cza w Darits, naszym świę­tym mie­ście, mile widziani.

Xavier nie spusz­czał wzroku z Rhen­ga­lida.

— Muszę cię poin­for­mo­wać, czci­godny, że nie pozwolę myślą­cym maszy­nom zająć tej pla­nety, bez względu na to, czy nam pomo­że­cie czy nie. Upa­dek IV Anbusa przy­bli­żyłby wroga o kolejny krok do świa­tów Ligi.

— To nasza pla­neta, pri­mero Har­kon­ne­nie. Nie ma tu dla cie­bie miej­sca.

— Ani dla myślą­cych maszyn! — Xavier poczer­wie­niał.

Vorian chwy­cił go za ramię.

— Widzę, że odkry­łeś nową metodę dyplo­ma­cji — powie­dział z wyraź­nym roz­ba­wie­niem.

— Ni­gdy nie twier­dzi­łem, że jestem nego­cja­to­rem.

Vor kiw­nął z uśmie­chem głową.

— Na pewno byłoby łatwiej, gdyby ci ludzie wie­dzieli, że mają wyko­ny­wać twoje roz­kazy, prawda?

— Nie zamie­rzam porzu­cić tej pla­nety, Voria­nie.

Zatrzesz­czało łącze dowódcy i dobie­gła z niego wyraźna wia­do­mość.

— Pri­mero Atrydo, pań­skie podej­rze­nia się spraw­dziły! — Ver­gyl Tan­tor mówił pod­nie­co­nym gło­sem, pra­wie bez tchu. — Nasza apa­ra­tura odkryła, że myślące maszyny zakła­dają na pła­sko­wyżu tajną bazę. Wygląda to na przy­czó­łek, z maszy­nami prze­my­sło­wymi, ciężką bro­nią i robo­tami bojo­wymi.

— Dobra robota, Ver­gylu! — rzekł Vor. — Teraz zacznie się zabawa.

Xavier zer­k­nął przez ramię na pochło­nię­tego wła­snymi myślami Rhen­ga­lida, który wyglą­dał tak, jakby nie chciał już ni­gdy widzieć bojow­ni­ków dżi­hadu.

— Skoń­czy­li­śmy tutaj, Voria­nie. Wra­cajmy na sta­tek fla­gowy. Mamy robotę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Dune: The Machine Cru­sade

Copy­ri­ght © Her­bert Pro­per­ties LLC 2003

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2015, 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Copy­ri­ght © 2006 for the illu­stra­tions by Woj­ciech Siud­mak

Gra­fiki: Woj­ciech Siud­mak

Redak­cja mery­to­ryczna: Sła­wo­mir Folk­man

Redak­cja: Bła­żej Kem­nitz

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Diuna. Kru­cjata prze­ciw maszy­nom, wyd. II popra­wione, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-951-6

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer